"Sztafeta Pokoleń" - 1/2024
Zawartość numeru:
    Oddajemy do Waszych rąk trzydziesty trzeci numer naszego biuletynu „SZTAFETA POKOLEŃ”. Oddajemy go, jak zwykle, z niegasnącą nadzieją, że będzie to zajmująca, interesująca lektura.
    Dział „Z życia Stowarzyszenia” przynosi informację o pracy Zarządu i informacje z życia naszych członków.
    Dział „Aktualności” przynosi informację o ciągle trwającej wojnie w Ukrainie, oraz nowiny z życia naszej „małej ojczyzny” – Podkarpacia (nie mylmy z województwem Podkarpackim!), w tym ciekawe informacje o obchodach 90-lecia strachockiego Koła Gospodyń Wiejskich (mocno ilustrowane), dalszych pracach w Centrum Kultury i Tradycji Regionalnej w Strachocinie, nowej inwestycji na Bobolówce oraz o sanockim Autosanie.
    W dziale „Z historii” zamieszczamy artykuł na temat jednego z najbardziej doniosłych wydarzeń dla Strachociny, czterechsetnej rocznicy najazdu Tatarów w 1624 roku, który diametralnie zmienił jej historię. Kontynuujemy także publikację „obrazków” z dziejów Strachociny, tym razem jest to odcinek XIII, drugi z okresu po II wojnie światowej.
    W rubryce „Rozmaitości” zamieszczamy dalszy ciąg (trzeci odcinek) „portretu” rodu Adamskich – Adamiaków, jednego z najznaczniejszych i najliczniejszych w Strachocinie.
    Dziękujemy za wszystkie listy, emaile i telefony. Pomagają nam w redagowaniu biuletynu. Jak zawsze, ciągle aktualny jest nasz apel o tego typu pomoc – tak więc czekamy ciągle na Wasze artykuły, listy, emaile, telefony, SMS-y – z uwagami, sprostowaniami, informacjami, materiałami do publikacji, starymi zdjęciami. Także ze wspomnieniami z Waszych wojaży urlopowych i wakacyjnych, zarówno po Polsce jak i za granicą. Apelujemy także o przekazywanie nam adresów mailowych – gwarantujemy, że nie będziemy ich nadużywać, posłużą nam tylko do zbierania informacji do „Sztafety” i przesyłania Wam elektronicznej, kolorowej wersji „Sztafety”. Życzymy przyjemnej lektury!
Redakcja
Z ŻYCIA STOWARZYSZENIA PIOTROWSKICH ZE STRACHOCINY
Z regulaminu Stowarzyszenia:
„Członkami Stowarzyszenia mogą być potomkowie Stefana Piotrowskiego ze Strachociny k/Sanoka, żyjącego w latach 1667 - 1757, oraz ich małżonkowie.”
*   * *
    Zarząd Stowarzyszenia na jesiennej „sesji” omówił aktualną sytuację w Stowarzyszeniu. Posiedzenie miało, jak wszystkie ostatnie, charakter korespondencyjny. Dyskutowano, wymieniano informacje pocztą mailową. Najważniejszym tematem „sesji” była organizacja kolejnego Zjazdu potomków Stefana Piotrowskiego w roku 2027. Rozważano różne warianty organizacji, ale nie podjęto żadnych decyzji. Jedno wydaje się być pewne - zjazd koniecznie trzeba zorganizować, chociażby jakiś symboliczny, skromniejszy. Oczywiście, nie zapomniano także o nieszczęsnej Ukrainie i toczącej się tam wojnie. Rosjanie ciągle ostrzeliwują całe terytorium Ukrainy, ostatnio szczególnie zawzięli sią na miasto Charków, drugie pod względem ludności miasto Ukrainy, po stołecznym Kijowie. Rozmawiano także o powstającym Centrum Kultury i jego programie działalności, także o zachowaniu dorobku poprzedniej Izby Pamięci. Jak zwykle, rozmawiano także o naszej stronie internetowej i o biuletynie „Sztafeta pokoleń”.
*   * *
Krótki wyciąg ze Statutu naszego Stowarzyszenia
Celem Stowarzyszenia jest integracja środowiska potomków Stefana Piotrowskiego ze Strachociny, krzewienie wiedzy o Podkarpaciu i rozbudzanie patriotyzmu lokalnego. Stowarzyszenie realizuje swoje cele poprzez:
    a) organizację Zjazdów i spotkań dyskusyjnych,
    b) wydawanie cyklicznego biuletynu,
    c) prowadzenie strony internetowej Stowarzyszenia,
    d) udział w opiece nad Izbą Pamięci w Strachocinie,
    e) współpracę z samorządem gminnym i wiejskim, szkołą, innymi organizacjami w Strachocinie i gminie Sanok,
    f) pozyskiwanie środków finansowych dla realizacji celów ujętych w regulaminie.
*   * *
    Piotrowscy „Zza potoczka” z Sanoka w zielonej Kanadzie.
*   * *
 
   
Jarosław Błaszczycha-Piotrowski z Gdańska, syn Tadeusza Stanisława, profesor uczelniany UKSW (Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego), dr hab., kierownik Katedry Psychologii Społecznej w Instytucie Psychologii UKSW, został Przewodniczącym Zespołu ds. Etyki Badań Naukowych. Wymieniając (w witrynie Uniwersytetu) swoje zainteresowania badawcze stwierdził, że obejmują one szeroko pojęty zakres psychologii społecznej, w tym m.in. wyznaczniki postaw wobec śmierci. Żona Jarosława, profesor Magdalena Żemojtel-Piotrowska jest zastępcą dyrektora Instytutu Psychologii UKSW, a także kierownikiem Centrum Psychologii Międzykulturowej. Piotrowscy przenieśli się, razem z synem Przemkiem (15 lat), z Gdańska do Warszawy w 2019 r.
*   * *
    Już ponad dwa lata (od 24 lutego 2022 r.) trwa wojna w Ukrainie. Potężna militarnie, imperialistyczna Rosja chce zniszczyć niepodległy sąsiedni kraj, a jego mieszkańców „przerobić” na Rosjan. Niestety, ma duże poparcie w świecie, m.in. Chin (ale nie tylko). Otrzymuje czynną pomoc od Iranu (drony) i Korei Północnej (rakiety i amunicja). Ukrainę popiera i pomaga jej jedynie Zachód (USA, Unia Europejska, Wlk. Brytania, Norwegia), ale ta pomoc jest niewystarczająca, do tego mocno spóźniona. Rosja ciągle bombarduje systematycznie swoimi rakietami cały obszar Ukrainy, aż po granicę z Polską. Niszczy nie tylko cele militarne ale także obiekty cywilne, domy i bloki mieszkalne, budynki użyteczności publicznej, infrastrukturę energetyczną i komunikacyjną, urządzenia portowe w portach nad Morzem Czarnym, uniemożliwiając Ukraińcom eksport, m.in. zboża, które jest głównym źródłem jej dochodów. Ukraińcom brakuje wszystkiego, żeby przeciwstawić się najeźdźcy, przede wszystkim lotnictwa i ochrony przeciw atakom z powietrza rakietami, dronami i bombami zrzucanymi z samolotów. Ale także innego sprzętu i ostatnio nawet amunicji. Kraj jest zniszczony, mieszkańcy zrozpaczeni, żołnierze zmęczeni. Całe połacie kraju nie mają już energii elektrycznej, wody, opału. Sankcje nałożone na Rosję przez kraje zachodnie ciągle słabo działają. Reszta świata ma je daleko gdzieś, potrzebuje surowców energetycznych z ogromnej obszarowo Rosji. Nie przestrzegają ich nawet kraje zachodnie, które te sankcje nałożyły. Ropa, gaz (skroplony), węgiel, płyną w świat przynosząc Rosji pieniądze na kontynuowanie wojny. Ostatnio zabłysło jednak światełko nadziei dla Ukrainy, Stany Zjednoczone zatwierdziły 61 mld dolarów pomocy dla niej, a Unia Europejska 50 mld euro. Oby nie za późno. Polska w tym wszystkim bierze czynny udział, na miarę swoich możliwości. Tymczasem w Ukrainie ciągle, codziennie, giną ludzie, żołnierze, cywile, w tym kobiety i dzieci. Już mnóstwo ludzi (i zakładów) nie ma elektryczności. Energetycy nie dają rady usuwać skutków ataków na elektrownie.
*   * *
    26 sierpnia 2023 r. w Strachocinie na Bobolówce, biskup przemyski abp Adam Szal dokonał poświęcenia Domku Pani i Królowej Polski. Jest to nowo zbudowany, staraniem ks. prałata Józefa Niżnika, obiekt poświęcony NMP (na zdjęciu poniżej), w historycznym stylu, nazwijmy go, "gotyku strachockiego”, z naturalnego kamienia i z pięknymi witrażami w oknach. Będzie ciekawym miejscem na Bobolówce, być może nawet zapowiedzią czegoś większego w przyszłości.
*   * *
    18 listopada 2023 r. miała miejsce w Strachocinie Wielka Biesiada – Koło Gospodyń Wiejskich obchodziło swoje 90-lecie. Uroczystość rozpoczęła się tradycyjnie mszą świętą w intencji Koła. Odprawił ją w kościele parafialnym ksiądz Tomasz Sieradzki. Kościół był pięknie przystrojony, członkinie Koła, ubrane z stroje ludowe czytały Lekcje, śpiewały psalm responsoryjny i czytały modlitwy intencyjne. Po mszy uczestnicy przeszli do Domu Kultury, gdzie rozpoczęła się oficjalna część obchodów 90-lecia. W spotkaniu wzięli udział zaproszeni goście z Gminy Sanok i mieszkańcy Strachociny. Były powitania, przemówienia, bukiety kwiatów, prezenty, gratulacje. Główną rolę grała Przewodnicząca Koła pani Marta z Radwańskich Piotrowska, żona wiceprezesa naszego Stowarzyszenia Waldemara Berbecia-Piotrowskiego. Po części oficjalnej zaczęła się biesiada. Przygrywała znana nam dobrze kapela „Kamraty. Zebranych bawiły, bardzo dobrze, członkinie Koła. Najpierw młodsza grupa w humorystycznej scence rodzajowej pt. „Ploteczki z wiejskiej ławeczki”, a później starsze panie w strachockiej gwarze zaprezentowały recytatorsko-wokalne przedstawienie pt. „Wożne zebraniy przed jubileuszowom imprezom”. W trakcie występu Przewodnicząca Marta Piotrowska „pasowała” nowe adeptki na członkinie Koła. Podczas imprezy zebrani mogli obejrzeć także wystawę zabytkowych sprzętów domowych pt. „z przeszłości – kto pamięta?”, takich jak garnki, gliniany i żeliwny, niecki, sitko, szufelka, maszynka do mięsa, krajalnica do chleba, waga szalkowa, maśniczka, talerze, łyżki, widelce, łyżeczki – aluminiowe, syfon do wody gazowanej, młynek ręczny do kawy, suszarki do włosów, żelazko na węgiel, mydło, tara blaszana i szklana. Także stare zdjęcia byłych i obecnych członkiń Koła. Można było wpisywać się do Księgi Pamiątkowej Koła.
W kościele podczas mszy św.
- na pierwszym planie w czarnym płaszczu wnuczka Marty i Waldemara Berbeciów-Piotrowskich, Michalina Radwańska,
obok niej siostra Marty (przewodniczącej KGW) Agata.
Strachockie Koło Gospodyń Wiejskich w komplecie, w Domu Ludowym,
druga od lewej strony w niebieskim fartuchu Przewodnicząca Koła Marta Piotrowska.
Zaproszeni goście przy stołach
– przy stole na wprost, w okularach Stanisław Wójtowicz, obok niego Jan Klimkowski (wiceprzewodniczący naszego Stowarzyszenia)
z żoną Aliną (z Błaszczychów-Piotrowskich), w głębi Zbigniew Wójtowicz, brat Stanisława.
Przygrywa kapela „Kamraty” założona w Strachocinie przez Pielechów, obecnie kapela Gminy Sanok.
Na akordeonie Zbigniew Pielech (syn Kazimiery z „Błażejowskich”-Piotrowskich, kuzyn naszego Prezesa, Franciszka Piotrowskiego).
Przewodnicząca Koła, Marta wnosi tort „urodzinowy” ze „świeczkami”; za nią, w okularach Ania Wójtowicz.
"Urodzinowy” tort Koła Gospodyń Wiejskich w Strachocinie
„Ploteczki z wiejskiej ławeczki”
Przewodnicząca Marta prowadzi „Wożne zebraniy” w gwarze (dialekcie?) strachockim.
Na zdjęciu pierwsza od lewej wśród siedzących przy stole.
Przewodnicząca Marta cierpliwie słucha co w ostrym tonie mówi do niej jedna z uczestniczek zebrania
(z mikrofonem Ania Cecuła, córka Marty, za Martą widać stojącą Agnieszkę Radwańską, drugą córkę Marty).
*   * *
    Jak się dowiadujemy ze strony internetowej Gminy Sanok rusza kolejny etap prac w Centrum Kultury i Tradycji Regionalnej w Strachocinie, utworzonego na miejscu dawnej Izby Pamięci – dzieła pana Stanisława Berbecia-Piotrowskiego. W Centrum odbyło się robocze spotkanie z przedstawicielami firmy MAGIT, która rozpoczęła prace nad realizacją wyposażeniem obiektu. W trakcie spotkania omówiono planowane rozwiązania, wystrój antresoli, ogólne wyposażenie wnętrza, a także wykonano szczegółowe pomiary. Obecnie trwa przygotowanie ekspozycji do wyposażenia sali poświęconej wydobyciu gazu ziemnego i ropy naftowej. Na ten cel gmina otrzymała wsparcie finansowe od Operatora Gazociągów Przesyłowych GAZ-SYSTEM S. A. w wysokości 50 000 zł oraz z Polskiej Spółki Gazownictwa w kwocie 5 000 zł. Środki finansowe zostaną przeznaczone na zakup materiałów niezbędnych do przygotowania makiety dawnego szybu i gazoliniarni w Strachocinie. Będzie ona dokumentować historię przemysłu naftowego na tych terenach. Na ścianach zostaną umieszczone fototapety i grafiki dokumentujące czasy, gdy branża naftowa stanowiła o przemysłowej sile dawnej Galicji. W informacji internetowej zamieszczono serię zdjęć z przygotowywanej ekspozycji. Poniżej trzy z nich.
„Detale” szybu i gazoliniarni.
*   * *
    HSW S.A. Oddział Autosan w Sanoku systematycznie produkuje i sprzedaje autobusy różnych typów. W listopadzie ubiegłego roku dostarczył ostatnie cztery autobusy SANCITY 12LF CNG z zamówienia do Rzeszowa. Są to autobusy 12-metrowe zasilane gazem CNG, wyposażone między innymi w systemy informacji pasażerskiej, monitoringu, detekcji i gaszenia pożaru w komorze silnika, biletomaty obsługujące zarówno płatności gotówkowe, jak i realizowane za pomocą kart płatniczych oraz bramki liczące potoki pasażerskie. Liczba autobusów AUTOSAN w rzeszowskiej komunikacji miejskiej przekroczyła okrągłą setkę. W grudniu zeszłego roku AUTOSAN dostarczył ostatnie pięć autobusów przegubowych SANCITY 18LF LNG w ramach umowy do Miejskich Zakładów Autobusowych w Warszawie. Są to pojazdy 18-metrowe, zasilane skroplonym gazem ziemnym LNG, wyposażone w silniki CUMMINS i automatyczne skrzynie biegów ZF. W kwietniu tego roku pierwszy autobus produkcji AUTOSANU znalazł się w podkarpackim Jarosławiu. Jest to elektryczny autobus AUTOSAN SANCITY 10LFE z silnikiem VOITH o mocy 250 kW oraz baterią BMZ o łącznej pojemności 362 kWh. Na jednym ładowaniu może pokonać trasę blisko 400 km. Autobus przewozić może łącznie 71 pasażerów, w tym 24 na miejscach siedzących. Wyposażony jest w urządzenia zapewniające bezpieczeństwo i komfort podróżowania takie jak m.in.: klimatyzacja przestrzeni pasażerskiej i kabiny kierowcy, system przyklęku ECAS, rampa dla wózka inwalidzkiego, światła włączane automatycznie – czujnik zmierzchu, system informacji pasażerskiej, system monitoringu, system detekcji i gaszenia pożaru w komorze silnika. Warto tu wspomnieć, że w styczniu tego roku dyrektor Oddziału Autosan H.S.W S.A. Maciej Borecki w imieniu Oddziału odebrał nagrodę z rąk Prezydenta Częstochowy w ramach imprezy pt. „Lepsza Komunikacja w Częstochowie” za duże zaangażowanie w rozwój częstochowskiej komunikacji miejskiej.
*   * *
    Przemysłowy Instytut Motoryzacji zaprojektował i zbudował autobus o nazwie AUTOELEKTROSAN, w którym napęd, baterie oraz urządzenia peryferyjne zostały przeniesione do wydzielonego, tylnego przedziału autobusu. W rezultacie tylny człon autobusu stanowi pchającą część pojazdu, którą można użyć jako napęd zaprojektowanej części pasażerskiej autobusu przeznaczonego zarówno do komunikacji miejskiej jak i międzymiastowej. 12-metrowy autobus AUTOELEKTROSAN posiada wydzielony zespół napędowy w części odizolowanej ścianą. Jego cechy szczególne to m. in. istotnie zwiększona pojemność użyteczna baterii, baterie oraz układ napędowy umieszczone w tylnym przedziale oraz skrętna oś środkowa dla ograniczenia promienia skrętu. Zwiększona pojemność magazynu energii w stosunku do typowych, elektrycznych autobusów miejskich umożliwia realizację dłuższych przejazdów na trasach podmiejskich, a także pomiędzy miastami.
*   * *
    Muzeum Podkarpackie w Krośnie posiada duży zbiór replik łuków historycznych. Są to repliki drewnianych i rogowo-drewnianych łuków, pochodzących z okresu od epoki kamienia, neolitu, brązu, żelaza, po średniowiecze i okres XIX wieku, używanych na całym świecie. Repliki te zostały wykonane przez Bogusława Popka, wieloletniego pracownika Muzeum Podkarpackiego w Krośnie, pracującego także w Skansenie Archeologicznym Karpacka Troja w Trzcinicy. Jest on twórcą warsztatów łuczniczych, członkiem „Bractwa Rycerzy Ziemi Sanockiej” oraz grupy „Łucznicy Rozembark”. Wykorzystuje tu swoje wieloletnie doświadczenie w dziedzinie łucznictwa. Jest autorem książki „Łuk drewniany – metody wytwarzania”, pierwszej tego typu publikacji dla początkujących łuczników, miłośników historii i rzemiosł dawnych, wydanej przez Muzeum Podkarpackie w Krośnie. Uzupełnieniem ekspozycji łuków jest zbiór kopii strzał zaopatrzonych w groty wykonane z krzemienia, kości i metalu.
Z HISTORII
Tatarzy w Strachocinie w roku 1624
Tadeusz Stanisław Błaszczycha-Piotrowski
    Niedawno Strachocina, uroczyście i hucznie, świętowała 650-lecie swojego powstania. Dziś, w roku 2024, powinna obchodzić, bo przecież nie świętować, smutną, czterechsetną rocznicę zagłady tamtej, założonej wówczas, w roku 1369, Strachociny. Zagłady jaka dokonała się zapewne w przeciągu jednego, straszliwego dla jej mieszkańców, dnia, na początku czerwca („w oktawie Bożego Ciała”) roku 1624.
   
Ziemia Sanocka, w której leży Strachocina, jest szeroko otwarta na rozległą przestrzeń ciągnącą się daleko na wschód, aż do Oceanu Spokojnego. Z tej rozległej przestrzeni - głównie stepowej, z wielkimi pustyniami daleko na wschodzie - od wieków nadciągały zbrojne watahy konnych wojowników: Scytów, Hunów, Awarów, Madziarów, Bułgarów (Protobułgarów), Chazarów, Pieczyngów i jeszcze innych. W połowie XIII wieku pojawili się tu Tatarzy. Były to zjednoczone przez Mongołów ludy nieomal całej stepowej Azji, tworzące największe lądowe imperium w historii świata. Owszem rządzone przez Mongołów, którzy jednak stanowili jedynie niewielki komponent ich potężnej, niepokonanej armii.
   
Księstwo Halicko-Włodzimierskie, do którego w tych czasach należały terytoria przyszłej, wówczas jeszcze nie istniejącej, Ziemi Sanockiej, weszło w skład zachodniej części tego imperium, nazwanej później Złotą Ordą. Formalnie rzecz biorąc, znalazło się tam dobrowolnie, na prośbę swojego księcia, Daniela Romanowicza. Zwrócił się on z nią do władającego Ordą chana Batu, po to by uchronić swój kraj przed spodziewanym najazdem. Jako lennik tatarskiego suwerena był zobowiązany do płacenia podatków i innych danin, oraz do brania udziału w jego przedsięwzięciach militarnych (przy czym sam mógł liczyć na tatarskie wsparcie, z czego korzystał). Natomiast dopóki imperium tatarskie było silnym, stabilnym państwem, mieszkańcom jego księstwa nie zagrażały żadne łupieżcze najazdy. Złota Orda, otoczona sąsiadami osłabionymi wojnami, konfliktami domowymi i wewnętrznymi sprzecznościami, była, w owych czasach swojego rozkwitu, swoistą wyspą stabilności, „Pax Tatarica”. Była nią jednak tylko do połowy XIV wieku, do czasu gdy na kraj zwaliły się dwa kataklizmy: straszliwa pandemia dżumy, „czarnej śmierci” i dewastująca faza ówczesnego euroazjatyckiego ocieplenia, odczuwanego na stepach jako odwodnienie (aradyzacja), które zamieniało całe ich połacie w nienadające się do życia półpustynie i pustynie. Stepowa populacja tatarskiego państwa w dużym stopniu utraciła warunki do życia. Nastał chaos polityczny, nazwany później „Wielkim Zamieszaniem”, po którym Złota Orda rozpadła się na skłócone ze sobą „jurty”. Wróciły czasy o których „Tajna historia Mongołów” mówi: „liczne ludy były ze sobą w wojnie”, „nie leżały (spokojnie) w swoich łożach lecz (nieustannie) wzajemnie się łupiły”.
   
Zamieszkujący stepy, utrzymujący się z gospodarki pasterskiej koczownicy tylko w bardzo ograniczonym zakresie mogą być samowystarczalni. Nie są w stanie wytwarzać wielu niezbędnych do normalnego funkcjonowania produktów, przede wszystkim tych pochodzenia roślinnego. Muszą je pozyskiwać od ludności osiadłej. Albo na drodze wymiany handlowej, albo na drodze rozboju. W warunkach zaistniałych po upadku Złotej Ordy, ta druga metoda stała się rozwiązaniem łatwiejszym, przy tym także doskonałym sposobem na bogacenie się. Na handlu złupioną cudzą własnością, ale przede wszystkim na handlu ludźmi.
   
Właśnie ludzie byli towarem szczególnie zyskownym. Dla nas, mieszkańców Polski XXI wieku, handel ludźmi jest czymś nieomal poza naszą wyobraźnią. Nic w tym dziwnego, na ziemiach polskich poniechano tego procederu 1000 lat temu, po przyjęciu chrześcijaństwa (skądinąd do tego czasu Piastowie zdążyli zbudować potęgę swojego rodu właśnie na handlu niewolnikami, swoimi słowiańskimi, lechickimi kuzynami). Ale, przykładowo, w takich Stanach Zjednoczonych niewolnictwo i handel ludźmi zniesiono dopiero 161 lat temu, w roku 1863.
   
Chyba właśnie dlatego współczesny amerykański historyk, Alan Fisher mógł o handlu niewolnikami w Imperium Osmańskim pisać (w roku 1978!) tak: Zrozumiałe jest, że historycy słowiańscy opisują te wydarzenia z przerażeniem; choć patrząc z mniej emocjonalnej czy też nacjonalistycznej perspektywy, te polowania na niewolników można postrzegać jako bardzo udaną działalność gospodarczą, która zaowocowała środkami, dzięki którym Tatarzy rozwinęli tętniące życiem społeczeństwa miejskie i wysoką kulturę. Polakowi z XXI wieku na takie słowa „nóż się w kieszeni otwiera”.
   
Prawdą jest przy tym to, że handel niewolnikami był w tamtych czasach ważnym (jeśli nie najważniejszym) źródłem dochodów Chanatu Krymskiego. Według najnowszych badań, opartych na obszernych różnorodnych dowodach historycznych, liczba jeńców przywożonych przez Tatarów z Polski, Litwy i Księstwa (później Carstwa) Moskiewskiego na Krym sięgała, w latach 1500–1700, 10 000 rocznie, ponad dwa miliony w całym tamtym okresie.
    Pozyskiwanie „żywego towaru” zazwyczaj polegało na podpalaniu domostw celem wywoływania masowej paniki i ucieczki z nich ludzi, podczas której byli oni wyłapywani. Spora część z nich, w starciu z uzbrojonymi napastnikami, traciła przy tym życie. Inni ginęli w trakcie transportu z powodu obrażeń, złego traktowania i pozbywania się sprawiających jakiekolwiek kłopoty: chorych, rannych, stawiających czynny opór. Według internetowej Encyclopedia Britannica „na każdego jeńca, którego sprzedawano na targu niewolników, już podczas samego najazdu zabijano kilka (several) innych osób, a więcej dalszych (a couple more) ginęło w czasie transportu na targ.”
    Te łupieżcze najazdy były czymś przerażającym dla porywanych i mordowanych, dla doświadczanych nimi krajów były dewastującymi je kataklizmami. Nie tylko z powodu utraty ludzi i zagrabionych dóbr, ale także z powodu dokonywanych w trakcie najazdów zniszczeń i długotrwałej, niekiedy stałej, dezorganizacji życia. Na już wcześniej słabo zaludnionych obszarach stepowych, powstały w ten sposób Dzikie Pola - praktycznie bezludna „buforowa” kraina pomiędzy państwami tatarskimi, a Rzeczpospolitą i Księstwem Moskiewskim.
    Powstałe po rozpadzie Złotej Ordy dwa duże tatarskie państwa, Wielka Orda i Chanat Krymski, uznawały się za jej sukcesorów. Najazdy na państwo polsko-litewskie (także na Księstwo Moskiewskie) traktowały jako - co prawda agresywne, ale uprawnione - upominanie się o należną sobie daninę z przejętych przez nie ziem Ordy. Król polski (w tamtym okresie jednocześnie wielki książę litewski) Władysław Jagiełło otrzymał je od chana Tochtamysza z zastrzeżeniem, że „jeżeli włości uiszczały opłaty Białej Ordzie [tj. Złotej Ordzie], to daj nam co jest nasze”, jak to przypominał w swoim jarłyku z 20 maja 1393 roku. Tatarskie upominanie się okazało się być skuteczne. Uznany badacz stosunków polsko-tatarskich, Jan Tyszkiewicz, pisze o tym zgryźliwie: „Z początkiem XVI wieku państwo polsko-litewskie znalazło się, podobnie jak kiedyś Ruś, pod jarzmem tatarskim.” Tak komentuje to, że król Zygmunt Stary uznawał prawa krymskiego chana i przez całe lata płacił mu daninę z tych ziem (zatem także z Ziemi Sanockiej, a więc również i ze Strachociny!). Z przerwami kontynuowano to (nazywając obłudnie „upominkami”) aż do II połowy XVII wieku (!).
   
Miało to skutkować ustaniem tatarskich najazdów. Jednak ten proceder był zbyt atrakcyjny, a chan ani nie był wystarczająco silny by jego przerwanie wymusić, ani wcale nie był zainteresowany tym, by łupieżcze najścia naprawdę zostały poniechane. Stąd chociaż na jakiś czas skończyły się najazdy przeprowadzane przez państwo, to jednak utrzymały się one nadal, jako działalność niejako „prywatna”.
   
Były to przedsięwzięcia różnej skali. Wśród nich takie, o których świadczy już ich (co prawda nieco myląca) nazwa „biş baş” (po tatarsku „pięć głów”, choć w rzeczywistości brało w nich udział po kilkadziesiąt, a nawet po kilkuset uczestników). Te były często finansowane przez handlarzy niewolników, wypożyczających chętnym potrzebne pieniądze, konie i broń. W zamian za to „inwestor” dostawał później połowę porwanego jasyru, którego resztę korzystnie kupował. Większe wyprawy były przeprowadzane przez współpracujące ze sobą tatarskie „jurty”. Często działo się to za cichą zgodą chana, albo wręcz wprost na jego niejawne polecenie. Najazdy te były nie tylko narzędziem polityki zagranicznej, ale także rozwiązywały istotne wewnętrzne problemy Chanatu, związane z istnieniem w nim koczowniczych społeczności. Z powodu braku środków do życia mogły one zdestabilizować państwo, co zresztą niekiedy robiły.
   
Pozostając pod jedynie nominalnym zwierzchnictwem Chanatu Krymskiego (i/lub Turcji), wspólnoty stepowych nomadów utrzymały duży zakres samodzielności i samorządności. Jednoczyły się one w szersze, mniej lub bardziej trwałe, związki. Tworzyli je przede wszystkim Nogajowie. Początkowo koczowali oni na stepach kipczackich, na północ od Morza Kaspijskiego, z czasem, spychani przez sąsiadów ze wschodu i z północy, przesiedlili się na stepy nadczarnomorskie, aż do terenów u ujścia Dunaju, tworząc tam ordy: Budziacką, Dobrudzką i Białogrodzką.
   
Na przełomie wieków XVI i XVII ich charyzmatycznym liderem został murza Kantymir (tatarskie „kan timer” znaczy „krwawy miecz”, dosłownie „krwawe żelazo”). Wsławił się jako główny sprawca pogromu wojsk polsko-litewskich na polach Cecory z września roku 1620, kiedy to na czele swoich Nogajów przełamał obronę obozu polskiego, co zadecydowało o losach bitwy. Za zasługi w wojnie chocimskiej z roku 1621, w której znowu się wyróżnił, został mianowany przez sułtana bejlerbejem (bejem bejów) „paszą Silistry, Oczakowa i Babadagu”, a także obdarzony tytułem „strażnika granic turecko-polskich”. To on kierował większością ówczesnych tatarskich najazdów na ziemie Rzeczpospolitej.
    W tym czasie, w II połowie XVI wieku, Rzeczpospolita wsparła Habsburgów w ich konflikcie z Turcją, której lennikiem był Chanat Krymski. Zatem turecko-tatarskie władze przestały powstrzymywać Tatarów przed łupieżczymi najazdami, a wręcz zaczęły ich do tego zachęcać. Z czego ci oczywiście skwapliwie korzystali. W samej tylko dekadzie lat 1612 - 1621 wpadali w granice Polski aż 21 razy. Grasowali tu na ogół najzupełniej bezkarnie, mordując, dewastując, unosząc łupy i pędząc do niewoli tysiące, dziesiątki tysięcy pojmanych.
    Jak utrzymuje historyk tych czasów, Leszek Podhorodecki, na najazd z czerwca roku 1624, ten który zrujnował Strachocinę, Kantymir uzyskał zgodę samego sułtana, a z nią „chorągiew, konia, buławę i szablę, oraz oddział janczarów z dwoma działkami”. Wyprawa, w której wzięło udział 15 tys. „dobrego komuniku” i drugi raz tyle tzw. „czerni”, poszła Szlakiem Wołoskim w stronę Przemyśla, gdzie pod Medyką założono strzeżony przez regularne wojsko (ów "dobry komunik") „kosz”, skąd rozpuszczono „czerń” na rabunek i w którym gromadzono łupy i porwanych. Sam murza Kantymir wysłał do polskiego króla, Zygmunta Wazy buńczuczny, obraźliwy list, w którym straszył: „Za pomocą Bożą chorągiew naszą pod stolicę waszą postawiwszy, zagony nasze do Białego Morza [t.j. Bałtyku] rozszerzyć bardzo sobie życzymy.”
    Zmuszani do tego idącymi na kraj przez całe dziesięciolecia najazdami tatarskimi, lokalne władze i sami mieszkańcy organizowali przeciw nim samoobronę. Wprowadzano system ostrzeżeń przed zbliżającymi się napastnikami i przygotowywano miejsca w których zagrożeni mogli się chronić w razie potrzeby. Były to przede wszystkim miasta i większe miasteczka. Gdy były stosownie przygotowane, najeźdźcy nawet nie próbowali ich atakować, nie chcąc niepotrzebnie tracić na to czasu. Toż nie chodziło im o podbój, a o łupy i jeńców. Różne inne, dogodne do obrony punkty, zwłaszcza wiejskie kościoły i dworki szlacheckie także wzmacniano wałami i palisadami. Drogi, gościńce, a nawet niektóre ścieżki były „zarębiane”. Szlachtę wzywano na pospolite ruszenie.
    Dowodzący obroną kraju hetman Koniecpolski, dysponował zaledwie półtora tysiącem żołnierzy, nie miałby więc najmniejszych szans w starcu z wojskiem Kantymira. Zatem nie miał zamiaru go już teraz atakować. Przemieścił się natomiast spod Baru, gdzie był obóz jego głównych sił, w stronę przeprawy przez Dniestr w Martynowie. Oczekiwał tam i na posiłki i na powrót Tatarów z łupami. Wysłał jedynie dobrze wyposażony podjazd, pod dowództwem rotmistrza Chmieleckiego, z zadaniem atakowania rabującej „czerni”, rozproszonej w celu plądrowania. Wspomagał w ten sposób lokalną samoobronę. W wielu wypadkach okazała się ona być silna (niestety nie dotyczyło to Strachociny), a pomoc skuteczna. Do historii przeszła sławetna obrona Nowosielec (tych koło Przeworska) przez miejscowych chłopów. Mieszkańcy bliższego Strachocinie Bliznego, dzięki przybyciu w porę żołnierzy Chmieleckiego, ocalili siebie i kościół, w którym się bronili (dziś znalazł się on na liście światowego dziedzictwa UNESCO).
    Wszystko to trwało kilkanaście dni, po których grabieżcy, obładowani łupami i uprowadzonym jasyrem, ruszyli w drogę powrotną. Jak wiemy na przeprawie przez Dniestr w Martynowie czekał na nich hetman Koniecpolski, który miał już teraz ponad 4 800 żołnierzy. Nadal kilka razy mniej niż było wojsk Kantymira, jednak, dzięki umiejętnemu dowodzeniu, wystarczyło to do ich rozbicia, zmasakrowania i do wyzwolenia uprowadzonych, co stało się 20 czerwca. Tym razem napaść zakończyła się porażką Tatarów, więc było się czym chwalić. To się i chwalono. Stąd o przebiegu całego najazdu wiemy sporo. Istnieje nawet utwór literacki na jego temat, powieść zatytułowana „Pogrom Kantymira 1624”, oparta o wspomnienia jednego z kancelistów hetmana Koniecpolskiego (jej tekst jest dostępny w witrynie Piotrowskich: http://piotrowscy-ze-strachociny.pl/varia/pogrom_Kantymira.html).
   
Natomiast bardzo mało wiemy o tym co nas tu przede wszystkim interesuje, zatem o tym co się działo wówczas w Strachocinie.
   
W monografii „Strachocina. Zarys dziejów parafii” Tomasz Adamiak cytuje najbardziej w tej sprawie konkretne (a tak naprawdę jedyne źródłowe) Akta Arcybractwa Kapłańskiego, z archiwum biskupów przemyskich (napisane po łacinie, tu w tłumaczeniu na język polski):
„„infra Octavas Christi prima fuerit Incursia Tatarorum...” - „W okresie Bożego Ciała był pierwszy najazd. Z obozu pod Przemyślem ruszyły zagony w kierunku Jarosławia, Rzeszowa, Łańcuta, Leżajska, następnie Lublina. Sanoka, Brzozowa, Zarszyna, Jaćmierza gdzie tego czasu żadna parafia ogniu nie uległa, ale wielu ludzi dostało się do niewoli. Nastąpił po Oktawie Bożego Ciała drugi najazd, gdzie na polach Bażanówki, Długiego i Nowosielec między miastami Jaćmierzem i Zarszynem rozłożyli się i gromadzili łupy z całego starostwa, wzięli wielu i spośród szlachty i spośród ludu w jasyr, obrabowali spalone ogniem miasta Jaćmierz i Zarszyn, spustoszyli liczne wsie: Nowosielce, Długie, Wzdów, Jasionów, Trześniów, Haczów, częściowo Iwaniec (Iwonicz), Wróblik, Wisłoczek, Polany, Bukowsko, tamże kościół, Grabownica, tamże kościół z domem parafialnym, w Humniskach pałac. Wiele parafii zostało przez nich zniszczone. Tamże w Zarszynie zamek. W Strachocinie spalono plebański dom, a w nim plebana A. Maystrogę. W Trześniowie obrabowano kościół. Dotarli też do Zręcina, do Tyrawy, gdzie dopadły ich oddziały Koniecpolskiego i odebrały im znaczną cześć jeńców i łupu.”
    Władysław Piotrowski w III odcinku swoich „Z dziejów królewskiej wsi Strachocina” („Sztafeta pokoleń” nr 22, 2/2018) tak pisze o tym co prawdopodobnie działo się w samej Strachocinie: „Tatarzy rozbili swój obóz („kosz”) w dniu 15 czerwca na polach między Bażanówką, Długiem, Strachociną i Nowosielcami i stąd wysyłali podjazdy w okolicę. Jest pewne, że w Strachocinie spłonął kościół z plebanią, a proboszcz Adam Majstroga został spalony żywcem w swoim mieszkaniu. Część ludności przeżyła najazd ukrywając się w okolicznych lasach, część (ci co dostali się w jasyr) wróciła po rozbiciu wracających z łupami Tatarów przez hetmana Koniecpolskiego pod Martynowem.”
    Informacje o przeżyciu części mieszkańców Strachociny, zwłaszcza zaś o sposobie jak do niego mogło dojść, a nawet ta o spaleniu kościoła, są oczywiście tylko domysłami. Daje się je logicznie uzasadniać, nie ma jednak pewnych, „dowodowych” podstaw źródłowych, które by potwierdzały ich prawdziwość. Także Tomasz Adamiak cytowany powyżej zapis z „Akt Arcybractwa Kapłańskiego” rozszerza (zresztą niewiele) jedynie tylko domysłami. Robiąc to pisze: „popuśćmy wodze wyobraźni”. W ramach tej „wyobraźni” opisuje hipotetyczną potyczkę Tatarów ze Strachoczanami broniącymi (nieskutecznie) kościoła, w którym schroniły się ich rodziny. Pisze też o czymś co nazywa ”amnezją wsi”, „utratą przez nią pamięci o własnej przeszłości”. Ewidentnie dotyczy to także tatarskiego najazdu. Wieś nie zachowała żadnej konkretnej, lokalnej o nim wiedzy. Co prawda władzom kościelnym ktoś (naoczny świadek?) przekazał informację o spaleniu żywcem strachockiego proboszcza, ale już nie o tym jak do tego doszło.
    Nie ma też żadnych dokumentów, a ściślej nie znamy żadnych dokumentów, które mówiłyby cokolwiek o samej Strachocinie z czasów najazdu tatarskiego, oraz tuż przed i tuż po nim. Znamy jedynie raport z lustracji wsi w roku 1665, zatem aż 41 lat po tej katastrofie. „Sztafeta pokoleń” (nr 14, 2/2014) publikuje tekst tego raportu. Tak tekst oryginalny jak i jego tłumaczenie na współczesną polszczyznę dokonane przez autora artykułu, Władysława Piotrowskiego. O wcześniejszym stanie wsi (z czasów nazwanych w raporcie „dobrymi czasami”) lustratorzy dowiadywali się od jej nielicznych (było ich tylko 12) aktualnych mieszkańców (ich obecność wydaje się wskazywać na to, iż jacyś Strachoczanie najazd przeżyli, bo skąd by się tych 12 wzięło?). W owych „dobrych czasach” we wsi żyło 19 osiadłych kmieci, podczas gdy w roku lustracji nie było ani jednego takiego. Z poprzednio zasiedlonych 6 łanów aż 5 (ponad 80%!) było pustych. Te „dobre czasy” musiały być czasami sprzed tatarskiego najazdu, nic nam nie wiadomo o jakiejś późniejszej, konkretnej, wyludniającej wieś jej dewastacji. Tak więc z tego raportu wynika, że przez 41 lat wieś nie zdołała się podźwignąć z zapaści jaką tamten najazd spowodował. Nie ma się temu co dziwić. Do tego „podźwignięcia się” wyludnionej wsi potrzebni byli nowi ludzie, a tak samo mocno jak Strachocina poszkodowane były wszystkie, lub prawie wszystkie sąsiednie miejscowości, które, choćby z racji swojego położenia, były niewątpliwie bardziej atrakcyjne dla potencjalnych nowych osiedleńców.
   
Jednak w końcu także w Strachocinie nowi ludzie się pojawili. W dużej liczbie. Według opartych o zapisy z ksiąg parafialnych („Księgi Chrztów” i „Księgi Zmarłych”) obliczeń Władysława Piotrowskiego, „można ostrożnie szacować, że w połowie XVIII w. we wsi mieszkało już ok. 150 dorosłych mieszkańców w co najmniej 50 domach” ("Sztafeta Pokoleń" nr 22, 2/2018).
   
Trudno uwierzyć w to, że ci nowi osiedleńcy obejmowali ziemię bez spisywania jakichś dokumentów. Toż to była albo II połowa XVII wieku, albo pierwsza połowa wieku XVIII, zatem prawie nasze czasy! Stąd do powyższego „nie znamy żadnych dokumentów”, warto dodać: „na razie”.
   
I liczyć na wyniki nowych kwerend archiwalnych.
   
Szczególnie obiecującym wydaje się być Archiwum Krajowe Aktów Grodzkich i Ziemskich we Lwowie
(obecnie Derżawnij archiv lvivskoj obłasti), w którym władze austriackie umieściły zasoby przejętych po I rozbiorze Polski archiwów grodzkich i ziemskich z obszaru całej Galicji.
Z HISTORII
Z dziejów królewskiej wsi Strachocina
Władysław Błaszczycha-Piotrowski
Odcinek XIII
W 2019 roku obchodziliśmy 650-lecie powstania naszej rodowej „kolebki”, królewskiej wsi Strachocina. W związku z tym jubileuszem przedstawialiśmy cykl „obrazków” z jej dawniejszych dziejów. Po małej przerwie na przedstawienie ścisłej symbiozy wsi ze strachocką kopalnią gazu, chcemy to kontynuować. W numerze 33 „Sztafety” przedstawiamy drugą część naszego „obrazka” z życia Strachociny po II wojnie światowej.
Lata po II wojnie światowej - cz. II
    Bardzo ważne miejsce w życiu mieszkańców Strachociny od wieków zajmowały sprawy religijne. Oczywiście, wszyscy Strachoczanie byli rzymskimi katolikami, ale sposób podejścia do spraw religii i wiary był w poszczególnych rodzinach bardzo różny. Generalnie u kobiet, szczególnie tych najstarszych, była to wiara bardzo mocno eksponowana, nieledwie dewocyjna. Pilnie uczęszczały one do kościoła nie tylko w niedziele, ale niektóre także w dni powszednie. Obowiązkowo musiały brać udział w nabożeństwach maryjnych (nieszporach) w maju i październiku. Większość należała do żywego różańca, niektóre pracowały bardzo dużo w kościele, stroiły ołtarze, systematycznie robiły „wieczne” lampki z topionego masła (palące się nieustannie przez całą dobę przed głównym ołtarzem). W domach śpiewały „godzinki”. Od rana słychać było „Zacznijcie wargi nasze, chwalić Pannę świętą, zacznijcie opowiadać cześć Jej niepojętą...”, w południe „Przybądź nam Miłościwa Pani ku Pomocy...”, a wieczorem „Niech nas Syn Twój, o Pani, do Siebie nawróci, a swoje zagniewanie niech od nas odwróci...”. Urządzały wspólne rodzinne modlitwy przy różnych okazjach (np. w przypadku burzy, choroby bliskich, itp.). Wnętrza domów zawieszone były „świętymi” obrazami (były to najczęściej kolorowe oleodruki za szkłem, bardzo trwałe), zastawione półeczkami z krzyżykami, figurkami Matki Boskiej i różnych Świętych.
    Religijność mężczyzn w większości była inna. Zapewne niemniej głęboka, ale zdecydowanie mniej eksponowana. Większość z nich była regularnie praktykująca, chociaż nie tak demonstracyjnie jak kobiety, mężczyźni chodzili do kościoła, ale raczej jedynie w niedzielę i święta. Często dochodziło do spięć na tle stosunku do religii w poszczególnych domach pomiędzy mężczyznami a kobietami. Ojcowie nie przeszkadzali jednak w wychowywaniu swoich dzieci przez matki (i babki) w duchu tradycyjnej religijności. Córki jako małe dziewczynki „sypały” kwiaty w procesji Bożego Ciała, jako dorastające panienki nosiły obrazy podczas procesji, synowie służyli do mszy jako ministranci, marzeniem każdej matki (a szczególnie babek) było, aby któryś z synów został księdzem.
    Stosunek do religii starszego pokolenia mocno kontrastował z podejściem do tych spraw dorastającej młodzieży, zarówno żeńskiej jak i męskiej. Wydaje się, że ogromny napór ideologiczny w szkołach powoli, ale systematycznie robił swoje. Młodzież często traktowała wizytę w kościele (raczej nie ośmielała się wymigiwać od tego obowiązku), jako miejsce spotkań towarzyskich, okazję do pogawędek, pooglądania panienek (i kawalerów), zademonstrowania nowych kreacji czy fryzury, okazji umówienia się na wieczór. Młodzi mężczyźni w dobrą pogodę często nie wchodzili w ogóle do kościoła, przez cały czas mszy bawiąc się doskonale w cieniu drzew rosnących obok kościoła, rozmawiali, żartowali, palili papierosy. Zdarzało się, że niektórzy proboszczowie, chcąc ich zawstydzić, wychodzili z uroczystą procesją po nich. Oczywiście, taka demonstracja pomagała na pewien czas, ale nie na długo. Jedynym pocieszeniem było to, że wraz ze starzeniem się niesforna młodzież zmieniała swój stosunek do spraw praktyk religijnych, przyjmowała postawę charakterystyczną dla starszych.
    Jednym z bardziej spektakularnych objawów życia religijnego były pielgrzymki do cudownego obrazu NMP w Starej Wsi k/Brzozowa. W latach 50-tych ogromna ilość Strachoczan co roku jeździła furmankami, rowerami, wędrowała pieszo, całymi rodzinami, na odpust 15 sierpnia (Święto Wniebowzięcia NMP - Matki Boskiej Zielnej). Co bardziej gorliwi pielgrzymi wędrowali także w innych terminach odpustowych (np. Święto Urodzenia NMP, potocznie nazywane Świętem Matki Boskiej Siewnej – 8 września). Po wojnie już rzadziej pielgrzymowano do Kalwarii Pacławskiej, leżącej tuż przy granicy z Ukrainą. Ale dzięki rozwojowi komunikacji, pielgrzymowano na Jasną Górę w Częstochowie, łącząc tę pielgrzymkę z odwiedzinami Wawelu. To było wynikiem otwarcia się Strachoczan na „świat”. Podróż koleją po Polsce nie była już wyprawą „na księżyc”, pojawiły się pierwsze prywatne samochody.
    Parafia Strachocina miała swoje dwa odpusty - w dniach Świętej Trójcy i Św. Katarzyny Aleksandryjskiej, patronki strachockiego kościoła. Odpust Świętej Trójcy związany był terminowo z Wielkanocą, tak jak Zielone Świątki. Odbywał się osiem tygodni po Wielkanocy i tydzień po Zielonych Świątkach, najczęściej przy dobrej pogodzie. Na ten odpust zjeżdżało do Strachociny wielu „kramarzy” ze swoimi stoiskami. Kramy stały po obu stronach drogi na odcinku przed kościołem. Można tam było kupić „wszystko”: dewocjonalia, słodycze (lody!), napoje (krachlę! - rodzaj oranżady), a przede wszystkim zabawki dla dzieci i młodzieży w różnym wieku. Najróżniejsze - kolorowe kółka klikające przy ruchu, kolorowe ptaszki klaszczące skrzydłami, baloniki na gumie, kolorowe korale, zarówno drewniane jak i z ciasteczek, uformowane na kształt dużych różańców, drewniane fujarki, harmonijki ustne (organki), bębenki, sikawki, pukawki, a także pistolety na korki (najważniejsze dla chłopaków). Drugi odpust, św. Katarzyny, odbywał się 25 listopada, bardzo często przy złej pogodzie. Kramów odpustowych było z reguły mniej, mimo że to było niedługo przed św. Mikołajem (6 grudnia) i Świętami Bożego Narodzenia. Wśród oferowanych towarów było dużo ozdób choinkowych, cukierków, ciastek, św. Mikołajów z piernika, ale także kolorowych rózeg (dla niegrzecznych dzieci pod poduszkę). Zarówno jeden odpust jak i drugi, był ciężką próbą dla rodziców. Pieniędzy na zakupy rzeczy niezbyt potrzebnych do codziennego życia zawsze było za mało, a oprzeć się prośbom dzieci było bardzo trudno. Oczywiście, było to różnie w poszczególnych rodzinach. I nie tylko zależało to od kondycji finansowej rodziców ale także ich poglądów na wychowanie dzieci.
    Z życiem religijnym bardzo blisko związane były obrzędy i zwyczaje, które towarzyszyły Strachoczanom przez cały rok. Może już nie wszystkim Strachoczanom ale w latach 40-tych i 50-tych większości z nich. Rok „obrzędowy” zaczynał się już od wczesnego ranka Nowego Roku, kiedy to po domach chodzili „połażnicy”, obowiązkowo mężczyźni, bo kobiety przynosiły nieszczęście, takiego „połażnika” trzeba było odpowiednio ugościć, oczywiście, obowiązkowo wódką i dobrym jedzeniem. Dzieci chodziły tego ranka po „szczodrakach”, wyśpiewując pod drzwiami kolędy i specjalną, tylko w tym dniu śpiewaną przyśpiewkę „Pieczone tu szczodraki” i zbierały prezenty w naturze (słodycze, owoce); i drobne pieniądze. W święto Trzech Króli (6 stycznia), podobnie jak w całej Polsce, święcono mirrę (wonne zioła) i kredę, którą wypisywano po powrocie z kościoła na drzwiach domu napis „K+M+B+rok kolejny”. Napis ten (różnie ówcześnie tłumaczony, najczęściej imionami „mędrców” - Kacper, Melchior, Baltazar) zachowany był do następnego roku. W święto MB Gromniczej (2 lutego) święcono w kościele świece zwane gromnicami, które zapalano w okresie burz letnich w celu wyproszenia u Przenajświętszej Panienki ochrony domu przed piorunem (gromem). Gromnice wkładano także do rąk osobom umierającym. W Środę Popielcową wszyscy szli do kościoła aby być posypanym przez księdza popiołem. W Niedzielę Palmową święcono palmy, w Strachocinie nie miały one nic wspólnego z kolorowymi współczesnymi palmami prezentowanymi w telewizji. Były robione z puchowych miotełek trzciny, która rosła nad stawami i strumieniami, oraz z gałązki kolczastego jałowca, rozwijających się wierzbowych „bazi” i gałązek kłokoczki (leczniczy krzew rosnący w strachockich lasach).
    Czas świąt Wielkiej Nocy był związany z różnymi zwyczajami, które nadawały temu okresowi roku specyficzną atmosferę. Męska młodzież, ubrana w mundury Straży Pożarnej tworzyła straż Grobu Pańskiego. Dość częste zmiany warty przy Grobie były bardzo malownicze, szczególnie mocno przeżywali je najmłodsi, przede wszystkim chłopcy. Strażacy stali przy grobie nieruchomo, z surową miną, którą próbowały zepsuć im śmiejące się do nich dziewczyny. Strażacy od wczesnego ranka w Wielką Sobotę rozpalali poza ogrodzeniem kościoła ognisko, na którym palono „koronę cierniową” Chrystusa. Ognisko było później święcone podczas procesji liturgicznej. Węgielkami z tego poświęconego ogniska święcono wodę przyniesioną z domu w naczyniach (najczęściej w butelkach po wódce) poprzez wkładanie do niej węgielków z wygaszonego ogniska. Bardzo ważnym elementem Świąt Wielkanocnych było święcenie potraw wielkanocnych. Odbywało się w środku wsi, w zależności od pogody na zewnątrz albo w Kółku Rolniczym lub w szkole. Potrawy do święcenia przynoszono w odświętnie wystrojonych koszach. Święcono wszystkie podstawowe potrawy, chleb, sól, jajka, wędliny, inne przyprawy, niektórzy nawet napoje „procentowe”. Powracając z poświęconymi potrawami, trzeba było trzy razy obejść dom na dobrą wróżbę. Innym ważnym elementem Świąt było robienie pisanek. Pisanki przygotowywały zasadniczo dzieci, trwał nieustanny konkurs na najładniejszą pisankę. Początkowo malowano je tak jak dawniej, techniką woskową, później skrobano kolorowe jajka żyletką. Często były to prawdziwe dzieła sztuki zdobniczej, przeważały ornamenty roślinne i elementy religijne. Obowiązkowym rekwizytem na wielkanocnym stole był baranek z cukru (lub trwały z gipsu), który stał w świeżej, zielonej trawie (w tym celu siano owies na talerzu lub w skrzynce po marmoladzie). Podczas śniadania świątecznego (przy śniadaniu zbierały się zawsze całe rodziny, często powiększone o rodziny najbliższych krewniaków) dzielono się święconym jajkiem analogicznie jak opłatkiem podczas Wigilji. Dzieci popisywały się deklamacją okolicznościowych wierszyków. Poniedziałek Wielkanocny to nie tylko śmigus-dyngus (w Strachocinie raczej mało praktykowany), ale przede wszystkim „kropienie” pola. Robiły to dzieci i młodzież wodą poświęconą w Wielką Sobotę. Kropiący szedł polem i na „stajonkach” gdzie zasiana była pszenica kropił i wkładał do ziemi żółtko z gotowanego jajka aby pszenica była żółta, na „stajonkach” żyta wkładał białko, aby chleb był biały. Na ostatnim zagonie wtykał kropidło (wykonane z kłosów wymłóconego zboża) do ziemi. Na zakończenie „kropienia” robiono duże ognisko, jedzono przyniesione zapasy świąteczne - jajka, kiełbasę (zbierało się zawsze kilkunastu „kropiarzy” z sąsiedztwa), starsi popijali wino lub coś mocniejszego. Okresowi Świąt Wielkiej Nocy towarzyszyły odgłosy wybuchów. Zarówno z „dział” i puszek karbidowych jak i pistoletów korkowych czy pistoletów na główki zapałczane.
    Uroczystość Zesłania Ducha Świętego potocznie zwaną Zielonymi Świątkami przynosiła „majenie” ścian domów dużymi gałęziami lipy lub kasztanowca. Ich zieleń szczególnie pięknie wyglądała na tle białych ścian starszych domów. Zielenią dekorowano także wnętrza domów. Pasieniu krów w dzień Zielonych Świątek towarzyszyło smażenie jajecznicy („jajówki”) na ognisku na pastwisku. Na ten okres celowo oszczędzano kawałek pastwiska tak, aby wyrosła odpowiednia trawa dla puszczenia bydła luzem. Pasący krowy (z reguły w ten dzień w większej obsadzie) mogli spokojnie zająć się „jajówką” i innymi smakołykami, do tego dobrze popijając, nie zawsze kompotem. Procesja w dniu Bożego Ciała do czterech ołtarzy (w Strachocinie wokół kościoła, wewnątrz ogrodzenia) miała wyjątkowy charakter. Dziewczynki ubrane na biało, prowadzone przez młode opiekunki ubrane w stroje krakowskie, sypały kwiaty. Chłopcy, ubrani w stroje ministrantów, dzwonili we wszystkie dostępne w kościele dzwonki. Niesiono wszystkie obrazy i chorągwie przeznaczone do noszenia (z wyjątkiem pogrzebowych). W oktawie Bożego Ciała święcono „wianki” wite z różnych ziół i kwiatów (później zioła z tych wianków były używane jako lekarstwa, zarówno dla ludzi jak i dla bydła), a także „majono” pola gałęziami dębu (warzywnik) i leszczyny (inne uprawy).
    W maju Strachoczanie (główne kobiety, ale także młodzież ze względów „towarzyskich”) brali udział w codziennych nieszporach „maryjnych”. Po nieszporach chętni zbierali się przy kapliczkach i figurkach śpiewając pieśni maryjne. Sobótka (24 czerwca) to wspaniały wieczór z ogniami na otaczających wieś wzgórzach. Na ten dzień chłopcy przygotowywali kule ze zwiniętych ciasno szmat, nasyconych naftą lub ropą (czerpaną w dowolnych ilościach z otworu na „stawiskach”), które mocowali na długich żerdziach. Później te płonące pochodnie formowane były w najróżniejsze formy, węże, szeregi, zęby itd. Na okolicznych wzgórzach, także daleko od Strachociny, działo się to samo. Widok był wspaniały. Oczywiście, pośrodku płonęło potężne ognisko z gałęzi (nierzadko były to całe drzewa) przygotowywanych wcześniej tygodniami przed Sobótką. Święto Wniebowzięcia NMP potocznie zwane Świętem MB Zielnej (15 sierpnia) to święcenie ziela - wiązanki zbóż, kwiatów, ziół, obowiązkowo gałązek z owocami kaliny, bożym drzewkiem (bylicą), makówek z makiem i jabłka na patyku. W Strachocinie często to święto związane było z zakończeniem żniw (dożynkami), ale nie zawsze. Czasem żniwa były opóźnione. Dożynki wiejskie miały charakter ogólno-wiejskiej zabawy, ale także kameralnych uroczystości rodzinnych, na które zapraszano sąsiadów i dalszych krewniaków pomagających w żniwach.
    Październik to podobnie jak maj, miesiąc nieszporów „maryjnych”. Młodzież, zarówno młodsza jak starsza, brała w nich liczny udział, często głównie „towarzyski”. Była okazja spotkania się z dziewczyną czy chłopakiem lub poznania kogoś nowego. Wczesny zmierzch i dość długa droga do kościoła obrośnięta krzakami sprzyjały temu. Oczywiście, mamy i babcie miały nadzór nad sytuacją, ale właśnie zmierzch był sprzymierzeńcem młodych.
    Wszystkich Świętych to oczywiście porządkowanie grobów i palenie świeczek i zniczy. Na tradycyjnych mogiłkach układano krzyże z kasztanów i ozdabiano je obramowaniem ze śnieguliczki (białe owoce) i czarnego bzu. Z biegiem czasu zaczął się przyjmować zwyczaj strojenia grobów żywymi kwiatami (głównie chryzantemami). W kościele długo odczytywano „wypominki”, modlitwy za zmarłych licznych przodków z ostatnich pokoleń, nawet sięgając pradziadów czy prapradziadów, wymienianych z imienia i nazwiska. Należy przypomnieć, że nie wszyscy Strachoczanie odwiedzali cmentarz, niektórzy ograniczali się tylko do mszy w kościele. Starsi, pamiętający księdza Władysława Barcikowskiego, który palenie świeczek i zniczy na grobach uważał za zwyczaj pogański, wracając z kościoła do domu obok cmentarza, nawet na cmentarz nie zaglądali. Ale to się szybko zmieniło.
    Święta Bożego Narodzenia to okres wyjątkowo obfity w różne obrzędy. Siano i ziarna czterech zbóż na stole wigilijnym, choinka (obowiązkowo jodełka), słoma w czasie wigilii przynoszona ku uciesze dzieci (tarzały się w niej, walcząc między sobą), cały ceremoniał z potrawami wigilijnymi (koniecznie 12 różnych) na czele z tradycyjnym „kwasem”, strachocką specjalnością (por. Tradycyjne strachockie potrawy wigilijne). Kulminacyjnym momentem Wigilii było dzielenie się tradycyjnym opłatkiem („kolędą”), poprzedzone zawsze krótkim „przemówieniem” gospodarza lub najstarszego członka rodziny, zawierającym życzenia ogólne dla wszystkich uczestników wieczerzy, a także życzenia indywidualne dla poszczególnych członków rodziny (np. szczęśliwego urodzenia dziecka, pomyślnego zdania matury, ukończenia budowy domu, itp.). Opłatek dzielił pomiędzy zebranych gospodarz, uczestnicy nie dzielili się nim pomiędzy sobą (byłoby to niemożliwe ze względu na ogromną ciasnotę, biesiadnicy dosłownie siedzieli jeden na drugim). Blisko spokrewnione rodziny zawsze spożywały wieczerzę wigilijną razem, najpierw w jednym domu, później w następnych - w sumie biesiadowało często 30-40 osób, tłok był ogromny. Po zakończeniu Wigilii w jednym domu, przedstawiciele rodziny wędrowali na kolejne wieczerze wigilijne do rodzin krewniaków. Chętni potrafili w ciągu wigilijnego wieczoru wziąć udział w 4 - 5 wieczerzach, wszędzie mocno zajadając i, niestety, tęgo popijając. W całej wsi trwał ogromny ruch przez cały wieczór, przemieszczające się grupy „wigilijników” śpiewały kolędy, trwało to aż do północy, do „pasterki” w kościele, na którą szła cała wieś. Charakterystyczny dla Strachociny w tym czasie był brak prezentów pod choinką (prezenty przynosił św. Mikołaj 6 grudnia, i tylko dla dzieci), wydaje się, że fakt ten korzystnie wpływał na sam przebieg uroczystości. Czasami zjawiały się „Herody” (scenka rodzajowa z królem Herodem, jego gwardzistami, Żydem, Żydówką, diabłem i Śmiercią), szczególnie dla dzieci było to duże wydarzenie. Warto dodać, że „głównym” bohaterem scenki „Herodów” był akurat diabeł, który szalał po mieszkaniu uzbrojony w widły. Uroczystości św. Szczepana (dzisiaj często nazywane „drugim dniem Świąt”) to zwyczaj święcenia owsa w kościele, którym obrzucano się nawzajem (najwięcej dostawało się młodym dziewczynom) na pamiątkę ukamienowania św. Szczepana. Z kolei dzień św. Jana (27 grudnia) przynosił szansę wzięcia udziału w Komunii św. pod dwoma postaciami - wierni otrzymywali także wino.
    Tak mijał kolejny rok, ściśle związany w Strachocinie z religią i Kościołem. Zakończenia roku, Sylwestra, dość długo nie świętowano zabawami, żegnano Stary Rok i witano Nowy w kościele, ksiądz w kazaniu podsumowywał rok w parafii. Ile się urodziło parafian, ilu zmarło, ile zawarto małżeństw. Jak już wspomniano wcześniej, nie wszyscy Strachoczanie żyli w opisanym rytmie roku. Coraz większa styczność ze „światem” zewnętrznym dawała już znać o sobie.
    W trakcie roku zdarzały się także wyjątkowe uroczystości, jak chrzciny, I Komunie św., śluby i wesela, pogrzeby, wizyty biskupa łączące się z bierzmowaniem. Te uroczystości miały charakter indywidualny, nie dotyczyły wszystkich mieszkańców. Chrzest dziecka był bardzo ważną uroczystością rodzinną, nie tylko ze względów religijnych. Wybór rodziców „chrzestnych” („kumów”) był w pewnym sensie poszerzeniem najbliższej rodziny. Dlatego wybierano ich nie przypadkowo. Dawno minęły te czasy, kiedy ta sama osoba była „chrzestnym” nawet kilkadziesięciu dzieci (Szymon Piotrowski, żyjący na przełomie XVIII i XIX w. był ojcem chrzestnym 28 dzieci, a jego żona Anna matką chrzestną 25 innych dzieci). Z reguły rodzice „chrzestni” byli w wieku rodziców naturalnych, ale zdarzały się wyjątki. Obdarowywali oni swojego „chrześniaka” w dniu chrztu stosownym prezentem. Wzajemna pamięć trwała przez całe życie. Sama impreza z okazji chrzcin odbywała się w domu rodziców dziecka, ilość zaproszonych gości była różna, zależna od zamożności gospodarzy. Ale nie była tak liczna jak wesele. Także nie była tak bogata w wydarzenia obyczajowe.
    I Komunie święte w zakresie organizacji, wystawności i bogactwa w okresie powojennym przeszły dużą ewolucję. W latach 50-tych było to tylko skromne przyjęcie-śniadanie dla dzieci zorganizowane na plebanii po mszy. Dzieci do komunii przystępowały na czczo, tak więc było to konieczne. Oczywiście, mamy starały się, żeby to śniadanie było jak najciekawsze, najsmaczniejsze. Przykładowo w 1951 r. dzieci otrzymały kakao, prawdopodobnie ogromna większość z nich (a może wszyscy?) piła je pierwszy raz w życiu. Był już wtedy fotograf, który robił zdjęcie ogólne (to tradycja jeszcze z czasów przedwojennych) z księdzem, ale także indywidualne czy grupowe. W domach już przyjęć żadnych nie było, prezentów raczej też nie. Jeżeli jakieś, to drobne, łańcuszek z krzyżykiem czy ładna książeczka do nabożeństwa. To wszystko zmieniało się przez kolejne lata w kierunku większej wystawności, kosztowności prezentów, ilości gości biorących udział w przyjęciach, już indywidualnych, z tej okazji organizowanych. Oczywiście, mamy dbały o „komunijny” strój swoich pociech. Szczególnie w przypadku dziewczynek. Ich białe sukienki to były nieledwie miniaturowe suknie ślubne. Mniej przejmowano się chłopcami, ale też ubierano ich w garniturki wzorowane na garniturach dorosłej młodzieży. Nie zawsze, jeżeli chodzi o długość spodni.
    Dużą ewolucję przeszły także wesela. Od zawsze były one pokazem pozycji społecznej i zamożności pary młodych, czy raczej ich rodziców. Ale w Strachocinie, gdzie bieda była powszechna, nie rzucało się to zbyt bardzo w oczy. No, może w wypadku właścicieli majątku dworskiego. Dopiero gdy Strachoczanie zaczęli „dorabiać” poza uprawą swojego kawałka roli, nie tylko na Kopalni ale także poza nią, rozpoczął się prawdziwy wyścig w konkurencji „pokazać się”. Zdecydowanie mniej dbano o zachowanie tradycji. Począwszy od kojarzenia małżeństw. Coraz więcej było małżeństw „mieszanych”, mieszkańców Strachociny z osobami spoza niej. Młodzi Strachoczanie, dzięki szkołom w Sanoku, dzięki pracy poza Strachociną, mieli o wiele więcej możliwości poznawania „obcych”, spoza rodzinnej wsi, kandydatów na partnerów życiowych. O małżeństwie coraz mniej decydował majątek w postaci gospodarstwa (chociaż ciągle był ważny), czy opinie rodziców lub innych osób starszych. Decydowały raczej uczucia młodych. Oczywiście, różnie z tym bywało. Przed ślubem w kościele z ambony były przez księdza ogłaszane “zapowiedzi”, w których zawarta była informacja kto z kim bierze ślub i apel do osób, które wiedzą coś o “przeszkodach” w takim ślubie, aby zgłaszali to proboszczowi. Zapowiedzi ogłaszano przez trzy niedziele. Zdarzały się przypadki “przyśpieszonych” zapowiedzi, ich powód był tajemnicą proboszcza i państwa młodych. Podczas wizyty u proboszcza w sprawie “zapowiedzi” proboszcz egzaminował młodą parę z najbardziej podstawowych zasad wiary chrześcijańskiej, ze szczególnym uwzględnieniem sprawy wychowania dzieci.
    Gości weselnych młoda para zapraszała osobiście odwiedzając ich w domach. Nie obywało się to bez małej “gościny”. Zapraszanych gości z każdym rokiem, dekadą, było coraz więcej, często brało udział w weselu 100 osób lub nawet więcej. Stwarzało to duże problemy lokalowe. W lecie, przy dobrej pogodzie, duża część gości “weseliła się” pod gołym niebem, gorzej było przy złej pogodzie, w innej porze roku. Wtedy część gości umieszczano w stodole, na “boisku”, odpowiednio przystrojonym zielonymi gałązkami i kolorowymi wstążeczkami. Rodzina, najbliżsi krewni i najstarsi goście “ucztowali” razem z parą młodych, młodsi musieli zadowolić się gorszym miejscem. Sprawę “kontraktu” ślubnego w Urzędzie Stanu Cywilnego załatwiano bez rozgłosu, wcześniej. Z biegiem czasu księża pilnowali, aby młoda para przy ślubie w kościele miała już zawarty “kontrakt”.
    Wesele odbywało się najczęściej w ciągu jednego dnia, w sobotę lub niedzielę. Podstawowe osoby „funkcyjne” wesela, marszałka, drużbę i swaszkę, wybierano zwyczajowo z rodziny pana młodego (z wyjątkiem przypadków, kiedy pan młody był spoza Strachociny). W dzień wesela, rano, weselny pochód zaczynał się od domu marszałka. Nosił on laskę, “palicę”, przystrojoną kwiatami i kolorowymi wstążkami, którą wymachiwał dyrygując orszakiem. Od domu marszałka “swatowie” z marszałkiem i orkiestrą weselną (najczęściej w składzie harmonia, trąbka i bęben) przechodzili do domu drużby i razem z nim do swaszki. Następnie orszak przechodził do domu pana młodego. Każdemu przejściu towarzyszyła muzyka, w każdym domu odbywały się małe “gościny”. Większa u pana młodego, podczas której “swatowie” sprowadzali “drużki”. Wreszcie tak skompletowany orszak przechodził do domu panny młodej, najważniejszej bohaterki całego wydarzenia. W domu panny młodej odbywało się wzruszające błogosławieństwo obojga rodziców klęczącej przed nimi pary młodej. Stosowne przemówienie, skierowane głównie do pary młodych, wygłaszał drużba. Potem orszak prowadzony przez „swata od korowaja” (niosącego kołacz, prezent dla księdza) ruszał do kościoła. Na czele orszaku szedł „swat” z korowajem, za nim orkiestra, potem marszałek i drużba prowadzący swaszkę, która rozrzucała wśród osób obserwujących przemarsz orszaku “huski” (gąski, specjalnie pieczone na tę okoliczność smaczne bułeczki drożdżowe z dżemem, o tradycyjnym kształcie). Za szwaszką pannę młodą, całą w bieli, prowadził pan młody. Za nimi szły „drużki” i „swatowie”, po nich rodzina. Po drodze mieszkańcy wsi ustawiali na drodze orszaku „bramy” (przeszkody, np. wozy, drabiny, liny, powrozy). Orszak musiał wykupić się wódką. Z kościoła, po ślubie, orszak weselny w podobnym porządku powracał do domu panny młodej, gdzie odbywało się przyjęcie weselne. Tam młodą parę witano chlebem i solą oraz wódką w szklankach, które po wypiciu toastu należało rozbić o podłogę. Przed usadowieniem gości odbywało się składanie życzeń i prezentów parze młodych. Prezenty składali sobie wzajemnie także młodzi. Przy okazji były powitania pary młodej, bywały także przyśpiewki i okolicznościowe mowy.
    Konsumpcja na przyjęciu obejmowała zarówno potrawy tradycyjne jak i współczesne. Obok sałatek, wędlin, pieczeni, tortów, ciast były także potrawy tradycyjne jak rosół, barszcze, pierogi czy gołąbki. Było dużo napojów, lemoniada i inne napoje tego rodzaju. Oczywiście, także alkohole (zawsze w dużych ilościach). Rzadko już się śpiewało stare pieśni ludowe czy kościelne. Czasem ktoś zaproponował jakąś piosenkę okolicznościową, przyśpiewkę. Tradycyjne obrzędy takie jak „rozpleciny” czy „oczepiny” praktycznie zanikły, zachowały się tylko we wspomnieniach.
    Pod wieczór para młoda z młodszą częścią gości weselnych przenosiła się z orkiestrą do sali „tanecznej” Kółka Rolniczego w środku wsi (po 1954 roku do Sali Widowiskowej, wybudowanej obok Kółka) i rozpoczynały się tańce. W tej części wesela brali udział także mieszkańcy wsi spoza grona gości weselnych. Zamawiali oni u orkiestry „kawałki” muzyczne płacąc za nie oddzielnie. Oczywiście, każdy kawaler starał się zatańczyć z panną młodą, a każda panna z panem młodym. Tańce zazwyczaj trwały do białego rana. Na drugi dzień odbywały się „poprawiny” w domu panny młodej, ale brała w nich udział tylko najbliższa rodzina. Oczywiście, wszystkie te wymienione zwyczaje weselne nie były jakimś bezwzględnie przestrzeganym porządkiem. Wiele spraw zależało od istniejących okoliczności, od umiejętności wokalnych, tanecznych, rozrywkowych gości, biorących udział w weselu. Z biegiem lat tradycyjne elementy były coraz rzadsze, ale niektóre przetrwały do końca XX wieku. Może nie w tej tradycyjnej, czystej postaci, często przemieszane z elementami zaprezentowanymi w kinie czy w telewizji. Jak już na wstępie zaznaczono, wesela zmieniały się pod względem „wystawności”. Zarówno stroje pary młodej (szczególnie suknia panny młodej), jak i stroje gości, drużek, swatów, potrafiły w niektórych przypadkach kosztować krocie. Także kwiaty, prezenty, zastawa stołowa, potrawy, trunki (szczególnie one), z każdym rokiem, dekadą lat, zmieniały się pod względem jakości (i ceny!). Mimo, że bieda ciągle była obecna we wsi, to na kosztach wesela nie oszczędzano. W jakimś sensie to było też podtrzymywaniem tradycji, w tym przypadku tradycji dawnej, sarmackiej, szlacheckiej Polski.
    Mniejsze zmiany zaszły w organizacji pogrzebów. Zmarłych żegnano ciągle w domach, w przeddzień pogrzebu. W modlitwach za zmarłego brała udział rodzina, sąsiedzi, przyjaciele. Wynosząc trumnę z domu (o pogrzebach prochów w urnie nikt nie słyszał, zresztą kościół rzymsko-katolicki był im przeciwny) uderzano nią trzy razy o próg domu, trumnę przy dobrej pogodzie niesiono na ramionach nawet z górnej części wsi (przy złej pogodzie wieziono na furmance, karawanu w Strachocinie nie było), krzyż i chorągwie nieśli zazwyczaj sąsiedzi. Rodzina szła za trumną. Najpierw zmarłego niesiono do kościoła, gdzie odbywała się msza św. W intencji zmarłego, po mszy odprowadzano trumnę na dość daleki cmentarz. Duże zmiany zaszły na strachockim cmentarzu. W okresie powojennym praktycznie znikły z niego mogiłki ziemne porośnięte trawą, bluszczem czy barwinkiem, z drewnianymi krzyżami (z czasem całkiem spróchniałymi). Na wszystkich grobach są trwałe nagrobki. Te najstarsze mają krzyże ze stalowych rurek (robione na Kopalni), z niezbyt estetycznymi tabliczkami. Te młodsze coraz bogatsze, z lastryko, z kamienia, marmuru, granitu, często sprowadzonego do Polski z odległych krain. Są już także grobowce, m.in. Dąbrowskich, Kucharskich i Winnickich.
    Wyjątkową uroczystością była zawsze wizyta biskupa. Kiedyś biskup dokonywał okresowej wizytacji stosunkowo rzadko, co kilka lat. Wiązało się to przede wszystkim z bierzmowaniem młodych parafian. Biskup był witany uroczyście przez parafian już na granicy parafii. Witającym towarzyszył oddział strachockiej „konnicy” na przystrojonych koniach (w grzywach i ogonach wplecione były kolorowe wstążki) oraz oddział rowerzystów na przystrojonych rowerach (kolorowe wstążki w szprychach kół. Oczywiście, zarówno jeźdźcy jak i kolarze byli ubrani po „krakowsku”. Akurat ten obyczaj miał zapewne krótki żywot w powojennej Polsce. Przyczyny tego były różne, chyba najważniejszą była ta, że obecnie wizyty biskupa we współczesnej, „samochodowej” rzeczywistości, stały się prawie codziennością, szczególnie w Strachocinie.
    W takiej atmosferze kulturowej wzrastały od małego strachockie dzieci i strachocka młodzież, szczególnie ta młodsza. Wychowaniem ich specjalnie się w Strachocinie ciągle nie przejmowano. Najmłodszymi dziećmi opiekowały się jeszcze matki, kilkulatkami zajmowało się już starsze rodzeństwo. Było to ważnym elementem wychowawczym, młodych „opiekunów” uczyło obowiązkowości, zaradności, pomysłowości w wynajdywaniu „sposobów” na zabawianie malucha, a przede wszystkim odpowiedzialności. Maluchy z drugiej strony korzystały ogromnie z kontaktu ze starszym rodzeństwem, uczestnicząc wcześnie w zabawach, pomagając w pracach domowych. Oczywiście, ogólny nadzór należał do rodziców, ale nie wtrącali się oni zbytnio w ten „układ” wychowawczy. Nie mieli zresztą na to zbyt wiele czasu, szczególnie ojcowie. Ci wkraczali najczęściej w momencie, kiedy trzeba było któreś z dzieci ukarać. Chociaż należy podkreślić, że ojcowie wkraczali tylko w sprawach ważniejszych, częściej dawały klapsa ręką (lub ścierką jak była w ręku) matki i babki. Oczywiście, pod względem podejścia do wychowania dzieci, podobnie jak w innych sprawach, były duże różnice między rodzinami. W niektórych ojcowie mało wtrącali się do wychowania dzieci, szczególnie tam gdzie były to córki, a tradycyjnie wychowaniem córek bardziej zajmowały się matki. W przypadku synów bardziej potrzebna była przysłowiowa ojcowska ręka, z reguły byli trudniejsi w wychowaniu i wymagali większego dyscyplinowania.
    Podstawowym elementem w procesie wychowania był udział w pracach domowych i polowych. Od najmłodszych lat dzieci były angażowane do pomocy w tych pracach. Zaczynało się od pomocy w sprzątaniu domu, gotowaniu (to raczej tylko dziewczyny), zmywaniu naczyń, praniu, robieniu zakupów. Wcześnie także dzieci były włączane do prac polowych, zaczynały od prac najprostszych jak pielenie ogródka warzywnego, robienie powróseł, przechodząc stopniowo do bardziej złożonych i cięższych, jak kopanie kartofli czy „żęcie” zboża sierpem. Ojcowie wdrażali swoich synów do prac z koniem i przy koniu, zarówno w polu jak i w domu czy w wyprawach do miasta. Jedną z podstawowych prac, które programowo należały do dzieci, było pasienie krów. Był to duży problem, bo krowy trzeba było trzymać na powrozach, „pastwiskiem” najczęściej była wąska droga (ok. 2-3 m szerokości), z jednej i drugiej strony rosły takie krowie „przysmaki” jak buraki, ziemniaki, czy młode, zielone zboże. „Chytre” krowy tylko czekały na chwilę, gdy pastuch, pochłonięty lekturą ciekawej książki, spuści je z oka, błyskawicznie „przerzucały się” z niesmacznej, często wyschniętej trawy na wspomniane „przysmaki” rosnące obok. Niewiele dawało późniejsze dotkliwe karanie takiej „chytruski”, już było po szkodzie.
    Praca na szczęście nie wypełniała całego dnia dzieciom. Pozostawało ciągle jeszcze dużo czasu na zabawy (na szczęście dla nich nie było jeszcze telewizji i smartfonów!). A te zabawy były najróżniejsze. Dziewczyny oczywiście głównie bawiły się lalkami, ale brały udział także w najróżniejszych zabawach urządzanych wspólnie z chłopakami. A chłopcy mieli nieskończoną ilość pomysłów na zabawę i miłe spędzenie czasu. Robili proce, łuki, strzały (grotami były stare pociski karabinowe z czasów wojny, których było jeszcze wszędzie pełno), dzidy, tarcze, miecze. Wiosną robili przeróżne rzeczy z kory wierzbowej (wiosną najlepiej kora „schodzi” z drewna), fujarki, uprzęże do zabawy w „konie”. W okresie Wielkanocy nastawał czas strzelania „na wiwat”. Strzelali głównie z karbidu przy pomocy puszek po farbie, a także łusek po dużych pociskach artyleryjskich kalibru 100 do 150 mm. Były to tzw. „działa” (często umieszczane na drewnianych podwoziach z kółkami), do zamykania ich używano klinów drewnianych wbijanych młotkiem. Działanie takiego „działa” było następujące: do środka wrzucano bryłkę karbidu (węglik wapnia CaC2, „kombinowany” z kopalni) i wlewano trochę wody, zabijano mocno klin, kładziono „działo” w kierunku pustego pola ukośnie w górę, po chwili, gdy stężenie acetylenu wytworzonego z karbidu w środku było odpowiednie (była to kwestia doświadczenia, zbyt małe stężenie dawało słaby wybuch, zbyt duże nie dawało wybuchu tylko zapalenie się acetylenu, tzw. „karbidówę”), przykładano lont w otwór wywiercony w dolnej części łuski. Efektem była głośna eksplozja i wyrzucenie klina na odległość nawet do 100 m. Huk zależał zarówno od odpowiedniego stężenia i ciśnienia gazu jak i od średnicy „działa”, największe miały najbardziej „ceniony” niski ton. Na podobnej zasadzie strzelano z puszek po farbie, ale natężenie dźwięku (a o to w tej „zabawie” chodziło) było zdecydowanie mniejsze. Strzelano także przy pomocy pistoletów na główki zapałczane. Polegało to na tym, że w otworek zrobiony w ołowianym wypełnieniu pocisku karabinowego wsypywano „siarkę” zeskrobaną z główek zapałczanych (na jeden raz potrzeba było 2-4 zapałek), wkładano gwóźdź – „papiak” i mocno uderzano. Następował głośny wybuch, szczególnie głośny w zamkniętym pomieszczeniu, np. w kościele (księża ostro protestowali przeciwko strzelaniu w kościele). W prostszej wersji pocisk karabinowy był zamocowany w uchwycie drewnianym i uderzało się „papiakiem” o kamień (lub posadzkę kościoła!), w bardziej skomplikowanej wersji pistoletowej „papiak” był zbijany zbijakiem naciąganym przez gumę. Do strzelania używano także pistoletów na „korki”, kupowanych na odpuście.
    Wczesna wiosna to początek wypraw dzieci do lasu, w pole, na łąki. Dzieci przynosiły z nich pierwsze kwiaty, „marcówki” (przebiśniegi), przylaszczki, kaczeńce, „kocie portki” (pierwiosnki), które służyły w domu do strojenia „ołtarzyków” z Matką Boską i krzyżyków. Później przychodził czas wypraw „na jagody” (trześnie). Trześni było bardzo dużo, ale najczęściej nie najlepsze w smaku. Smacznych trzeba było szukać, młodzież znała dokładnie każdą trześnię w okolicy i jej smak. Zbieranie jagód wymagało wspinania się na wysokie drzewa, dzieci od najmłodszych lat ćwiczyły wspinanie, niektórzy dochodzili do prawdziwego mistrzostwa w tej dziedzinie (dla wielu było to potem bardzo przydatne w dorosłym życiu, np. do wchodzenia na wieże wiertnicze, maszty czy słupy linii energetycznych). Okres wypraw na trześnie to także okres szukania stonki ziemniaczanej. W akcjach organizowanych odgórnie w całej wsi brały udział prawie wyłącznie dzieci, sprowadzało się to wszystko do wyjścia w pole i wyszukania odpowiedniej trześni. Traktowano takie akcje jako dobrą wspólną zabawę. Do Strachociny stonka dotarła wiele lat później, kiedy już nie organizowano akcji „stonkowych”.
    Lato to okres wakacji i upałów. W Strachocinie temperatura często dochodziła do 30 st. C, a czasem zdarzały się temperatury do 35 st. C. Jedną z ulubionych rozrywek dzieci w tym okresie było oblewanie się zimną wodą przy pomocy „sikawek” (rodzaj pompki, podobnej do rowerowej, tylko odpowiednio większej). Na Różanej budowano zapory z darni, żeby chociaż trochę zebrać wody do „chlapania” się w niej. Z sitowia wyplatano przeróżne rzeczy, czapki, paski, „nahajki”, z miąższu sitowia robiono ładne „róże”. Chłopaki biegali za „obrączkami” (cienkie, stalowe pierścienie o grubości ok. 0,3 cm i średnicy ok. 40 cm, pozostałość z czasów wojny, prawdopodobnie z przekładni czołgowych) popychając je specjalną „popychaczką” z drutu. Niektórzy zastępowali „obrączkę” starą rafką z koła rowerowego ale uchodziło to za „obciach”. Chłopcy grali w piłkę (raczej w „balona”), noże, „kiczki” (lokalna odmiana popularnej niegdyś w Polsce klipy), ”kociumyrę”. Była to, dość brutalna gra kijami przy pomocy starej puszki (opisał ją w poprzednim numerze „Sztafety” Tadeusz Winnicki ze Śląska). Chodziło w tym o to, żeby tę puszkę „zagonić” kijem do dołka umieszczonego w środku kręgu utworzonego przez dołki uczestników gry, w których trzymali oni swoje kije (podobne do hokejowych). Tych dołków na obwodzie było mniej niż uczestników gry, jeden z nich nie miał swojego dołka na obwodzie. Mógł go zdobyć gdy inny uczestnik wyjął swój kij ze swojego dołka, żeby odbić puszkę i przeszkodzić w „zagonieniu” jej do środkowego dołka. Jeżeli robił to niezgrabnie, zbyt wolno, to jego dołek zostawał „zagospodarowany” przez dotychczasowego „zaganiającego”, którym stawał się wtedy „gapowicz”. Pierwszego „zaganiającego” wylosowywano. Niestety, często dochodziło do kontuzji, nogi uczestników po grze były pełne siniaków, a nawet krwawiły. Nie podobało się to rodzicom, szczególnie mamom. Chłopcy bawili się także w „chowanego”, „złodziei i policjantów”, w inne tego typu zabawy. Oczywiście, także dziewczyny włączały się, w miarę chęci, w te chłopięce zabawy, szczególnie te mniej niebezpieczne.
    Jesień to okres palenia ognisk, pieczenia kartofli i bobu, chodzenia na grzyby, orzechy laskowe i tarninę. Pasienie krów było w jesieni o wiele łatwiejsze, po uprzątnięciu zbóż długo trzymano ścierniska bez podorywki, aby paść na nich bydło, można je było puszczać luzem. Okres zimy to zabawy na śniegu, kopanie tuneli w zaspach, lepienie ogromnych bałwanów, karmienie ptaków (oczywiście budowanie karmników), jazda na sankach, nartach i łyżwach (początkowo własnej roboty, drewnianych, „podkutych” grubym drutem, później już eleganckich, fabrycznych). Oczywiście także na butach, co było ostro karane przez rodziców (niestety, buty od jazdy szybko się niszczyły). Przez okrągły rok, w okresie kiedy nie można było szaleć na zewnątrz, w domu były gry w karty (w „wojnę”, „tysiąca”, „cygana” itp.), chłopaki grywali namiętnie w szachy i warcaby. Młodsi uczyli się grać od starszych, później ich ogrywając.
    W drugą połowę XX wieku wieś Strachocina weszła z nieźle działającymi dwoma filarami życia społecznego wsi, Ochotniczą Strażą Pożarną (OSP) i Kołem Gospodyń Wiejskich (KGW), Obydwie te organizacje zachowały swoje znaczenie z okresu przedwojennego, przeniosły tradycję przez czas okupacji i odmładzając swój skład osobowy, dość szybko po wojnie wznowiły swoją działalność. OSP miała o tyle lepszą sytuację, że wielu jej członków było także strażakami w kopalnianej straży pożarnej. Ze szkoleniem nie było większych problemów, gorzej było z lokum i wyposażeniem. Za remizę służyła drewniana szopa w nie najlepszym stanie technicznym. Podstawowym sprzętem był ręczna sikawka ciągniona przez konie. Nowej, murowanej remizy, posiadającej poza garażem dla samochodu z pompą także świetlicę i odpowiednie magazyny, OSP doczekała się dopiero w 1964 r. Pierwszą nowoczesną motopompę typu 800 „Leopolia” otrzymała w roku 1965. Długoletnim komendantem OSP (ponad 25 lat) był Bronisław Cecuła, syn Cecylii z „Kozłowskich”-Piotrowskich. Wszyscy członkowie OSP oprócz swojej podstawowych zadań czyli zapobieganiu i gaszeniu pożarów brali udział w wielu istotnych dla życia wsi przedsięwzięciach. Najbardziej widoczną, reprezentacyjną, było coroczne wystawianie (razem ze strażą przemysłową kopalni) straży Grobu Pańskiego w okresie wielkanocnym.
    Także strachockie KGW dość szybko wznowiło swoją działalność po wojnie. Była to, na miarę możliwości w nowych warunkach politycznych, kontynuacja bogatej działalności przedwojennej. Prowadzono szkolenia w różnych dziedzinach - gotowania i pieczenia, szycia i haftowania, nauki tańca, uprawy i użytkowania warzyw, układania artystycznego kwiatów. Długoletnią (ponad 12 lat) przewodniczącą KGW była Paulina Lewicka.
    Wiele różnych przedsięwzięć i imprez KGW i OSP organizowały wspólnie. Jednym z nich były urządzane w okresie letnim festyny na szkolnym boisku w środku wsi. Powiązane one były z zabawą taneczną, loterią fantową, różnego rodzaju zawodami sprawnościowymi, np. wspinanie się po słupie po nagrodę (jedne z takich zawodów wygrał Tadeusz Klimkowski, stryj wiceprezesa naszego Stowarzyszenia, Jana Klimkowskiego). Festyny były starannie przygotowane. Na szkolnym boisku „sadzono” (na jeden wieczór) kilkuletnie drzewka (najczęściej były to pospolite w strachockich lasach graby) imitujące romantyczny zagajnik parkowy. Montowano z desek podłogę dla tańców. Do tańców przygrywała najczęściej strachocka orkiestra „Wesoła Paka ze Strachociny” w składzie Józef Piotrowski „Spod Stawiska", Stanisław Berbeć-Piotrowski, Bolesław Lisowski, Tadeusz Klimkowski i Bronisław Radwański. Nie brakowało na takiej imprezie piwa (oficjalnie) i innych napojów (mniej oficjalnie). Dochody z takiej imprezy był przeznaczane na cele społeczne - zakup sprzętu gaśniczego dla OSP czy naczyń i sprzętu gospodarstwa domowego na potrzeby KGW. Oczywiście, podobne zabawy urządzano także w innych porach roku, pod dachem.
    Innym ważnym elementem życia wsi organizowanym przy dużym udziale OSP i KGW były teatr wiejski. Stanowił on kontynuację przedwojennego teatru. Właściwie początkowo występowali głównie ci sami aktorzy: Józef Piotrowski „Z Kowalówki", Józef Radwański, Józef Janik. Niestety, przedwojenne aktorki nie garnęły się do występów. Zastąpiły je młodsze panie. Dominował repertuar lekki, komediowy. Były „Grube ryby” Bałuckiego, „Gwałtu, co się dzieje?” Fredry, ale także „Chata za wsią” Kraszewskiego w adaptacji teatralnej Gabrieli Zapolskiej. Początkowo przedstawienia odbywały się w sali szkolnej, po 1954 r. przeniosły się do nowo zbudowanej przy Kółku Rolniczym (sklepie) sali widowiskowej. Sala była zdecydowanie większa, niestety, w okresie zimowym bardzo zimna. Zbudowano ją z materiału rozbiórkowego stajni dworskiej w Strachocinie. Teatr dorosłych naśladowała młodzież szkolna. Dużym powodzeniem strachockiej publiczności cieszył się występ w śpiewogrze młodych aktorów, Tadeusza Winnickiego (późniejszego dyrektora jednej z kopalni węgla na Śląsku) i Tadeusza Cecuły „Cara” (późniejszego zawodowego organistę), który pięknie zaśpiewał piosenkę „Hej ty Wisło modra rzeko pod lasem ...”.
    Niestety, czasy amatorskiego teatru w powojennej Strachocinie nie trwały długo. Do jego upadku przyczyniło się głównie kino. Ale także otwarcie się Strachociny na „świat”, przede wszystkim na Sanok. Młodzi mieszkańcy znaleźli nowe sposoby spędzania wolnego czasu. Kino w Strachocinie pojawiło się już podczas wojny. Najstarsi mieszkańcy wspominali, że sowieccy żołnierze (zapewne ekipa propagandzistów) wyświetlała swoje filmy, głównie o tematyce wojennej, sławiące bohaterów Wojny Ojczyźnianej, na płachcie powieszonej na szkole. Ale prawdziwe kino zawitało do wsi jako kino objazdowe pod koniec lat 40-tych, częściej w połowie lat 50-tych. Głównie wyświetlano filmy produkcji sowieckiej, m.in. znany film Eisensteina „Aleksander Newski” o zwycięskiej bitwie dzielnych wojów ruskich z rycerzami-krzyżowcami, członkami niemieckiego Zakonu Kawalerów Mieczowych w 1242 r. na zamarzniętym jeziorze Pejpus. Reżyser niezbyt liczył się z historycznymi faktami, prawie przemilczał udział w bitwie Tatarów, których wasalem był Aleksander Newski. Inny znany film to „Aleksander Skanderbeg”, film o bohaterze narodowym Albanii i jego walce z tureckimi najeźdźcami, także sowieckiej produkcji. Oczywiście, nie mogło się obejść bez filmu „W okopach Stalingradu”. Ale zdarzały się także inne filmy, np doskonały francuski film „Fanfan Tulipan” z Gerardem Philipem i zjawiskową Giną Lollobrygidą, czy węgierski „Mecz stulecia” o zwycięskim meczu węgierskiej „złotej jedenastki” z Anglią w 1953 r. 6:3. Przedstawiał on pierwszy w historii przegrany przez Anglików mecz z drużyną z kontynentu. Ogromnie przeżywali ten film młodzi Strachoczanie (chyba głównie płci męskiej), w tym autor tego opisu. Początkowo filmy wyświetlano w szkole, w sali na parterze, po 1954 r. w nowej sali widowiskowej. Na początku lat 60-tych kino przestało być właściwie „objazdowe”, stało się kinem „stałym”, seanse odbywały się regularnie raz w tygodniu. Wyświetlała go po sąsiedzku ekipa z Kostarowiec, które jako przodująca w sąsiedztwie Spółdzielnia Produkcyjna otrzymała w nagrodę aparat kinowy. Przywożono go na konnej furmance. Był to duży skok jakościowy bo można było planować „pójście” do kina.
    W pewnym wymiarze do zmian w zakresie spędzania wolnego czasu przez mieszkańców Strachociny przyczyniło się także radio. Nawet nie poprzez indywidualne radioodbiorniki, których zresztą nie było we wsi zbyt dużo, ale przez wybudowaną w latach 50-tych sieć radiofonii przewodowej małej częstotliwości, tj. sieci głośnikowej (zwanej potocznie „kołchoźnikiem”). W Strachocinie sieć tę poprowadzono po słupach sieci elektrycznej, montując przewody zasilające głośniki poniżej przewodów elektroenergetycznych. Źródłowy radioodbiornik znajdował się zapewne w Sanoku lub Jurowcach. Ze źródłowego radioodbiornika, poprzez wzmacniacz i transformator, sygnał był przesyłany w postaci energii elektrycznej o bezpiecznym napięciu i częstotliwościach akustycznych do głośników zainstalowanych w domach (nie wiadomo jak sygnał był przesyłany do sieci w Strachocinie). Głośniki w domach („kołchoźniki”) miały transformator i tylko pokrętło do regulacji głośności oraz wyłączania i włączania głośnika. Wszyscy odbiorcy słuchali tej samej stacji, najczęściej Warszawy I. Montowanie tego typu radiowęzłów miało przede wszystkim służyć władzy do celów propagandowych, ale przyczyniały się one także do szerzenia ogólnie rozumianej kultury. Można było słuchać najróżniejszych audycji (nie tylko dzienników politycznych), m.in. słuchowisk radiowych, różnej muzyki, sprawozdań sportowych, praktycznych porad gospodarczych, lokalnych koncertów życzeń dla solenizantów i jubilatów. Z biegiem czasu mieszkańcy wsi przyzwyczaili się do odbioru tego „radia” i poświęcali mu bardzo dużo czasu. Jakość muzyki z tych głośników nie była najgorsza, można było słuchać nawet muzykę klasyczną. Oczywiście, „politykę” słuchali tylko nieliczni.
    Przebojami programu radiowego były stałe słuchowiska radiowe. W latach 50-tych było to cotygodniowe słuchowisko p.t. „Matysiakowie” na Warszawie II (istnieje do 2024 r.!). Słuchowisko przedstawiało losy fikcyjnej tytułowej rodziny przy ul. Dobrej 21 na warszawskim Powiślu (mieszkał tam twórca i główny scenarzysta audycji Jerzy Janicki - zmarł w 2007 r.). Słuchacze bardzo byli zżyci z poszczególnymi postaciami słuchowiska, które miało ogromną popularność w całym kraju, także w Strachocinie. Zapewne zasługą był jego doskonały scenariusz. W 1960 r. „Matysiakom” przybył konkurent w postaci podobnego słuchowiska pt. „W Jezioranach”, skierowany bardziej do wiejskiego środowiska. Przedstawiało (zapewne przedstawia do dzisiaj) ono losy rodziny Jabłońskich, zamieszkałej w fikcyjnej wsi Jeziorany niedaleko Puław, a także ich otoczenie - rolników, wiejskich lekarzy, nauczycieli, strażaków.
   
Autorzy przemycali w ich losach wiedzę praktyczną o nowych metodach uprawy roli, hodowli, problemów ekonomicznych.
   
Najchętniej słuchana była jednak muzyka rozrywkowa. W latach 50-tych ciągle brylował nieśmiertelny Mieczysław Fogg, który występował na estradach jeszcze przed wojną. Piosenki w jego wykonaniu: „Tango milonga”, „Ta ostatnia niedziela”, „Jesienne róże”, „Pierwszy siwy włos”, czy „Już nigdy”, były (i są ) prawdziwymi przebojami. Dużą popularność miały piosenki Nataszy Zylskiej: „Bajo Bongo”, „Kasztany”, „Mambo Italiano” i inne. Nie mniej popularna była Maria Koterbska z jej sympatycznymi piosenkami: „Wio koniku”, „Brzydula i rudzielec”, „Karuzela”, „Serduszko puka w rytmie cza-cza”. Krócej trwała popularność Sławy Przybylskiej z jej słynnym przebojem „Pamiętasz była jesień”. W drugiej połowie lat 50-tych rozpoczęła swoją karierę Rena Rolska („Piosenka prawdę ci powie”, „Złoty pierścionek” i inne). A pod koniec lat 50-tych nastały czasy Irena Santor (wcześniej śpiewała w zespole „Mazowsze”) i Jerzego Połomskiego. Jazz, dość popularny już w Polsce, w Strachocinie praktycznie był nieobecny, może właściciele indywidualnych radioodbiorników go słuchali, ale nie było ich chyba wielu.
    Jeszcze innym sposobem skutecznego zagospodarowania czasu wolnego mieszkańców Strachociny, podcinającym korzenie tradycyjnych sposobów, m.in. amatorskiego teatru był sport, który zdobywał coraz większe uznanie wśród młodszego pokolenia. Najważniejsza była piłka nożna, zarówno dla grających jak i kibiców. Grano początkowo na boisku przed szkołą (starą, w okolicach dzisiejszego Domu Ludowego). Boisko nie było duże, często akcje skrzydłami kończyły się w rowie (z jednej strony) lub na wysokim brzegu (z drugiej strony), a piłka po silnych, niecelnych strzałach na bramki lądowała na domach Piotrowskich „spod Mogiły” lub, z drugiej strony, Szymańskich „z Grobli”. Reprezentacja Strachociny rozgrywała mecze z młodzieżą z wiosek sąsiednich, szczególnie zacięte boje trwały z Bażanówką (najczęściej, niestety, przegrywane, Bażanówka szybciej zaczęła uprawiać futbol). Pojawili się pierwsi bohaterowie piłkarskiego boiska, Stanisław Radwański „z młaki”, Józef Szymański „z grobli”, Tadeusz i Bolesław Woźniakowie, Stanisław i Józef Piotrowscy „spod Mogiły”, z młodszych Roman Piotrowski” z Kowalówki”. Częściej lub rzadziej grali, poza wspomnianymi powyżej, następujący zawodnicy: Stanisław Klimkowski (późniejszy długoletni sołtys Strachociny), Stefan Kucharski, Stanisław Piotrowski, Stanisław Pucz, Józef „Błażejowski”-Piotrowski, Stanisław Daszyk, Władysław Bańkowski, Kazimierz Ćwiąkała (syn Marcjanny z Giyrów-Piotrowskich), Aleksander Cecuła, Kazimierz Radwański, Kazimierz Bańkowski, Józef Rygiel, Józef Lewicki, Stanisław Galant, Władysław Dolny. W latach 50-tych do drużyny LZS Strachocina powoli wchodzili zawodnicy urodzeni w drugiej połowie lat 30-tych, jak wspomniany Roman Piotrowski „z Kowalówki”, Mieczysław Galant, Józef Kucharski, Ferdynand Woźniak, Stanisław Cecuła, Jan Witek, Kazimierz Daszyk, Władysław Ćwiąkała (brat Kazimierza).
    Z drużyny szybko odchodzili starsi zawodnicy. „Kariera” piłkarska w Strachocinie najczęściej nie trwała długo. Praca zawodowa poza rolnictwem (większość taką podejmowała), oraz praca po godzinach na ojcowskim gospodarstwie rolnym, trudna była do pogodzenia z grą w piłkę nożną. Po męczącym tygodniu pracy niedzielę trzeba było przeznaczyć na odpoczynek, jeżeli już były piłkarz wybrał się z wizytą na boisko piłkarskie, to tylko w charakterze widza. „Zmiana warty” nie była zbytnio udana dla drużyny, która mocno obniżyła loty. Jeszcze w połowie lat 50-tych drużyna piłki nożnej LZS Strachocina liczyła się w najbliższej okolicy, ale z roku na rok było gorzej, mimo że trafiały się talenty na miarę Zygmunta Ćwiąkały urodzonego w 1940 r. Zygmunt był wszechstronnie utalentowanym zawodnikiem, doskonale grał w piłkę nożną, siatkówkę, koszykówkę, piłkę ręczną, uprawiał z powodzeniem lekkoatletykę. Niestety, pojedynczy, nawet bardzo dobrzy zawodnicy nie mogli zastąpić drużyny. Zygmunt dość szybko opuścił Strachocinę (bywał tu i grał na wakacjach), bo do szkoły średniej chodził w Cieszynie. Później ukończył AWF we Wrocławiu. Doskonale jeździł na nartach, chyba jeszcze lepiej grał w tenisa. Do późnej starości uprawia zarówno narciarstwo (prowadził nawet swoją szkółkę narciarską) jak i tenis. W swojej kategorii wiekowej należał (i chyba dalej należy, żyje w Bytomiu, ma 84 lata, wiem że ciągle uprawia sport) do czołówki zawodników w Polsce.
    Z biegiem czasu coraz większą popularność w Strachocinie zyskiwała siatkówka, w której strachocka drużyna liczyła się coraz bardziej w powiecie. Pod koniec lat 50-tych Strachocina była prawdziwą potęgą siatkarską w okolicy, jednym z jej „asów” był wspomniany już Zygmunt Ćwiąkała, innym Józef Fryń-Piotrowski, jednocześnie zawodnik szkolnej drużyny MKS Sanok, szkolnego mistrza Rzeszowszczyzny. Dobre występy miał także Władysław „Starzyński”-Radwański.
    Z biegiem czasu największy wpływ na sposób zagospodarowania czasu wolnego mieszkańców Strachociny, podcinający korzenie tradycji, miała telewizja. W Strachocinie zjawiła się ona w połowie lat 60-tych (może pierwsze odbiorniki były wcześniej, ale było ich niewiele). Telewizja, mimo że początkowo jej jakość była niewielka, prawie całkowicie zawładnęła czasem wolnym Strachoczan. Więcej o tym w następnym odcinku.
    W artykule wykorzystano min. informacje z „Mojej kroniki” Stanisława Berbecia-Piotrowskiego.
Cdn.
Piłkarze Górnika Strachocina w sezonie 2023/24 grają w klasie A, spisują się bardzo dobrze, zajmuje 2 miejsce w tabeli, wyprzedzają go o 11 pkt rezerwy Cosmosu Nowotaniec, ale nie wiadomo czy Cosmos zechce przenieść swoje rezerwy do wyższej klasy. Górnik wyprzedził mocno swoich tradycyjnych rywali, Zarszyn, Długie, Bażanówkę i Niebieszczany, nie wspominając nawet Pakoszówki i Jaćmierza, którzy grają w niższej klasie (B).
Karpaty Krosno w sezonie 2023/24 występują w III lidze Grupa 4. Idzie im fatalnie, okupują ostatnie, 18-te miejsce, z bardzo marnym dorobkiem punktowym, spadek do IV ligi gwarantowany. Ekobal Sanok w sezonie 2023/24 występuje w IV lidze, spisuje się dobrze, zajmuje w tabeli 4 miejsce, do lidera Cosmosu Nowotaniec traci tylko 5 punktów a do końca sezonu jest jeszcze 7 meczy (21 pkt), ma szanse nawet na pierwsze miejsce. Czarni Jasło w krośnieńskiej klasie okręgowej spisują się bardzo dobrze, są na pierwszym miejscu w tabeli, zapewne awansują do IV ligi. Wiki Sanok są w tej klasie na 8. miejscu, nie grozi im ani awans ani spadek do klasy A.
Sanoccy hokeiści „lodowi” w sezonie 2023/24 zagrali w ekstraklasie bardzo słabo, w rundzie zasadniczej zajęli ostanie (9.) miejsce z marnym dorobkiem punktowym, stracili do ósmego miejsca (Zagłębia Sosnowiec) aż 30 punktów. Nie weszli do fazy play off. Mistrzem Polski została Unia Oświęcim przed GKS Katowice. Niestety, także juniorzy UKS Niedźwiadki MOSiR Sanok spisali się w tym roku słabiej. W mistrzostwach w Toruniu nie weszli do fazy play off przegrywając z Toruniem. Hokejowym mistrzem Polski Juniorów został Naprzód Janów Katowice.
Niestety, żużlowcy Celfast Wilki Krosno nie utrzymali się na dłużej w ekstraklasie (najsilniejszej lidze żużlowej na świecie!) i w tym sezonie startują w eWinner I lidze. Wystartowali bardzo dobrze, pierwsze trzy mecze wygrali, z Wybrzeżem Gdańsk, Polonią Bydgoszcz i Stalą Rzeszów. Krośnianie startują w tym sezonie w składzie: Wacław Milik (Czech), Dimitri Berge (Francuz), Jonas Seifert-Salk (Duńczyk), Norbert Krakowiak, Patryk Wojdyło i młodzieżowcy: Szymon Bańdur i Piotr Świercz. Młodzi żużlowcy Wilków z Krosna startują także w tym roku w U24 Ekstralidze. W zeszłym roku byli najlepsi w Polsce.
W ostatni weekend lutego Sanok stał się stolicą europejskiego żużla w odmianie lodowej. Na sanockim torze lodowym „Błonie” po raz kolejny odbyła się rywalizacja o medale European Individual Ice Speedway Championship. Prawo do startu w zawodach otrzymali zawodnicy z Niemiec, Szwecji, Czech, Austrii, Finlandii, Holandii, Włoch i Polski. Tytuł mistrzowski obronił bezkonkurencyjny Austriak Franz Zorn, doskonale znany sanockiej publiczności. Jednym ze sponsorów imprezy był sanocki AUTOSAN.
ODESZLI OD NAS
Edmund Piotrowski z Rzeszowa
27 sierpnia 2021 zmarł w Rzeszowie Edmund Berbeć-Piotrowski. Edmund był synem Stanisława Berbecia-Piotrowskiego i Stefanii Zimoń. Urodził się 25 marca 1936 r. w Grabownicy (jego dziadek, Jan Berbeć-Piotrowski przeprowadził się ze Strachociny do Grabownicy). Edmund ukończył studia na AWF, ożenił się z Aliną Berkowską. Nie mieli dzieci. Został pochowany w Rzeszowie.
Tadeusz Winnicki z Mikołowa na Górnym Śląsku
W grudniu 2023 r. zmarł na Śląsku Tadeusz Winnicki, urodzony 6.04.1938 r. w Strachocinie, syn Jana Winnickiego i Zofii z Wołaczów-Piotrowskich. Tadeusz ukończył liceum w Sanoku i studia na Uniwersytecie Śląskim (Wydział Chemii) oraz na Politechnice Śląskiej (Wydział Górniczy), był magistrem chemii oraz mgr inżynierem mechanizacji i automatyzacji górnictwa, 19 kwietnia 1965 r. ożenił się Urszulą Schaal (zmarła 28.04.2023 r.), zamieszkał w Łaziskach, pozostawił córkę Sabinę (ur. 13.04.1970 r.), absolwentkę Wydziału Geologii na UŚ w Katowicach i Wydziału Ochrony Środowiska AGH w Krakowie, która wyszła za mąż za Tomasza Mrowca (ur. 13.06.1970 r., informatyka po Politechnice Śląskiej). Mrowcowie mają córkę Olgę (ur. 2003 r.) i syna Seweryna (ur. 2009 r.).
W obecnym odcinku swoich "Z dziejów królewskiej wsi Strachocina" Władysław Piotrowski wspomina Tadeusza z czasów Jego strachockiej młodości. O Strachocinie z tych czasów napisał do nas sam Tadeusz. W liście, który opublikowaliśmy w poprzedniej "Sztafecie" pod tytułem Wspomnienie z dzieciństwa.
Maria z Daszyków Giyr-Piotrowska z Sanoka
W grudniu 2023 r. zmarła w Sanoku Maria z Daszyków Giyr-Piotrowska, wdowa po Władysławie Giyrze-Piotrowskim, synem Michała. Maria i Władysław mieli dwoje dzieci, Lucynę (ur. 29.11.1957 r.) i Janusza (ur. 26.12.1962 r.), który z Łucją Głuszyk ma dwie córki, Kamilę (ur. 5.12.1988 r.) i Monikę (ur. 29.07.1992 r.). Maria została pochowana na cmentarzu w Sanoku, obok męża.
Marek Kowalczyk z Wojciechowa koło Olesna Śl.
26 stycznia 2024 r. zmarł Marek Kowalczyk, mąż Ewy z domu Gacek, córki Anny z Błaszczychów-Piotrowskich. Ewa z Markiem pobrali się 11 lutego 1983 r. Marek urodził się w Wieluniu 8 czerwca 1960 r. Jego rodzice to Czesław i Maria Teresa z domu Pieniek. Marek od najmłodszych lat zaangażowany był w wyczynowe uprawianie sportu. Trenował piłkę nożną w klubie Motor Praszka. Był wyróż-niającym się zawodnikiem od najmłodszego, od drużyny trampkarzy. Jeszcze jako junior w 1977 r. zadebiutował w rozgrywkach III ligi w Motorze Praszka. W tym czasie ukończył zasadniczą szkołę zawodową mechaniczną (w 1978 r.) i rozpoczął pracę w zakładach „Polmo” w Praszce, jednocześnie grając w Motorze. Na dalszą naukę nie miał zbyt wiele czasu, treningi piłkarskie, występy ligowe i w drużynie juniorów, zabierały mu cały wolny czas. Jesienią 1982 roku zaawansował do II-go ligowego Rakowa Częstochowa. Zrezygnował z dalszej kariery piłkarskiej ze względu na kontuzję. Z Ewą mieli troje dzieci, córki Karolinę Katarzynę (ur. 7.07.1984 r.) i Alinę Paulinę (ur. 23.02.1988 r.) oraz syna Bartosza Marka (ur. 15.10.1989 r.). Córka Karolina jest zamężna za Michała Pawlaka, mają córkę Julię (ur. w grudniu 2017 r.). Syn Bartosz ożenił się z Moniką Bartoszek (ur. 18.11.1895 r.), z którą ma córkę Antoninę (ur. 7.11.2023 r.). Marek został pochowany na cmentarzu przy kościele Św. Anny w Oleśnie Śląskim.
Anna z Cecułów Łomnicka ze Strachociny
15 kwietnia 2024 r. zmarła w Strachocinie Anna z Cecułów Łomnicka, córka Cecylii z Kozłowskich-Piotrowski i Franciszka Cecuły, wdowa po Tadeuszu Łomnickim. Anna urodziła się 16 maja 1940 r. Z Tadeuszem Łomnickim mieli troje dzieci: Ewę (ur. 1963 r.), Marka (ur. 1967 r.) i Małgorzatę (ur. 1972 r.). Córka Ewa wyemigrowała do Kanady, ma z mężem nazwiskiem Betleja syna Adriana (ur. 1986 r.). Także młodsza córka Anny, Małgorzata, wyjechała do Kanady, wyszła za mąż za Johna Glaaba. Syn ożenił się z Elżbietą, z którą ma syna Arkadiusza. Anna została pochowana na cmentarzu w Strachocinie, obok męża.
Sprostowanie do informacji z poprzedniej „Sztafety” (nr 32):
  Zmarły Wiesław Kucharski z Sanoka był synem Marianny z Galantów i Mieczysława Kucharskiego, a nie Stefana Kucharskiego. Stefan jest jego stryjem, młodszym bratem Jego ojca. Przepraszamy wszystkich bardzo za fatalną pomyłkę.
Dariusz Dąbrowski
  Dariusz Wojciech Dąbrowski, syn Barbary Jadwigi z Błaszczychów-Piotrowskich i Tadeusza Zygfryda Dąbrowskich urodził się 13 kwietnia 1964 r. w Sanoku. Rodzice Dariusza mieszkali w Mrzygłodzie nad Sanem (tam znaleźli pracę) ale obydwoje pochodzili ze Strachociny. Ojciec był weterynarzem, matka nauczycielką. W 1971 r. Dąbrowscy przenieśli się do Sanoka, Dariusz szkołę podstawową ukończył w Sanoku. Dzieciństwo i wczesną młodość przeżył w Sanoku, ale w dużej części w Strachocinie. Rodzice często odwiedzali w Strachocinie samotnych dziadków, zarówno Piotrowskich jak i Dąbrowskich, pomagając im w pracach polowych, i nie tylko. Dariusz, razem z młodszą (o dwa lata) siostrą Moniką hasali po strachockich polach, łąkach, lasach i „górach”. Dopiero w starszych klasach średniej szkoły zaczęli wyjeżdżać na wakacje poza rodzinny krąg.
  Także Liceum Ogólnokształcące Dariusz ukończył w Sanoku. W liceum Dariusz był dobrym uczniem. Zdecydowanie bardziej lubił przedmioty ścisłe, matematykę i fizykę (chodził do klasy matematyczno-fizycznej), mniej interesowały go przedmioty humanistyczne. W związku z tym, że w klasie zdecydowaną większość stanowiły dziewczyny, kolegował się raczej ciągle z chłopakami z podwórka, starymi znajomymi ze szkoły podstawowej. Razem z nimi robił najróżniejsze rzeczy. Dużo jeździł na rowerze, z grupą kolegów objechał rowerem całą Polskę. Co roku wyruszali z plecakami w Bieszczady. W piwnicy bloku mieli swój klub, w którym spędzali wiele godzin na słuchaniu muzyki ulubionych zespołów, dyskusjach (także bardzo poważnych), robieniu zdjęć. Darek próbował swoich sił w fotografii artystycznej z niezłym skutkiem. Z ogromnym zapałem uczył się języka esperanto, brał udział w różnych imprezach esperantystów. Zdał maturę w 1983 r.
  Początkowo nie był zdecydowany co robić w życiu, jakie wybrać studia myślał m.in. o nawigacji w Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni, wzorem wujka. W końcu postanowił jednak wybrać karierę inżynierską, miał zainteresowanie techniką, lubił majsterkować, świetnie radził sobie z matematyką. Wybrał budownictwo uważając, że w tej dziedzinie będzie miał największą szansę na udaną karierę zawodową. Rozpoczął studia na Politechnice Krakowskiej, a zakończył na Politechnice Świętokrzyskiej w Kielcach, gdzie przeniósł się po ślubie w 1987 r, Studia ukończył w 1989 r., uzyskując dyplom inżyniera budownictwa. W trakcie studiów poznał swoją przyszłą żonę, studentkę Akademii Wychowania Fizycznego w Krakowie, Anię Zych, koleżankę swojej siostry Moniki. Ania pochodziła z Kielc, w Kielcach mieszkali jej, dobrze sytuowani, rodzice (związani z bardzo znaną wówczas firmą budowlaną „Exbud”), którzy zbudowali sobie na dużej działce piękny dom w Siodłach pod Kielcami.
  30 kwietnia 1987 r. Dariusz i Ania wzięli ślub i na początku zamieszkali u babci w Kielcach. W małżeństwie Dariusz i Ania doczekali się dwóch synów, Oskara (ur. 27.09.1989 r.) i Aleksandra (ur. 10.07.1991 r.). Rok 1989 w życiu Dariusza był pełen wrażeń, kończył studia, spodziewał się dziecka dostał zaproszenie do Izraela, gdzie wyjechał do pracy na półtora miesiąca. Gdy wrócił 26 września do Polski na drugi dzień urodził mu się syn Oskar, a w kolejnym dniu bronił pracę magisterską. W grudniu 1989 r. Dariusz otrzymał spółdzielcze mieszkanie w Sanoku (od wielu lat był członkiem spółdzielni, zapisali go na mieszkanie rodzice, jeszcze w wieku szkolnym) przy ul. Słowackiego. Dariusz po kilku latach pracy w Polsce (aby zdobyć trochę doświadczenie) wyjechał do pracy w Niemczech (za lepsze pieniądze). Z oszczędności „niemieckich” zbudował na działce otrzymanej od teściów w Siodłach pod Kielcami wolno stojący, piękny domek dla swojej rodziny. Dom nie jest zbyt duży, ale ładny, z dość dużym ogrodem. Prezentuje się doskonale, ładny architektoniczne, funkcjonalny, energooszczędny, widać, że zaprojektowany przez inżyniera, który widział ciekawe domy nie tylko w Polsce i włożył dużo serca w budowę domu dla swojej rodziny.
  Dariusz powrócił do pracy w Polsce. Specjalizował się w technologii zbrojenia, kierował grupą fachowców, którzy robili zbrojenia w różnych obiektach, także tych bardzo odpowiedzialnych, mostach, wiaduktach, tunelach, wysokich budynkach. Dzięki pracy w Polsce bardziej zbliżył się do rodziny, do swoich synów, którzy, jak to synowie, potrzebowali ojca jako wzoru do naśladowania. Obydwaj synowie po maturze wybrali studia w Krakowie, Oskar informatyczne na Politechnice Krakowskiej, Aleksander matematykę stosowaną. W 2014 roku Dariusz obchodził w Siodłach pod Kielcami wystawnie swoje 50-te urodziny, w których wzięło udział kilkanaście osób, obok rodziny także znajomi. Niestety, krótko potem miała miejsce rodzinna tragedia, 19 listopada 2014 r. zmarł w Kielcach starszy syn Dariusza, Oskar Dąbrowski. Okoliczności śmierci Oskara były dość tajemnicze, prawdopodobnie zmarł w wyniku zatrucia, niewykluczone, że nie bez winy są lekarze kieleckiego szpitala. Śmierć Oskara okryła żałobą rodziców i rodzinę Błaszczychów oraz najbliższy mu krąg znajomych. Może dlatego Dariusz w 2015 roku wyjechał do pracy w Danii, w Kopenhadze, chciał odjechać jak najdalej od miejsca śmierci syna, którego bardzo lubił i wiązał z nim wielkie nadzieje. Dariusz w Kopenhadze pracował przy rozbudowie metra, tradycyjnie zajmował się zbrojeniami.
  W 2018 roku Dariusz musiał wrócić do Polski. Żona Ania przewróciła się jadąc rowerem i doznała ciężkiej kontuzji – złamała rękę i nogę. Leczenie przebiegało ciężko, bardzo długo trwała rehabilitacja. Dariusz w tym czasie podjął pracę na budowie mostu w Warszawie, jak zwykle, jego zespół wykonywał skomplikowane zbrojenia, składał się głównie z Ukraińców z Ukrainy, praca była trudna. Dariusz zaczął się źle czuć. Co prawda jeszcze raz wybrał się na krótko do pracy w Kopenhadze, ale ciągle miał kłopoty z żołądkiem. Towarzyszył mu syn Aleksander, który przerwał studia dzienne i studiował zaocznie logistykę. 24 stycznia 2021 roku Dariusz był jeszcze z żoną Anią na pogrzebie cioci Hanki Gacek (z domu Błaszczychy-Piotrowskiej – siostry mamy) w Oleśnie. Nie wyglądał dobrze, ale dzielnie nadrabiał miną. Nie długo (na początku 2020 r.) nadszedł czas pandemii koronawirusa, polska służba zdrowia znalazła się w opałach, prawie wszystkie choroby poszły na bok, ważna była tylko walka z koronawirusem. Prawdopodobnie to właśnie zadecydowało, że zdiagnozowano u Dariusza raka dopiero w 2022 roku, zdecydowanie za późno. Dariusz zmarł na raka 23 lipca 2023 r. Został pochowany na kieleckim cmentarzu, w pogrzebie wzięli udział członkowie rodziny Błaszczychów-Piotrowskich z całej Polski.
Żegnaj Darku, requiesce in pace – żona Ania i wujek Władek      
  Od pani Karoliny Piotrowskiej „Zza potoczka” z Sanoka otrzymaliśmy list, w którym przesłała nam także informację o dzieciach swojej siostry Justyny.
  Justyna z Piotrowskich mieszka w Kanadzie, w miejscowości Missisanga, wyszła za mąż za Rafała Kardasza, który pochodzi z Polski, z Leska. Kardaszowie mają dwóch synów, Filipa (ur. 2.01.2018 r.) i Dawida (ur. 14.06.2021 r.). Piotrowscy „Zza potoczka” ze Strachociny pochodzą od Piotrowskich „Z Kowalówki”, ich przodkiem jest Michał Piotrowski „Z Kowalówki”, syn Szymona i Anny z Cecułów-Błażejowskich. Michał „Z Kowalówki” jest przodkiem także Piotrowskich „Spod Mogiły” i Błaszczychów-Piotrowskich. Bliższym przodkiem Justyny jest Piotr Piotrowski „Zza potoczka”.
  Od Pani Henryki Wileczek z Pakoszówki k/Sanoka otrzymaliśmy ciekawy list dotyczący jej pochodzenia od Stefana Piotrowskiego ze Strachociny, „patrona” naszego Stowarzyszenia. Pani Henryka dowiedziała się kilka lat temu, że jest prawnuczką Wiktorii Mazur (ur. 2.12.1879 r.), z domu Piotrowskiej, córki Andrzeja Piotrowskiego ze Strachociny i Marianny. Po krótkotrwałym wspólnym „śledztwie” ustaliśmy jednoznacznie, że ten Andrzej Piotrowski to syn Franciszka Jana Piotrowskiego i Zofii z Radwańskich, wnuk Andrzeja i Katarzyny z Romerowiczów, prawnuk Michała i Katarzyny z Cecułów-Błażejowskich, praprawnuk Stanisława i prapraprawnuk Stefana Piotrowskiego.
  Andrzej ożenił się z Marianną Kossar z Pakoszówki, córką Aleksandra i Małgorzaty Kuczma. Prababcia pani Henryki, Wiktoria była właśnie córką tej pary, córką Andrzeja i Marianny Piotrowskich. Prawdopodobnie Andrzej i Marianna doczekali się trzech córek, Magdaleny, Apolonii i Wiktorii. Po śmierci Andrzeja Marianna wyszła drugi raz za mąż, za Franciszka Romerowicza, syna Szymona, co mogło spowodować pewne zamieszanie w pamięci rodzinnej genealogii. Córka Andrzeja, Wiktoria wyszła za mąż za Jana Mazura. Ich prawnuczką jest pani Henryka Wileczek..
  Od naszej stałej korespondentki Małgorzaty Dąbrowskiej otrzymujemy systematycznie ciekawą korespondencję z mnóstwem zdjęć. Ostatnio była w sanockim skansenie, gdzie odbyła się pierwsza w tym roku Giełda Staroci. Takie giełdy organizowane są w każdą trzecią niedzielę miesiąca. Będą się odbywać do października. Jak przekazuje Małgorzata atmosfera na giełdzie jest urocza. Poniżej dwa zdjęcia z giełdy i jedno ze skansenu.
Strachockie rody - Adamscy - Adamiakowie – cz. 2
    Kontynuujemy prezentację krótkich „portretów” rodów strachockich, które na przestrzeni wieków wchodziły w relacje małżeńskie z potomkami Stefana Piotrowskiego. Te „portrety” zostały sporządzone na podstawie materiałów zgromadzonych w okresie przygotowywania książki „Piotrowscy ze Strachociny w Ziemi Sanockiej – Genealogia rodu i najdawniejsze dzieje” i niewykorzystanych w całości w tej książce. W żadnym wypadku nie roszczą sobie pretensji do miana monografii rodów, ale dla zainteresowanych mogą być ciekawe. W numerze 31 „Sztafety”, w pierwszym odcinku „portretu” Adamiaków, zamieściliśmy ogólne informacje o Adamskich - Adamiakach i przedstawiliśmy potomków Michała Adamskiego – Adamiaka w Strachocinie. W numerze 32 „Sztafety”, w drugim odcinku przedstawiliśmy potomków Józefa Adamskiego – Adamiaka – noszących nazwiska Adamiaków i Puczów. W tym numerze przedstawiamy Adamiaków, którzy „zapomnieli” już o swoim pierwotnym nazwisku „Adamski”, od pierwszych zapisów w parafialnej „Księdze Metrykalnej” noszą nazwisko Adamiak.
    Jak już pisaliśmy w pierwszym odcinku inni Adamscy, poza Michałem i Józefem, już są w parafialnej „Księdze Metrykalnej” konsekwentnie nazywani Adamiakami. Pierwszą osobą już tylko o nazwisku Adamiak w strachockiej „Księdze Metrykalnej” była Marianna Adamiaczka, która zmarła 12 lutego 1763 roku w wieku 50 lat, tak więc urodziła się ok. 1713 roku. Pierwszym mężczyzną był Stefan Adamiak, który z żoną Agnieszką doczekał się syna Jana urodzonego 17.06.1754 r. Stefan i Agnieszka mieli co najmniej pięcioro dzieci: Jana (ur. 17.06.1754 r.), Pawła (ur. 23.01.1758 r.), Agnieszkę (ur. 9.01.1761 r.) i Katarzynę (ur. 11.02.1764 r.). Tyle dzieci znajduje się w „Księdze Chrztów”, nie wykluczone, że mieli dzieci wcześniej, przed założeniem „Księgi” w 1753 r.
    Starszy syn Stefana i Agnieszki, Jan, ożenił się z Zofią Cecułą (ur. 29.02.1772 r.), córką Szymona Cecuły i Katarzyny. Jan i Zofia mieli prawdopodobnie tylko dwie córki, ale to nie jest pewne. W „Księdze chrztów” w okresie 1780-1787 jest ogromne zamieszanie w zapisach i brakuje kilka kart. Te córki to: Marianna (ur. 23.01.1793 r.) i Katarzyna (ur. 30.08.1797 r.).
    Starsza córka Jana i Zofii, Marianna, wyszła za mąż za Marcina Klimkowskiego, syna Szymona, i doczekała się z nim sześciorga dzieci: Franciszki Romany (ur. 20.02.1814 r.), Wojciecha (ur. 10.11.1817 r.), Agnieszki (ur. 23.01.1820 r.), Stanisława (ur. 11.04.1823 r.), Heleny (ur. 2.05.1826 r.) i Kazimierza (ur. 3. 03.1830 r.). Marianna, zmarła 5 września 1846 r.
    Młodsza córka Jana i Zofii, Katarzyna, miała nieślubnego syna, Szymona Marcina (ur. 29.10.1819 r.). Później wyszła za mąż za Karola Ekerta, pochodzącego spoza Strachociny. Nic nie wiemy o dalszym losie Katarzyny i jej nieślubnego syna Szymona Adamiaka, zapewne wyprowadzili się ze Strachociny.
    Młodszy syn Jana i Zofii, Paweł ożenił się z Katarzyną Piotrowską i miał z nią córkę Katarzynę Barbarę, ur. 23.11.1780 r. w domu nr 62. O domu nr 62 pisaliśmy wcześniej, nie ma go w austriackim wykazie podatkowym z ok. 1790 r. w „taryfie” rustykalnej. Zapewne był w „taryfie” dominialnej, przysługującej szlachcie. O losach córki Jana, Katarzyny Barbary nic nie wiemy.
    Córka Stefana i Agnieszki, Agnieszka Juniorka, wyszła za mąż za Tomasza Kuźniarskiego (ślub odbył się 12.11.1780 r.), z którym doczekała się córki Marianny (ur. 15.03.1790 r.). Córka Agnieszki Juniorki, Marianna wyszła za mąż za Sebastiana Piotrowskiego, przodka „klanów” Wołaczów-Piotrowskich i Berbeciów-Piotrowskich.
    Prawdopodobnie mąż Agnieszki Juniorki, Tomasz dość szybko zmarł i Agnieszka Juniorka wyszła za mąż powtórnie, za Kazimierza Buczka (Buczkowskiego), któremu umarła żona Agnieszka, także Adamiak. Agnieszka Juniorka, córka Stefana, z Kazimierzem miała jeszcze trzy córki: Agatę (ur. 2.2.1799 r.), Mariannę (ur. 16.5.1801 r.) i Teklę (ur. 27.8.1804 r.). Tekla wyszła za mąż za Marcina Woźniczyszyna.
    O losie młodszej córki Stefana i Agnieszki, Katarzynie, nic nie wiemy. Na córkach i wnuczkach zakończyła się linia Adamiaków, potomków Stefana.
    Kolejnym Adamiakiem, który występuje w parafialnej „Księdze Metrykalnej” już jako Adamiak, a nie Adamski jest Sebastian Adamiak. Z identyfikacją Sebastiana w „Księdze” jest kłopot ponieważ księża robili zapisy urodzonych dzieci w najstarszej części „Księgi Chrztów” (z lat 1753 – 80) nie określając czy to są dzieci Adamiaków ze Strachociny czy z Pakoszówki. Zapisy są bardzo „skąpe”, zawierają tylko imię i nazwisko ojca i imię matki, oraz nazwiska i imiona rodziców chrzestnych, które czasem ułatwiają identyfikację. Do 1780 roku brakuje numerów domów, które często są pomocą przy określaniu pokrewieństwa.
    Prawdopodobnie w tym samym czasie żyło w Strachocinie dwóch Sebastianów Adamiaków. Najpierw przedstawimy Sebastiana II.
    Sebastian II Adamiak był młodszy od Sebastiana I - może był nawet jego synem, urodzonym przed 1753 rokiem, rokiem założenia „Księgi Metrykalnej”?. Sebastian II ożenił się z Magdaleną Liwocz (Mogilaną), urodzoną 27.07.1758 r., córką Mikołaja i Marianny. Sebastian i Magdalena doczekali się trójki dzieci: Marianny (ur.16.12.1787 r.), Macieja (ur. 25.02.1795 r.) i ponownie Marianny (ur. 23.03.1799 r.). O dalszych losach życiowych dzieci Sebastiana II nic nie wiemy.
    Sebastian I Adamiak, gospodarz na dużym gospodarstwie (ok. 11,5 ha) i domu nr 61 w austriackim wykazie majątkowym (nosi tam imię Sobek!), wdowiec, ożenił się 13.06.1763 r. z Katarzyną Winnicką. Prawdopodobnie stało się to tuż po śmierci pierwszej żony. 12 lutego 1763 r. zmarła w wieku 50 lat Marianna Adamiaczka. Ale nic nie wiemy o ewentualnym małżeństwie Sebastiana z Marianną. Z Katarzyną Winnicką Sebastian miał dwójkę dzieci: Zofię (ur. 23.04.1764 r.) i Michała (ur.10.09.1765 r.). Prawdopodobnie Katarzyna zmarła (1.09.1766 r., zapis bardzo słabo czytelny) i ten sam Sebastian, już dwukrotny wdowiec, ożenił się po raz trzeci, z Franciszką i doczekał się z nią kolejnych dzieci: Tomasza (ur. 11.12.1768 r.), Zofii (ur. 28.04.1771 r.), Kunegundy (ur. 24.02.1773 r.) i Anny (ur. 19.06.1774 r.). Prawdopodobnie nie było to ostatnie małżeństwo Sebastiana I Adamiaka. Żona Franciszka zmarła w styczniu 1780 r., a już w listopadzie (11.11.1780 r.) Sebastian I doczekał się córki Salomei Katarzyny z Katarzyną Radwańską. Nie wiadomo która to była Katarzyna, prawdopodobnie córka Andrzeja i Reginy Lisowskiej, Agata Katarzyna (ur. 3.2.1759 r.), ale to nie jest pewne. Z Katarzyną Sebastian doczekał się w sumie jeszcze piątki dzieci: Salomei Katarzyny (ur. 11.11.1780 r.), Józefa (ur. 18.03.1787 r.), Marianny (ur. 7.06.1790 r.), znowu Marianny (ur. 26.03.1797 r., pierwsza Marianna zmarła w dzieciństwie) i Zofii (ur. 20.02.1801 r.). Być może Sebastian I miał jeszcze córkę Agnieszkę urodzoną ok. 1782 r. – Józef Winnicki, ur. 15.3.1767 r. żonaty był z Agnieszką Adamiak, córką Sebastiana. Dla tego okresu (1781 – 86) brak kart w „Księdze chrztów”. O dzieciach Sebastiana I nie mamy prawie żadnych informacji, z wyjątkiem synów Tomasza i Józefa (o Józefie opowiemy później, po opisie potomków Tomasza).
    Syn Sebastiana I i Franciszki, Tomasz, ożenił się z Anną Piotrowską (ur. 5.06.1767 r.), córką Szymona i Katarzyny Liwocz (Mogilanej), przodków Szumów-Piotrowskich. Tomasz i Anna mieli dziewięcioro dzieci: Michała (ur. 23.08.1793 r.), Agnieszkę (ur. 13.01.1795 r.), Mariannę (ur. 17.05.1797 r.), Konstancję (ur. 12.01.1799 r.), Franciszkę (ur. 15.02.1801 r.), Józefa (ur. 9.03.1803 r.), Szymona (ur. 13.10.1805 r.), Annę (ur. 21.06.1808 r.) i Tomasza (ur. 19.12.1810 r.). Tomasz chyba nie był dziedzicem gospodarstwa i domu nr 61, bo jego dzieci nie rodziły się w domu nr 61, lecz w domu nr 62 i 64. To może świadczyć o tym, że Sebastian II był synem Sebastiana I i jego pierwszej żony, urodzonym przed 1754 r.
    O większości dzieci Tomasza i Anny Piotrowskiej nie mamy żadnych wiadomości, jedynie o Konstancji, Józefie i Annie mamy skąpe informacje.
    Córka Tomasza i Anny Piotrowskiej, Konstancja, wyszła za mąż za Michała Buczka (ur. 7.09.1791 r.), syna Kazimierza Buczka i Agnieszki Adamiak. Ale to chyba nie była Agnieszka, córka Stefana, urodzona 9.01.1761 r., wspomniana wcześniej, tylko inna Agnieszka Adamiak urodzona przed rokiem 1753, rokiem założenia „Księgi Metrykalnej”. Konstancja i Michał mieli czwórkę dzieci: Agatę (ur. 4.02.1823 r.), Marcina (ur. 11.11.1824 r.), Katarzynę (ur. 6.11.1827 r.) i Łucję (ur. 12.12.1830 r.). Marcin zmarł jako niemowlę. Po urodzeniu Łucji Konstancja zmarła, Kazimierz Buczek miał już w dniu 2.04.1835 r. syna Wincentego z inną żoną, Marią.
    Córka Tomasza i Anny Piotrowskiej, Anna, wyszła za mąż za Józefa Buczka (ur. 2.02.1805 r.), syna Józefa Buczka i Katarzyny Galant. Z Józefem doczekała się tylko jednego dziecka, córki Wiktorii (ur. 23.12.1826 r.).
    Syn Tomasza i Anny Piotrowskiej, Józef, ożenił się z Anną Dąbrowską (ur. 11.07.1810 r.), córką Macieja i Agnieszki Radwańskiej. Józef z Anną mieli ośmioro dzieci: Jana (ur. 21.06.1835 r.), Mariannę (ur.7.12.1839 r.), Kacpra (ur. 6.01.1844 r.), Magdalenę (ur. 26.03.1846 r.), bliźniaków Filipa i Helenę (ur. 21.05.1850 r.) i ponownie bliźniaków, Macieja i Rozalię (ur. 4.09.1852 r.). Niestety, bliźniaki, Filip i Helena, zmarli jako małe dzieci, Helena 26.11.1850 r., Filip 10.02.1851 r. Nic nie wiemy o dwóch synach Józefa i Anny, Janie i Macieju. Ojciec Józef zmarł 1 kwietnia 1856 r. jego żona Anna z Dąbrowskich zmarła 28 lipca 1870 r.
    Córka Józefa i Anny Dąbrowskiej, Marianna, wyszła za mąż za Antoniego Cecułę (ur. 12.06.1834 r.), syna Tomasza i Marianny Szum-Piotrowskiej. Z Antonim Marianna doczekała się dwójki dzieci, Wojciecha (ur. 12.04.1859 r.) i Agnieszki (ur. 3.02.1862 r.). Niestety, zmarły one w dzieciństwie, Wojciech 3.02.1861 r., Agnieszka 8.03.1863 r. Szybko zmarł także ich ojciec, Antoni, i Marianna wyszła za mąż za Wojciecha Daszyka (ur. 24.04.1840 r.), syna Sebastiana i Marii Radwańskiej. Z Wojciechem Marianna doczekała się trójki dzieci: Jana (ur. 28.12.1864 r.), Katarzyny (ur. 1.07.1867 r.) i Wiktorii (ur. 1.12.1870 r.). Syn Marianny, Jan ożenił się z Katarzyną Szum-Piotrowską z domu nr 47. W ten sposób dom ten po ponad 200-tu latach przeszedł z rąk Piotrowskich w obce ręce, w ręce Daszyków. Marianna zmarła 27.03.1900 r.
    Córka Józefa i Anny Dąbrowskiej, Magdalena, wyszła za mąż za Antoniego Frynia-Piotrowskiego (5.06.1832 r.), syna Franciszka Frynia-Piotrowskiego i Anny Winnickiej. Ślub odbył się w strachockim kościele, 31.01.1864 r. Magdalena i Antoni mieli ośmioro dzieci: Jana (ur. 15.10.1866 r.), Michała, Stanisława (ur. 2.05.1869 r.), Józefa (ur. 9.03.1872 r.), Feliksa, Wojciecha (ur. 4.02.1875 r.), Mariannę (ur. 1877 r.) i Anielę (ur. 23.05.1883 r.). Właśnie Antoni i Magdalena dali początek licznemu „klanowi” Piotrowskich, Fryniom-Piotrowskim. Przydomek pochodzi od ojca Antoniego, Franciszka, ale tylko potomków Antoniego tak nazywano w Strachocinie. Młodszy brat Antoniego, Stanisław dał początek „Błażejowskim”-Piotrowskim.
    Córka Józefa i Anny Dąbrowskiej, Rozalia, wyszła za mąż za Jana Lisowskiego (ur. 27.12.1839 r.), syna Franciszka i Łucji Giyr-Piotrowskiej. Ślub odbył się w strachockim kościele 19.11.1879 r. Rozalia i Jan doczekali się dwójki dzieci – Wojciecha (ur. 13.12.1881 r.) i Wiktorii (ur. 18.02.1889 r.). Rozalia zmarła 22.01.1902 r.
    Syn Józefa i Anny Dąbrowskiej. Kacper, ożenił się z Marianną Pielech (ur. 7.09.1845 r.), córką Jakuba i Agnieszki Buczek. Kacper i Marianna mieli sześcioro dzieci: Agnieszkę (ur. 22.10.1864 r.), Józefa (ur. 22.06.1867 r.), Małgorzatę (ur. 7.09.1869 r.),Wiktorię (ur. 23.12.1871 r.), Katarzynę (ur. 23.02.1873 r.) i Wincentego (ur. 11.12.1875 r.). Dzieci Kacpra i Marianny rodziły się w domu nr 66, który „od zawsze” należał do Adamskich (Adamiaków). Kacper dość szybko zmarł, w wieku zaledwie 37 lat (zm. 7.02.1881 r.). Pozostała po nim wdowa z gromadką dzieci. W związku z taką sytuacją rodzina Kacpra i Marianny „dorobiła” się we wsi określenia „od Kacprzychy”, czyli od wdowy po Kacprze (podobnie jak Błaszczychy-Piotrowscy po Błażeju czy Michasichy-Radwańscy po Michale). Z biegiem czasu coraz częściej określano tę gałąź Adamiaków mianem „Kasprzychy”.
    Najstarsza córka Kacpra i Marianny, Agnieszka, wyszła za mąż za Antoniego Radwańskiego (ur. 2.06.1859 r.), syna Piotra Radwańskiego i Heleny Cecuła. Agnieszka i Antoni mieli czwórkę dzieci: Walentego (ur. 8.02.1890 r.), Józefa (ur. 18.03.1893 r.), Piotra (ur. 16.08.1896 r.) i Walerię (ur. 12.05.1902 r.).
    Córka Kacpra i Marianny, Wiktoria, zmarła jako 5-dniowe niemowlę, o córkach, Małgorzacie i Katarzynie, nie mamy wiedzy.
    Starszy syn Kacpra i Marianny, Józef, ożenił się z Katarzyną Buczek, a młodszy syn, Wincenty, ożenił się z Józefą Radwańską. O tych dwóch małżeństwach później.
    Starszy syn Kacpra i Marianny Pielech, Józef, ożenił się z Katarzyną Buczek (ur. 11.05.1864 r.), córką Tomasza Buczka i Justyny Pielech. Z Justyną Józef doczekał się piątki dzieci: Czesławy (ur.19.07.1892 r.), Franciszki (ur. 22.10.1896 r.), Jana (ur. 6.02.1899 r.), Pauliny (ur. 30.05.1901 r.) i Antoniego (ur. 5.06.1903 r.). Józef został dziedzicem rodzinnego gospodarstwa (chyba nie całego) i domu nr 66. Podobnie jak ojciec Kacper Józef dość szybko zmarł, w wieku 38 lat.
    O losach córek Józefa i Katarzyny, Czesławie i Paulinie, nie mamy informacji.
    Córka Józefa i Katarzyny, Franciszka, wyszła za mąż za Pawła Galanta (ur. 6.01.1895 r.), syna Franciszka Galanta i Franciszki Klimkowskiej. Franciszka i Paweł mieli zapewne tylko jedno dziecko, syna Kazimierza Galanta (ur. 2.04.1932 r.), który ożenił się z Janiną Władysławą Piotrowską „spod Stawiska” (ur. 24.09.1936 r.).
    Starszy syn Józefa i Katarzyny, Jan, ożenił się z Cecylią Rogowską (ur. 1.10.1896 r.), córką Jana i Joanny Radwańskiej. Rogowscy to stary ród strachocki. Część (większa) Rogowskich zmieniła nazwisko na „Kiszka” (zapewne pospolite przezwisko zapisane przez księży jako nazwisko), ale pradziadek Cecylii, Andrzej, zachował oryginalne nazwisko Rogowski (Andrzej był żonaty z Franciszką Piotrowską, córką Szymona Piotrowskiego „z Kowalówki”). Jan i Cecylia mieli czwórkę dzieci: Anielę (ur. 25.10.1925 r.), Józefa (ur. 12.05.1928 r.), Kazimierza (ur. 3.03.1931 r.) i Tadeusza Ignacego (ur. 1.02.1934 r.).
    Najstarszy syn Jana i Cecylii, Józef, zapewne wyjechał z rodzinnej wsi. 28.11.1957 r. ożenił się z Heleną Sobczak w Łęczycy.
    Syn Jana i Cecylii, Kazimierz, ukończył Liceum Pedagogiczne w Sanoku, został nauczycielem, ożenił się z Danielą Dąbrowską (ur. 1939 r.), córką Stanisława i Bronisławy Winnickiej, także nauczycielką (ukończyła Liceum Pedagogiczne w Brzozowie, w 1956 r.). Kazimierz i Daniela mieli dwie córki, Renatę (ur. 1961 r.) i Joannę (ur. 1966 r.).
    Córka Kazimierza i Danieli, Renata wyszła za mąż za Jacka Olberta (syn profesora Liceum Ogólnokształcącego w Sanoku). Młodzi Olbertowie doczekali się dwóch synów: Jakuba (ur. 1984 r.) i Macieja (ur. 1987 r.). Mieszkają w Sanoku.
    Młodsza córka Kazimierza i Danieli, Joanna, wyszła za mąż za Wacława Twardaka. Mają dwójkę dzieci: Katarzynę (ur. 1989 r.) i Pawła (ur. 1991 r.). Twardakowie zamieszkali w Strachocinie, w górze wsi, w domu dziadków Dąbrowskich.
    Najmłodszy syn Jana i Cecylii, Tadeusz Ignacy, pracował długo w strachockim kościele jako kościelny („gospodarz” kościoła, zajmujący się w kościele sprawami organizacyjnymi). Dzięki temu dorobił się używanego powszechnie we wsi przydomka „Kościelny”.
    Młodszy syn Józefa i Katarzyny, Antoni, ożenił się z Bronisławą Haduch, córką Jakuba i Cecylii. Bronisława pochodziła spoza Strachociny, być może z Jaćmierza, tam występowało nazwisko Haduch. Z Bronisławą Antoni doczekał się czwórki dzieci: Bronisława (ur. 1.09.1935 r.), Anny Cecylii (ur. 13.09.1938 r.), Marianny Barbary (ur. 7.12.1940 r.) i Jana Alfreda (ur. 20.06.1944 r.). O losach życiowych całej rodziny Antoniego i Bronisławy nie mamy żadnej wiedzy.
    Młodszy syn Kacpra i Marianny Pielech, Wincenty, ożenił się z Józefą Radwańską (ur. 26.11. 1875 r.), córką Walentego i Franciszki Szum-Piotrowskiej. Młodzi po ślubie zamieszkali w domu Radwańskich, nr 29. Wincenty i Józefa mieli trójkę dzieci, synów: Jana (ur. 2.05.1901 r.), Józefa (ur. 30.07.1903 r.) i Franciszka (ur. 3.12.1910 r.). Wszyscy trzej urodzili się w domu nr 29.
    Najstarszy syn Wincentego i Józefy, Jan, ożenił się z Katarzyną Szymańską, córką Józefa i Marianny Romerowicz. Jan i Katarzyna mieli trójkę dzieci: Stanisława (ur. 9.10.1927 r.), Cecylię Helenę (ur. 23.02.1932 r.) i Władysława Franciszka (ur. 13.03.1934 r.). Córka Jana, Cecylia Helena wyszła za mąż za Franciszka Buczka. Jej ślub odbył się 18.06.1950 r. w kościele parafialnym w Strachocinie.
    Młodszy syn Wincentego i Józefy, Józef, prawdopodobnie ożenił się z Józefą Wronkowicz (Józefa pochodziła zapewne z sąsiedniej Bażanówki), z którą doczekał się co najmniej czwórki dzieci: Ireny Pauliny (ur. 10.02.1937 r.), Kazimierza Piotra (ur. 25.11.1940 r.), Barbary Anny (ur. 7.04.1944 r.) i Jadwigi Rozalii (ur. 10.09.1946 r.). Ale nie jest pewne czy to ten Józef Adamiak. Nie wynika to jednoznacznie z zapisów parafialnej „Księgi chrztów”, ale można tak wnioskować na podstawie numeru domu (nr 29). Córka Józefa i Józefy, Irena Paulina wyszła za mąż za Henryka Strzodę, ślub odbył się 23.06.1956 r. Henryk pochodził spoza Strachociny. Syn Józefa i Józefy, Kazimierz Piotr, ożenił się z Krystyną Tomszi. Ślub odbył się 19. 10.1963 r. w Kluczach na Śląsku. W Kluczach pracowało kilku mieszkańców Strachociny w tamtejszej fabryce papieru. Młodsza córka Józefa i Józefy, Barbara Anna, wyszła za mąż za Michała Daniłów w miejscowości Wujskie w Górach Słonnych koło Sanoka,, ślub ich odbył się 4.03.1973 r.
    Najmłodszy syn Wincentego i Józefy, Franciszek, ożenił się z Zofią Buczek (ur. 28.10.1911 r.), córką Piotra Buczka i Feliksy Radwańskiej. Ślub odbył się 3.04.1951 r. w kościele parafialnym w Strachocinie. Prawdopodobnie Franciszek i Zofia wyprowadzili się ze Strachociny.
    Syn Sebastiana I i Katarzyny Radwańskiej, Józef, ożenił się z Anną Radwańską, córką Józefa. Nie znamy daty urodzenia Anny, nie wiemy którego Józefa Radwańskiego była córką. Józef i Anna doczekali się ośmiorga dzieci: Wiktorii (ur. 9.12.1817 r.), Marianny Magdaleny (ur. 11.07.1820 r.), Marianny (ur. 28.08.1823 r.), Walentego (ur. 10.02.1826 r.), Barbary (ur. 1.12.1828 r.),Tekli (ur. 20.09.1831 r.), Konstancji (ur. 18.02.1834 r.) i Franciszki (ur. 27.04.1836 r.). Krótko po urodzeniu Franciszki Anna Radwańska zmarła i Józef ożenił się ponownie, tym razem w sąsiedniej Bażanówce z Katarzyną Żyłką, córką Krzysztofa Żyłki. Z Katarzyną Żyłką miał Józef jeszcze trójkę dzieci: Elżbietę (ur. 29.06.1837 r.), Łucję (ur. 1.01.1843 r.) i Jana (ur. 25.05.1848 r.). Niestety, dwójka z dzieci Katarzyny, Elżbieta i Jan, zmarła we wczesnym dzieciństwie, Elżbieta 7.03.1841 r., a Jan 19.03.1848 r. Wszystkie dzieci Józefa urodziły się w domu nr 64. O losach dzieci Józefa z dwoma żonami wiemy niewiele.
    Córka Józefa i Anny Radwańskiej, Marianna, wyszła za mąż za Fabiana Woźniczyszyna (ur. 5.01.1819 r.), syna Wawrzyńca i Agnieszki Galant. Po ślubie młodzi zamieszkali w domu Adamiaków (nr 64). Doczekali się szóstki dzieci: Joanny (ur. 24.08.1849 r.), Wiktorii (ur. 25.12.1853 r.), Jana (ur. 14.12.1857 r.), Wiktorii ponownie (ur. 19.02.1859 r.), Katarzyny (ur. 22.02.1862 r.) i Jakuba (ur. 18.07.1864 r.). Niestety, ponad połowa z nich zmarła dzieciństwie – Joanna 2.09.1852 r., Katarzyna 1.02.1863 r. i Jakub 7.08.1864 r. Wiktoria pierwsza także zmarła zapewne przed 1859 rokiem, a Jan zmarł w wieku 41 lat, zapewne nieżonaty. Jedynie Wiktoria druga wyszła za mąż za Kazimierza Galanta, ale zmarła także młodo, w wieku 21 lat (zm. 8.09.1881 r.).
    Córka Józefa i Katarzyny Żyłka, Łucja wyszła za mąż za Wojciecha Wroniaka, prawdopodobnie mieszkańca sąsiedniej Pakoszówki (chociaż w Strachocinie też prawdopodobnie mieszkali Wroniakowie). Niestety, nie wiemy nic na temat Wojciecha i tego małżeństwa.
Podsumowanie
   
Powyższy „portret” rodu Adamskich-Adamiaków zawiera zapewne wiele niejasności, braków i błędów. Sporządzenie go było trudne, niewiele łatwiejsze niż „portret” najliczniejszych we wsi Radwańskich. Jak już wspomniano, sprawę utrudniał fakt, że Adamiakowie mieszkali także w sąsiedniej Pakoszówce i byli parafianami w Strachocinie. Nie wszystkich wymienionych w strachockich „Księgach Metrykalnych” Adamiaków udało się zidentyfikować i umieścić na zamieszczonych „drzewkach” genealogicznych. M.in. są to:
   
1. Maciej Adamiak, żonaty z Rozalią Radwańską, ojciec Marianny ur. 23.02.1794 r.,
 
2. Grzegorz Adamiak, żonaty z Zofią Daszyk (ur. 29.10.1815 r., córką Andrzeja i Agnieszki Woźniak. Grzegorz i Zofia mieli córki: Mariannę, żonę Feliksa Klimkowskiego (ur. 1849 r.), syna Wojciecha i Apolonii Berbeć-Piotrowskiej, oraz Magdalenę, żonę (drugą) Fabiana Cecuły (ur. 18.01.1838 r.), syna Macieja i Franciszki,
   
3. Kazimierz Adamiak, ojciec Marianny, żony Wojciecha Radwańskiego,
   
4. Franciszek Adamiak, ojciec Katarzyny, żony Pawła Radwańskiego,
 
5. Stanisław Adamiak, żonaty z Katarzyną Malik i jego syn Ludwik, żonaty z Marianną Sitek, ojciec dwóch córek: Stefanii Julianny (ur. 28.10.1926 r.) i Janiny Katarzyny (ur. 24.03.1934 r.).
    Przyczyny braku identyfikacji były różne, brak kart w „Księdze Metrykalnej”, nieczytelne, niewyraźne zapisy, błędne zapisy, wreszcie banalne nasze pomyłki, które zapewne miały miejsce nie tylko przy identyfikacji. Dlatego zastrzegamy się, że sporządzony przez nas „portret” nie jest w 100% kompletny, ale dla zainteresowanych historią rodu Adamskich-Adamiaków ma z pewnością pewną wartość.