Władysław Henryk Piotrowski
Piotrowscy ze Strachociny w Ziemii Sanockiej
1. Pierwsza połowa XX wieku - Początki wielkiej emigracji
Omówienie czasów |
Wołacze-Piotrowscy |
Berbecie-Piotrowscy
Piotrowscy „spod Stawiska” |
Giyry-Piotrowscy |
Rodzina Piotrowskich „z Kowalówki”
Kondy-Piotrowscy |
Piotrowscy „spod Mogiły” |
Błaszczychy-Piotrowscy
Frynie-Piotrowscy |
„Błażejowscy”-Piotrowscy |
„Jajasie”-Piotrowscy
Przełom XIX i XX wieku to okres wzmożonej emigracji mieszkańców Galicji za ocean, głównie do Stanów Zjednoczonych, ale także do Brazylii. Argentyny i Kanady. Szacuje się, że tylko w okresie 1895-1914 wyjechało z Galicji ok. 1 ml ludzi, w przeważającym procencie Polaków. Główną przyczyną emigracji było ogromne przeludnienie galicyjskiej wsi przy jednoczesnym niedorozwoju przemysłu i miast. Oczywiście, ten ruch emigracyjny nie ominął Ziemi Sanockiej, także Strachociny. Jak już podano w części I, w Strachocinie prawie nie było domu z którego nie wyjechałaby przynajmniej jedna osoba za ocean. Zdarzały się przypadki, że wyjeżdżały całe rodziny, ale zdarzało się to rzadko. Emigracja tego okresu to dopiero początek wielkiej emigracji jaką miała przeżywać Strachocina praktycznie przez cały wiek XX. Spowodować miała ona ogromna zmianę w zaludnieniu i klimacie kulturowym wsi, jej specyficznym etosie.
Także Piotrowscy razem z innymi ruszyli w świat w poszukiwaniu lepszego bytu. Może ich udział w tej pierwszej wielkiej fali emigracji nie był zbyt duży, nie na miarę ich liczebności we wsi. Przyczyn tego należy szukać zarówno w stosunkowo dużej zamożności poszczególnych rodzin Piotrowskich, ale chyba także w pewnych cechach charakteru, którymi cechowała się większość z nich. Byli z reguły ludźmi nieśmiałymi, mało przebojowymi i dynamicznymi, podchodzili do swojego losu w sposób bierny, wierząc święcie w przeznaczenie (czyżby były to resztki wiary w kismet, odziedziczone po tatarskich przodkach?), nie próbując walczyć o lepszą przyszłość. Oczywiście, nawet wśród Piotrowskich nie brakowało wyjątków, którzy przeczyli tej regule.
Wyjazdy Strachoczan miały różnorodny wpływ na życie wsi. Z jednej strony odpływ ludzi najbardziej dynamicznych i rzutkich (a głównie tacy wyjeżdżali) powodował straty „moralne” wiejskiej społeczności, pewien rodzaj marazmu, który ogarniał pozostających. Tracili oni motywację do lepszej pracy w swoich gospodarstwach, do ich modernizacji, do szukania innych rozwiązań w celu polepszenia swojego bytu, upatrując jedynego ratunku w wyjeździe „do Hameryki”. Z drugiej strony pieniądze, które spływały od rodaków znacząco podnosiły poziom cywilizacyjny wsi. Pozwalały na budowę nowych domów, usprawnienia w gospodarstwie, zakup inwentarza czy wyposażenia domu. Część emigrantów, z różnych powodów, wracała do rodzinnej wsi z zarobionymi pieniędzmi, zdarzały się także, choć nieliczne, odwiedziny okazjonalne rodaków. Ci powracający lub odwiedzający wnosili do strachockiej społeczności nowe wartości, znajomość „świata”, najnowszych zdobyczy cywilizacyjnych i kulturowych. Z reguły byli obiektem dużego zainteresowania wśród sąsiadów, przyjaciół i rodziny. Ich wpływ na zmiany kulturowe wśród Strachoczan był bardzo duży. Także inne czynniki oddziaływały na mieszkańców wsi. Coraz więcej z nich czytało książki i czasopisma, szczególnie w bogatszych rodzinach. Obowiązujący od końca XIX wieku przymus szkolny, chociaż nie zawsze realizowany konsekwentnie, spowodował, że średnie i młodsze pokolenie Strachoczan w większości umiało czytać i pisać. Co prawda, dostęp do książek był bardzo trudny ze względu na panującą biedę, ale powoli się zwiększał. Udział rodzin Piotrowskich w tych procesach był bardzo różny. Jak już wspomniano, emigrowali oni rzadziej niż członkowie innych strachockich rodów. Byli przeciętnie bogatsi, bieda nie wypędzała ich z rodzinnej wsi. To powodowało, że na pewnych polach pozostawali w tyle, do tego dochodził ich zachowawczy, konserwatywny charakter, który sprawiał, że do nowinek podchodzili dość nieufnie. Przyjmowali za dobrą monetę nowinki technologiczne, które pomagały usprawniać gospodarstwa, ale w sprawach kulturowych byli z reguły ogromnymi konserwatystami.
Ten stosunkowo pomyślny okres w życiu Strachociny przerwała I wojna światowa. Jak już wspomniano w I części, Strachocina złożyła obfitą daninę krwi, przeciętnie z co czwartego domu zginął w okresie 1914 – 1920r. mężczyzna. Piotrowscy wyszli z wojny ze stosunkowo mniejszymi stratami, zginęło ich tylko czterech. Kilku z nich wróciło inwalidami, niezdolnymi do normalnego życia. Wieś poniosła także ogromne straty materialne, w budynkach, wyposażeniu, inwentarzu. To spowodowało duży regres cywilizacyjny wsi i zastój na wiele lat. Sytuację ratowała pomoc rodaków z zagranicy, chociaż i ta zaczęła maleć. Wielu strachockich emigrantów, którzy jeszcze niedawno czuli się związani blisko z krewniakami z rodzinnej wsi, zaczęło żyć własnym życiem w nowej ojczyźnie. Zakładali rodziny, budowali domy, kształcili dzieci. Na to potrzebowali pieniędzy, tak więc ich pomoc dla krewniaków w Polsce malała. Zaczęły się także rozluźniać więzy pokrewieństwa. W sprawie emigracji nastąpiła duża zmiana, w wyniku wprowadzenia ograniczeń przez Stany Zjednoczone praktycznie skończyła się emigracja do USA, tak więc ustał dopływ „świeżej krwi” dla tamtejszej strachockiej kolonii. Z kolei znaczącym zastrzykiem finansowym dla Strachoczan, w tym także dla Piotrowskich, stały się renty inwalidzkie i wdowie za udział Strachoczan w I wojnie światowej. Rząd polski przejął zobowiązania rządu austriackiego w tym zakresie i dzięki temu do wsi płynął stały strumyk pieniędzy z zewnątrz. Była to jakaś rekompensata, dalece niewspółmierna, za straty wojenne. Udział Strachoczan w walkach na różnych frontach I wojny miał także swoje inne oblicze. Przebywali oni wśród różnych ludzi, poznawali obce kraje, narody, stykali się w wojsku z nowoczesną techniką. Cały ten bagaż wiedzy i doświadczeń przywieźli ze sobą do rodzinnej wioski. Wszystko to powodowało systematyczne zmiany w krajobrazie cywilizacyjnym wsi, niestety, mocno spowalniane przez biedę.
Odzyskanie wolności przez Polskę Piotrowscy, podobnie jak wszyscy Strachoczanie, przyjęli z ogromną radością i entuzjazmem. W Strachocinie nigdy nie było problemu z polską świadomością narodową i dążeniem do odzyskania własnego państwa przez Polaków. Składały się na to różne przyczyny, jedną z najważniejszych było sąsiedztwo z żywiołem ukraińskim, a zarazem grecko-katolickim. Także stosunkowo wysoki poziom edukacji w porównaniu z innymi ziemiami wschodnimi Polski, w Galicji edukacja młodzieży była praktycznie polska na terenach etnicznie polskich i mieszanych, z nauczaniem polskiej historii i geografii. Świadomość narodową wyrabiała także ogólna atmosfera panująca w państwie austriacko-węgierskim, atmosfera ruchów narodowych, walk poszczególnych narodów o autonomię i prawa do własnej tożsamości. W Strachocinie dochodziła do tego pamięć o szlacheckich korzeniach mieszkańców. Pierwsze lata niepodległości pełne były uniesień patriotycznych, organizowano różne imprezy, zabawy, festyny, z okazji świąt narodowych. Z biegiem czasu wolność narodowa powszedniała, życie w nowej sytuacji stawało się dla wielu cięższe niż było w czasach Galicji. Wielki kryzys przełomu lat 20-tych i 30-tych dotarł także do Strachociny. To wtedy powstało słynne powiedzenie o dobrych czasach „babci Austrii”. Nastroje poprawiły się zdecydowanie w późniejszych latach 30-tych, kiedy region zaczął odczuwać pozytywne skutki programu gospodarczego COP. Patriotyczne nastroje osiągnęły apogeum tuż przed wrześniem 1939r., kiedy wielu Strachoczan, w tym także Piotrowskich, zgłaszało się na ochotnika do wojska aby bronić zagrożonej ojczyzny. Klęskę wrześniową Strachoczanie przyjęli jako prawdziwą katastrofę. Dodatkowym elementem przykrej sytuacji był fakt panoszenia się żywiołu ukraińskiego. Okupacja niemiecka była ogromnym wstrząsem dla Strachoczan, nigdy nie poddali się jednak zniechęceniu, traktowali ją jako przejściowe zło. Dlatego wkraczającą w 1944 roku Armię Czerwoną traktowano jako prawdziwych wyzwolicieli, licząc że powróci wolna ojczyzna. Miało się okazać, że nie do końca spełniły się ich nadzieje.
Przez cały okres I połowy XX wieku podstawowym zajęciem Piotrowskich, podobnie jak ogromnej większości Strachoczan, była praca na roli. W technice uprawy roli w tym czasie nie było żadnych rewolucyjnych zmian. Niemniej systematyczny postęp technologiczny trwał przez cały ten okres. W gospodarstwach uprawiano praktycznie wszystkie znane rośliny użytkowe. Nie było żadnej specjalizacji, siano wszystkie cztery zboża, żyto (stosunkowo dużo), pszenicę, jęczmień (na kaszę) i owies (gównie na paszę dla koni), sadzono bardzo dużo ziemniaków, które były podstawą wyżywienia dla ludzi i paszą dla świń i bydła. Siano stosunkowo dużo gryki („tatarki”) i prosa, wyrabiano z nich kasze, które były ważnym składnikiem strachockiej diety (także kasza jęczmienna). Z biegiem lat zmniejszała się zdecydowanie uprawa lnu i konopi. Wraz z upowszechnianiem się ubiorów produkcji fabrycznej, głównie bawełnianych i wełnianych, płótno lniane używano głównie na prześcieradła („płachty”), ręczniki i ścierki, z nasion lnu tłoczono olej używany w kuchni, szczególnie w okresie postu. Konopie uprawiano głównie na worki, sznurki i powrozy. W zakresie techniki przerobu lnu i konopi nie zaszły żadne istotne zmiany na przestrzeni wielu dziesięcioleci. Kądziel i związane z nią zwyczaje towarzyszyła kobietom, szczególnie starszym, przez całą I połowę XX wieku. Ale było jej coraz mniej, stąd także jej malejące znaczenie kulturowe.
Coraz więcej uprawiano warzyw, w latach 20-tych do powszechnej uprawy weszły ogórki, wcześniej dość rzadko spotykane. Pod koniec lat 40-tych upowszechniły się pomidory. Podstawowym warzywem była jednak ciągle kapusta, na zimę przygotowywano duże ilości kiszonej kapusty, była ona jedną z podstawowych potraw kuchni strachockiej. Uprawiano także dużo grochu i bobu, stosunkowo mało fasoli. Ciągle jeszcze sadzono rzepę, brukiew, buraki pastewne, ale uprawy te powoli wychodziły z „mody”. Do prac polowych używano zaprzęgów konnych, Piotrowscy nie używali do prac polowych krów, chociaż takie przypadki zdarzały się w Strachocinie (co prawda, rzadko). Dużo prac polowych wykonywano ręcznie, niewielkie gospodarstwa i duża ilość rąk do pracy skutecznie hamowały jakiekolwiek próby mechanizacji prac. Zboża siano i zbierano ręcznie, żęto sierpami, dopiero w latach 20-tych do zbioru jęczmienia i owsa zastosowano kosy. Ziemniaki kopano także ręcznie, motykami. Zboża młócono cepami, dopiero w latach 30-tych zaczęto wprowadzać do użytkowania pierwsze młocarnie mechaniczne, tzw. „sztychówki” napędzane konnym kieratem. Nie czyściły one zboża, używano do tego celu ręcznych wialni („młynków”), które były właściwie jedynym urządzeniem, które weszło do powszechnego użytku w gospodarstwach Piotrowskich w I połowie XX wieku. W latach 30-tych już nikt nie stosował dawnej prymitywnej metody czyszczenia zboża z plew na wietrze (najczęściej sztucznym, wytworzonym przez machanie workiem).
Powoli rosła także wydajność upraw. Znajomość nowoczesnego płodozmianu stała się powszechna, niewielka powierzchnia upraw sprzyjała dokładnej uprawie roli, uprawy, zarówno zboża jak i okopowe, starannie oczyszczano z chwastów, które przeznaczano na karmę dla bydła. Gorzej było z nawożeniem, praktycznie ciągle jedynym nawozem był obornik. Nawozów sztucznych (zwanych powszechnie „kościami”) stosowano bardzo niewiele. Były drogie, nie wszyscy byli do nich przekonani. Obornika także nie było dużo. Hodowla rozwijała się słabo, przyczyną podstawową był brak pasz. Łąk było mało, roli pod uprawę koniczyny przeznaczano niewiele, zboża i ziemniaków często ledwo starczało dla ludzi. Praktycznie hodowano jedynie krowy, świń hodowano niewiele, najczęściej jedna świnka w gospodarstwie, która zjadała resztki z kuchni. Słabo żywione krowy dawały mało mleka, od wiosny do jesieni pasły się na drogach i miedzach (innych pastwisk nie było), gdzie trawy było niewiele, szczególnie jak ją wypaliło ostre letnie słońce, w zimie krowy karmiono słomą, tylko czasem z dodatkiem gotowanych ziemniaków. Hodowano także kury i gęsi. Strachocina słynęła w okolicy z hodowli gęsi, często zwano ją „gęsią stolicą”. Gęsi hodowano przede wszystkim dla pierza, które sprzedawano w Sanoku lub wędrownym handlarzom (głównie żydowskim). Inną specyfiką Strachociny, w tym także rodzin Piotrowskich, było wspominane już w poprzednim rozdziale duże zamiłowanie do koni. Jak już powiedziano, stać na ich utrzymanie było tylko najbogatszych gospodarzy (Piotrowscy w większości do nich należeli), ale każdy mieszkaniec wsi czuł się na tyle bogaty, aby utrzymywać konia. Koń był ciągle podmiotem dumy mężczyzn, dbali o nie zdecydowanie lepiej niż o krowy, które były żywicielkami rodzin.
Problemem Strachociny było zaopatrzenie w owoce. Większych sadów ciągle nie było, niewielkie ilości drzew owocowych sadzono przy domach. Były to przeważnie jabłonie, grusz czy śliw było mało, wiśni i czereśni jeszcze mniej (jedne z nielicznych czereśni rosły w ogrodzie Giyrów-Piotrowskich). Także mało sadzono porzeczek i agrestu. Wśród drzew owocowych dominowały stare odmiany, dzisiaj już rzadko spotykane. Dopiero od lat 30-tych zaczęto wprowadzać szczepienie drzew, dzięki temu na podkładkach miejscowych hodowano odmiany szlachetniejsze, np. różne odmiany renet wśród jabłek. Plony z drzew owocowych były niskie, drzewa rzadko były zasilane obornikiem, często chorowały, plagą były różnego rodzaju szkodniki. O jakichkolwiek środkach chemicznych ochronnych nie było mowy. Uzupełnieniem owoców z przydomowych drzew były owoce zbierane na polach i w lasach. Największe znaczenie miały trześnie (dzikie czereśnie), które rosły masowo na miedzach, w lasach, ale były także sadzone przy domach. Przy domu Błaszczychów-Piotrowskich rosły trzy potężne, ponad stuletnie. Poza jagodami z trześni zbierano maliny, jeżyny („czernice”), orzechy laskowe, borówki (czarne jagody), nasiona buku, zbierano także owoce tarniny i dzikiej róży, z których robiono wino. Ciągle jeszcze w strachockich lasach było dość dużo grzybów, ale pod koniec lat 40-tych zaczęły się przerzedzać.
Przy domach kobiety sadziły dużo kwiatów. W tej dziedzinie na przestrzeni I połowy XX wieku zmiany następowały bardzo szybko. Panie domu starały się nadążać za modami. Brały sadzonki jedna od drugiej, przywoziły z Sanoka, rywalizowały między sobą o jak najlepiej wyglądający ogródek kwiatowy. Dbały o niego zdecydowanie bardziej niż o ogródek warzywny. Przy domach dla ozdoby sadzono także krzewy, róże, bzy, jaśminy, a także drzewa nieowocowe, lipy, kasztanowce i inne. Najwspanialsza lipa we wsi rosła na działce Piotrowskich z Kowalówki, miała ogromną koronę, liczyła ponad 400 lat. Drzew typu lipa, kasztan, jesion czy topola było we wsi bardzo dużo, z perspektywy Gór Kiszkowych Strachocina tonęła w zieleni drzew, które wyrastały wysoko ponad szczyty domów. Zieleń drzew, szczególnie właśnie lip i kasztanów, maskowała skutecznie niezbyt ciekawy wygląd strachockich domów. Większość z nich to były domy bardzo stare, wyglądały one bardzo biednie i brzydko. Dominującym ich elementem były słomiane strzechy, często stare, dziurawe, uszkodzone. Zdarzało się, że pod koniec zimy duże fragmenty strzech ze stodół były zużywane jako karma dla bydła! Na szczęście z biegiem lat sytuacja pod tym względem zaczęła się poprawiać.
Nowo wznoszone w latach 20-tych i 30-tych budynki różniły się od tych z XIX wieku, chociaż ciągle, w ogromnej większości, część mieszkalna dla ludzi była połączona z częścią inwentarską. Osobno budowano stodoły, głównie ze względu na bezpieczeństwo pożarowe. Budynki dalej budowano z drewna (jedynym wyjątkiem był dom Dąbrowskich w środku wsi), domy mieszkalne z tzw. „przyciesi”, tj. grubych belek o grubości ok. 25 cm i szerokości 50 cm lub więcej (o ile pozwalał pień ściętego drewna, z jednego bala robiono w tartaku dwie przyciesie). Przeważnie było to drewno jodłowe, przywożone z rejonów górskich, w strachockich lasach z reguły nie było tak dorodnych drzew. Jedynie belka „węgielna”, najniższa, stykająca się z kamiennym (najczęściej) fundamentem była dębowa, bardziej odporna na wilgoć i robactwo. Przyciesie od strony wewnętrznej tworzyły równą powierzchnię, która wymagała jedynie cienkiej warstwy wyrównującej z gliny (w późniejszym okresie ściany tynkowano). Zewnętrzna strona była bardzo nierówna, dziury upychano mchem i lepiono grubo gliną. Tak przygotowane ściany malowano („bielono”) wapnem z dodatkiem ultramaryny, która nadawała bieli ścian odcień lekko błękitny. W latach 30-tych rozpoczęto „szalowanie” zewnętrznych ścian niemalowanymi deskami (pierwowzór amerykańskiego „sajdingu” ?), które z biegiem czasu przyjmowały szary kolor. Nie był to jednak zwyczaj powszechny, większość domów była biała. Dachy wykonywano w większości z dachówki ceramicznej w czerwonym kolorze. Domy najbogatszych miały dachy z blachy ocynkowanej, strzech w nowo wznoszonych budynkach mieszkalnych już nie wykonywano, zdarzało się to jeszcze na stodołach. Wszędzie przewód kominowy był wyprowadzony ponad dach, chociaż jeszcze do połowy XX wieku stały we wsi domy „półkurne”. Ogólny wygląd tych nowych domów był bardzo ładny, biel ścian doskonale komponowała się z czerwienią dachówek dachu i bujną zielenią otaczających drzew i krzewów. W dwudziestoleciu międzywojennym nie powstało tych domów zbyt wiele, nie pozwalała na to sytuacja materialna, większość mieszkańców Strachociny mieszkała ciągle jeszcze w starych domach pamiętających XIX wiek. Klasycznym przedstawicielem opisanego powyżej typu domu był dom Pauliny Błaszczychy-Piotrowskiej, wdowy po Janie. Niestety, najczęściej dobre wrażenie jakie robił dom mieszkalny psuł wygląd stodoły, do wyglądu której z reguły nie przywiązywano wagi (tak właśnie było w przypadku domu Pauliny). Stodoły budowano w konstrukcji słupowej, ściany wykonywano z desek, często źle dopasowanych, które z biegiem czasu ciemniały i szarzały. Ciągle jeszcze wiele z nich kryto słomianą strzechą. A już zupełnie katastrofalnie wyglądały gnojowiska, ulokowane najczęściej tuż obok domu, przy części inwentarskiej. Wnętrza domów też się mocno zmieniły, były wyższe, w niektórych pomieszczeniach była drewniana podłoga. Okna były zdecydowanie większe, dzięki temu wnętrza były bardziej nasłonecznione. Ściany malowano wapnem na biało z dodatkiem ultramaryny (”siwiku”), co nadawało im bardzo przyjemny odcień. W domach przybywało sprzętów, w kuchni pojawiły się „kredensy”, przeszklone ozdobne szafy na zastawę stołową (tej też przybywało coraz więcej), w „alkierzach” pojawiają się szafy ubraniowe w miejsce skrzyń, które wędrują na strych.
W życiu codziennym rodzin Piotrowskich następowały systematyczne zmiany. Nie były one jakieś gwałtowne, wprowadzano je ostrożnie i powoli. Stosunkowo niewielkie zmiany nastąpiły w zakresie wyżywienia. Ciągle w diecie było bardzo mało mięsa. Podstawą kuchni były potrawy jarskie, przede wszystkim ziemniaki w różnej postaci, kasze (jaglana, gryczana i jęczmienna), kluski, knedle, pierogi, kiszona kapusta w zimie, barszcz. Do przygotowania kasz zaprzestano używać ręcznej stępy, wożono surowiec do młynów w okolicy, podobnie stało się z mieleniem zboża, chociaż ciągle w użyciu były ręczne żarna. Służyły głównie do mielenia zboża na potrzeby inwentarza, ale w sytuacjach awaryjnych, braku mąki z młyna, także na potrawy dla ludzi. Niektóre potrawy najlepiej smakowały gdy były zrobione z mąki z żaren, np. tzw. zamieszka, tradycyjnie sporządzana ze świeżego ziarna tuż po żniwach. Była to gęsta papka z grubej mąki pszennej odpowiednio doprawiona, podawana na gorąco ze świeżym masłem, które się na niej topiło. Największymi przysmakami były pierogi i gołąbki z kaszy gryczanej (tatarczanej). Pierogi robiono głównie z ziemniaków w małym dodatkiem twarogu (lokalna odmiana ruskich), ale także z kapusty, świeżej i kiszonej, samego twarogu, a także z nadzieniem owocowym, z trześni, borówek, malin, itp. Z innych owoców, jabłek, śliwek, rzadziej gruszek, robiono knedle nadziewane. Mięsa, jak wspomniano, jadano bardzo mało. W rodzinach Piotrowskich tradycyjnie zabijano jedną świnkę pod koniec zimy, przed Wielkanocą, w okresie kiedy stosunkowo łatwo było przechować mięso i przygotować trochę wędlin na Wielkanoc. Większość mięsa starano się uwędzić w jakiejś formie, powieszone na strychu („górze”), z biegiem czasu wyschnięte i stwardniałe na „kość”, służyło później długo do okraszania potraw. Na bieżąco zjadano praktycznie tylko podroby i części łatwo psujące się, najczęściej w postaci salcesonów, galarety („studzieliny”), wątrobianki, kaszanki, itp. Jakość wyrobów była bardzo różna, ale powoli doskonaliła się sztuka przerobu mięsa, we wsi pojawili się prawdziwi mistrzowie sztuki masarskiej, którzy służyli pomocą także sąsiadom. Sztuka zabijania i „sprawiania” zwierząt nie była obca żadnemu ze strachockich gospodarzy, ale tylko niektórzy potrafili wyczarować arcydzieła sztuki wędliniarskiej z, nienajlepszego najczęściej, surowca. Bardzo często byli to ci, którzy otarli się o zawodowych rzeźników-masarzy w Sanoku, ale były także talenty samorodne, jak np. Józef Piotrowski „z Kowalówki”. Wyroby najlepsze, szynki i kiełbasy, przechowywano na Święta Wielkanocne i okazje nadzwyczajne, uroczystości rodzinne, przyjęcia ważnych gości, itp. Smalec przyrządzany ze skwarkami w dużych, kamiennych garnkach, służył za „omastę” przez długie miesiące. Najczęściej nie było go zbyt wiele, zabijane świnie były słabo żywione, rzadko osiągały wagę większą niż 100 kg. Innym tłuszczem używanym w kuchni był olej lniany, rzadziej konopny. W okresie Wielkiego Postu i Adwentu do sporządzania potraw używano tylko oleju (oficjalnie, niektórzy nie przepadali za smakiem oleju lnianego, często nie pierwszej świeżości), w biedniejszych rodzinach używano go przez okrągły rok. Rzepaku czy słoneczników w Strachocinie nie uprawiano, jedynymi roślinami oleistymi były konopie i len.
Gotowaniem w domach Piotrowskich zajmowały się tradycyjnie kobiety. One krzątały się wokół domowego ogniska, przynosiły drewka, rozpalały ogień. Nawet w zimie regularnie palono jedynie w trzonie kuchennym („pod kuchnią”), pieców do ogrzewania nie było, raz na tydzień (w większości domów) palono w piecu chlebowym z okazji wypieku chleba. Jedynie przy bardzo dużych mrozach zdarzało się, że palono w piecu chlebowym dla ogrzewania. Ogień w postaci żaru trzymano na okrągło, czasem było to kilka tlących się węgielków pokrytych popiołem, z których rankiem rozdmuchiwano płomień. Zapałki oszczędzano, używanie ich było niepotrzebnym wydatkiem, trzeba je było kupować w sklepie. W razie potrzeby „pożyczano” ogień od sąsiadów. Jako opału używano drewna, węgiel był praktycznie nieznany. Przygotowaniem opału zajmowali się mężczyźni, w Strachocinie było to dość kłopotliwe. Lasów było mało, głównie zagajniki młodniaków grabowo-bukowych, przetykane z rzadka innymi drzewami. Ci którzy nie mieli własnych lasów (w tej sytuacji było wielu Piotrowskich, m.in. Giyry, Błaszczychy, Piotrowscy „z Kowalówki”, „spod Mogiły” i inni), musieli drewno na opał kupować od sąsiadów (rzadziej, ci oszczędzali drewno dla siebie), w lesie dworskim lub gdzieś daleko poza Strachociną - był to duży wydatek. Praca przy opale była ciężka, trzeba było siekierą ścinać drzewa (piły, oczywiście ręcznej, tzw. poprzecznej, używano jedynie przy ścinaniu grubszych drzew), pojedynczo wyciągać je z przepastnych jarów i potoków na stromych zboczach gór (tylko tam utrzymały się lasy), zwozić do domu często z dużej odległości (biedniejsi nosili na własnym grzbiecie), ręcznie ciąć na kawałki stosowne do palenia w trzonie kuchennym lub piecu chlebowym. Siłą rzeczy starano się drogocenny opał jak najbardziej oszczędzać, jednak jesienią trzeba go było przygotować duże ilości. Porąbane drewno układano pod ścianami stodół aby przeschło. Jak już wspomniano, pieców do ogrzewania w domach nie było. Główna izba (będąca kuchnią i salonem jednocześnie) ogrzewana była od trzonu kuchennego, alkierz nie miał ogrzewania, jedyne ciepło to ciepło przenikające z kuchni przez stosunkowo cienką ścianę. Aby zaoszczędzić opału w zimie, jesienią ocieplano („gacono”) ściany zewnętrzne domów suchymi liśćmi, słomą i plewami, upychanymi pomiędzy ścianę a płotek pleciony z chrustu (z takich płotków były robione powszechnie także płoty a nawet ściany stodół – z reguły do plecenia używano młodej leszczyny, ale także innych drzew). Na wiosnę ocieplenie rozbierano, liście i słoma wędrowała na gnojownik jako nawóz.
Gotowano najczęściej w garnkach żeliwnych, z biegiem czasu zaczęły wchodzić do użytku lżejsze garnki blaszane emaliowane. Garnek wkładano w otwór w płycie kuchennej, którego średnicę można było regulować (w zależności od średnicy garnka) przez wyjęcie mniejszej lub większej ilości krążków, które normalnie zamykały ten otwór. Część potraw gotowano stawiając garnki na płycie, trwało to wtedy dłużej i wymagało więcej opału. W diecie Strachoczan przeważały potrawy gotowane, zarówno w czasie obiadu jak i śniadania i kolacji. Do posiłku zasiadała z reguły jednocześnie cała rodzina, chociaż nie zawsze wystarczało miejsca przy stole. Wtedy część musiała zadowolić się miejscem z boku. Potrawy podawano już w indywidualnych nakryciach, ale w niektórych rodzinach Piotrowskich jeszcze do lat 40-tych jadano ze wspólnego garnka czy miski. Przed rozpoczęciem posiłku obowiązkowo żegnano się krzyżem, niektórzy odmawiali głośno wspólną modlitwę, ale to stawało się już rzadkością. Metalowe sztućce dopiero wchodziły do powszechnego użytku, większość potraw jadano łyżką, widelców używano rzadko, noży prawie wcale. Najstarsi używali ciągle łyżek drewnianych, twierdząc, że łyżki metalowe psują smak potraw. Stół nakrywano obrusem jedynie przy odświętnych okazjach, na co dzień talerze i miski stawiano na gołym stole. W zakresie przygotowania potraw, a szczególnie w sposobie podania ich, w I połowie XX wieku następowały dość szybkie zmiany. Młodzi powracający ze „świata” przynosili nowe zwyczaje, rosła także oferta sklepów w tej dziedzinie. Jak w wielu innych sprawach, tak i w tej, rosło zróżnicowanie pomiędzy poszczególnymi rodzinami Piotrowskich.
W omawianym okresie ogromne zmiany zaszły w dziedzinie ubiorów. Praktycznie wyszły z użycia tradycyjne ubiory wykonane z płótna konopnego i lnianego własnego wyrobu, tzw. płótnianki („potlonki”). Proces ten trwał już od dłuższego czasu, zakończył się w latach 20-tych i 30-tych. Tylko najstarsi pokazywali się jeszcze w tradycyjnych ubiorach, wszyscy inni nosili odzież wykonaną z fabrycznych materiałów bawełnianych i wełnianych. Ubiory męskie wykonywali zawodowi krawcy, kobiety często szyły same dla siebie. W niektórych rodzinach pojawiły się maszyny do szycia, gospodynie uczyły się jedna od drugiej sztuki krawieckiej, zorganizowano we wsi kurs kroju i szycia. Ubiory dla dzieci wykonywały najczęściej matki (jeszcze częściej babki lub starsze ciotki) same, były nieskomplikowane i niezbyt ładne. Coraz większy wpływ na sposób ubierania się miały trendy mody panujące w miastach. Oczywiście, ze względu na skromne możliwości finansowe, o niewolniczym naśladowaniu zmieniającej się mody nie było jeszcze mowy, ale niektórzy młodzi ludzie potrafili oszczędzać na wszystkim, oby tylko pokazać się w kościele czy na zabawie w ekstrawaganckim stroju. Na szczęście nie należeli do nich Piotrowscy. Ogromna większość z nich była rozsądna i miała trzeźwy stosunek do tych spraw. Ale były wyjątki.
W dziedzinie higieny osobistej zmiany następowały powoli. Oczywiście, domy Piotrowskich w Strachocinie nie posiadały łazienek, także w przygotowaniem ciepłej wody do mycia były kłopoty. Przy trzonie kuchennym był pojemnik w którym podczas gotowania potraw była zawsze ciepła woda, ale było jej stosunkowo mało, zaledwie kilka litrów. Codzienne mycie odbywało się w kuchni, w blaszanych miskach. „Poważniejsze” mycie odbywało się rzadziej, częściej latem. Do takiego mycia najczęściej używano dużych cebrów drewnianych, normalnie używanych do prania. Dzieci były kąpane częściej, także kobiety myły się zdecydowanie częściej. Generalne mycie całej rodziny odbywało się obowiązkowo kilka razy do roku, przy specjalnych okazjach, przed dużymi świętami, po młocce, czy innych mocno brudzących pracach. Do mycia używano głównie szarego mydła, mydła toaletowe pojawiły się w niektórych domach dopiero w latach 30-tych, przywiezione przez krewniaków, którzy otarli się o miasto. Były to jednak sporadyczne przypadki. Mężczyźni używali mydeł do golenia. Golili się brzytwami, dobre brzytwy były w dużej cenie. Mężczyźni zarzucili na początku XX wieku noszenie wąsów, ale golili się rzadko, strasząc najczęściej kilkudniowym zarostem.
Zupełnie nie przywiązywano wagi do mycia zębów. Prawdopodobnie nikt ich nie mył, w lecie i jesienią metodą czyszczenia zębów było jedzenie jabłek wieczorem przed pójściem spać. Zęby były w ogóle dużym problemem dla mieszkańców Strachociny, próchnica była powszechna, duża ilość 50-latków była bezzębna i wyglądała jak stuletni starcy współcześnie.
Jako ubikacje służyły słynne „sławojki”, stojące osobno małe budynki zbite z desek, z tzw. suchym szambem. Nazwa „sławojki” wywodzi się od ministra Sławoj-Składkowskiego, który nakazał w latach 20-tych budowę takich ubikacji w całej Polsce. W Strachocinie nie było to potrzebne, tego typu ubikacje były już powszechne na przełomie XIX i XX wieku. Ale, oczywiście, zdarzało się jeszcze bardzo często, że „za potrzebą” wychodzono do obory, lub, po prostu, za przysłowiowa stodołę.
Systematyczne zmiany zachodziły także w obrzędowości i zwyczajach. Najbardziej widoczną było upowszechnienie się choinki w okresie świąt Bożego Narodzenia. Zwyczaj choinki przywędrował z miast na początku XX wieku, jeszcze w okresie I wojny światowej choinki były w strachockich domach rzadkością. Bardzo możliwe, że do szybkiego ich rozpowszechnienia przyczynili się powracający z wojny weterani, wszak przecież choinka to tradycja niemiecko-austriacka. Nieznany był jednak w Strachocinie zwyczaj prezentów wigilijnych, św. Mikołaj przynosił prezenty jedynie w noc 6 grudnia, głównie zresztą dla dzieci. Na szerszą skalę upowszechnił się zwyczaj chodzenia z „Herodami”, tj. odgrywania przez młodzież scenki rodzajowej z udziałem króla Heroda, Diabła, Śmierci, a także Żyda i Żydówki. Tekst do scenki był tradycyjny, ale zdarzały się lokalne modyfikacje. Rzadziej w okresie świątecznym wędrowały po domach ekipy kolędników z wirującą wielobarwną gwiazdą. Sama wieczerza wigilijna pozostawała bez większych zmian od dziesiątków lat. Gromadziły się na niej duże rodziny, łamano się opłatkiem, wypędzano „złego ducha” czosnkiem. Do przyrządzania potraw używano tylko oleju lnianego (rzadziej konopnego). Potraw tradycyjnie powinno być 12. Pierwszą podawaną na stół potrawą był „kwas”, rodzaj zupy przygotowanej na bazie soku kiszonej kapusty z dużą ilością suszonych grzybów, bardzo charakterystycznej dla Strachociny, niezmiernie rzadko spotykanej w Polsce (górale znają podobną „kwaśnicę”, ale z dodatkiem kapusty). Poza tym królowały różnego rodzaju pierogi, gołąbki, kluski z makiem, knedle, groch, kapusta. Obowiązkowo podawano kompot z suszonych owoców (głównie ze śliwek) i ciasta. Świątecznym chlebem była „strucla”, bardzo biały, pszenny chleb, pieczony w blaszanej foremce, ozdobiony na wierzchniej stronie warkoczem z tego samego ciasta i posypany makiem. Wieczerze wigilijne odbywały się w różnych porach w poszczególnych domach rodzinnych, tak więc uczestnicy krążyli po wsi przez cały wieczór. W zależności od wielkości rodziny można było uczestniczyć w trzech, czterech lub więcej wieczerzach. Siłą rzeczy Piotrowscy nie zbierali się wszyscy na jednej wieczerzy (może jeszcze w połowie XVIII wieku tak było?), najczęściej odbywało się to już tylko w poszczególnych „klanach”.
Mniej wystawne i zbiorowe były obchody świąt Wielkiej Nocy. Także zbierano się rodzinnie, ale w mniejszych gronach. Ozdobą stołu wielkanocnego były kolorowe pisanki i baranek z gipsu (później z cukru) w zielonym owsie. A także tradycyjna babka wielkanocna, wędzona szynka i kiełbasy. Pisanki przygotowywano metodą „woskową”, barwiono barwnikami naturalnymi, wywarem z buraków, z oziminy, z cebuli, itp. Przy stole dzielono się uroczyście święconym jajkiem. Wszystkie potrawy były święcone, łącznie z solą i tartym chrzanem. Wśród potraw królowały jajka na twardo i wędliny. Wszystko to tęgo zapijano, odreagowując wstrzemięźliwość w czasie Wielkiego Postu (pito także w czasie wieczerzy wigilijnej, ale zdecydowanie mniej).
Inne święta w trakcie roku obchodzone były zdecydowanie skromniej, podobnie jak imieniny członków rodziny. Większe „imprezy” odbywały się tylko przy nadzwyczajnych okazjach, z okazji ślubów lub chrzcin. Stypy z okazji pogrzebów urządzano bardzo skromnie. Wesela w rodzinach Piotrowskich były bardzo okazałe. Przy tej okazji nawet u zawsze rozsądnych Piotrowskich obowiązywała zasada „zastaw się a postaw”. Zapraszano często ponad 200 osób. Jadła i picia musiało być odpowiednio dużo, aby goście później nie „obmówili” gospodarzy. Wróżyło to źle małżeństwu. A wesele trwało trzy dni. Z weselem związanych było także wiele starych zwyczajów, obrzędów i przyśpiewek. Jednym z ciekawszych elementów, rzadko chyba spotykanych w Polsce, było rozrzucanie przez „swaszkę” podczas przemarszu orszaku weselnego do kościoła tzw. „husek”, obrzędowych bułeczek o specyficznym kształcie. „Huski” łapały głównie dzieci, ale nie tylko (były bardzo smaczne!).
Obyczajowość w pierwszej połowie XX wieku coraz szybciej zmieniała się pod naporem świata zewnętrznego. Mieszkańcy wsi mieli coraz więcej kontaktu z miastem i innymi wsiami. Przejmowali zwyczaje „miastowe”, uważając je za coś lepszego niż dawne, swojskie. Charakterystyczne, że rodziny Piotrowskich należały do tych, które obce zwyczaje przejmowały z największym oporem. Piotrowscy byli jednymi z największych konserwatystów w dziedzinie obyczajowości.