Władysław Henryk Piotrowski
 
Piotrowscy ze Strachociny w Ziemii Sanockiej

 

5. Trudne lata

Opis czasów |  Wołacze-Piotrowscy |  Berbecie-Piotrowscy |  Piotrowscy „spod Stawiska”
Giyry-Piotrowscy |  Rodzina Piotrowskich „z Kowalówki” |  Kondy-Piotrowscy
Piotrowscy „spod Mogiły” |  Błaszczychy-Piotrowscy |  Frynie-Piotrowscy
„Błażejowscy”-Piotrowscy |  „Kozłowscy”-Piotrowscy |  Szumy-Piotrowscy

      Ostatnie ćwierćwiecze XIX wieku to prawdopodobnie jeden z najtrudniejszych okresów w historii rodu Piotrowskich w Strachocinie. Piotrowscy w ciągu ostatnich 200 lat przeżyli ogromny rozwój ilościowy, z dwu rodzin (Stanisława i Kazimierza) na początku XVIII wieku, do ok. 25 rodzin pod koniec XIX wieku. W tym czasie ludność Strachociny wzrosła jedynie około trzykrotnie. Powody takiej dysproporcji były zapewne różne, częściowo to mógł być przypadek, jednak można zauważyć pewne prawidłowości. Jedną z nich była tradycyjnie duża ilość chłopaków wśród rodzących się dzieci w rodzinach Piotrowskich. Pod tym względem Piotrowscy przewyższali zdecydowanie inne strachockie rody. Prawdopodobnie było w tym wiele przypadku, ale może i pewnych uwarunkowań genetycznych. Inną istotną przyczyną była mniejsza śmiertelność dzieci Piotrowskich na tle ogromnej śmiertelności ogółu dzieci we wsi. Miało to zapewne ścisły związek z poziomem życia rodzin Piotrowskich, byli oni zdecydowanie bogatsi od przeciętnego mieszkańca wsi, ich dzieci były lepiej odżywione, miały pozostałe warunki do życia lepsze, także lepszą opiekę wychowawczą. Być może, ta dysproporcja nie była taka duża w porównaniu z innymi znaczącymi rodami, np. Radwańskimi, ale na tle ogółu mieszkańców wsi była istotna. Ta względna zamożność rodzin Piotrowskich powodowała także mniejszy odpływ młodych Piotrowskich ze wsi. Odpływ młodych ludzi ze Strachociny nie był na przestrzeni ostatnich dwu wieków zbyt duży, daleko mu było do tego co czekało Strachocinę w wieku XX, ale jednak ciągle trwał. Także Piotrowscy wyjeżdżali w „świat” (przykładem mogą być choćby potomkowie Kazimierza, którzy w komplecie wyprowadzili się ze wsi), np. czasem młodzi wzięci do wojska nie wracali już do rodzinnej wioski, ale zapewne nie były to znaczące ilości. Najczęściej wędrowała za chlebem młodzież z rodzin biednych, zdesperowana, nie mająca żadnych perspektyw nie tylko na godziwe życie, ale nawet na przeżycie we wsi rodzinnej. Młodzi Piotrowscy, mimo wszystko, do niej nie należeli.
      Niemniej sytuacja materialna rodu pogarszała się z pokolenia na pokolenie. Ciągłe podziały gospodarstw pomiędzy synów, niezbędne posagi dla córek (często także w postaci kawałka roli), powodowały, że majątki Piotrowskich topniały w oczach. Nie pomagała wrodzona gospodarność, oszczędny tryb życia i znajomość sztuki rolniczej. Z kolei pewien rodzaj dumy włościańskiej, etos oracza i siewcy, charakterystyczny zresztą nie tylko dla Piotrowskich ale także dla innych strachockich rodów, nie pozwalał na imanie się innego zawodu, zawodu rzemieślnika czy przekupnia. Trwali twardo przy uprawie roli, mimo że mieli jej coraz mniej i coraz trudniej było z niej wyżyć. Dopiero pod koniec XIX wieku, kiedy bieda mocno zaczęła dawać się we znaki, powoli zaczęło się zmieniać podejście do sprawy podjęcia się innej pracy, poza zajęciem rolnika. Wydaje się, że Piotrowscy na tle przedstawicieli innych znaczniejszych strachockich rodów byli wyjątkowo konserwatywni pod tym względem. Zmiany w ich mentalności następowały bardzo wolno, zapewne nie pozostawało to bez związku z typowym charakterem Piotrowskich. Najczęściej byli to ludzie mało dynamiczni, rozważni i asekuranccy często aż nazbyt, konserwatywni w swoich poglądach, zapatrzeni w przeszłość. Oczywiście, nawet wśród Piotrowskich zdarzały się wyjątki.
      Rozwarstwienie majątkowe wśród Piotrowskich, jak już wcześniej wspomniano, nie było tak duże jak wśród innych rodów. Niemniej byli wśród nich bogatsi i biedniejsi gospodarze. Prawdopodobnie najbogatszą była rodzina Giyrów-Piotrowskich. Mała ilość dzieci przez dwa pokolenia powodowała, że majątek nie podlegał podziałom i uszczupleniu w wyniku posagów dla córek. Ale nie był to jakiś duży majątek, daleko było Giyrom-Piotrowskim do najbogatszych rodzin we wsi, np. Radwańskim „z Górki”. Na drugim biegunie pod względem zamożności znaleźli się prawdopodobnie Wołacze-Piotrowscy, potomkowie Marcina Józefa, których duża ilość pretendowała do rodzicielskich majątków. Pozostałe rodziny znajdowały się w zbliżonej sytuacji majątkowej. To było bardzo ważne dla utrzymywania się więzi rodowej. Pod koniec XIX wieku coraz większe znaczenie dla układów towarzyskich, czy przyjaźni, miał status majątkowy. To powodowało, że często blisko ze sobą spokrewnione rodziny nie utrzymywały ze sobą żadnych kontaktów. Przykładem może być sytuacja wśród Radwańskich, istniały rodziny Radwańskich, które zdecydowanie przodowały we wsi pod względem znaczenia, ale istniały także rodziny tak biedne, że rekrutowała się z nich służba dworska, czy służba bogatszych gospodarzy. Wśród Piotrowskich takiej sytuacji nie było. Piotrowscy nie różnili się zbytnio między sobą ani ubiorem, ani wyglądem domów czy ich wyposażeniem. Z natury rzeczy (to leżało w ich charakterze) nie gonili za nowinkami w modzie. I trzeba zaznaczyć, że kobiety które wchodziły w rodziny Piotrowskich musiały się dopasowywać do obowiązujących tam standardów. Nie żeby Piotrowscy mężczyźni byli jakimiś tyranami, wręcz odwrotnie, nie było wśród nich awanturników czy despotów. Prawdopodobnie działo się tak w wyniku własnego przykładu, umiejętnej „polityce” rodzinnej, rozsądkowi.
      Rosnąca szybko w XIX w. ilość rodzin Piotrowskich wiązała się z potrzebą ich rozróżniania. Temu celowi od zawsze służyły przydomki i przezwiska nadawane poszczególnym członkom rodu i rodzinom. Proces ten trwał już od XVIII wieku przez cały wiek XIX, tak że na przełomie wieków XIX i XX ukształtował się praktycznie docelowy podział rodu Piotrowskich na poszczególne gałęzie („klany”) noszące swoje przydomki. Byli to w kolejności „starszeństwa” przodków: Wołacze, Berbecie, Piotrowscy „spod Stawiska”, Giyry, Piotrowscy „z Kowalówki”, Kondy, Piotrowscy „spod Mogiły”, Błaszczychy, Frynie, Błażejowscy-Piotrowscy, Jajasie, Kozłowscy-Piotrowscy i Szumy. Zakres stosowania przydomków był różny, niektóre były używane powszechnie, niektóre rzadziej, zapewne ze względu na często świeżą pamięć ich pochodzenia od pejoratywnych przezwisk. Najmniej trwałe były te, które utworzono od miejsca zamieszkania, np. „z Kowalówki”. Po wyprowadzeniu się z pierwotnego miejsca zamieszkania traciły sens i zachodziła potrzeba tworzenia nowego przydomka. Z Piotrowskich „z Kowalówki” wyszli: Kondy-Piotrowscy, Piotrowscy „spod Mogiły” (później z nich Piotrowscy „zza Potoczka”) i Błaszczychy-Piotrowscy.
      Informacji o życiu Piotrowskich pod koniec XIX wieku zachowało się w tradycji rodzinnej już bardzo dużo. Jak już wspomniano, podstawowym ich zajęciem było prowadzenie gospodarstwa rolnego. Niechętnie zajmowali się oni rzemiosłem, traktując zawód rolnika jako jedyny ich godny. Tak jak i w poprzednim okresie, koniec XIX wieku niósł ciągłe zmiany w gospodarstwach. Zmieniały się systematycznie metody uprawy roli, wprowadzano nowocześniejszy płodozmian, starano się doskonalić sposób przygotowania roli pod zasiewy. Wilgotne miejsca na polach próbowano drenować, zakopując w ziemię wiązki chrustu. Malejące gospodarstwa automatycznie wymuszały troskliwszą opiekę nad każdym ich skrawkiem. Karczowano krzaki rosnące na szerokich kiedyś miedzach, które zaorywano, zostawiając w to miejsce wąziutkie paski graniczne rzędu jednej stopy. Karczowano najbardziej strome zbocza Gór Kiszkowych. Dzięki temu udawało się jakoś zachowywać dotychczasowy poziom życia rodzin.
      W zakresie samej techniki uprawy roli na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci XIX wieku nie nastąpiły żadne rewolucyjne zmiany. Wiedza rolnicza ciągle słabo przenikała do gospodarstw w Strachocinie. Co prawda, istniały już szkoły rolnicze w Galicji, Akademia Rolnicza w Dublanach pod Lwowem, Studium Rolnicze przy UJ w Krakowie, czy niższe szkoły rolnicze, np. w Suchodole koło Krosna, ale ich absolwenci trafiali tylko do największych majątków. Folwark strachocki do nich nie należał. Niemniej i tutaj zachodziły systematyczne zmiany. Uprawiano, tak jak przez całe wieki, te same zboża, żyto, pszenicę, jęczmień i owies. Siano dużo gryki (tatarki) potrzebnej do wyrobu bardzo lubianej kaszy gryczanej. Uprawiano także dużo prosa, konopi, lnu, grochu i bobu. Sadzono dużo kapusty, buraków, brukwi, rzepy, wprowadzano fasolę. Najwięcej sadzono jednak ziemniaków, które były podstawą wyżywienia zarówno dla ludzi jak i inwentarza. Jadano je na śniadanie, obiad i kolację, we wszystkich możliwych postaciach. Niejeden raz ziemniaki ratowały Piotrowskich (i Strachoczan) od klęski głodu. Ich stosunkowo duża wydajność z uprawianej powierzchni (chociaż daleko jej było do współczesnej!) była wynikiem nie tylko charakterystycznym dla nich, stosunkowo małym wymaganiom glebowym, ale także lepszej uprawie i nawożeniu. W wyniku rozdrobnienia gospodarstw coraz więcej rąk do pracy przypadało na hektar roli. Ziemia była coraz staranniej uprawiona, w niektórych gospodarstwach każdy skrawek ziemi był nieledwie ręcznie przekopywany i pielęgnowany, chwasty były wyrywane i szły na paszę dla bydła. Coraz więcej hodowano bydła i świń, co przyczyniało się do zwiększenia ilości obornika, stosowanego jako nawóz. Dzięki ziemniakom można było więcej zboża sprzedać na jarmarku aby zdobyć tę minimalna ilość pieniędzy na zapłacenie obowiązujących opłat i zakup najniezbędniejszych sprzętów do domu.
      Najważniejszym pomocnikiem gospodarza w uprawie roli był koń, zarówno używanie wołów jak i używanie do prac polowych krów, wyszło już w tym czasie z praktyki. Praktycznie wszyscy Piotrowscy trzymali w swoich gospodarstwach konie, najbogatsi nawet parę koni. Koń był dumą każdego Piotrowskiego - gospodarza, utrzymywało się to od pokoleń. Bardzo możliwe, że był to relikt ich legendarnej tatarskiej przeszłości. O konia w każdym domu bardzo dbano, nieledwie jak o członka rodziny, koń dostawał zawsze lepszą karmę niż inne zwierzęta domowe. Koń musiał mieć zawsze „założone za drabiną”, i to nie słomę, którą musiały jeść krowy, lecz siano, koniczynę lub świeżą trawę. Konie były pasione na lepszej trawie, dbano o ich pojenie, pojono je zawsze czystą wodą wprost ze studni, podstawiając im wiadro do pyska. Pasieniem koni zajmowali się młodzi chłopcy, bardzo często robili to w grupie. Korzystali z tej okazji żeby pojeździć wierzchem w tajemnicy przed właścicielem konia (najczęściej rodzonym ojcem). Umiejętność dobrej jazdy konnej była ambicją każdego młodego Piotrowskiego.
      Koń był codziennie czyszczony „zgrzebłem” i szczotką, co pewien czas dokładnie myty. Uprząż końską ozdabiano „karyczkami” (mosiężne, błyszczące krążki), chomąta końskie (w Strachocinie konie pracowały w chomątach) ozdabiano mosiężnymi główkami końskimi, uzdy („kantary”) i baty ozdabiano czerwonymi pomponami. Grzywy końskie zaplatano w warkocze, na specjalne okazje wplatano kolorowe wstążki. W deszczowe dni podczas wyjazdów długi koński ogon wiązano w kunsztowny węzeł, aby uniknąć zachlapania konia błotem.
      Konia na co dzień bardzo oszczędzano. Jadąc pod górę gospodarz zawsze schodził z wozu, aby ulżyć koniowi. Niechętnie brano na furmankę pieszego, nawet z najbliższej rodziny, podczas wyjazdów do miasta. Uważano, że koń, co prawda, jest silniejszy od człowieka, ale o wiele mniej wytrzymały. Dbano także o odpowiednie podkucie kopyt końskich, rodzaj podków zależał od pory roku.
      W pracy koniem kierowano przy pomocy lejców lub głosem, konie rozumiały kilka komend: „wio, hetta, wiśta, hoł lub prrr” (naprzód, w prawo, w lewo, stój). Najczęściej konie kupowano od sąsiadów we wsi, którzy trzymali klacze, ale czasem kupowano je na jarmarku w Sanoku albo na słynnych jarmarkach w Bukowsku, gdzie zjeżdżali się kupcy z połowy Galicji. Sam zakup konia był aktem doniosłej wagi, łączył się z całym ceremoniałem.
      Prawdziwym pokazem miłości Strachoczan do koni była okazja okresowej wizyty w parafii biskupa, kiedy to na powitanie dostojnego gościa wyjeżdżała na granicę wsi strachocka „chorągiew” w sile ponad stu koni. Był to powszechny obyczaj w całej okolicy, ale jazda strachocka była wyjątkowa. Starannie dobrane konie, przystrojone kolorowymi wstążeczkami wplecionymi w ogony i grzywy, prezentowały się doskonale. Wystrojeni byli także jeźdźcy. Może gorzej było ze wspólną musztrą, ale duża część młodych służyła w wojsku w oddziałach kawalerii i oni trzymali oddział organizacyjnie. Widok był wspaniały a mieszkańcy byli niezwykle dumni z tego powodu. Było na co popatrzeć!
      Cykl uprawy ziemi związany z końskim zaprzęgiem zaczynał się od nawożenia obornikiem. O znaczeniu obornika dla wydajności plonów wszyscy byli przekonani, dlatego „robienie” obornika, jego pielęgnowanie, było ważną czynnością każdego gospodarza. Obornik wytwarzano nie tylko z odchodów z obory, ale także z zeschłych liści i innych śmieci odpadowych w gospodarstwie. Aby polepszyć jego jakość polewano go gnojówka. Wywożenie obornika na pole było jedną z najcięższych prac w ciągu roku. Potrzebna była do tego zazwyczaj para koni, szczególnie gdy wożono obornik na strome zbocza gór. Aby ułatwić pracę koniom wywożono czasem obornik w zimie na saniach, ale ten sposób powodował utratę jakości obornika. Dlatego nie stosowano go na większą skalę, z biegiem czasu zarzucono. Obornik wożono furmankami uzbrojonymi w deski („gnojownice”), nakładano żelaznymi widłami („gralami”). Na końcu ubijano obornik łopatą w regularną pryzmę, aby nie rozsypywał się po drodze. Na polu zrzucano obornik hakiem w „kupki”, które rozrzucano po polu widłami tuż przed orką.
      Orka także należała do ciężkich prac w Strachocinie, szczególnie na stromych zboczach. Pod koniec XIX wieku wszyscy już stosowali w Strachocinie pług żelazny, tzw. koleśny, charakterystyczny dla południowej Polski. W tego typu pługu główna belka („grądziel”), która miała kilka zaczepów na sobie, opierała się na tzw. „kolcach”, przytrzymywana przez żelazny łańcuch („wić”). Na zaczepach grądzieli regulowano głębokość orki. Tego typu pługi kupowano gotowe w mieście, były drogie. Napraw dokonywali miejscowi kowale. Oni także dorabiali nowe lemiesze (wymienne końcówki tnące), które zużywały się stosunkowo szybko. Do przewożenia pługa (łącznie z broną) służyły „włóki”, dwa połączone pod kątem drążki. Do bronowania gleby używano brony z drewnianą ramą i stalowymi zębami, wykonywanymi przez miejscowych kowali. Siew zboża i innych tego typu roślin wykonywano ręcznie, z płachty lub z kosza. Także ręcznie sadzono ziemniaki i buraki, przy czym siew wykonywali głównie mężczyźni (kobiety niezwykle rzadko), podczas gdy przy sadzeniu pracowały przeważnie kobiety i dzieci (mężczyzna przyorywał sadzone ziemniaki pługiem).
      Nie stosowano żadnych środków przeciwko chwastom, tak więc jedyną metodą walki z nimi było stałe plewienie upraw. Kobiety systematycznie przechodziły poszczególne kawałki pola wybierając chwasty na paszę dla bydła. Mimo tego na polach na wiosnę pełno było kwitnących czerwonych maków, chabrowych bławatków, fioletowych kąkoli i innych polnych kwiatów. Dodawały one wiele uroku polom, ale skutecznie obniżały wysokość plonów i pogarszały jakość ziarna.
      Sprzęt zbóż odbywał się, tak jak przez całe wieki, przy pomocy sierpa. Sierpy były dziełem miejscowych kowali, z jednej strony na sierpie były nacięte ząbki, z drugiej strony ostrzono je. Po pewnym czasie, po wielokrotnym ostrzeniu, sierpy musiały być ponownie „siekane”, tzn. trzeba było naciąć ząbki. Kosy służyły tylko do koszenia trawy i wchodzącej do uprawy koniczyny. Len i konopie wyrywano z korzeniami. Także rzepę, brukiew i buraki. Ziemniaki kopano ręcznie motykami. Zarówno żniwa jak i kopanie ziemniaków były tymi okresami roku, które dawały się najbardziej we znaki. Oprócz dużego wysiłku fizycznego ogromnie uciążliwe było ciepło w lecie (temperatury przekraczające 35 stopni były na porządku dziennym) oraz zimno i wilgotno jesienią. Piotrowscy do zbioru zbóż i ziemniaków wynajmowali dodatkowo ludzi, regułą była pomoc sąsiedzka a także rodzinna, w ramach większej rodziny. Zżęte zboże wiązano w snopy, które układano („kopiono”) w „półkopki”, po 30 (snopy żytnie) lub 20 sztuk (pozostałe), po 4 snopy w każdej warstwie ułożone na krzyż. Każdy „półkopek” był zadaszony „czubem”, jednym ze snopów odwróconym do góry „oziorami” (przyziemnymi częściami łodyg). Chroniło to, przynajmniej częściowo, przed deszczem, zamoknięciem ziarna i „zrośnięciem” snopów (skiełkowaniem ziarna). Zboże stało w „półkopkach” na polu kilka tygodni, aby ziarno dobrze wyschło. Widok wąskich pasków pól ze stojącymi wzdłuż nich szeregami „półkopków” był bardzo charakterystyczny dla okresu późnego lata w Strachocinie.
     Zwożenie zboża (i innych plonów) do domów należało także do jednej z najcięższych prac wykonywanych przez konia w gospodarstwie. Używano do tego wozów z wysokimi drabinami, umożliwiającymi zabranie na wóz większej ilości przestrzennego ładunku. Snopy były kunsztownie układane na wozie, aby zmieścić ich jak najwięcej i jednocześnie nie pogubić ich na wyboistej drodze. Całość ładunku była dodatkowo zabezpieczona belką („pawązem”) położoną na górze wzdłuż wozu, przywiązaną z przodu i z tyłu powrozem. Wielkość tak przygotowanej „fury” zboża zależała od drogi, którą trzeba było pokonać. Jeżeli droga wypadała pod stromą górkę, ładowano odpowiednio mniej. Biednemu konikowi pod górkę pomagali ludzie, pchając wóz z tyłu. Z kolei z górki trzeba było hamować ciężki wóz, blokując koła łańcuchem. W Strachocinie często występowały takie sytuacje, praktycznie każdy gospodarz miał część swojego pola w górzystej okolicy. Wyładowywanie zboża w stodole było ciężką pracą, często trzeba było dźwigać snopy zboża ważące po kilkanaście kilogramów na wysokość kilku metrów.
      Jednym z najbardziej czasochłonnych zajęć w gospodarstwie było młócenie zboża. Oczywiście, jak od wieków, odbywało się ręcznie, za pomocą cepów. Trwało kilka miesięcy, praktycznie zaczynało się tuż po żniwach, a kończyło późno w zimę. Szczególne nasilenie młocki przypadało na jesień, wtedy w całej wsi słychać było miarowy, charakterystyczny stukot cepów. Konstrukcja dobrego cepa, wbrew powszechnemu porzekadłu („proste jak budowa cepa!”), była dość trudna i wymagała doświadczenia i smykałki. Materiał ma „dzierżak” (drążek trzymany w ręku) i „bijak” musiał być odpowiednio dobrany, zarówno jeżeli chodzi o rodzaj drzewa, jak i naturalny kształt, a także odpowiednio obrobiony, aby „dzierżak” dobrze „leżał” w rękach, a „bijak” nie zahaczał słomy. Podobnie skórzane połączenie, składające się z tzw. „gacków” na każdym drążku i rzemiennego połączenia („sfory”), musiało być wykonane bardzo dokładnie, aby „bijak” mógł zupełnie swobodnie poruszać się względem „dzierżaka”. Młocka odbywała się najczęściej w 2 – 3 osoby (rzadziej w pojedynkę, lub w czwórkę). Od ilości osób zależał rytm młocki i sposób jej prowadzenia.
      Młócenie miało dwie fazy, „przecieranie” i „rozbijanie”. „Przecieranie” polegało na zgrubnym wymłóceniu indywidualnie każdego snopa zboża, przede wszystkim jego kłosów, bez jego rozwiązywania. Ta faza dawała większość ziarna, które było wstępnie czyszczone specjalnymi grabiami z długimi zębami i zgarniane na kupę w kącie klepiska. „Przetarte” snopy układano w kącie klepiska, przygotowując do drugiej fazy młócenia. „Rozbijanie” polegało na dokładnym młóceniu warstwy zboża, ułożonej po rozwiązaniu kilku „przetartych” snopów, najczęściej dziesięciu, po pięć po każdej stronie klepiska. Słomę po kolejnej „przebitej” partii zboża wiązano w dwa duże snopy – „przykotki”. Młocka odbywała się od świtu do zmierzchu, dwójką ludzi mogła wymłócić w ciągu dnia do dwóch kóp zboża. Ogromnej biegłości i doświadczenia wymagało czyszczenie ziarna z plew, tzw. „wianie”. Robiło się to przez podrzucanie ziarna na drewnianej szufli przy otwartych na oścież drzwiach stodoły. Gdy ciąg powietrza był zbyt słaby, pomagano machając workiem. Oczywiście, tak „wyczyszczone” ziarno pełne było zanieczyszczeń, plew, ziaren chwastów, grudek ziemi.
      Ziarno przechowywano w drewnianych skrzyniach („sąsiekach”), w części mieszkalnej domu, w komorze. Była to jedna z najcenniejszych rzeczy w domu, podstawa bytu całej rodziny przez okrągły rok. Z takiego ziarna, mocno zanieczyszczonego, przygotowywano mąkę, wożąc ziarno do któregoś z młynów w okolicy (w Strachocinie nie było młyna). Tak robili Piotrowscy i inni bogatsi gospodarze, biedniejsi mieszkańcy wsi mełli zboże w żarnach w domu. Także w gospodarstwach Piotrowskich dużą część ziarna na bieżące potrzeby, zarówno dla ludzi jak i dla zwierząt, mielono w żarnach. Regułą było mielenie w żarnach pierwszych partii ziarna z nowych zbiorów. Była to najbardziej oczekiwana mąka w roku, często po dłuższej przerwie „przednówkowej”.
      Typowe żarna to były dwa okrągłe kamienie umieszczone w wydrążonej kłodzie drewnianej, wspartej na czterech mocnych nogach. Dolny kamień był nieruchomy, górny (w postaci regularnego koła o średnicy ok. pół metra i grubości 12 cm, z otworem o średnicy 10 cm w środku) ruchomy, zawieszony na stalowym wrzecionie przy pomocy poprzeczki umieszczonej w środkowym otworze, obracany był przy pomocy „żarnówki”. „Żarnówka” to była żerdź, której dolne okute ostrze wkładało się w otwór na obwodzie kamienia, a górny koniec obracał się w otworze drewnianej deseczki („kłopocie”) umocowanej do ściany nad żarnami. Grubość mielenia regulowało się podnosząc lub opuszczając górny kamień (podnosząc lub opuszczając wrzeciono, na którym był on zawieszony). Ziarno wsypywało się w środkowy otwór w górnym kamieniu. Pojemnik na ziarno, zagłębienie wydłubane w kłodzie żaren obok kamienia, nazywał się „dapką”. Mąka wylatywała spomiędzy kamieni specjalnym korytkiem z deseczek do podstawionego garnka. W żarnach mielono wszystkie rodzaje zboża, a także bób. Kasze z jęczmienia, tatarki i prosa przygotowywano w drewnianych stępach.
      Jednym z ważniejszych elementów przygotowania zapasów żywności na okres zimowo-wiosenny było kiszenie kapusty. Kiszona kapusta w różnych postaciach była podstawowym składnikiem strachockiej diety. Przygotowywano jej bardzo wiele, w każdym domu stała jej ogromna beczka, najczęściej w komorze. Szatkowanie kapusty i ubijanie jej w beczce było całym ceremoniałem. Bardzo często kapustę ubijały dzieci nogami, dokazując przy okazji w beczce. Do kapusty dodawano trochę krojonej marchwi i całe jabłka. Smakowały na wiosnę znakomicie. Ubita kapusta była przykryta rozbieraną drewnianą pokrywą i przytłoczona ciężkim kamieniem. Pilnowanie czystości górnej warstwy kapusty aby nie gniła, systematyczne obmywanie pokrywy, kamienia i górnej części beczki, było ważnym obowiązkiem każdej gospodyni. Od tego zależał smak kapusty, a więc i opinia o przygotowywanych z niej potrawach. Kapusta była jednym ze źródeł witamin w czasie zimy.
      Innym źródłem były suszone owoce. W Strachocinie nigdy nie było dużych sadów owocowych, ale przy domach rosły pojedyncze jabłonie, grusze czy śliwy. Bardzo często były to drzewa bardzo stare, kilkudziesięcioletnie, o małych niesmacznych owocach (ale zdarzały się i wyśmienite). Robiono z nich susz na zimę a ze śliwek także powidła. Zbierano i suszono także owoce leśne, głóg i tarninę.
      Jak już wspomniano wielokrotnie, mieszkańcy Strachociny niechętnie imali się zajęć pozarolniczych, handlu i rzemiosła. Wyjątkiem były rzemiosła ściśle związane z uprawą roli, takie jak kowalstwo, kołodziejstwo (wyrób wozów konnych i części do nich) czy rymarstwo (wyrób uprzęży końskiej). Oczywiście, kołodzieje często zajmowali się także wyrobem mebli, a niejednokrotnie nawet budową domów (ciesielką). Podobnie jak rymarze naprawą butów. Ale traktowali to jako zajęcia dodatkowe, szczycąc się swoim podstawowym zawodem. Wśród Piotrowskich powszechnym był zawód kołodzieja. Wymagał on dużej zręczności rąk i cierpliwości z jednej strony, a stosunkowo mało siły fizycznej z drugiej. Akurat te cechy były wśród nich dość powszechne, chociaż i wśród Piotrowskich zdarzali się siłacze.

 
Do podrozdziału 'Rozpad wspólnoty rodzinnej'
Do spisu treści
Do podrozdziału 'Trudne lata (Wołacze-Piotrowscy)'

 
Do witryny Stowarzyszenia Piotrowskich ze Strachociny
Powrót do witryny Stowarzyszenia Piotrowskich ze Strachociny"