"Sztafeta Pokoleń" - 2/2023

Zawartość numeru:

- Od Redakcji
- Z ŻYCIA STOWARZYSZENIA
- AKTUALNOŚCI
- Z dziejów królewskiej wsi Strachocina – Wł. Piotrowski - odcinek XII
- ZE SPORTU
- ODESZLI OD NAS
- NOWINY GENEALOGICZNE
- LISTY OD CZYTELNIKÓW
- ROZMAITOŚCI - 1. Wspomnienie z dzieciństwa naszego „Ślązaka” – Tadeusz Winnicki
- ROZMAITOŚCI - 2. Uzbrojenie pierwszych sołtysów Strachociny
- ROZMAITOŚCI - 3. Strachocina, sanocki zamek i skansen – M. Dąbrowska
- ROZMAITOŚCI - 4. Strachockie rody - Adamscy - Adamiakowie– odc. 2
- ROZMAITOŚCI - 5. Kolejny raz o Radwańskich – Kamil Sikora

 
 

Od Redakcji

Drodzy Czytelnicy!

Oddajemy do Waszych rąk trzydziesty drugi numer naszego biuletynu „SZTAFETA POKOLEŃ”. Oddajemy go, jak zwykle, z niegasnącą nadzieją, że będzie to zajmująca, interesująca lektura. Dział „Z życia Stowarzyszenia” przynosi informację o pracy Zarządu, w tym kolejny raz informacje o wojnie w Ukrainie, dyskusję na temat kolejnego Zjazdu Potomków Stefana, także na temat prac przy Centrum Kultury i Tradycji Regionalnej, oraz wspomnienie 15 lat „Sztafety pokoleń” i Strony Internetowej Stowarzyszenia. Oprócz tego ciekawostki z życia członków Stowarzyszenia – wyprawę do Turcji śladem Św. Mikołaja, wyprawę za ocean śladami wielu potomków Stefana, konserwację naszych „znaków” pamiątkowych w przededniu Święta Zmarłych.

Dział „Aktualności” przynosi nowiny z życia naszej „małej ojczyzny” – Podkarpacia (nie mylmy z województwem Podkarpackim!), w tym ciekawe informacje muzealne, zarówno z Muzeum Historycznego w Sanoku jak i Muzeum Podkarpackiego w Krośnie.

W dziale historycznym kontynuujemy publikację „obrazków” z dziejów Strachociny, tym razem z okresu po II wojnie światowej (odc. 1).

W rubryce „Rozmaitości” zamieszczamy aż pięć pozycji: o uzbrojeniu sołtysów Strachociny, ciekawe zdjęcia z Bobolówki w Strachocinie, wspomnienia z dzieciństwa w Strachocinie naszego „emigranta” na Śląsk, dalszy ciąg „portretu” rodu Adamskich – Adamiaków i kolejne sprostowania błędów i uzupełnienia „portretu” Radwańskich.

Dziękujemy za wszystkie listy, emaile i telefony. Pomagają nam w redagowaniu biuletynu. Jak zawsze, ciągle aktualny jest nasz apel o tego typu pomoc – tak więc czekamy ciągle na Wasze artykuły, listy, emaile, telefony, SMS-y – z uwagami, sprostowaniami, informacjami, materiałami do publikacji, starymi zdjęciami. Apelujemy także o przekazywanie nam adresów mailowych – gwarantujemy, że nie będziemy ich nadużywać, posłużą nam tylko do zbierania informacji do „Sztafety” i przesyłania elektronicznej wersji „Sztafety”. Życzymy przyjemnej lektury!

Redakcja                              

 
 

Z ŻYCIA STOWARZYSZENIA PIOTROWSKICH ZE STRACHOCINY

Z regulaminu Stowarzyszenia:
Członkami Stowarzyszenia mogą być potomkowie Stefana Piotrowskiego ze Strachociny k/Sanoka, żyjącego w latach 1667 - 1757, oraz ich małżonkowie.

*       *       *

Zarząd Stowarzyszenia na jesiennej „sesji” omówił aktualną sytuację w Stowarzyszeniu. Posiedzenie miało, jak wszystkie ostatnie, charakter korespondencyjny. Dyskutowano, wymieniano informacje pocztą mailową. Jednym z tematów „sesji” była organizacja Zjazdu potomków Stefana Piotrowskiego w roku 2027. Co prawda, jest jeszcze sporo czasu, ale warto już o tym rozmawiać. Zastanawiano się nad sposobem wciągnięcia do prac organizacyjnych większego grona osób. Także spoza grona organizatorów poprzednich zjazdów, w 2007 i 2017. Jak pisaliśmy w poprzedniej „Sztafecie” dochodzą do Zarządu głosy, że zjazd trzeba koniecznie urządzić, chociażby jakiś symboliczny, skromniejszy. Poruszano także sprawę konserwacji naszych „znaków” pamiątkowych – tablicy na cmentarzu, krzyża na Górach Kiszkowych i krzyża „ofiar cholery” w lesie kopalnianym. Oczywiście, nie zapomniano o toczącej się w Ukrainie, tuż za wschodnią granicą, wojnie. Rosjanie ciągle ostrzeliwują całe terytorium Ukrainy, ostatnio szczególnie zawzięcie porty nad Morzem Czarnym, aby całkowicie zablokować eksport ukraińskiego zboża. Wojna objęła już całe Morze Czarne, Rosjanie atakują statki płynące do portów ukraińskich. Rozmawiano także o powstającym Centrum Kultury i Tradycji Regionalnej w Strachocinie, o jego przyszłościowym programie działalności, także o zachowaniu dorobku poprzedniej Izby Pamięci, dzieła naszego „kronikarza” Stanisława Berbecia-Piotrowskiego. Jak zwykle, rozmawiano także o naszej stronie internetowej i o biuletynie „Sztafeta pokoleń”. W tym roku minęło 15 lat od ukazania się pierwszego numeru naszego biuletynu. Warto przypomnieć, że inicjatorem utworzenia biuletynu i strony internetowej był Prezes Marian Fryń-Piotrowski, a wykonawcami bracia Władysław (biuletyn) i Tadeusz (strona internetowa) Błaszczychy-Piotrowscy z Gdańska. Tytuł biuletynu „Sztafeta pokoleń” zaproponował Przemysław Błaszczycha, syn Władysława.

*       *       *

Ewa z Nebesiów Sabat z Warszawy, córka Jana i Róży Nebesiów z Sanoka, wnuczka Michaliny z Błaszczychów-Piotrowskich Nebesio, była z rodziną, mężem Grzegorzem i synami, Witkiem i Antkiem, na wakacjach w Turcji. Jej marzeniem „od zawsze” było odwiedzić miasto, w którym żył i był biskupem św. Mikołaj. Rodzina pojechała więc do Miry - aktualnie to miasto nosi nazwę Demre. Biskup Miry Mikołaj umarł 6 grudnia ok. 350 r. (stąd dziś tego dnia obchodzimy Jego święto i otrzymujemy prezenty). Pod zniszczonym kościołem pod wezwaniem Świętego Mikołaja (z XIX w.) znajdują się mury kościoła z IV wieku z kryptą grobową, a w niej uszkodzony i osłonięty szybą kuloodporną sarkofag, w którym pierwotnie spoczywały szczątki świętego (na zdjęciu poniżej). W świątyni zachowały się fragmenty fresków bizantyjskich oraz piękne mozaiki podłogowe. Sarkofag jest pusty, ponieważ relikwie Świętego zostały przez kupców z Bari przewiezione przez Morze Śródziemne do południowych Włoch, do ich miasta. Wydarzenie to miało miejsce 9 maja 1087 r., po zdobyciu Miry przez muzułmanów.

 
      Ewa przed uszkodzonym sarkofagiem, kiedyś miejscem spoczynku św. Mikołaja
     
 
      Ewa w mieście Demre (kiedyś Mira), z wgłebi mocno zniszczona katedra, siedziba biskupa św. Mikołaja.
     
 
      Grzegorz z synami, Antkiem (przy ojcu) i Witkiem przy pomniku św. Mikołaja
     
 
      Ojciec z synami na tle fresku w stylu bizantyjskim – w środu Chrystus, po prawej Jego stronie NMP, po lewej biskup św. Mikołaj

We Włoszech, w Bari na pamiątkę przybycia relikwii Świętego Mikołaja co roku odbywają się kilkudniowe uroczystości, których kulminacja przypada 9 maja. W XI w. zbudowano tam Bazylikę św. Mikołaja, gdzie złożono jego szczątki. W tej bazylice pochowana została także polska królowa Bona Sforza, która po śmierci swego męża Zygmunta Starego w 1556 roku wróciła na stałe do Włoch, do Bari, które było jej rodzinnym miastem. Tam zmarła otruta w 1557 r. i pochowano ją w bazylice św. Mikołaja. Co ciekawe, wątki królowej Bony i św. Mikołaja łączą się w Sanoku. Sanocki zamek był bowiem jej własnością (stąd też 1/3 herbu Sanoka stanowi herb Sforzów, czyli zielony wąż w koronie połykający dziecko), a teraz swoją siedzibę ma w nim Muzeum Historyczne, w którego zbiorach znajduje się kolekcja ikon, wśród których niepoślednie miejsce zajmują ikony św. Mikołaja. Na ikonach tych przeważnie centralne miejsce zajmuje postać świętego, a wokół są wymalowane sceny z jego życia, w tym liczne cuda, które miały miejsce za jego życia i po śmierci. Warto więc wybrać się do sanockiego zamku, by lepiej poznać Świętego Mikołaja, który jako postać autentyczna we współczesnym świecie jest prawie nieznany.

 
      Zachowane (prawdopodobnie z czasów starożytnych) mozaiki podłogowe katedry

*       *       *

Utalentowane córki Anny i Rafała Cecułów, wnuczki Marty i Waldemara Berbeć-Piotrowskich, które tak wspaniale wystąpiły na naszym zjeździe w 2017 r., kontynuują swoją edukację muzyczną. Marcelina (22 lata) uzyska w przyszłym roku w Akademii Muzycznej w Łodzi tytuł magistra sztuki w zakresie wiolonczeli. Najmłodsza Wiktoria (17 lat), po maturze w średniej szkole muzycznej w Sanoku przyszłym roku, wybiera się także na studia muzyczne. Paulina (lat 20) wybrała studia kulturoznawcze w Rzeszowie. Paulina wraz z uczelnianym zespołem tanecznym wzięła udział w uroczystości 70-lecia słynnego zespołu „Mazowsze”, podczas której wystąpiła jako solistka.

 
      Rodzina Marty z Radwańskich i Waldemara Berbeciów-Piotrowskich przed pięknym domem Dziadków w Strachocinie. Babcia Marta pośrodku, w jasnym płaszczu i czerwonym szaliku, dziadek Waldemar obok niej, pod bordowym krawatem. Otaczają ich rodziny syna Łukasza i córek, Anny Cecuły i Agnieszki Radwańskiej. Na dole zdjęcia najmłodsza wnuczka, Maja Berbeć-Piotrowskia (4 lata), córka Łukasza i Sabiny, prezentuje dumnie przydomek Berbeciów.

*       *       *

1 listopada w dniu Wszystkich Świętych, jak co roku na strachockim cmentarzu, przed tablicą pamiątkową naszego przodka, Stefana Piotrowskiego, pojawiły się kwiaty i płonące znicze. Wcześniej tablica została oczyszczona a otoczenie uporządkowane przez Martę i Waldemara Berbeciów-Piotrowskich. Marta i Waldemar oczyścili i uporządkowali teren także przy kurhaniku Stefana na Górach Kiszkowych (zdjęcia poniżej).

 
      Marta na cmentarzu w Strachocinie
     
 
      Wcześniej trzeba tablicę oczyścić.

 
      Marta przy kurhaniku na Górach Kiszkowych

*       *       *

W sierpniu Lechosław Błaszczycha-Piotrowski z Gdańska z rodziną (żona Katarzyna z Piotrowskich, dzieci: Stanisław – 18 lat, Barbara – 15 lat, i Hanna – 12 lat) odwiedzili w Stanach Zjednoczonych tamtejszych Błaszczychów-Piotrowskich. Przy okazji zwiedzili północno-wschodnią część USA. Zaczęli od Nowego Jorku, gdzie zatrzymali się przez tydzień zwiedzając „Wielkie Jabłko” (m.in. polską dzielnicę Greenpoint, Dolny Manhattan, Empire State Building, budynek ONZ, Rockefeller Center, Central Park, Amerykańskie Muzeum Historii Naturalnej, Statuę Wolności i Ellis Island z muzeum emigracji). Potem odwiedzili Boston w Nowej Anglii, oraz słynny wodospad na rzece Niagara, łączącej jeziora Erie i Ontario. Następnie wzięli udział w rodzinnym zjeździe amerykańskich Błaszczychów w pobliżu Toledo w stanie Ohio - potomków Kazimierza Błaszczychy-Piotrowskiego ze Strachociny, młodszego brata Jana Błaszczychy-Piotrowskiego (pradziadka Lechosława). Kazimierz razem z bratem Franciszkiem wyemigrowali z Galicji do Ameryki w 1910 r. i zamieszkali w Rossford k. Toledo (Franciszek później przeniósł się do Detroit w sąsiednim stanie Michigan). Trzy lata później dołączył do nich trzeci brat Jana, Wojciech. Potomkowie Kazimierza utrzymują kontakt z Błaszczychami w Polsce, ich przedstawiciele brali udział w Zjazdach Błaszczychów w Strachocinie w 1990 r i 2000 r., a także w Zjazdach Potomków Stefana Piotrowskiego w Strachocinie w latach 2007 i 2017 (mają nadzieję, że wezmą udział także w Zjeździe w 2027 r.!). Po rodzinnym zjeździe, który był kulminacją wyprawy za ocean polskich Błaszczychów, odwiedzili oni jeszcze Chicago (miasto z najliczniejszą Polonią), gdzie zwiedzili m.in. chicagowskie Downtown z Willis (dawniej Sears) Tower, „polską” dzielnicę Jackowo i kościół św. Jacka, a także odwiedzili stolicę USA, Waszyngton, gdzie zwiedzili m.in.: Kapitol, bibliotekę Kongresu i Cmentarz Arlington. W drodze powrotnej do Nowego Jorku zwiedzili także Filadelfię (jej zabytkowe Śródmieście).

 

AKTUALNOŚCI

8 lipca 2023 r. odbyła się w Strachocinie uroczystość poświęcenia i oddana do służby wozu strażackiego OSP Strachocina. Jest to najnowocześniejszy model takiego wozu typ TO Volvo Fm X 380 KM. Samochód otrzymał imię „Andrzej”, ku czci Św. Andrzeja Boboli, strachockiego Rodaka. W uroczystości wzięli udział przedstawiciele władz powiatowych i gminnych z Sanoka oraz parlamentarzyści ziemi sanockiej.

*       *       *

26 sierpnia 2023 r. w Strachocinie na Bobolówce ks. prałat Józef Niżnik, proboszcz Strachocki, dokonał poświęcenia Domku Pani i Królowej Polski. Jest to nowo zbudowany z kamienia obiekt poświęcony NMP, w historycznym stylu gotyku „strachockiego” z pięknymi witrażami w oknach. Będzie ciekawym miejscem na Bobolówce, być może zapowiedzią czegoś większego.

*       *       *

Muzeum Historyczne w Sanoku zakupiło w ostatnim czasie cztery niezwykle cenne rzeźby gotyckie, które mają wzbogacić kolekcję sztuki sakralnej kościoła rzymskokatolickiego. Dwie pierwsze z nich to Madonna z Dzieciątkiem oraz figura nieznanego biskupa. Reprezentują szkołę gdańską. Pierwsza z nich to koronowana Matka Boska trzymająca na rękach Jezusa. Druga, postać nieznanego biskupa, jest uszkodzona, nie ma lewej dłoni, w której prawdopodobnie trzymany był pastorał. Obydwie pochodzą prawdopodobnie z drugiej połowy XIV w. Trzecia rzeźba przedstawia również postać nieznanego biskupa. Jest niższa niż dwie poprzednie, ma około 45 cm wysokości. Zachowały się na niej ślady polichromii, ale brakuje również lewej dłoni. Być może przedstawia Św. Stanisława. Czwarta rzeźba, prawdziwa „perła w koronie”, przedstawia św. Pawła. Jest ponadnaturalnej wielkości, ma 1,87 cm wysokości. Polichromia na niej zachowała się tylko w niewielkiej części. Pochodzi zapewne z warsztatu nadreńskiego, bądź niderlandzkiego lub burgundzkiego. Jest w znakomitym stanie. Zdaniem fachowców jest to bardzo rzadki i unikatowy zabytek, wybitne dzieło w skali europejskiej, które na rynku dzieł sztuki w Polsce, a nawet w Europie pojawia się nieczęsto.

*       *       *

Podczas obowiązkowych badań archeologicznych na budowie drogi S19 (fragment drogi Via Carpatia) w Miejscu Piastowym koło Krosna archeolodzy z Pracowni Archeologiczno-Konserwatorskiej Archeoplan w Krakowie odkryli grób kultury ceramiki sznurowej z okresu neolitu i osadę z okresu wpływów rzymskich. Zachowały się nieźle ślady konstrukcji słupowych i jam gospodarczych, są także fragmenty ceramiki, które są wydobywane i archiwizowane. Odnalezione ślady osadnictwa są związane zapewne z kulturą przeworską i Wandalami, którzy później, w okresie wędrówek ludów, zburzyli w V wieku Rzym. Odkryte podczas badań zabytki zostaną przekazane do Muzeum Podkarpackiego w Krośnie.

*       *       *

 

Z HISTORII

Z dziejów królewskiej wsi Strachocina – Wł. Piotrowski

Odcinek XII

W 2019 roku obchodziliśmy 650-lecie powstania naszej rodowej „kolebki”, królewskiej wsi Strachocina. W związku z tym jubileuszem przedstawialiśmy cykl „obrazków” z jej dawniejszych dziejów, po małej przerwie na przedstawienie ścisłej symbiozy wsi ze strachocką kopalnią gazu chcemy kontynuować opowieść o „kolebce”. W numerze 32 naszej „Sztafety” i kolejnych przedstawiamy w odcinkach „obrazki” z życia Strachociny po II wojnie światowej.

Lata po II wojnie światowej - cz. I

            Jak przedstawiliśmy to w odcinku nr X w „Sztafecie” nr 30, działania wojenne na terenie Strachociny zakończyły się we wrześniu 1944 r. Frontowe wojska sowieckie ewakuowały się, została tylko „ochrona” kopalni, która teraz pracowała na potrzeby Sowietów. Ale wojna w Polsce i na świecie trwała dalej i jej „echa” dochodziły mieszkańców ze wszystkich stron. Także we wsi daleko było do spokoju. Już we wrześniu na plebanię napadło czterech żołnierzy sowieckich, w październiku 44 r. miała miejsce awantura z oddziałem sowieckim, który wybrał sobie strachocki dwór na miejsce wypoczynku. W tym samym miesiącu miało miejsce zdecydowanie groźniejsze zdarzenie. Kolejny napad sowieckich żołnierzy na plebanię (Sowieci uważali, że ksiądz i kościół na odludziu to łatwe, bogate źródło wojennych zdobyczy). Tym razem napad zakończył się tragicznie - doszło do krwawego starcia, zginęli na miejscu i zmarli z ran trzej mieszkańcy wsi, zginęli także napastnicy, co groziło ogromnymi problemami z sowieckimi „wyzwolicielami”. Udało się jakoś załatwić tę sprawę.

            Inne groźne wydarzenie miało miejsce w 1945 r. Major Żubryd, dowódca oddziału walczącego z komunistyczną władzą, ze swoim adiutantem, rozstrzelali we wsi trzech sowieckich żołnierzy, którzy przyjechali z sąsiedniej Pakoszówki po żywność i paszę dla swoich koni. Ogromna awantura groziła wsi, na szczęście ponownie udało się jakoś „załatwić” sprawę. Zapewne dużą rolę w „wyjaśnianiu” takich zdarzeń odgrywała lokalna „milicja obywatelska”, która zorganizowała się natychmiast po przejściu frontu. Należeli do niej, oprócz młodzieży, także starsi mieszkańcy wsi, którzy potrafili rozwiązywać problemy wyglądające na nierozwiązywalne. Za nimi stała solidarnie cała wioska, solidarności w Strachocinie nigdy nie brakowało. Ta postawa była także decydująca w okresie działalności oddziałów partyzanckiej, ukraińskiej UPA. Wokół Strachociny płonęły wsie (m. in. spłonęły sąsiednie Nowosielce), ale dobrze zorganizowana (i chyba nieźle uzbrojona) strachocka samoobrona, nie dopuściła do tego w Strachocinie. Mimo, że Strachocina, graniczna wieś dwóch żywiołów etnicznych, była zapewne ważnym celem do zniszczenia w planach UPA. Wszystkie te wydarzenia powodowały, że praktycznie wojna dla Strachociny zakończyła się dopiero w 1945 r., a może nawet 1946 r. Dopiero wtedy nastał okres pokoju, a jednocześnie w historii kraju i Strachociny pod wieloma względami okres przełomowy.

            Początki tego przełomu sięgają lat bezpośrednio powojennych, ale dopiero końcowe lata 40-te XX w. uzmysłowiły przeciętnemu Polakowi doniosłość zmian jakie zaszły w sytuacji społeczno-politycznej kraju. A nastał wtedy okres naprawdę rewolucyjny, zmiany następowały bardzo szybko we wszystkich dziedzinach życia. Koniec lat 40-tych i pierwsza połowa lat 50-tych to okres stalinizmu, okres brutalnego niszczenia wszystkiego co mogło przypominać czasy przedkomunistyczne. Także forsowania radykalnych zmian na wsiach. Rozpoczęto ostrą walkę z Kościołem, na siłę zakładano spółdzielnie produkcyjne, trwała walka z „kułakami”, wzrosła presja na wstępowanie mieszkańców wsi do partii komunistycznej. Wszystko to nie ominęło Strachociny, ale tutaj znowu dała o sobie znać strachocka specyfika. Zdecydowanie większe od przeciętnego przywiązanie do tradycji, do Kościoła, spowodowało, że tzw. „nowe” torowało sobie tutaj z trudem drogę.

            W ramach obrony Kościoła, mieszkańcy Strachociny bojkotowali zniesienie wielu świąt kościelnych (w Strachocinie chyba liczniejszych niż w innych wsiach), nie posyłano w te dni dzieci do szkoły (miały za to obniżone oceny ze sprawowania). Oczywiście, w te dni nie pracowano w polu - na Kopalni jednak musiano pracować, inaczej groziło zwolnienie z pracy. Długo walczono ze ślubami cywilnymi, nazywano je pogardliwie „kontraktami”. W tej sprawie do zmiany doszło dopiero w latach 60-tych. Spółdzielni produkcyjnej („kołchozu”, jak potocznie mawiano) w Strachocinie nie założono, mimo, że we wszystkich okolicznych wsiach takie powstały (w sąsiedniej Pakoszówce powstał PGR - „sowchoz”). Strachoczanie, tak mocno związani ze swoim kawałkiem gruntu, czasem bardzo maleńkim, nie dali jej sobie odebrać, wybierali inną, swoją, indywidualną drogę.

            Bardzo niechętnie mieszkańcy Strachociny wstępowali do partii. Nawet do PPS, chociaż na Kopalni powstała dość wcześnie komórka PPS-owska. Do założonej później komórki PPR-u nikt nie chciał wstępować, chociaż to się wiązało z lepszą pracą na Kopalni. We wsi próby utworzenia komórek partii praktycznie nie udawały się, chociaż w statystykach mogło być inaczej, bo można było fikcyjnie wpisywać na listy tych komórek partii mieszkańców Strachociny, którzy byli członkami partyjnych komórek kopalnianych.

            Ten stosunek Strachoczan do powojennych zmian powodował, że Strachocina uchodziła wśród władz powiatowych za wieś bardzo konserwatywną, zachowawczą. Powodowało to często jej dyskryminację w wielu sprawach. Symbolem tego była zmiana administracyjna w 1954 r., kiedy zlikwidowano w Polsce gminy i utworzono gromady. Strachocina, mimo że miała więcej mieszkańców, kopalnię gazu, kościół parafialny i parafię liczącą blisko 600 lat historii, została włączona do Gromady Pakoszówka. Była to zdecydowana dyskryminacja, upokorzenie, do tego bardzo niewygodne dla mieszkańców Strachociny, do gromadzkiego urzędu praktycznie trzeba było chodzić na piechotę, ścieżką przez las. Na wprost nie było porządnej drogi. A rosnąca szybko biurokracja wymagała wizyt w urzędzie coraz częstszych. Dopiero po kilku latach (w 1959 r.) przeniesiono Urząd Gromadzki do Jurowiec, do których była w miarę porządna droga i łączność autobusowa.

            We wsi bezpośrednio po wojnie zabrano się do załatwiania innych spraw, związanych bliżej z codziennym życiem. W 1945 r. wybrano nowego sołtysa. Został nim Piotr Konda-Piotrowski (Kondy to boczna gałązka „klanu” Piotrowskich „z Kowalówki”). Jego następcą w 1951 r. został wybrany Wincenty Samborski, a po nim, w 1957 r. Stanisław Klimkowski. Wszyscy trzej pochodzili ze znanych, szanowanych strachockich rodów. Szczególnie warto zwrócić uwagę na Stanisława Klimkowskiego, który był sołtysem Strachociny aż 24 lata (do 1981 r.), być może byłby jeszcze dłużej, gdyby jego pracy jako sołtysa nie przerwała nagła śmierć w wieku zaledwie 54 lat, Stanisław był osobą bardzo popularną wśród wszystkich Strachoczan, zarówno młodszych jak i starszych. Z powodzeniem uprawiał sport, był podporą strachockiej drużyny piłki nożnej (grywał na środkowej obronie), był pionierem siatkówki w Strachocinie i autorem pierwszych sukcesów Strachoczan w tej dyscyplinie. Działał aktywnie w Straży Pożarnej, przez jakiś czas był jej komendantem a później Prezesem. Zręcznie sprawował funkcję sołtysa podczas różnych zakrętów politycznych w Polsce, odczuwalnych także na wsiach. Wybrany został na sołtysa podczas „odwilży” październikowej (po trudnym okresie „stalinizmu), dotrwał do czasu wiejskiej „Solidarności”.

            W 1945 r. powołano we wsi Komitet do Spraw Parcelacji, który sprawnie przeprowadził parcelację strachockiego majątku dworskiego. W skład Komitetu weszli: Jan Radwański, Grzegorz Adamiak (Adamski), Antoni Wójtowicz i Wojciech Adamiak (Adamski). Wiele pracy Komitet nie miał, strachocki folwark nie był duży, według danych z 1929 r. dwór posiadał: 256 morgów (143,6 ha) ziemi ornej, 36 morgów (20,2 ha) łąk, 15 morgów (8,4 ha) pastwisk i 202 morgi (113,1 ha) lasów. Las i tzw. resztówka (zabudowania z gruntem i park) zostały przekazane na Skarb Państwa, ziemię uprawną (w sumie blisko 144 hektary) przydzielono najbiedniejszym mieszkańcom wsi. Większych awantur we wsi w sprawie parcelacji nie było, zapewne jakieś drobne pretensje były, bo to rzecz jak najbardziej normalna. Świadczy to także o poszanowaniu jakim cieszyła się Komisja, składająca się z ludzi godnych zaufania. Warto przypomnieć, że o parcelacji strachockiego majątku dworskiego myślano jeszcze przed wojną, poczyniono już pewne kroki w tej sprawie, ale nic z tego nie wyszło. O spółdzielni rolniczej w Strachocinie nikt nigdy nie chciał słyszeć.

            Po parcelacji właścicielka dworu Kazimiera Dydyńska znalazła się w bardzo trudnej sytuacji materialnej. Zostawiono jej do użytku w dworku tylko jeden pokój. Pozostałe pomieszczenia zajęli pogorzelcy ze wsi. Niestety, nikt z nich nie dbał o dworski budynek. Zaniedbany w czasie wojny dwór, zwany potocznie pałacykiem, nie tknięty remontem przez kilka lat, popadał w ruinę. Także jego formalna właścicielka, Kazimiera Dydyńska, zbliżała się do kresu swego życia. Ostatnim jej opiekunem był ksiądz proboszcz Kazimierz Lisowicz. Pani Kazimiera Dydyńska, ostatnia z Dydyńskich, ostatnia właścicielka dworu i majątku dworskiego w Strachocinie, zmarła w 1946 r. W testamencie zapisała swój majątek zaprzyjaźnionemu pułkownikowi Jerzemu Pajączkowskiemu, h. Lubicz z Sanoka, którego usynowiła. Z czasem większość mieszkających we dworze pogorzelców odbudowała swoje domy i powrócili oni do nich. Dwór, grożący zawaleniem, kupił mieszkaniec wsi Kazimierz Buczek (Buczkowski), rozebrał i ze zdrowszych elementów postawił sobie dom mieszkalny. Dworski spichlerz zakupił Władysław Radwański, który przeniósł go na własną działkę i przebudował na dom mieszkalny.

            Jedną z pierwszych spraw niezbędnych do załatwienia po wojnie we wsi był gruntowny remont budynku szkoły, w którym w czasie wojny stacjonowało wojsko. Przy okazji remontu przeniesiono okna ze strony zachodniej na stronę południową. W miarę możliwości zaopatrzono spustoszoną w czasie wojny bibliotekę szkolną w książki. Niestety, przedwojenna biblioteka przepadła, a nowa powiększała się bardzo wolno, najpierw przede wszystkim w dzieła propagujące „nowe” idee, m.in. takie książki jak „Timur i jego drużyna” Gajdara, opowieść o sowieckich pionierach, nie mająca, poza imieniem Timur, nic wspólnego z historycznym Timurem-Tamerlanem, albo „Ogniwo”, „dzieło” Janiny Broniewskiej, opowieść o polskich harcerzach z OH i ich walce z „kułakami”. Ci kułacy wyjątkowo śmieszyli w Strachocinie, gdzie przeciętna wielkość gospodarstwa wynosiła 2 ha, a największy „kułak” miał 6 hektarów, tyle co biedny rolnik na Pomorzu czy w Wielkopolsce. „Nowe” starało się wejść jak najszybciej do szkoły. Jednym z przejawów tego (poza przykładem wspomnianej biblioteki) była Organizacja Harcerska (OH) wzorowana na sowieckich pionierach, która w Polsce zastąpiła przedwojenny Związek Harcerstwa Polskiego (ZHP). Pozostawiono harcerskie mundurki, tylko wszystkie chusty były czerwone. Krzyż harcerski i lilijkę zastąpiła nowa odznaka z „płomieniem” i napisem „Czuwaj” (wzorowana na odznace ZMP). W Strachocinie cała młodzież szkolna została „zapisana” do niej. Klasy zostały „zastępami”, cała szkoła była „drużyną”. „Ogniw” nie było, pewno były w szkołach gdzie klasy miały więcej oddziałów. Opiekunką „harcerzy” była z reguły najmłodsza nauczycielka. Były zbiórki „zastępów”, poranne apele „drużyny” (całej szkoły), meldowanie, itd. Opiekunką w roku szkolnym 1955/56 była młoda nauczycielka Władysława Ryniak, a „drużynową” Daniela Radwańska (piękna dziewczyna, nie tylko zdaniem piszącego, ale także wielu innych wtedy młodych mężczyzn, późniejsza „miss” Strachociny). W Strachocinie nikt tego harcerstwa nie traktował poważnie, zarówno nauczyciele, jak i rodzice, a także sami „harcerze”. Tradycji przedwojennego harcerstwa we wsi nie było, to chyba tylko pogarszało sprawę „nowego”. Rodzice kupowali chłopakom mundurki harcerskie (głównie spodenki) bo były bardzo tanie, a spodnie u chłopców miały zawsze bardzo krótki żywot. Organizacja Harcerska (OH) została zlikwidowana na fali przemian październikowych już w 1956 r. Powróciło ZHP ale nie mające wiele wspólnego z ZHP przedwojennym - w Strachocinie się nie przyjęło.

            Strachocina stosunkowo szybko po wojnie dorobiła się dwóch inwestycji, które były ogromnie ważne dla wsi - gazyfikacji (w latach 1945 - 1947) i elektryfikacji (w latach 1951 - 1953). Obydwie inwestycje powstały z inicjatywy mieszkańców wsi, pracujących na Kopalni, także przy współpracy kierownictwa Kopalni. Owocowały dobre stosunki wsi z Kopalnią. Jednym z inicjatorów gazyfikacji był Władysław Berbeć-Piotrowski, a inicjatorami elektryfikacji byli, Stanisław Berbeć-Piotrowski (syn Władysława) i Bronisław Dąbrowski, obydwaj to elektrycy Kopalni. Te inwestycje zostały przeprowadzone praktycznie we własnym zakresie, Kopalni i wsi. Nie było jeszcze wtedy firm specjalizujących się w takich pracach. Sieci gazowe wykonano z rur stalowych różnego pochodzenia, spawano acetylenem wytwarzanym we własnym zakresie w przenośnych acetylenowniach, z karbidu (węglik wapnia, CaC2). Spawali monterzy, pracownicy Kopalni, zresztą głównie mieszkańcy Strachociny. Gazyfikacja nie objęła wszystkich budynków we wsi. W pierwszej kolejności otrzymali gaz pracownicy Kopalni. W latach 40-tych nie było ich jeszcze zbyt wielu, ale mieszkali w różnych częściach wsi, dlatego sieć gazowa praktycznie została rozprowadzona po całej wsi, tak że można było systematycznie podłączać do sieci także pozostałych odbiorców we wsi. Do kościoła i plebani gaz dotarł w 1958 r. We wsi wszędzie było widać reduktory umieszczone w charakterystycznych, drewnianych skrzynkach. Reduktory zmniejszały ciśnienie dostarczanego gazu do wielkości bezpiecznej w instalacjach domowych. Wykopy pod gazociąg i inne prace pomocnicze wykonywali sami mieszkańcy wsi, we własnym zakresie. Początkowo podstawowym urządzeniem gazowym (odbiornikiem gazu) w strachockich budynkach był palnik w trzonie kuchennym, pod istniejącą płytą kuchenną, służącą do gotowania i podgrzewania wody w sąsiadującym z płytą pojemniku. Te palniki były robione także na miejscu, w kopalnianej kuźni. Także przenośne palniki do pieców chlebowych były robione na miejscu, te palniki podłączane były do instalacji elastycznymi, gumowymi przewodami, tak że palnik można było w piecu swobodnie przesuwać. Innych odbiorników gazu było początkowo mało, dopiero z biegiem czasu upowszechniły się dwupalnikowe kuchenki nazywane w Strachocinie ryszami (ryszo), kupowane w sklepach. Tę pierwotną sieć gazową wymieniono na nową, dostosowaną do aktualnych przepisów budowy, dopiero kilkanaście lat później.

            Podobny, mocno improwizowany przebieg miała także elektryfikacja Strachociny. Bliżej przedstawił ją jeden z inicjatorów tej inwestycji Stanisław Berbeć-Piotrowski w swojej „Mojej kronice”, którą odcinkami zamieszczaliśmy w „Sztafecie”. Zgodę Dyrekcji Kopalnictwa Naftowego w Sanoku na przyłączenie wsi do kopalnianej elektrowni linią niskiego napięcia umotywowano tym, że moc kopalnianej elektrowni nie jest wykorzystana w całości, a w dodatku pracownicy mieszkający w Strachocinie zrzekną się deputatu naftowego jaki otrzymują do oświetlania swoich domów. Warto dodać, że kierownikiem Kopalni był wtedy Mieczysław Dąbrowski, strachocki rodak, mąż Kazimiery, córki Marii z Piotrowskich „z Kowalówki”. Można tylko domniemywać, że przy projektowaniu generatora dla kopalnianej elektrowni celowo przyjęto odpowiednio większą jego moc. Można to było łatwo usprawiedliwić planami dalszej rozbudowy Kopalni, ale w rzeczywistości mając na myśli zasilanie wsi. Linię elektryczną z Kopalni do wsi wybudowano z materiałów uzyskanych z demontażu starej linii elektrycznej łączącej pompownię wody w Trepczy z Kopalnią Zabłotce. Główna rozdzielnica, kończąca linię 380/220 V do wsi, została usytuowana przy głównej ulicy wsi (drodze) niedaleko od obecnego Domu Ludowego. Systematycznie rozbudowywano sieć elektryczną we wsi, w „górę” i w „dół”. Nieformalnie pomagała w tym Kopalnia. Drewniane słupy na sieć po wsi i przyłącza były pozyskiwane z różnych źródeł. Często zdarzało się, że były to surowe belki prosto z lasu, dla fasonu pomalowane „asfaltozą” (rozpuszczonym w nafcie czy benzynie asfaltem), nie zaimpregnowane, bez ustojów. Wszystkie prace ziemne wykonywali mieszkańcy wsi we własnym zakresie. Do sieci przyłączano kolejne budynki, nie tylko pracowników kopalni. Instalacje wewnętrzne w budynkach wykonywali elektromonterzy Kopalni, formalnie poza swoimi godzinami pracy. Jak przekazuje nasz kronikarz budowa nie zawsze odpowiadała przepisom budowy urządzeń energoelektrycznych (PBUE), ale zarówno przy pracach montażowych jak i uruchamianiu sieci i instalacji nie zanotowano żadnego wypadku porażenia prądem. Przed załączaniem napięcia w poszczególnych odcinkach sieci przeprowadzano przepisową kontrolę techniczną i wymagane pomiary elektryczne.

            Niestety, moc elektryczna, którą można było zasilać wieś nie była duża. Każdy przyłączony odbiorca otrzymał tylko zabezpieczenie 6 A (główne, przed-licznikowe 10 A), które właściwie pozwalało zaledwie na korzystanie z elektrycznego oświetlenia, o zasilaniu innych urządzeń elektrycznych, o większej mocy, nie można było myśleć. Jedynie gdy nie działało oświetlenie można było swobodnie włączyć żelazko, albo garnek do gotowania wody czy większą grzałkę elektryczną. Problemem były także duży spadek napięcia. Już na linii z Kopalni do wsi był on duży, a dla odbiorców oddalonych od rozdzielnicy głównej, końcowych, często był mocno denerwujący. Ale była elektryczność! Strachocina, dzięki Kopalni, miała gaz i elektryczność. Kompleksową re-elektryfikację Strachociny przeprowadziła energetyka zawodowa dopiero w 1961 r., doprowadzając do wsi linię średniego napięcia 15 kV i budując stację transformatorową odpowiedniej mocy aby zapewnić mieszkańcom możliwość używania odbiorników energii o większej mocy. Wymieniono także całą sieć we wsi, przyłącza do domów i, w większości, instalacje wewnętrzne (te odpłatnie). Sieć elektro-energetyczną doprowadzono wtedy także do kościoła i plebani. Do czasu przejęcia strachockiej sieci przez Rejon Energetyczny w Sanoku pracownicy Kopalni nie płacili za energię elektryczną, opłatę od odbiorców nie będących pracownikami Kopalni pobierała Dyrekcja Kopalnictwa Naftowego w Sanoku.

            Bardzo ważnym uzupełnieniem tych dwóch inwestycji była zrealizowane trochę później kolejna ważna inwestycja, budowa szosy ze Strachociny w kierunku szosy Rzeszów - Brzozów - Sanok (w latach 1959 - 1961). Umożliwiła ona uruchomienie komunikacji autobusowej przez Miejską Komunikację Samochodową (MKS) w Sanoku na trasie Sanok - Strachocina (w 1960 r.). Te wydarzenia zupełnie zrewolucjonizowały życie mieszkańców Strachociny, otworzyły ją szeroko na „świat”. Budowa drogi była dla Strachoczan niezmiernie ważna. Udowodnili to stawiając się masowo do robót ziemnych, które miały być wykonane własnymi siłami wsi. Ciekawie opisuje to nasz kronikarz: - „w wyznaczony dzień do pracy stawiło się ok. 180 ludzi z łopatami i kilofami. Czekali nadaremnie, nikt nie przyjechał z nadzoru w Sanoku na wytyczenia trasy. Sytuacja powtórzyła się w kolejne dni – przez trzy dni po 150 – 180 ludzi czekało z łopatami na podjęcie pracy, na przyjazd fachowców z nadzoru drogowego. Władze po prostu nie wierzyły, że mieszkańcy tak masowo stawią się do pracy. Dopiero po interwencji sołtysa przyjechała ekipa do wytyczenia trasy”. Zakres robót ziemnych wykonanych przez mieszkańców był bardzo duży, mimo tego, że droga miała w większości przebiegać starą trasą, drogą gruntową dla wozów konnych. Trzeba było w miarę wyrównać mocno pagórkowaty teren (w tym obniżyć tzw. Kuczmową Górkę), zdecydowanie poszerzyć budowaną drogę, wykonać pobocza, wykopać rowy odwadniające, wykonać przepusty pod drogą. Powiatowe przedsiębiorstwo budowy dróg miało wykonać podkład żwirowy i asfaltową nawierzchnię. Jego fachowcy wytyczali drogę i prowadzili nadzór techniczny. W pierwszym roku budowy wykonano ok. 2 km drogi, od szosy Jurowce - Pakoszówka do „krzyżówki” we wsi, skrzyżowania z „traktem cesarskim” i jego przedłużeniem w kierunku Bobolówki.

            Budowę drogi kontynuowano przez kolejne dwa lata, do roku 1961. Drugi etap (ponad 1 km długości, do tzw. Górki) był trudny. Ten odcinek drogi pokonuje dwukrotnie Potok Różowy (Rusawę). Trzeba było całkowicie przebudować mosty. Zupełnie zmieniono także łącznik „traktu cesarskiego” (na małym odcinku wykorzystanego przez nową drogę) z centralną drogą (ulicą) wsi. Dotychczasowy łącznik, błotnisty, bardzo wąski, przeciskający się pomiędzy domami Kucharskich (starym domem, już nie istniejącym) i Wroniaków nie nadawał się do poprowadzenia nowej drogi. Od Bernarda Winnickiego uzyskano (poprzez wymianę działek) szeroki pas na poprowadzenie zupełnie nowej drogi, od „traktu” do rozwidlenia ulicy centralnej. W 1961 r. wykonano trzeci odcinek drogi, doprowadzono ją do granicy z Bażanówką na Widaczu. Ten odcinek, blisko 1 km, też nie był łatwy. Ma nowy most na Potoku Różowym. Część drogi powyżej mostu wybudowano po zupełnie nowej trasie, prostując dotychczasową ulicę, prowadząc ją po dawnej łące („wsisku”), służącej dotychczas wielu różnym celom (między innymi młodzieży do zabaw i gier). W sumie cała nowa droga (ulica) ma długość ponad 4 km. Duże znaczenie dla wsi miało także uruchomienie komunikacji miejskiej (MKS) ze Strachociny do Sanoka. Umożliwiła to właśnie budowa nowej, asfaltowej drogi.

            Przywiązanie Strachoczan do własnego skrawka gruntu było jedną z przyczyn tego, że nie wzięli oni większego udziału w wielkiej, powojennej „wędrówce ludów” na tzw. Ziemie Odzyskane: Śląsk, Ziemię Lubuską, Pomorze Zachodnie oraz Warmię i Mazury. Podane przez B. Gajewskiego w monografii Strachociny dane są mylące - wymieniają wielu pojedynczych, młodych ludzi, którzy wyjechali na „zachód” często o wiele później z zupełnie innych powodów, m.in. „nakazów pracy”. Wbrew potocznej opinii Ziemie Odzyskane zaludniła w większości ludność z szeroko rozumianej Małopolski - Krakowskiego, Kieleckiego, Lubelskiego i Rzeszowskiego, a nie z Kresów Wschodnich przedwojennej Polski, zabranych przez Związek Sowiecki. Polacy z Kresów w dużej części zginęli z głodu i zimna w obozach pracy („gułagu”) na bezkresnych terenach sowieckiego imperium. Strachoczanie wzięli w wielkiej akcji zaludniania Ziem Odzyskanych niewielki udział, ze Strachociny wyemigrowało zaledwie kilka rodzin, więcej wyjechało w Bieszczady (głównie do Rzepedzi), na ukraińskie tereny wyludnione podczas Akcji „Wisła” - m.in. Adamiakowie (Adamscy) i Winniccy. Do pewnego stopnia powodem takiego stosunku Strachoczan do powojennej „wędrówki ludów”, do „pogoni” za lepszymi warunkami życia na nowych terenach, była także Kopalnia Strachocina, która zaczęła się pod koniec lat 40-tych szybko rozwijać. Coraz więcej mieszkańców wsi miało w niej zatrudnienie. Nie bez wpływu na takie decyzje Strachoczan miała także atmosfera polityczna - konserwatywni mieszkańcy Strachociny byli odporni na oficjalną propagandę rządową, nie wierzyli w trwałość powojennych nabytków terytorialnych, nie wierzyli w trwałość istniejącego układu politycznego w Polsce, ani w trwałość sytuacji międzynarodowej.

            Stosunek mieszkańców Strachociny do zachodzących wielkich zmian zachodzących w Polsce po wojnie był bardzo różny. Niektóre rzeczy zwalczano z ogromnym uporem, inne witano z entuzjazmem, często zbyt pochopnie kojarząc poszczególne korzystne zmiany z nowym ustrojem politycznym. Bardzo źle przyjmowano nowe porządki gospodarcze, ogromne kontyngenty (nie mniejsze niż w czasach okupacji), szarwarki (obowiązkowe roboty publiczne na drogach), biurokrację na każdym kroku. Z kolei wiele zmian, które bardzo ceniono, wynikających zasadniczo z ogólnych zmian cywilizacyjnych, którym podlegał cały świat powojenny, często wiązano z wprowadzeniem nowego ustroju politycznego. Były to takie ważne sprawy jak stosunkowa łatwość znalezienia pracy (w Strachocinie głównie w rozwijającej się Kopalni), gazyfikacja wsi, przeprowadzona później elektryfikacja, łatwiejszy dostęp do szkół., itp.

            Generalnie rzecz biorąc, Strachoczanie dość trzeźwo, choć nie zawsze identycznie, oceniali nową rzeczywistość. Spokojniejsi „z natury”, byli zwolennikami trzymania się daleko od spraw polityki. Bardziej „upolitycznieni” emocjonowali się każdym nowym pociągnięciem władzy, każdym wydarzeniem międzynarodowym, słuchali (co nie było takie bezpieczne w tym czasie) „Wolnej Europy” i „Głosu Ameryki”, polskich rozgłośni radiowych na Zachodzie. Po wysłuchaniu audycji odbywały się długie namiętne dyskusje polityczne. Kobiety raczej nie wtrącały się do męskich dyskusji, traktując je z wyrozumiałością, z jaką traktują matki zabawy swoich dzieci. One „chodziły po ziemi”, troszczyły się o codzienne życie, o dzieci, dom, obejście. Ale niektóre sprawy były ważne i dla nich. Były to m. in. sprawy związane z Kościołem.

            Pewne nadzieje na zmiany w tym zakresie wiązano z dojściem do władzy w 1956 r. Władysława Gomułki, rodaka urodzonego w nieodległych Białobrzegach (dzisiaj to dzielnica Krosna). Ale te nadzieje szybko minęły, Gomułka tylko na krótko wyhamował walkę z Kościołem, szczególnie ważnym dla mieszkańców Strachociny. Początki wyglądały zachęcająco. Z wygnania w Bieszczadach (w Komańczy) wrócił do Warszawy kardynał Wyszyński, Prymas Polski. Przez radio rozpoczęto nadawanie transmisji Mszy św., do szkół wróciła nauka religii. Podczas pierwszej transmisji radiowej z Pasterki w 1956 r. starsze kobiety w Strachocinie płakały ze szczęścia. W 1960 r. Gomułka wyruszył ponownie na wojnę ideologiczną z religią, tym „opium dla mas”, jak mówili marksiści. Okazją do tego były rozpoczęte z ogromną pompą, świeckie obchody tysiąclecia Polski. Obchody rozciągnięto na okres sześciu lat (1960-1965), celowo przeciwstawiając je obchodzonemu w 1966 r. przez Kościół Millenium Chrztu Polski. Wydaje się, że walka ta przyniosła pewien sukces władzy, co prawda bardzo ograniczony i chwilowy. Szczególnie w okresie kampanii w sprawie słynnego listu biskupów polskich do biskupów niemieckich, w którym biskupi polscy w imieniu narodu polskiego wybaczają Niemcom wszystkie okropności wojny jednocześnie prosząc o wybaczenie krzywd wyrządzonych Niemcom podczas wysiedleń w 1945 r. - potocznie list ten znany był pod tytułem „Wybaczamy i prosimy o wybaczenie”. Ten list zwiększył poparcie dla władzy (oczywiście, w pewnym zakresie) i skutkował krytycznym stosunkiem do Kościoła. W całej Polsce, także w Strachocinie. Nie tylko wśród młodzieży (w jej przypadku to głównie wynik ogromnego antyniemieckiego nacisku propagandowego szkoły) ale także wśród starszego pokolenia (zbyt świeże, niezabliźnione rany po okupacji niemieckiej). Warto tu dodać, że miało to miejsce we wsi, która była wyjątkowo związana z Kościołem. W Strachocinie urodził się Św. Andrzej Bobola, jeden z patronów Polski. W ciągu 100 lat ze Strachociny „wyszło” co najmniej 11 księży: Feliks Radwański (ur. 30.12.1845 r.), Paweł Radwański (ur. 8.01.1866 r., Franciszkanin, O. Sebastian), Józef Winnicki (ur. 6.03.1885 r.), Józef Kucharski (ur. 1918 r., Franciszkanin, O. Leon), Piotr Lisowski (ur. 26.07.1919 r., Franciszkanin), Józef Piotr Winnicki (ur. 28.07.1925 r.), Stanisław Adamiak (Adamski, ur. 30.08.1925 r.), Stanisław Kucharski (ur. 1928 r., Franciszkanin, O. Salezy Maria), Kazimierz Piotrowski „z Kowalówki” (ur. 1940 r.), Wojciech Galant i Piotr Pielech.

            Koniec lat 40-tych i początek 50-tych XX w. dla Strachoczan, był przełomem z jeszcze innego, bardzo ważnego powodu. W tym okresie wyruszyła w świat po ukończeniu szkoły podstawowej we wsi cała grupa przedstawicieli kolejnego pokolenia Strachoczan. Co prawda, nie byli oni pierwszymi Strachoczanami, którzy kontynuowali edukację po ukończeniu strachockiej, czteroklasowej alma mater, ale ta powojenna „fala” miała zdecydowanie większe znaczenie. W pierwszej fazie ta ponad-podstawowa edukacja ograniczała się głównie do szkół zawodowych. Dla chłopców była to najczęściej zawodowa szkoła mechaniczna przy Fabryce Wagonów „Sanowag” w Sanoku (przemianowanej w 1958 r. na Fabrykę Autobusów „Autosan”). Dziewczyny szły do „Handlówki”, przygotowującej do pracy w handlu na niższych stanowiskach pracy. Tylko nieliczni odważali się na dalszą naukę w Technikum Mechanicznym, liceach ogólnokształcących czy Liceum Pedagogicznym. Byli jednak również tacy, ze Strachociny w tym okresie „wyszło” co najmniej kilkunastu nauczycieli. Niektórzy pracowali także w strachockiej szkole (przynajmniej przez pewien okres), m.in. Janina Radwańska, Maria Cecuła, Aniela Dąbrowska, Stanisław Winnicki. Inni nieśli „kaganek oświaty” w najodleglejszych miejscach kraju wysłani tam „nakazem pracy”, m.in. Zofia Klimkowska (na Śląsku), Elżbieta Winnicka (w Sokółce na Podlasiu), Anna Piotrowska (na Opolszczyźnie), Janina Kucharska (na Pomorzu Zachodnim), Barbara Piotrowska (na Dolnym Śląsku, po kilku latach powróciła w rodzinne strony). Nauczycielami zostawali nie tylko absolwenci liceów pedagogicznych, ale także liceów ogólnokształcących po ukończeniu dwuletniego Studium Nauczycielskiego (później trzyletniego, już Wyższego Studium Nauczycielskiego), m.in. Roman Piotrowski „z Kowalówki”, Józef Błaszczycha-Piotrowski, Józef Fryń-Piotrowski, Tadeusz „Kozłowski”-Piotrowski, Stanisław Radwański. Kilku nauczycieli „wydała” rodzina Dąbrowskich (rodzice to Tomasz i Jadwiga Mazur). To tylko niektórzy ze sporej „armii” nauczycieli rodem ze Strachociny. Początkowo poziom nauczania w strachockiej szkole był niski. Niektórzy wykształceni Strachoczanie do śmierci utyskiwali na stachockich nauczycieli. W ich opinii pierwszymi nauczycielkami z prawdziwego zdarzenia były Strachoczanki, Janina Radwańska (po mężu Hełpa) i Maria Cecuła (zwana Ceculanką). Z biegiem czasu sytuacja zdecydowanie się polepszyła, strachocka szkoła nie odstawała poziomem nie tylko od szkół w Jaćmierzu czy Zarszynie, ale nawet od szkół sanockich.

            Niestety, ten ogromny pęd strachockiej młodzieży do edukacji miał także (przynajmniej zdaniem autora) „ciemniejsze” strony. Przede wszystkim bardzo wpłynął na codzienny język Strachoczan. Strachocina, leżąca na pograniczu dwu obszarów etnicznych, była unikatem językowym. Aż do lat 50-tych XX w. zachowała swoją specyficzną odrębność zarówno w stosunku do sąsiadów z północy i zachodu (duża ilość tzw. Głuchoniemców), jak i z południa i wschodu (duża ilość „Rusinów”). Gwara strachocka (dialekt?) była bardzo bogata w wiele cech fonetycznych staropolszczyzny, żywo przypominała język Reja lub Paska. Występowało w niej ciągle podwójne „a”, obok zwykłego „a”, „a” pochylone, wymawiane jako dźwięk pośredni pomiędzy „a” i „o”. W literackiej polszczyźnie głoska ta zanikła w połowie XVIII w., gwary sąsiednich wiosek zatraciły ją jeszcze wcześniej (najwcześniej zaczęła zanikać właśnie na pograniczu polsko-ukraińskim, pod wpływem języka ukraińskiego). Wymowa Strachoczan ciągle rozróżniała także dwa rodzaje „o”, „o” zwykłe i „o” pochylone, dźwięk pośredni pomiędzy „o” i „u”. W polszczyźnie literackiej „o” pochylone zanikło w XVII w. pod wpływem właśnie dialektów małopolskich, większość „o” pochylonego przeszła w wymowę „o” zwykłe, część w wymowę „u”. Kolejną ciekawą sprawą była wymowa podwójnego „e”, ”e” zwykłe, otwarte, i „e” pochylone, ścieśnione. W standardowej polszczyźnie „e” ścieśnione zanikło w XVIII w., wymawiane było jako dźwięk pośredni pomiędzy „e” i „y”. W Małopolsce występowało ono raczej rzadko, szeroko było rozpowszechnione w Wielkopolsce (i w Strachocinie!). W takich wyrazach jak: wesele, śniadanie, pole, Małopolanie wymawiali na końcu wyrazu „e” zwykłe, otwarte, podczas gdy Strachoczanie wymawiali w tym miejscu „e” pochylone, ścieśnione, podobnie jak wymawiano je na drugim końcu Polski, w Wielkopolsce. Uderzające są także inne zbieżności gwary strachockiej z gwarami odległych rejonów Polski, a zarazem różnice w stosunku do sąsiedniego małopolskiego obszaru językowego. W Strachocine nie było śladu charakterystycznego dla Małopolski mazurzenia, nie występowała małopolska wymowa „f” w miejsce „chw” (np. w słowie „chwała’ - „fała”), występowało charakterystyczne dla Wielkopolski przejście „ra” w „re” np. radło - redło, daj - dej, graj - grej. Wyjątkowo silnie zaznaczona była u Strachoczan wymowa „o” jako „ło” (tzw. labializacja). Do XVII w. mówiła tak cała Polska, także Rej i Kochanowski, od tego czasu szybko wyszła z użycia w standardowej polszczyźnie. Podobnie w zakresie słowotwórstwa zachowało się wiele reliktów z dawnych wieków, chociażby takie jak: sień, powała, walkierz, meszty, sfak itp. Ale w słownictwie było także dużo zapożyczeń od sąsiadów, z języka niemieckiego od zachodu, czy rusińskiego (ukraińskiego) ze wschodu. Różnice językowe w stosunku do okolicznych wsi były powodem poczucia „inności”, nawet obcości, jaką czuli Strachoczanie do mieszkańców sąsiednich wsi. Często wyśmiewano się nawzajem, z wyrazów szczególnie charakterystycznie wymawianych tworzono przezwiska. Z biegiem lat jednak, wraz z upowszechnieniem szkoły (praktycznie) średniej, przyjściem do miejscowej szkoły nauczycieli obcych, spoza Strachociny (bardzo ważna sprawa!), upowszechnieniem prasy, radia i telewizji, gwara strachocka zaczęła zanikać. W latach 80-tych gwarą mówili jedynie najstarsi mieszkańcy, wszyscy młodzi używali na co dzień standardowej polszczyzny, a raczej jej podkarpackiej, krośnieńsko-sanockiej, odmiany, z charakterystycznym śpiewnym akcentem i resztkami naleciałości gwarowych (różnych). Czy było to zjawisko korzystne, trudno osądzić. Warto dodać, że „zmiana” języka pociągnęła za sobą wiele innych zmian, m.in. w sprawie zwracania się do innych osób (szczególnie starszych i w ramach rodziny) czy w sprawie wzajemnych pozdrowień i zaniechania archaizmów językowych.

            Inną zmianą niekorzystną (i to już nie tylko zdanie autora), związaną z „pędem” młodzieży do edukacji, była ucieczka młodych ludzi ze wsi. Po latach okazało się, że zapoczątkowała ona proces w wyniku którego, po pół wieku Strachocina utraciła jedną trzecią swoich mieszkańców. Pod koniec lat 40-tych liczyła jeszcze ok. 1700 mieszkańców (szacunkowo), w 1999 r. pozostało ich tylko 1127 (dane oficjalne z gminy). Pod względem liczby rodzin (nie tylko pod tym względem!) dominowali we wsi w przededniu „wielkiej ucieczki” Radwańscy. Pod koniec lat 40-tych mieszkało we wsi ok. 46 rodzin Radwańskich. Rodzin Piotrowskich było ok. 27, Adamiaków (Adamskich) - ok. 23, Cecułów (Cecułów-Błażejowskich) - 22 rodziny, Galantów także 22 rodzin, Pielechów - 16, Winnickich - 15, Kwolków - 11, Buczków (Buczkowskich) - 8, Daszyków - też 8, Dąbrowskich, Klimkowskich, Szymańskich i Woźniaków po 7 rodzin, Lisowskich, Mazurów, Romerowiczów, Wójtowiczów po 6 rodzin, Heleńskich - 5 rodzin, Michalskich - 4 rodziny, Kucharskich - 3 rodziny. W sumie w Strachocinie pod koniec lat 40-tych mieszkało ok. 320 rodzin. Wszystkie te dane są szacunkowe, oparte na danych z parafialnej Metryki Chrztów, jako rodziny przyjęto rodziny jednopokoleniowe, często niepełne. Domów w tym czasie było we wsi ok. 250, tak więc w wielu z nich musiało mieszkać więcej niż jedna rodzina. Oficjalne, urzędowe statystyki mogą być inne, ale ich wiarygodność jest niewielka, opierały się zapewne na danych meldunkowych. A te potrafiły być złudne. Piszący te słowa opuścił Strachocinę „na stałe” w 1960 r., ale ciągle zameldowany był w niej „na stałe” jeszcze w 1972 r.

            Jak już przedstawialiśmy w „opowieści” zatytułowanej „Kopalnia i wieś”, w poprzednim numerze „Sztafety”, podstawą utrzymania większości strachockich rodzin stała się z biegiem czasu praca mężczyzn na kopalni. Praktycznie z każdej rodziny co najmniej jedna osoba tam pracowała. Zarobki na kopalni (tak mówiono w Strachocinie, nie „w kopalni” lecz „na kopalni”) nie były duże, ale wystarczały na bieżące wydatki, kształcenie dzieci, a nawet, w przypadku niektórych, na znaczne inwestycje w gospodarstwie. Uzupełnieniem dochodów, bo tak chyba trzeba to nazwać, takie były proporcje finansowe, były gospodarstwa rolne. Oczywiście, każdy ze strachockich gospodarzy uważał ciągle inaczej, czuł się przede wszystkim rolnikiem, a nie robotnikiem. Rolnik to był pan własnego losu, nie miał nad sobą żadnego innego pana tylko Boga. A robotnik to „niewolnik”, „służący”. Niestety, życie zdecydowanej większości Strachoczan, rolników, potoczyło się innym torem. Nie tylko zresztą ich. Zajęć pozarolniczych imała się z czasem zdecydowana większość Polaków.

            Gospodarstwa w Strachocinie, duma każdego właściciela, były bardzo małe. Ciągłe podziały majątków rodzinnych, spowodowały, że tylko niektórzy gospodarze mieli trochę większe gospodarstwa, sięgające 5-6 ha, większość posiadała zdecydowanie mniejsze, nawet poniżej 2 ha. Te większe wymagały więcej pracy, ale przynosiły trochę większe dochody (tylko trochę większe, bo obciążenia na rzecz komunistycznego państwa rosły ze wzrostem wielkości gospodarstwa jeszcze szybciej). W dziedzinie uprawy roli i prowadzenia gospodarstwa początek II połowy XX wieku nie przyniósł jeszcze zbyt wielu zmian. Lata 50-te to ciągle jeszcze epoka ręcznego siewu, motyki i sierpa. W gospodarstwach uprawiano wszystko, wszystkie cztery zboża, ziemniaki, buraki cukrowe, len, warzywa (w małych ilościach, dla siebie), koniczynę, grykę („tatarkę”). Ziemniaki i buraki sadzono ręcznie, używając konnego rysulca do robienia bruzd i pługa do przyorywania. Później ręcznie okopywano (buraki wcześniej ręcznie „przerywano”, tj. wyrywano w miejscach gdzie wzeszły zbyt gęsto, dosadzając tam gdzie nie wzeszły w ogóle), konno redłowano (spulchniano ziemię), wreszcie „podgartano”, formowano grządki płużkiem konnym. Jesienią wykopywano ziemniaki motykami, buraki wyrywano ręcznie. Ziemniaków sadzono stosunkowo dużo, stanowiły one podstawę wyżywienia, zarówno dla ludzi jak i inwentarza (krów i świń). Buraki sadzono głównie cukrowe (pastewnych bardzo mało), w ramach kontraktacji cukrowni w Przeworsku. Kopanie ziemniaków i sprzęt buraków (wyrywanie i oczyszczanie z liści i gliny) były bardzo uciążliwe i ciężkie. Najczęściej wykopki odbywały się w okresie deszczowym i zimnym. Ciężka gliniasta gleba kleiła się do narzędzi i rąk. Wilgoć i zimno powodowały choroby.

            Zboże także siano ręcznie, bronowano konnymi bronami, później plewiono z chwastów. Robiły to przede wszystkim kobiety, wyrywane chwasty zbierały do zarzuconej na plecy płachty i zanosiły do domu krowom. Żniwa wyglądały ciągle tradycyjnie, jak przed wiekami. Żyto i pszenicę ścinano („żęto”) sierpem, owies i jęczmień (z czasem częściowo także pszenicę) koszono kosami, podobnie jak koniczynę i trawę na łąkach. Len (uprawiano go w latach 50-tych dość dużo, w ramach kontraktacji przez roszarnię w Krośnie) wyrywano ręcznie z korzeniami i wiązano w małe snopeczki. Zboże młócono już w ogromnej większości młocarnią, tylko małe ilości żyta młócono cepami (potrzebna była równa, dobra słoma na różne cele, m.in. na pościel). Cepami młócono także len, groch, fasolę, len, konopie i koniczynę, ale były to niewielkie ilości. Początkowo w niektórych gospodarstwach używano młocarni własnych (tzw. „sztychówek”, napędzanych konnym kieratem), ale dość wcześnie zaczęto sprowadzać duże młocarnie tzw. szerokomłotne, napędzane silnikiem spalinowym. Orkę wykonywano prostym, jednoskibowym pługiem tzw. koleśnym, tzn. wyposażonym w koła (zwane w Strachocinie „koleczkami”), rzadko używanym w innych stronach Polski. Orano najczęściej parą koni, jeden koń był zbyt słaby przy orce na stromych zboczach. Konie w tym czasie posiadali już tylko bogatsi gospodarze, i to tylko po jednym, drugiego dopożyczano od sąsiadów lub krewniaków. Biedniejsi wypożyczali konie, najczęściej w zamian za pomoc w pracach polowych, a nie za pieniądze. Do bronowania szczególnie ciężkiej, zachwaszczonej gleby używano jeszcze w miejsce kultywatora tzw. krzywej brony, tj. brony z drewnianą ramą i długimi, stalowymi zębami. Jedną z najcięższych prac polowych pozostawało, tak jak dawniej, wywożenie obornika na pole, zawsze robiono to parą koni.

            W hodowli także nie nastąpiły w tym okresie zbyt duże zmiany. Krowy pasiono tradycyjnie na drogach i skrawkach łąk od maja do listopada, zimą stały w oborze przy suchej koniczynie i słomie. Próby wprowadzenia do uprawy lucerny w miejsce koniczyny zasadniczo nie dały rezultatu (uprawiano lucernę, ale na małą skalę). O innych roślinach nikt nie myślał. Nie robiono także, tak modnej w całej Polsce, kiszonki z liści buraczanych. Poza krowami (i koniem) próbowano hodować owce, ale bez większego powodzenia. Nie było tradycji przerabiania wełny, za baraniną nikt nie przepadał. Oczywiście, hodowano duże ilości kur (jednak nie na skalę przemysłową), gęsi (tradycyjnie bardzo dużo), okresowo króliki, ale drugim, obok krów, głównym zwierzęciem hodowlanym były świnie. One dawały główny dochód z gospodarstwa (zboża i ziemniaków raczej nie sprzedawano, całość skarmiano w gospodarstwie), w większości gospodarstw raz w roku zabijano także jedną sztukę na własne potrzeby. Praca w oborze była ciężka, nie było mowy o jakiejkolwiek mechanizacji. Wodę noszono ręcznie w wiadrach, podobnie ręcznie usuwano obornik. Cięższe prace wykonywali mężczyźni, lżejsze kobiety, w rodzinach ciągle obowiązywał tradycyjny podział na prace „męskie” i „kobiece”, mężczyźni rzadko zabierali się do prac zarezerwowanych zwyczajowo dla kobiet, np. do dojenia krów. Częściej kobietom zdarzało się wykonywać typowe męskie prace, np. koszenie kosą. Wynikało to z konieczności, mężczyźni pracowali na kopalni, często na zmiany, i nie zawsze byli w domu. Inwentarz w gospodarstwach nie był liczny, w większych najczęściej były to 3 krowy, 3 świnie i koń, czasem zdarzało się, że świń było więcej. W mniejszych prawie zawsze były to 2 krowy (mleko było bardzo ważnym składnikiem strachockiej diety) i 2 świnie. Pod koniec lat 50-tych zorganizowano we wsi skup mleka, dało to impuls do bardziej troskliwego traktowania krów w gospodarstwie. Dotychczas pod względem żywienia traktowano je zdecydowanie gorzej niż konie i świnie.

            Praca na roli i przy inwentarzu (oraz na Kopalni) praktycznie wypełniała czas mężczyznom, tak więc prawie całość prac domowych spadała na barki kobiet (które, oczywiście, brały także czynny udział w pracach polowych). Trochę to inaczej wyglądało w każdym z domów, w gospodarstwach mniejszych, mężczyźni mieli trochę więcej czasu na pomoc w domu. Czasem do pomocy zmuszała ich sytuacja rodzinna, czasem po prostu lubili te zajęcia. Prace te obejmowały, oprócz przygotowania posiłków, także pranie, prasowanie, sprzątanie, naprawianie odzieży, naprawy i remonty mieszkania itp.

            Gotowanie o tyle nie było problemem (od strony technicznej), że do gotowania w większości domów używano już w tym czasie gazu, tak więc nie było już kłopotów z utrzymywaniem ognia, przygotowywaniem drewna itd. Większym problemem było pieczenie chleba, bo jeszcze długi czas, tak jak kiedyś, używano do tego celu drewna (czasem dodatkowo, oprócz gazu, miało to jakoby poprawiać smak chleba). Chleb pieczono najczęściej raz w tygodniu, przechowywano w chłodnej komorze. Technologia wypieku nie zmieniła się od lat. Używano zasadniczo mąki żytniej, pieczono go na zakwasie naturalnym. Ciasto wyrabiano w drewnianej dzieży, na dnie zawsze pozostawiano trochę ciasta jako zaczyn na następne pieczenie.

            Jedną z najcięższych prac domowych było pranie, nawet po wprowadzeniu prymitywnych pralek mechanicznych pod koniec lat 50-tych. Potrzeba noszenia wody ze studni, podgrzewanie tej wody, wylewanie brudnej, wyżymanie dużych prześcieradeł, wszystko to było bardzo czasochłonne, a i wymagało niemałej siły fizycznej. Tutaj często nieodzowna była męska pomoc, wcześnie też do pomocy przy tej robocie były włączane dzieci. Prasowanie, od czasu elektryfikacji, przestało być uciążliwe. Żelazka elektryczne, obok oczywiście oświetlenia, to były pierwsze urządzenia elektryczne w domu. Wcześniej prasowano żelazkami rozgrzewanymi na gazie (żelazka na węgiel drzewny zarzucono pod koniec lat 40-tych), było to ogromnie uciążliwe, żelazko magazynowało niewiele ciepła, a do tego dochodziły problemy ze smoleniem (brudzeniem) prasowanej odzieży.

            Codziennym sprzątaniem domu zajmowały się od najwcześniejszych lat dzieci. Mieszkania nie były duże, tak że sprzątania nie było wiele (w lecie do sprzątania należało także wypędzanie much przy pomocy gałęzi), dość uciążliwe było zmywanie naczyń przy braku bieżącej wody, ale nie były to ciężkie prace. Gruntowne sprzątanie, z myciem okien, naprawami glinianej podłogi, a nawet malowaniem, przeprowadzano dwa razy do roku, przed Wielkanocą i Bożym Narodzeniem. Malowanie domu było dość uciążliwe ze względu na zamieszanie, jakie powodowało w maleńkim mieszkaniu. W początkach lat 50-tych zaczęto malować wnętrza na kolorowo (wcześniej tylko na biało), kładąc na to wzór (najczęściej kwiaty) wałkiem w innym kolorze. Zresztą moda ciągle się zmieniała. Malowano także duże wzory szablonami kupowanymi w Sanoku. Prace te wykonywały kobiety, mężczyźni tylko czasem im pomagali, często pomoc ta polegała jedynie na doradzaniu, jaki kolor czy odcień wybrać. Mimo uciążliwości, malowano mieszkanie bardzo często, częściej kuchnię (co roku), która szybko się brudziła. Pracą, którą kobiety wykonywały z przyjemnością, było dekorowanie domu różnego rodzaju makatkami, wyszywankami, serwetkami. Wiele zimowych wieczorów spędzały one na wyszywaniu makatek z hasłami typu: „Niechaj Ci Bóg dobry sprzyja, niech nieszczęście dom Twój mija”, czy „Smaczna woda zdrowia doda”. Dekorowane były także wszystkie święte figurki w domu, przy pomocy sztucznych kwiatów własnej roboty i gałązek cypryśnika czy świerka.

            Wyżywienie w rodzinach Strachoczan przedstawiało się ciągle bardzo skromnie, ale na przestrzeni lat 50-tych sytuacja pod tym względem uległa ogromnym zmianom. Trzeba zaznaczyć, że pod tym względem były dość duże różnice pomiędzy poszczególnymi rodzinami. W niektórych występowały nadzwyczajne wydatki, np. budowa domu czy zabudowań gospodarczych, co zmuszało rodzinę do życia w ostrym reżimie oszczędnościowym. W niektórych rodzinach ton życiu nadawało stare pokolenie, wychowane w dzieciństwie w skrajnej biedzie, przyzwyczajone do bardzo skromnego życia. W tych przypadkach skromna dieta była świadomym wyborem, a nie wynikiem biedy. Mięso jedzono ciągle bardzo rzadko, częściej tylko w okresie tradycyjnego „świniobicia”, tj. zazwyczaj w lutym, ze względu na łatwość przechowywania mięsa, a także na fakt przygotowywania na Wielkanoc tradycyjnych wędlin (obowiązkowo musiały być szynki i kiełbasy). Okres świąt Bożego Narodzenia był tradycyjnie bezmięsny, nie tylko Wigilia (ta oczywiście obowiązkowo). Za to nie brakowało w tym okresie ciast. Poza tymi dwoma okresami świątecznymi jadano niezwykle ubogo. Groch, fasola z suszonymi jabłkami i gruszkami (suszu z owoców przygotowywano w jesieni bardzo dużo, służył później do przyrządzania potraw oraz kompotu zwanego „juszką”), trzy razy dziennie ziemniaki z zsiadłym mlekiem lub „juszką”, kiszona kapusta, różnego rodzaju kasze przyrządzane na różne sposoby (jaglana, gryczana i jęczmienna), barszcz (nazwę „białego barszczu” nosiła strachocka odmiana doskonałego żuru z kiszonej żytniej mąki, barszcz z buraków zabielany nosił nazwę „kwasówki”), różnego rodzaju kluski (z makiem, twarogiem, tłuszczem ze skwarkami), placki z powidłami itd. itp. Mleko najczęściej jadano zsiadłe, odciągane, ze śmietany robiono masło przeznaczone na sprzedaż. Zresztą także większość twarogu, tak jak i jajek, sprzedawano na targu w Sanoku. Liczył się każdy grosz w domu. Przysmakiem były jak przed laty pierogi, obowiązkowa potrawa niedzielna w każdej strachockiej rodzinie. Robiono je przede wszystkim z ziemniaków z dodatkiem małej ilości twarogu, ale także z kapusty, twarogu (na słodko) i różnych owoców. Miarą oszczędności w odżywianiu rodziny był fakt, że w niektóre lata gospodynie warzyły z buraków melasę, której używano do słodzenia by zaoszczędzić na sklepowym cukrze.

            W rodzinach, które nie musiały oszczędzać na wydatki nadzwyczajne, można było gospodarzyć pieniędzmi trochę luźniej, można było przeznaczyć więcej pieniędzy na żywność. Czasem decydowały o tym kobiety, gospodynie. Te, które pochodziły z lepszych strachockich rodzin, a nie brakowało takich, wynosiły z domu trochę inne przyzwyczajenia kulinarne. Niektóre z nich (nie wszystkie!) potrafiły przeforsować swoje rodzinne upodobania kulinarne, wbrew tradycyjnie oszczędnym małżonkom. Stąd wyżywienie w tych rodzinach było trochę lepsze, bogatsze w potrawy mięsne, kotlety mielone (popularne „sznycle”), schabowe, zrazy. Rzadkością w diecie Strachoczan były ryby, docierały one do Strachociny bardzo rzadko, głównie jako śledzie solone i konserwy. Nie cieszyły się one powodzeniem, mimo stosunkowo niskiej ceny. Ryb słodkowodnych zasadniczo nie było.

            Sytuacja w zakresie wyżywienia szybko się zmieniała. Kobiety uczyły się gotowania i wypieku ciast nawzajem od siebie, a także z przepisów zamieszczanych w prasie (tygodniku „Przyjaciółka”, gazecie codziennej „Gromada-Rolnik Polski”) i w kalendarzach. Szczególnie jeśli chodzi o wypiekanie ciast trwał istny wyścig w poszukiwaniu nowinek. Z biegiem czasu nowinki kulinarne zaczęły wprowadzać dzieci wracające na wakacje czy na urlopy z miasta. Pod koniec lat 50-tych do kuchni zaczęły wchodzić standardowe potrawy „kuchni polskiej”, a także takie żywnościowe „technologie” jak wekowanie mięs, przyrządzanie na zimę kompotów, sałatek czy ogórków kiszonych. Wprowadzano także nowe rodzaje ciast (tortowe), nowe rodzaje warzyw, selery, szparagi (tylko próby), pory itd. Przebojem, długo później kontynuowanym, była sałatka warzywna z zielonych pomidorów, ogórków, cebuli itd. Ciągle jednak podstawowym warzywem była kapusta, na zimę przygotowywano ją w potężnej beczce, z całym ceremoniałem (kapustę w beczce ubijały dzieci nogami).

            Jeżeli chodzi o odzież, to na początku omawianego okresu ubierano się także bardzo ubogo i tanio. Mężczyźni nosili na co dzień drelichy robocze z kopalni. Podobnie buty, z tym że w lecie dużo chodzono boso (oczywiście, dzieci hasały boso od wczesnej wiosny do późnej jesieni). Kobiety nosiły tanie, kolorowe spódnice i bluzki bawełniane. Na głowach obowiązkowo chustki, zakładane tak, że przykrywały szczelnie włosy. Jedyną okazją wkładania lepszego odzienia były niedziele, święta i inne uroczystości, a także wyjazdy do miasta. Mężczyźni wkładali garnitury, w zimie ciepłe kurtki podbijane futrem owczym. Stare kobiety ciągle jeszcze nosiły coś w rodzaju stroju ludowego, zresztą fabrycznej produkcji. Dominującym elementem tego stroju była duża kraciasta chusta z grubej wełny, zarzucana na ramiona. Dużo odzieży przygotowywały kobiety same (w wielu domach były maszyny do szycia), szyjąc z materiałów nowych, a także przerabiając ze starej odzieży przysyłanej przez krewniaków z Ameryki. Dzieci, dopóki były małe, nosiły najczęściej ubrania szyte przez matki lub „ciotki”. W dekadzie lat 50-tych w dziedzinie ubioru miały miejsce także bardzo duże zmiany. Szczególnie dotyczyło to młodzieży, ale także dorośli zmieniali swoje upodobania. Oczywiście, odbywało się to często w atmosferze konfliktów i kłótni (jeżeli chodzi o młodzież). Każda nowa moda, którą chcieli naśladować młodzi, raziła rodziców, a szczególnie dziadków i babcie. Spodnie u dziewcząt, odkryte włosy (chodzenie bez chustki), krótkie fryzury (ondulowane tj. sztucznie kręcone), krótkie (powyżej kolan) spódnice, buty na wysokich obcasach, każda z tych rzeczy wywoływała istną burzę w domu. Tyczyło to głównie domów, w których dorastały córki, moda u chłopców zmieniała się wolniej, zmiany mniej rzucały się w oczy. Ale i tu nie obywało się bez problemów, kraciasta kurtka z „koca” (grubej wełny) z kapturem, zapinana na drewniane kołki, czy narciarskie buty (modne było wtedy noszenie w zimie tzw. narciarek, trzewików sznurowanych ze ściętymi czubami i szeroką podeszwą, służącą do mocowania nart), były niejednokrotnie przyczyną prawdziwych awantur rodzinnych. Następne pokolenie chłopaków będzie miało już, pod tym względem, sytuację niemalże komfortową. Chociaż i później nie obywało się bez docinków, na szczęście już tylko żartobliwych, przy wprowadzaniu w użycie obcisłych spodni czy dżinsów, ze strony ojców czy dziadków. Ale zmieniał się także ubiór rodziców, nawet ojców. Często było to wymuszane przez otaczającą rzeczywistość, po prostu nie można było kupić np. innych spodni jak tylko aktualnie modne, wąskie, a na szycie na miarę nie zawsze było Strachoczan stać. Poza tym często rodzice nosili odzież czy buty po dzieciach, które już nie korzystały z nich.

            Nie mniejsze zmiany jak w dziedzinie ubioru miały miejsce w sprawach higieny. Rewolucja w tej dziedzinie spowodowana była głównie przez powracające ze „świata” dzieci, ale także była wymuszona przez zmieniające się otoczenie, ofertę sklepów, wreszcie lekturę gazet z różnymi poradami i słuchaniem radia. Nowe nawyki higieniczne (chociaż do końca lat 60-tych Strachoczanie nie dorobili się łazienek w domach), mydła toaletowe, szampony, pasty do zębów, wody kwiatowe, wody po goleniu, perfumy, ręczniki frotowe, to wszystko weszło do domów Strachoczan na przestrzeni lat 50-tych, niestety nie stało się jeszcze obowiązującym standardem. Do prania używano coraz lepszych środków, podobnie do zmywania naczyń, czyszczenia odzieży, czyszczenia butów. Oczywiście, wszystko to było jeszcze nowością, nie było głęboko zakorzenione. Starsi, dziadkowie i babcie, dość opornie wdrażali się do używania tych wszystkich rzeczy.

            W artykule wykorzystano min. informacje z „Mojej kroniki” Stanisława Berbecia-Piotrowskiego.

Władysław Błaszczycha-Piotrowski      

 

ZE SPORTU

Piłkarze Górnika Strachocina w sezonie 2022/23 występowali w klasie A grupa Krosno I. Spisali się nieźle jak na swoje możliwości, zajęli 7 miejsce, wyprzedzając Zgodę Zarszyn, Remix Niebieszczany i Orła Bażanówkę, ale byli za LZS Długie i LZS Pisarowce. Mistrzem została drużyna Wiki Sanok, która powróciła do klasy okręgowej. W sezonie 2023/24 Górnik na razie (po 13 kolejkach) spisuje się bardzo dobrze, zajmuje 3 miejsce w tabeli, wyprzedzają go tylko rezerwy Cosmosu Nowotaniec i Sanovia Lesko.

Karpaty Krosno w sezonie 2023/24 występują w III lidze. Idzie im fatalnie, okupują ostatnie, 18-te miejsce, z marnym dorobkiem punktowym. Ekobal Sanok w sezonie 2023/24 występuje w IV lidze, na razie spisuje się średnio, zajmuje w tabeli 9 miejsce. Czarni Jasło w krośnieńskiej klasie okręgowej spisują się bardzo dobrze, są na pierwszym miejscu w tabeli, Wiki Sanok są w tej klasie na 10. miejscu.

Sanoccy hokeiści, którzy w sezonie 2022/23 po pewnych perypetiach, w tym także finansowych, występowali jako Marma Ciarko STS Sanok (Marma to firma produkująca folie ogrodowe), spisywali się przeciętnie (na miarę swoich możliwości). Po sezonie zasadniczym zajęli 6 miejsce z dorobkiem 55 punktów. W play off już w ćwierćfinale odpadli przegrywając z GKS Tychy (późniejszym wicemistrzem Polski) 0:4 (w meczach). Natomiast ponownie doskonale spisali się juniorzy UKS Niedźwiadki MOSiR Sanok, którzy obronili tytuł mistrzów Polski w swojej klasie rozgrywkowej wygrywając w finale dwukrotnie z Polonią Bytom (4:3 u siebie i 2:1 w Bytomiu). Sezon 2023/24 Marma Ciarko STS Sanok rozpoczęła bardzo słabo.

Niestety, żużlowcy Celfast Wilki Krosno nie utrzymali się na dłużej w ekstraklasie, zapewne najsilniejszej lidze żużlowej na świecie! Mimo wzmocnienia się Australijczykiem Jasonem Doylem (byłym mistrzem świata z 2017 r.!), krośnieńskie Wilki podzieliły los wszystkich debiutantów z ostatnich 4 lat i po roku musiały opuścić ekstraklasę. W kolejnym sezonie będą startować w I lidze. Doskonale spisali się jednak młodzi żużlowcy Wilków z Krosna w U24 Ekstralidze. W pięknym stylu zakończyli fazę zasadniczą i wygrali fazę finałową zajmując pierwsze miejsce przed GKM Grudziądz, Falubazem Zielona Góra i Stalą Gorzów.

 

 

ODESZLI OD NAS

Urszula Winnicka, z domu Schaal, z Mikołowa na Górnym Śląsku

18 kwietnia 2023 r. zmarła na Śląsku Urszula Winnicka, z domu Schaal, żona Tadeusza Winnickiego (urodzonego 6.04.1938 r. w Strachocinie), syna Zofii z Wołaczów-Piotrowskich i Jana Winnickich. Urszula i Tadeusz mieszkali w Mikołowie na Górnym Śląsku, mieli córkę Sabinę (ur. 3.04.1970 r., zamężna za Tomasza Mrowca) i dwoje wnuków: Olgę (ur. 2003 r.) i Seweryna (ur. 2009 r.).

Dariusz Dąbrowski z Siodeł k. Kielc

23 lipca 2023 zmarł w Kielcach Dariusz Dąbrowski, syn Barbary z Błaszczychów-Piotrowskich i Tadeusza Dąbrowskiego (obydwoje ze Strachociny). Dariusz (ur. 13.04.1964 r. w Sanoku) ukończył Politechnikę Świętokrzyską w Kielcach, był inżynierem budownictwa. Ożenił się z Anną Zych (ur. 1965 r. w Kielcach), z którą miał dwóch synów, Oskara (ur. 1989 r., zm. 2014 r.) i Aleksandra (ur. 1991 r.). Mieszkał z rodziną w Siodłach pod Kielcami. Pracował jako inżynier specjalista od żelbetu na budowach w różnych miejscach w Polsce, także za granicą, m.in. w Danii, w Kopenhadze na budowie metra. Dariusz został pochowany na cmentarzu kieleckim.

Mowa pożegnalna syna (Aleksandra) na pogrzebie ojca (Dariusza Dąbrowskiego) w Kielcach:

Na wstępie chciałbym serdecznie powitać wszystkich tu zgromadzonych rodzinę, przyjaciół, bliższych i dalszych znajomych Taty/Darka. Na pewno byłby szczęśliwy, gdyby mógł Was tutaj wszystkich teraz zobaczyć.

Tata był dobrym, szczodrym i silnym człowiekiem. Bez względu na to, jakie przeszkody życiowe go spotykały, zawsze stawiał czoła wyzwaniom z odwagą i optymizmem. Chociaż było mu ciężko, gdy musiał wyjechać do pracy z dala od domu, nigdy nie narzekał. Myślę że czerpał ogromną radość i satysfakcję z tego, że ciężką pracą może zadbać o rodzinę. Co by się nie działo zawsze wiedziałem, że zawsze mogę liczyć na jego pomoc.

Mimo że Tata nie był człowiekiem przesadnie wierzącym, z pewnością przekazał nam wartości, które są fundamentem dobrego życia. Jego uczciwość, empatia i szacunek dla innych były wzorem do naśladowania. Bez wątpienia dzięki niemu staliśmy się lepszymi ludźmi. Miał ogromne poczucie humoru. Lubił żartować i wygłaszać czasem kontrowersyjne opinie, czym nie raz przyprawiał swoją teściową o ból głowy. Swoim szczerym uśmiechem potrafił rozjaśnić najbardziej ponure dni. Lubił podróżować, dużo czytał i inspirował mnie do odkrywania świata, i poznawania nowych rzeczy. Jego odejście pozostawiło w naszych sercach ogromną pustkę. Jesteśmy Mu wdzięczni za wspólne chwile, za każdy uśmiech, za każdą radę, za każdy gest dobroci. Kochamy Cię Tato i zawsze będziesz w naszych sercach. Spoczywaj w pokoju, Tato.

Dziękujemy Wam wszystkim za obecność i wsparcie w tym trudnym czasie. Dzięki Wam możemy razem podzielić ból straty i uczcić pamięć o naszym kochanym Tacie

Elżbieta z Rymanowskich Błaszczycha-Piotrowska z Gdańska

28 lipca 2023 r. zmarła w Gdańsku Elżbieta Antonina z Rymanowskich Błaszczycha-Piotrowska, żona Tadeusza Stanisława Błaszczychy-Piotrowskiego. Elżbieta urodziła się 26 listopada 1949 w Ostrowie Wielkopolskim, w kolejarskiej rodzinie Rymanowskich - kolejarzami byli zarówno jej ojciec, jak i obydwaj dziadkowie. Dziadek ze strony matki był powstańcem wielkopolskim, żołnierzem Republiki Ostrowskiej z roku 1918. Dzieciństwo i młodość spędziła w Bystrzycy Kłodzkiej, gdzie PKP skierowała do pracy Jej ojca. Tam chodziła do Liceum Pielęgniarskiego, a potem pracowała jako pielęgniarka. Ukończyła też Studium Nauczycielskie we Wrocławiu i studia na Akademii Medycznej w Lublinie, gdzie uzyskała stopień magistra. W tym czasie już pracowała (od roku 1974), jako nauczycielka pielęgniarstwa, w Liceum Medycznym w Gdyni, skąd odeszła dopiero na emeryturę (w tym czasie nie było to już liceum medyczne, lecz medyczna szkoła policealna). Do rodziny Piotrowskich-Błaszczychów weszła w roku 1974, gdy poślubiła (ślub cywilny 9 lutego, kościelny 13 lipca, obydwa w Ostrowie) Tadeusza Piotrowskiego-Błaszczychę. W latach 1975 i 1976 urodziła córki, Elizę i Justynę, które jednak wkrótce po urodzeniu zmarły. Leżą teraz we wspólnym grobie z matką. Syn Jarosław, którego urodziła 21 stycznia 1978 r., jest profesorem UKSW w Warszawie w dziedzinie psychologii. Żonaty z Magdaleną Żemojtel (też prof. UKSW), ma syna Przemysława. Elżbieta, cicha, spokojna, życzliwa ludziom i lubiana przez ludzi, potrafiła się cieszyć wszystkim, każdym drobiazgiem.

Maria Giyr-Piotrowska, z domu Hoznar, ze Strachociny

W sierpniu zmarła w Strachocinie, w wieku 88 lat, Maria Giyr-Piotrowska, z domu Hoznar, wdowa po Stanisławie Giyrze-Piotrowskim (ur. 2.10.1936 r., s. Andrzeja). Maria była z wyuczonego zawodu pielęgniarką, jako pielęgniarka pracowała w sanockim szpitalu. Maria i Stanisław mieszkali w Strachocinie, mieli troje dzieci: Dorotę (ur. 1964 r.), Agatę (ur. 1966 r.) i Piotra (ur. 1969 r.). Spoczęła na strachockim cmentarzu, obok męża Stanisława.

Wiesław Kucharski z Sanoka

25 sierpnia 2023 r. zmarł w Sanoku Wiesław Kucharski, syn Marianny z Galantów i Stefana Kucharskich, potomek (praprawnuk) Walentego Szuma-Piotrowskiego. Wiesław urodził się w 1957 r. w Strachocinie. Żonaty był z Urszulą Kuklą, miał z nią dwie córki: Kamilę (ur. 1983 r.) i Magdalenę (ur. 1984 r.).

 

NOWINY GENEALOGICZNE

Od Pani Małgorzaty Piotrowskiej „spod mogiły” z Ustrzyk Dolnych, żony Marka Piotrowskiego, otrzymaliśmy miłe nowiny genealogiczne. Córka Małgorzaty i Marka Piotrowskich „spod mogiły”, Alicja (ur. 1995 r.) wyszła za mąż za Fabiana Kisilewicza, syna Marioli, z domu Szafran, i Andrzeja Kisilewiczów. Ślub odbył się 23 kwietnia 2022 r. 8 października 2022 r. urodziła się ich córka Helena.

 

 

LISTY OD CZYTELNIKÓW

Z Ustrzyk Dolnych, stolicy polskich Bieszczad, otrzymaliśmy miły list od Pani Małgorzaty Piotrowskiej „Spod mogiły”, żony Marka Piotrowskiego. Pani Małgorzata dziękuje nam za „Sztafetę pokoleń”, czeka na kolejne numery i przesyła informacje do naszej rubryki „Nowiny genealogiczne” - córka Małgorzaty i Marka Piotrowskich, Alicja, wyszła za mąż za Fabiana Kisilewicza, młode małżeństwo doczekało się córeczki Heleny (patrz Nowiny genealogiczne). Pani Małgorzato, dziękujemy za miły list i nowiny, prosimy o dalsze nowiny z Ustrzyk Dolnych (nie tylko o najbliższej rodzinie, ale o mieście i Bieszczadach).

 

 

ROZMAITOŚCI

1. Wspomnienie z dzieciństwa naszego „Ślązaka” - Tadeusz Winnicki

Fragment listu Tadeusza Winnickiego, syna Zofii z Wołaczów-Piotrowskich

            W poniższym tekście chcę przekazać garść wspomnień o moich zabawach z dzieciństwa i młodości (lata 1945-56 – red.) w Strachocinie. Zacznę od lata, najprzyjemniejszej pory roku. 15 sierpnia to data, którą szczególnie pielęgnuję w pamięci. Kilka dni przed 15 sierpnia rozpoczynały się przygotowania do wymarszu lub wyjazdu na odpust do Starej Wsi. My z reguły jeździliśmy furmanką chociaż ja dwa razy byłem pieszo. Może nie chodziło nam, dzieciom, o przeżycia religijne ale sam udział w tym ogromnym festynie czy jarmarku. Wokół bazyliki były setki kramów na których można było kupić wszystko, od dewocjonaliów po słodycze, zabawki i szklankę drogiej wody. Piesi wychodzili często dzień wcześniej i nocowali w Starej Wsi w stodołach, aby już rano być na nabożeństwie. My wracając z odpustu raz zatrzymaliśmy się w Brzozowie na rynku i tata kupił nam pierwszy raz lody. Ich smaku nie zapomnę do końca życia. Wracając z odpustu zawsze zatrzymywaliśmy się w Woli Góreckiej u cioci Celki. Oni mieli wspaniałe wiśnie, które czekały zerwane dla nas. Gdy nie jechaliśmy na odpust do Starej Wsi to z pięknym bukietem z kwiatów, ziół i zboża szliśmy do kościoła u nas na nabożeństwo i poświęcenie bukietu. Ja tę tradycję pielęgnuję do tej pory i niosę piękny bukiet do kościoła 15 sierpnia. Muszę się pochwalić, że ostatnio nawet sąsiadki proszą mnie o zrobienie im bukietów.

            Po sierpniu zbliża się jesień i wykopki. Dla dzieci największą frajdą w czasie wykopków było palenie ogniska i pieczenie ziemniaków, buraków cukrowych i bobu. Popularne były kadzidełka zrobione z puszki zawieszonej na drucie i porobionymi w niej otworkami w dnie i z boku. W takiej puszce rozpalało się ogień i machało jak kadzidłem. Można było w niej upiec ziemniaki.

            Jako dzieci czekaliśmy na odpust św. Katarzyny. Na odpuście kupowało się św. Mikołaje z piernika, różnego rodzaju ozdoby choinkowe i słodycze. Z końcem listopada siało się w skrzynkach lub doniczkach owies dla konia, którym przyjedzie św. Mikołaj. Skrzynkę z zielonym owsem (lub doniczkę) stawiało się wieczorem 5 grudnia za oknem, aby w nocy św. Mikołaj mógł nakarmić konia. Dzieciom św. Mikołaj chował pod poduszkę skromne paczki. Po św. Mikołaju zaczynały się przygotowania do Bożego Narodzenia. Już jako chłopcy w szkole podstawowej przygotowywaliśmy tzw. Herody. Były to skromne jasełka z Dzieciątkiem, Świętą Rodziną, i koniecznie z diabłem, Żydem i Śmiercią. Takie jasełka odgrywało się w domach za co dostawało się słodycze a czasem pieniądze.

            Wigilie wyglądały inaczej niż obecnie. Przy wigilijnym stole spotykały się całe familie. My na początku zaczynaliśmy wigilię u sąsiada Władysława „Kozłowskiego”-Piotrowskiego, później była wigilia u nas, a na końcu w rodzinnym domu mojego dziadka u Winnickich. Tam była niezwykła wigilia. Rozpoczynał ją brat mojego dziadka Paweł Winnicki (dziadek Józef już nie żył - red.). Rzucał po kątach ząbkami czosnku wypędzając w ten sposób złe duchy. Potem każdy musiał zjeść ząbek czosnku z solą. Do wigilii podawano oprócz tradycyjnych dań jak pierogi, gołąbki, pęczak z owocami, grzybami czy kapustą także kutię i kwas. Izba była przystrojona w choinkę i duży snop słomy w kącie. Po zakończeniu wieczerzy starszyzna raczyła się alkoholem a dzieci i młodzież rozkładały snop słomy na podłodze i rozpoczynały igraszki. Słoma na podłodze musiała zostać aż przyjdą „śmieciorze” czyli kawalerowie do panny i posprzątają. Dlatego na chłopców, którzy w tym czasie chodzili do dziewczyn mówiono „śmieciorze”. Po ostatniej wieczerzy wigilijnej wszyscy szli do kościoła na Pasterkę. Do dziś słyszę jak na początku Pasterki pełny kościół ryknął „Bóg się rodzi”, a księdza podziwiam jak wytrzymywał w oparach śpiewających setek ludzi po alkoholu i czosnku. Wieś w dniu wigilii trzęsła się od śpiewających kolędy rodzin chodzących na wigilie. Była ogromna radość. Po latach, gdy ze Śląska przyjechałem do Strachociny na wigilię myślałem, że będzie tak jak kiedyś. Nic z tych rzeczy, wieś w wieczór wigilijny cichutka i spokojna. Nie ma już tych wędrówek z jednej wigilii na drugą. W kościele wszyscy idą do komunii świętej a więc wigilie bez nadużywania alkoholu. Byłem zaskoczony tymi zmianami.

            W Sylwestra nie było zabaw jak dzisiaj. Dzieci i młodsza młodzież chodziła po „szczodrakach”, to znaczy po domach, składała życzenia noworoczne i śpiewała kolędy. Otrzymywała za to „szczodrak”, czyli bułkę, do której wciśnięta była moneta. W ten sposób, oprócz bułek można było uzbierać kilka złotych. Starsza młodzież czyli kawalerowie w czasie Świąt Bożego Narodzenia chodziła z kolegami do swoich dziewczyn i tam bawiła się często do rana. Ja gdy byłem już dorosły miałem w Strachocinie swoją dziewczynę. W pewne Boże Narodzenie postanowiłem zabawić się z kolegami u niej. Wieczorem podchodzimy z kolegami (i alkoholem) pod jej dom i przez okna widzimy, że uprzedziła nas inna grupa i już się bawi. Co robić? Zapada decyzja. Zawiązujemy drzwi za klamkę i ogrodzenie tak, aby drzwi nie można było otworzyć. Wchodzimy do stodoły, wyciągamy wóz drabiniasty, wciągamy go po drabinie i wstawiamy na szczycie dachu krytego słomą, okrakiem. Ze stodoły wynosimy snopki słomy i ładujemy na wóz na dachu. Po załadowaniu wozu słomą poszliśmy bawić się do dziewczyny kolegi. Na św. Szczepana ludzie z góry wsi idąc do kościoła widzą na dachu furę załadowaną słomą. Ubaw był niesamowity, a gospodarze mieli masę roboty.

            My mieliśmy taką paczkę, która robiła różne kawały i dowcipy. Jeden z kolegów gdzie się zjawił, a była tam choinka, zjadał z niej bombki. Nie będę pisał o spotkaniach opłatkowych bo pisał już o nich kiedyś ks. Kazimierz Piotrowski „z Kowalówki”. Ja brałem w nich udział już od szóstej klasy szkoły podstawowej aż do matury, ponieważ byłem przydatny. Grałem w przedstawieniach z dorosłymi, graliśmy po kilka przedstawień w roku. Ja byłem jedynym dzieciakiem w tym gronie. Muszę się pochwalić, że po ukończeniu szkoły podstawowej kierownik szkoły w opinii do liceum ogólnokształcącego w Sanoku napisał, że takiego talentu aktorskiego liceum nie może zmarnować.

            Za moich dziecinnych lat nie mieliśmy takich zabawek jak dzisiaj. W zimie były łyżwy zrobione z drewnianego klocka podbitego grubym drutem i przywiązanego do butów. Na takich łyżwach zjeżdżało się z ”ogromnej” góry u Galantów na plac przed szkołą. Ja miałem sanki ukute przez ojca w kuźni. Gdy zrobiła się wiosna atrakcją dla chłopców było ganianie z widełkami z drutu, którymi popychało się obręcz. Za obręcz często służyły stalowe koła z zębami do środka ze spalonych czołgów.

            Podstawową grą na wiosnę dla chłopców była kociumyra. W grze brało udział kilku chłopców z kijami. Pole gry wyglądało następująco: na łące robiono dołek a w promieniu 2 - 3 metrów od tego dołka, na obwodzie w miarę regularnego koła robiono tyle dołków aby było ich o jeden mniej niż ilość biorących w grze uczestników. Grę rozpoczynali wszyscy kręcąc się z włożonymi do środkowego dołka kijami i chóralnie deklamując „kociumyra raz, kociumyra dwa, kociumyra trzy”. Po „trzy” wszyscy wyjmowali swoje kije ze środkowego dołka i wkładali je do dołków na obwodzie. Niestety, dołków na obwodzie nie wystarczało dla wszystkich. Gapowicz zostawał bez dołka i musiał on kijem „zaturlać” do środkowego dołka puszkę leżącą poza obwodem dołków. Wszyscy pozostali gracze utrudniali mu to wybijając kijami puszkę jak najdalej na zewnątrz. Gdy taki wybijający wyjmował swój kij z dołka to „turlający” puszkę do środka mógł skorzystać z okazji i wstawić swój kij w pusty w tym czasie dołek. Gdy zrobił to sprytnie to następowała zmiana roli, wybijający stawał się „turlającym” puszkę do środka. Grano aż do skutku, aż komuś udało się „zaturlać” puszkę do środkowego dołka. Wtedy zabawa zaczynała się od nowa. Była to dziecięca odmiana hokeja na lodzie. Można było przy tym mocno oberwać kijem po nogach albo wybitą puszką po głowie.

            Trochę starsi w okresie mojego dzieciństwa prowadzili straszne boje w „wyganiaczce” góra - dół. Dwie drużyny, jedna z góry wsi, druga z dołu, ustawiały się na drodze przed szkołą (dawną, w środku wsi - red.) w odległości od siebie kilkunastu metrów. Gracz jednej z drużyn rzucał kołem wyciętym z pnia drzewa w stronę przeciwnej drużyny. Przeciwnicy starali się to koło toczące się po drodze zatrzymać. Z tego miejsca w którym zatrzymali koło oni rzucali go w stronę przeciwną. Ponieważ koło było dość ciężkie, toczyło się z dużą prędkością, trudno go było zatrzymać. Używano do tego sztachet, desek i kijów,. Rozpoczynano rzut zawsze z tego miejsca gdzie koło się zatrzymało. Wygrywała ta drużyna, która rzuciła tak koło, że dotarło do mety u przeciwnika. Drużyna „dołu” wygrywała gdy wygnała „górę” na most na Potoku Różowym, za domem Michalskich, a drużyna „góry” gdy wygnała „dół” na zakręt drogi koło Bernarda Winnickiego (za miejscem gdzie do Potoku Różowego wpada Potok Kiszkowy). Gra była zawsze zacięta, do tego niebezpieczna, bo oberwać takim pędzącym kołem nie było przyjemnie.

            Na Wielkanoc atrakcją było strzelanie z puszek po farbie do których wkładano karbid zamoczony w wodzie i zamykano wieczkiem. W dnie puszki był otworek przez który zapalano gaz wydzielający się z karbidu. Strzelanina rozpoczynała się w Wielki Czwartek a kończyła w Poniedziałek Wielkanocny. W Poniedziałek Wielkanocny kropiło się pole. Kropiący pole dostawał święcone jajka, kiełbasę i jak był dorosły buteleczkę alkoholu. Kropiący szedł polem i na zagonach gdzie zasiana była pszenica kropił i wkładał do ziemi żółtko z jajka aby pszenica była żółta, na zagonach żyta wkładał białko aby chleb był biały. Na ostatnim zagonie wtykał kropidło do ziemi, jadł kiełbasę i jak był dorosły popijał wódeczką. Chłopcy którzy chodzili w Wielkanoc na prywatki do dziewczyn nazywani byli „pokropiarzami” ponieważ zawsze któryś z nich kropił pole.

            Jeszcze kilka słów o zwyczajach Zielonoświątkowych. Oprócz majenia gałęziami lipy domów w Zielone Świątki ciekawym zwyczajem było wyróżnianie tego raz w roku, który wypasał rano w Zielone Świątki krowy. Dostawał on rano przed wypędzeniem krów patelnię, masło, jajka i bułki. Po dopędzeniu krów na łąkę w polu, u nas pod góry Kiszkowe, rozpalał ognisko i smażył jajecznicę, którą zajadał z bułką. Krowy dobrze, spokojnie się pasły, bo na tej łące wcześniej krów nie pasiono, oszczędzano trawę na to jedno, wyjątkowe pasienie. Często piekliśmy jajka oblepione gliną w ognisku. Było to duże wyróżnienie dla dzieci pasących krowy gdyż była to rzadka okazja najeść się jajecznicy czy pieczonych jajek do syta. Zdecydowaną większość jajek z reguły sprzedawano na targowisku w Sanoku.

Zwyczaje w Strachocinie w okresie swojego dzieciństwa opisał Tadeusz Winnicki, ur. 1938 r., syn Zofii z Wołaczów-Piotrowskichabsolwent sanockiego Liceum (matura 1956 r.), absolwent Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach (chemia) i absolwent Politechniki Śląskiej w Gliwicach (automatyka), były dyrektor jednej z kopalni węgla na Śląsku.

 

2. Uzbrojenie pierwszych sołtysów Strachociny

17 lutego 2023 r. w sanockim Zamku, w pięknej okrągłej Sali Gobelinowej przy pełnej frekwencji (miejsc siedzących było brak) odbyła się sesja naukowa związana z uroczystością 500-lecia renesansowego zamku sanockiego. 500 lat temu z inicjatywy królowej Bony (zamek był jej własnością tytułem oprawy wdowiej po śmierci męża Króla Zygmunta I Starego) starosta sanocki Mikołaj Wolski przebudował zamek w stylu renesansowym (na podwalinach wcześniejszego - gotyckiego). Podczas konferencji wygłoszono dziewięć ciekawych referatów:
                        - prof. dr hab. Jerzego Sperki - Zamek w Sanoku ośrodkiem władzy monarszej w końcu XIV i na początku XV w.,
- mgr Marii Zielińskiej, dr Piotra Kotowicza i mgr Marcina Glinianowicza - Obwarowania miejskie Sanoka w średniowieczu i okresie staropolskim,
- mgr Gabrieli Glinianowicz - Jak Król Jagiełło do ślubu szedł, czyli moda dworska w dobie pierwszych Jagiellonów,
- prof. dr hab. Bożeny Czwojdrak - Królowa Zofia Holszańska i jej sanockie dziedzictwo,
- dr Łukasza Bajdy - Rodziny gniazdowe Ziemi Sanockiej w epoce Jagiellońskiej,
- mgr Pawła Skowrońskiego - Zbrojni ziemi sanockiej doby późnośredniowiecznej monarchii jagiellońskiej w świetle źródeł pisanych,
- dr Tomasza Ratajczaka - Szesnastowieczny pałac królewski na zamku w Sanoku na tle architektury rezydencjonalnej ostatnich Jagiellonów,
- dr Andrzeja Gliwy - Między zniszczeniami wojennymi a kolektywną pamięcią kulturową. Dyskursywne praktyki mnemoniczne w społecznościach wiejskich ziemi sanockiej po inkursjach tatarskich z 1624 i 1672 r. na tle zniszczeń wojennych i strat demograficznych,
- mgr Grzegorz Potoczny, Zamek Królewski w Sanoku w świetle źródeł.
                       

Po referatach prowadzono niemniej ciekawe dyskusje. Zapewne z naszego (strachockiego) punktu widzenia ważna była dyskusja na temat referatu pani Bożeny Czwojdrak, dotyczącej królowej Zofii Holszańskiej (Sonki). Prawdopodobnie w okresie władania przez nią starostwem sanockim (jako oprawą wdowią po śmierci jej męża króla Władysława Jagiełły) królewska wieś Strachocina została wyłączona z kompleksu posiadłości starostwa sanockiego i przekazana oddzielnie w dzierżawę jako zastaw za pożyczone pieniądze. Ten zastaw, w rękach różnych dzierżawców, trwał aż do rozbiorów, dopiero rząd austriacki sprzedał ją zapewne ówczesnym dzierżawcom.

Ale chyba najciekawszy był referat Pawła Skowrońskiego (występował w roli rycerza-szlachetki podczas naszego II Zjazdu w 2017 r.), który w swoim referacie wspomniał o uzbrojeniu ochronnym sołtysów biorących udział w pospolitym ruszeniu za panowania króla Kazimierza Wielkiego, posługując się przykładem sołtysów ze Strachociny. Nasza koleżanka redakcyjna Róża Nebesio z Sanoka (żona Jana, syna Michaliny z Błaszczychów-Piotrowskich przesłała nam list z informacją od Pawła Skowrońskiego, w którym on pisze: „Oto zmodyfikowany fragment artykułu który napisaliśmy z Piotrem Kotowiczem parę lat temu: Nadzwyczaj kompletny zestaw uzbrojenia ochronnego przedstawiony został w tekście przywileju lokacyjnego Strachociny wystawionego przez króla Kazimierza Wielkiego w 1369 r. Jak z niego wynika, tamtejsi sołtysi – Piotr i Grzegorz - mieli obowiązek udziału w pospolitym ruszeniu „in duabus joppis, uno pancerio, pilleo, manicis fereis, balista et equo”. Wspomniane jako pierwsze, duae joppe, to określenie płatów, popularnej w XIV. wiecznej Europie, tekstylnej bądź skórzanej kamizeli z przynitowanymi od wewnątrz stalowymi płytkami. Jak wynika z zacytowanego dokumentu, pod płaty sołtysi mieli zakładać jako dodatkowe zabezpieczenie kolczugę (pancerio), ich głowy osłaniane miały być przez kapalin (pilleo) czyli hełm w formie żelaznego kapelusza, a kończyny górne przez manicis fereis, czyli zapewne płytowe naręczaki. Pomimo iż opis dotyczy strzelca, którego główną bronią jest kusza (balista), to zestaw uzbrojenia ochronnego jakim miał dysponować strachociński sołtys przedstawia się solidnie, a gdyby nie brak płytowych osłon nóg, z powodzeniem odpowiadałby ekwipunkowi ówczesnego ciężkozbrojnego rycerza”. Tutaj ciekawy jest fakt, że sołtysami Strachociny byli bracia Piotr i Grzegorz z Kunowy, którzy otrzymali od króla przywilej na założenie wsi. Nie zawsze tak było, często właściciele przywileju lokacyjnego założenie wsi zlecano „zasadźcy”, który później zostawał sołtysem. W przypadku Strachociny można było domniemywać, że ten „zasadźca” nosił nazwisko Strachota, stąd się wzięła nazwa wsi Strachocina. Czyżby bracia z Kunowy nosili nazwisko Strachota? Dlaczego nie ma go na przywileju królewskim?

 
Na zdjęciu stoją od lewej: Piotr Kotowicz (w kapalinie), w środku Paweł Skowroński i Bartosz Przybylski.
Zdjęcie zostało zrobione podczas rekonstrukcji historycznej na dziedzińcu Zamku Królewskiego w Sanoku.

     
 
Występ mgr Pawła Skowrońskiego na konferencji.

Opracowano na podstawie listów Róży Nebesio z Sanoka.

 

3. Strachocina, sanocki zamek i skansen w obiektywie – Małgorzata Dąbrowska

Nasza koleżanka redakcyjna, „korespondentka” z Sanoka, Małgorzata Dąbrowska, córka Władysławy z Błaszczychów-Piotrowskich, wzięła udział w wycieczce klubu nauczycieli-emerytów z Sanoka po Pogórzu Dynowskim, w trakcie której nauczyciele odwiedzili: Dynów, Dubiecko, Dylągową, po drodze także Strachocinę, przede wszystkim Bobolówkę, bo to było 16 maja, cykliczna uroczystość na Bobolówce. Wszyscy byli zachwyceni tym co się dzieje na Bobolówce. Podziwiali księdza prałata Niżnika, który jest autorem tego, że Strachocina wyrasta na wielki ośrodek pielgrzymkowy, ściągają do niej autokary i pielgrzymi z całej Polski, żeby szukać pocieszenia u Św. Andrzeja Boboli, jednego z Patronów Polski, Patrona od „Jedności narodowej i społecznej”. Małgorzata zrobiła kilka zdjęć, cztery z nich zamieszczamy poniżej. Przy okazji przesłała także kilka zdjęć z ciekawych imprez w Sanoku, które także załączamy.

 
Strachocina – widok z Bobolówki w kierunku szkoły (po lewej, u góry).
Po prawej stronie wjazd na Bobolówkę i dawna aleja dworska. Za nią, zupełnie niewidoczny, strachocki cmentarz, na którym znajduje się tablica pamiątkowa Stefana Piotrowskiego (1667 – 1757), przodka Piotrowskich ze Strachociny.

 
Pomnik 100-lecia odzyskania niepodległości Polski
     
 
Święty Andrzej Bobola, Męczennik,Jezuita, kaznodzieja, patron Polski
 
Główny ołtarz kaplicy Św. Andrzeja Boboli na Bobolówce
     
 
Plener malarski w Sanoku
- ekspozycja malarska na placu przed sanockim zamkiem

 
W sanockim skansenie wielotematyczny doroczny Jarmark
- byli tam także artyści rzemiosła – przy pracy kowal
     
 
Autorka zdjęć Małgorzata Dąbrowska
- prezentuje bardzo ciekawy „kwiat”

 

4. Strachockie rody - Adamscy - Adamiakowie– odc. 2

Kontynuujemy prezentację krótkich „portretów” rodów strachockich, które na przestrzeni wieków wchodziły w relacje małżeńskie z potomkami Stefana Piotrowskiego. Te „portrety” zostały sporządzone na podstawie materiałów zgromadzonych w okresie przygotowywania książki „Piotrowscy ze Strachociny w Ziemi Sanockiej – Genealogia rodu i najdawniejsze dzieje” i niewykorzystanych w całości w tej książce. W żadnym wypadku nie roszczą sobie pretensji do miana monografii rodów, ale dla zainteresowanych mogą być ciekawe. W poprzednim numerze „Sztafety”, w pierwszym odcinku „portretu” Adamiaków, zamieściliśmy ogólne informacje o Adamskich - Adamiakach i przedstawiliśmy potomków Michała Adamskiego – Adamiaka w Strachocinie. W tym odcinku przedstawiamy potomków Józefa Adamskiego – Adamiaka – noszących nazwiska Adamiaków i Puczów.

Drugim Adamskim w Strachocinie, który pozostał jeszcze w drugiej połowie XVIII w. przy swoim oryginalnym nazwisku „Adamski” był Józef Adamski. Był on zapewne młodszym bratem Michała. Ale nie jest to pewne, jedynym śladem tego może być to, że tak jak Michał przy trzecim dziecku został wpisany do „Księgi chrztów’ jako Pucz. Józef urodził się ok. 1750 r., jeszcze przed założeniem strachockiej „Księgi Metrykalnej”. Prawdopodobnie ożenił się najpierw z Katarzyną Radwańską, wdową. Ślub odbył się w 1771 r. (świadkami byli Andrzej Lisowski i Michał Błażejowski), ale nie jest pewne czy to ten Józef, para nie miała dzieci figurujących w „Księdze chrztów”. Pewne jest, że Józef ożenił się z Franciszką Lisowską, co także świadczy dobrze o pozycji społecznej Adamskich we wsi. Nie wiemy nic pewnego o Franciszce, bardzo możliwe, że była córką Marcina Lisowskiego i Agnieszki, gospodarza w domu i gospodarstwie (dużym) w górnej części Strachociny, noszącym w austriackiej Galicji numer 7. Być może była siostrą Franciszka Lisowskiego i Agnieszki Lisowskiej. Z Franciszką Józef doczekał się trójki dzieci: Józefa (ur. ok. 1780 r.), Jana (ur. 24.11.1787 r.) i Tekli (ur. 19.09.1790 r.). Przy urodzeniu Jana ojciec Józef nosi nazwisko Adamski, przy urodzeniu Tekli wpisano już Pucz, mniej więcej w tym samym czasie jak Michałowi, prawdopodobnie starszemu bratu Józefa.

Starszy syn Józefa, Józef Junior, ożenił się z Agnieszką Błażejowską (ur. ok. 1784 r.), córką Andrzeja i Reginy Antoszyk. Nazwisko Antoszyk zostało zastąpione we wsi nazwiskiem Woźniak (strachoccy księża?), ale Regina nosiła jeszcze nazwisko Antoszyk. Po ślubie małżeństwo zamieszkało w domu nr 50 w dole wsi, należącym do Andrzeja Błażejowskiego. Z Agnieszką Józef Junior doczekał się z pewnością dwójki dzieci: Kacpra Sebastiana (ur. 6.01.1809 r.) i Michała (ur. 27.09.1814 r.). Być może także Marianny (ur. 3.07.1804 r.) i Wojciecha (ur. 20.04.1813 r.), ale przy nich zapisy w „Księdze chrztów” są niejednoznaczne. Z biegiem czasu, po śmierci teścia Andrzeja Błażejowskiego, gospodarstwo i dom nr 50 przeszedł w ręce Józefa, a po jego śmierci w ręce Kacpra Sebastiana Adamiaka, który we wsi był potocznie nazywany Sebastianem. Józef Junior zmarł 18 maja 1846 r., żona Agnieszka zmarła 10 grudnia tego samego roku, obydwoje spoczęli na strachockim cmentarzu.

Nie mamy wiadomości o losach dzieci Józefa Juniora i Agnieszki, z wyjątkiem Kacpra Sebastiana, który ożenił się z Marianną Galant. O tym małżeństwie opowiemy później.

Młodszy syn Józefa Seniora Adamskiego i Franciszki Lisowskiej, Jan, ożenił się z Teklą Orłowską, córką Antoniego, strachockiego organisty. Wydaje się to trochę dziwne, Orłowscy tylko przewinęli się przez Strachocinę, jednak zapisy w „Księdze Chrztów” przy synach Jana i Tekli są wyraźne, nie może być mowy o pomyłce. Jan i Tekla doczekali się tylko dwójki dzieci, synów: Jakuba (ur. 15.07.1832 r.) i Michała (ur. 26.09.1833 r.). Obydwaj synowie Jana urodzili się w domu nr 25, który, wraz z gospodarstwem przynależnym do niego, w wykazie austriackim z ok. 1790 r. widniał jako własność Wojciecha Pastuchowa, a pod koniec XVIII w. przeszedł w ręce Pączkowskich. Być może Pączkowscy mieli jakieś powiązania z Orłowskimi, stąd przejęcie domu nr 25 przez Jana Adamskiego (Adamiaka) żonatego z Orłowską. Jeżeli chodzi o losy życiowe synów Jana to mamy wiadomości tylko o Jakubie. Ożenił się on z Józefą Szymańską, więcej o tym małżeństwie opowiemy później. Jego potomków nazywano we wsi „Pączkami” (do takiej formy zredukowano Pączkowskich w „Księgach”).

Córka Józefa Seniora i Franciszki, Tekla, wyszła za mąż za Fabiana Sebastiana Radwańskiego (ur. 20.01.1773 r.), wdowca, syna Andrzeja Radwańskiego i Reginy Lisowskiej, bogatego gospodarza z domu i gospodarstwa nr 16. Pierwszą żoną Fabiana była Anna Pisula, z którą miał czwórkę dzieci: Konstancję, Józefa, Andrzeja i Jakuba. Z Teklą Fabian doczekał się jeszcze dziewięciorga dzieci: Michała (ur. 19.09.1809 r.), Franciszka (ur. 30.08.1812 r.), Apolonii (ur. 30.01.1814 r.), Magdaleny (ur. 12.06.1817 r.), Wojciecha (ur. 26.03.1820 r.), Salomei (ur. 14.11.1822 r.), Marianny (ur. 24.10.1825 r.), Urszuli (ur. 26.10.1828 r.) i Zofii (ur. 19.04.1832 r.). Z córką Tekli i Fabiana, Zofią, ożenił Stanisław Fryń-Piotrowski, syn Franciszka, potomkami tego małżeństwa są „Błażejowscy”-Piotrowscy.

Jak wspomniano wcześnie, Kacper Sebastian Adamiak (Adamski), syn Józefa Juniora i Agnieszki Błażejowskiej, ożenił się z Marianną Galant (ur. 2.10.1811 r.), córką Mikołaja i Marianny Piotrowskiej. Ród Galantów był w drugiej połowie XVIII wieku jednym z najbogatszych, obok Radwańskich, rodów we wsi. W austriackim wykazie podatkowym z ok. 1790 r. Galantowie byli właścicielami trzech dużych gospodarstw w środku wsi, Józefa na prawym brzegu Potoku Różowego (nr 35), Jana (nr 40) i Stefana (nr 41) na lewym brzegu. Mikołaj był synem Jana. Marianna Piotrowska, matka Marianny, to córka Szymona, przodka Szumów-Piotrowskich, i Anny. Kacper Sebastian i Marianna mieli siódemkę dzieci: Mikołaja (ur. 3.12.1828 r.), Stefana (ur. 1.01.1831 r.), Zofię (ur. 5.05.1833 r.), Agnieszkę (ur. 2.01.1836 r.), Katarzynę (ur. 28.03.1838 r.), Józefa (ur. 15.03.1841 r.) i Andrzeja (ur. 17.11.1843 r.). Wszystkie dzieci Sebastiana (tak nazywano we wsi Kacpra Sebastiana, tak wpisywali go do „Księgi chrztów” księża) i Marianny rodziły się w domu nr 50, w dole wsi, który Adamiakowie odziedziczyli po Błażejowskich. Dom nr 50 pozostał w posiadaniu potomków Sebastiana do XX wieku. Żona Sebastiana, Maria z Galantów, zmarła w czasie epidemii, 26 kwietnia 1848 r., mając zaledwie 38 lat.

O losach Mikołaja, Zofii i Józefa, dzieciach Sebastiana i Marianny, nie mamy żadnych wiadomości. Córka Agnieszka miała dwójkę nieślubnych dzieci, Feliksa (ur. 28.08.1858 r.) i Małgorzatę (ur. 14.06.1867 r.). Nie było to w tym czasie w Strachocinie wyjątkową sensacją. Młodzież zachowywała się swobodnie, jak zawsze, od wieków, a środków antykoncepcyjnych nie było, zapewne nawet wiedza o tych sprawach nie była wielka. Nie wiemy nic o losach dzieci Agnieszki. Agnieszka zmarła 8.05.1881 r., w wieku 45 lat.

Kolejna córka Sebastiana i Marianny, Katarzyna, wyszła za mąż za Józefa Hylińskiego (Chylińskiego), ur. 27.02.1846 r., syna Jana Chylińskiego i Katarzyny Radwańskiej. Wcześniej także miała nieślubne dziecko, Szymona (ur. 15.10.1864 r.), ale Szymon zmarł jako niemowlę (zm. 11.05.1865 r.). Ślub Józefa i Katarzyny odbył się 23 stycznia 1871 r., świadkami byli Grzegorz Radwański i Karol Chyliński. Para doczekała się dwóch synów: Stanisława (ur. 1.04.1873 r.) i Jana (ur. 24.06.1876 r.). Niestety, obydwaj zmarli jako niemowlęta, Stanisław 13 maja 1873 r., Jan 7 sierpnia 1876 r. Katarzyna zmarła 1 marca 1886 r. w wieku 48 lat.

Synowie Sebastiana i Marianny, Stefan i Andrzej, pożenili się w Strachocinie, Stefan z Klarą Woźniak, Andrzej z Wiktorią Piotrowską. O tych małżeństwach i ich potomkach poniżej.

Syn Kacpra Sebastiana i Marianny, Stefan, ożenił się z Klarą Woźniak (ur. 12.08.1832 r.), córką Stanisława i Tekli Radwańskiej. Sebastian i Klara doczekali się ośmiorga dzieci: Jakuba (ur. 24.07.1855 r.), Marianny (ur. 28.11.1857 r.), Tomasza (ur.10.12.1859 r.), Antoniego (ur. 26.05.1862 r.), Franciszka (ur. 7.09.1864 r.), Wawrzyńca (ur. 8.08.1867 r.), Magdaleny (ur. 15.05.1869 r.) i Pauliny (ur. 22.01.1873 r.). Wszystkie dzieci Sebastiana urodziły się w domu nr 50. Niestety, nie wszystkim udało się dożyć do dojrzałości. Synowie, Franciszek (zmarł 20.06.1868 r.) i Wawrzyniec (zmarł krótko po bracie, 28.06.1868 r.) zmarli we wczesnym dzieciństwie. O pozostałych dzieciach Sebastiana i Klary, poza Jakubem i Antonim, nie mamy żadnych wiadomości.

Najstarszy syn Stefana i Klary Adamiaków, Jakub Adamiak, ożenił się z Józefą Szymańską (ur.4.08.1866 r.), córką Wojciecha i Teresy Kwolek. Szymańscy to stosunkowo nowy ród w Strachocinie. Pierwszym Szymańskim we wsi był dziadek Józefy, Wojciech Szymański, który na początku XIX wieku ożenił się z Katarzyną z Galantów, wdową po Szymonie Giyrze-Piotrowskim. Jakub i Józefa Adamiakowie doczekali się siedmiorga dzieci: Wojciecha (ur. 24.07.1885 r.), Marianny (ur. 6.04.1887 r.), Andrzeja (ur. 15.11.1892 r.), Cecylii (ur. 13.04.1895 r.), Grzegorza (ur. 21.11.1896 r.), Franciszka (ur. 15.09.1903 r.) i Małgorzaty (ur. 22.08.1906 r.). Niestety, wiadomości o dalszych losach dzieci mamy tylko o Wojciechu, Grzegorzu, Franciszku i Małgorzacie.

Najstarszy syn Jakuba i Józefy, Wojciech, ożenił się z Katarzyną Piotrowską (ur. 3.01.1886 r.), córką Józefa „Kozłowskiego”-Piotrowskiego i Marianny Kiszka. Katarzyna była wdową po Józefie Fryniu-Piotrowskim, zwanym we wsi „Sejem” (ponoć Józef po powrocie z Ameryki nadużywał angielskiego słowa „say” tzn. „mówię”). Z Józefem Katarzyna miała tylko córkę Zofię (ur. 14.05.1910 r.). Z Wojciechem doczekali się jeszcze dwóch córek: Bronisławy Anieli (ur. 8.01.1921 r.) i Magdaleny (ur. 26.05.1924 r.). Bronisława miała nieślubną córkę Zofię (ur. 6.06.1940 r.), która wyszła za mąż w Sosnowcu za Konstantego Dąbkowskiego. Młodsza siostra Bronisławy, Magdalena wyszła w Krakowie za mąż za Stanisława Woźniackiego.

Syn Jakuba i Józefy, Grzegorz, ożenił się Pauliną Wójtowicz (ur. 12.07.1903 r.), córką Józefa Woytowicza i Marianny Mogilanej, z którą miał córkę Zofię Elżbietę (ur. 17.05.1925 r.). Nie wykluczone, że Grzegorz i Paulina mieli więcej dzieci, ale nie są ujęte w strachockiej „Księdze chrztów”.

Syn Jakuba i Józefy, Franciszek, ożenił się z Wandą Ziembicką w Jasionowie, wiosce leżącej kilkanaście kilometrów na zachód od Strachociny. Nic nie wiemy o nim, być może nie mieszkali oni w Jasionowie, tylko tam brali ślub.

Córka Jakuba i Józefy, Małgorzata, wyszła za mąż za Józefa Hoszowskiego. Nic bliżej nie wiemy o Józefie, poza tym, że pochodził spoza Strachociny. Hoszowscy to stara szlachta zagrodowa herbu Sas, mocno rozrodzona, prawdopodobnie pochodzenia rusińskiego, ale z biegiem czasu spolonizowana. Małgorzata i Józef mieli dwoje dzieci, Stanisława (ur. 1939 r.) i Bernadettę (ur. 1943 r.), urodzonych i chrzczonych poza Strachociną. Hoszowscy z biegiem czasu zamieszkali w Strachocinie i dzieci chodziły do strachockiej szkoły. Syn Małgorzaty, Stanisław, ukończył Liceum Ogólnokształcące w Sanoku i Wydział Elektroniki na Politechnice Warszawskiej. Specjalizował się w elektronice związanej ze służbą zdrowia. Ożenił się w Sanoku z Anną Pielech (jej ojciec, Strachoczanin, zginął podczas II wojny światowej w Oświęcimiu), zamieszkał i pracował w Rzeszowie. Bernadetta zmarła stosunkowo młodo.

Syn Stefana i Klary Adamiaków, Antoni Adamiak, ożenił się z Julianną Adamiak (ur. 4.08.1866 r.), córką Józefa i Zuzanny Rychfalskiej, prawnuczką Michała Adamskiego. Antoni i Julianna mieli pięcioro dzieci: Pawła (ur. 19.01.1888 r.), Mariannę (ur. 10.08.1890 r.), Jana (ur. 19.08.1893 r.), Magdalenę (ur. 1.02.1896 r.) i Józefa (ur. 17.01.1898 r.). Wszystkie dzieci Józefa i Julianny urodziły się w domu nr 50. Wiadomości o dalszych losach dzieci mamy tylko o Pawle i Józefie.

Starszy syn Antoniego i Julianny, Paweł, ożenił się Józefą Galant (ur. 13.03.1886 r.), córką Stanisława i Brygidy Radwańskiej. Paweł z Józefą mieli czwórkę dzieci: Józefa (ur. 11.12.1908 r.), Paulinę (ur. 12.01.1913 r.), Ludwika Antoniego (ur. 14.10.1921 r.) i Stanisława Jakuba (ur. 17.07.1924 r.). Józef, syn Pawła, ożenił się z Katarzyną Winnicką (ur. 19.11.1910 r.), córką Kazimierza i Anieli Radwańskiej. Józef i Katarzyna mieli syna Władysława Jana (ur. 30.08.1934 r.), który ożenił się z Kazimierą Wróbel z Sanoka. Córka Pawła wyszła za mąż za Józefa Baczę, a młodszy syn Pawła ożenił się z Henryką Żebracką (zapewne z Bażanówki) – ślub odbył się 29.01.1947 r.

Najmłodszy syn Antoniego i Julianny, Józef, ożenił się z Marianną Radwańską (ur. 2.06.1903 r.), córką Stanisława i Cecylii Mogilanej. Józef i Marianna Adamiakowie mieli dwie córki, Bernadettę Sabinę (ur. 24.10.1926 r.) i Bronisławę Franciszkę (ur. 4.06.1919 r.). Bronisława wyszła za mąż za Stanisława Czaję.

Najmłodszy syn Kacpra Sebastiana i Marianny z Galantów, Andrzej, ożenił się z Wiktorią Piotrowską (ur. 20.12.1845 r.), córką Marcina Piotrowskiego i Katarzyny Pucz (Adamskiej, córki Franciszka i Marianny Chylińskiej). Wiktoria pochodziła z tego „klanu” Piotrowskich, który nosił we wsi przydomek „Kozłowscy”-Piotrowscy. Otrzymał go dlatego, że matka Wiktorii, Katarzyna, po bardzo wczesnej śmierci męża Marcina Piotrowskiego (czwórka dzieci ich dzieci, w tym Wiktoria, była wtedy bardzo mała), wyszła za mąż za Piotra Kozłowskiego, z którym nie miała już dzieci. Ślub Andrzeja i Wiktorii odbył się 14.11.1870 r. Andrzej i Wiktoria mieli piątkę dzieci: Jana (ur. 30.07.1871 r.), Katarzynę (ur. 4.12.1872 r.), Agnieszkę (ur. 14.09.1875 r.) i bliźniaczki, Annę i Mariannę (ur. 6.07.1879 r.). Wszystkie dzieci Andrzeja urodziły się w domu nr 50. Córka Andrzeja, Agnieszka, zmarła w wieku 10 lat (zm. 2.07.1885 r.), o pozostałych córkach Andrzeja nie mamy wiadomości.

Syn Andrzeja i Wiktorii, Jan Adamiak, ożenił się z Magdaleną Cecułą (ur. 23.03. 1891 r.), córką Franciszka i Marianny Galant. Z Magdaleną Jan doczekał się siedmiorga dzieci: Cecylii (ur. 14.09.1910 r.), Józefa (ur. 21.05.1913 r.), Eugenii (ur. 19.08.1919 r.), Marianny Anny (ur. 15.05.1921 r.), Władysława Jakuba (ur. 11.08.1923 r.), Piotra (ur. 29.07.1926 r.) i Kazimiery (ur. 30.10.1929 r.). Dzieci Jana urodziły się w nowym domu Adamiaków, nr 167. O ich losach, za wyjątkiem Józefa, nie mamy żadnej wiedzy.

Najstarszy syn Jana i Magdaleny, Józef, ożenił się z Pauliną Fryń-Piotrowską (ur. 27.06.1914 r.), córką Wojciecha i Magdaleny Kwolek, wdową po Stanisławie Błażejowskim. Ze Stanisławem Paulina miała córkę, która zmarła w dzieciństwie, krótko potem zmarł także pierwszy mąż Pauliny, Stanisław Błażejowski i Paulina wybrała Józefa Adamiaka. Józef nosił we wsi przydomek „Król”. Trudno powiedzieć skąd ten „tytuł” i czy dorobił się go Józef, czy odziedziczył go po ojcu Janie. Ślub Józefa odbył się 1.08.1943 r. Józef i Paulina mieli czwórkę dzieci: Stanisława Wojciecha (ur. 16.04.1944 r.), Krystynę Katarzynę (ur. 4.11.1946 r.), Mariana (ur. 04.1952 r.) i Ryszarda (ur. 14.06.1954 r.). Z biegiem czasu Adamiakowie wyjechali ze Strachociny w Bieszczady, do Rzepedzi.

Najstarszy syn Józefa, Stanisław, wyemigrował jako młody chłopak do Kanady. Nie mamy żadnej wiedzy na jego temat

Młodszy syn Józefa, Marian, ożenił się z Teresą Dziki i miał dwójkę dzieci, Ryszarda i Elżbietę.

Najmłodszy syn Józefa i Pauliny, Ryszard, ożenił się z Teresą Sokołowską, córką Władysława i Heleny. Ma dwójkę dzieci, Rafała (ur. 21.01.1975 r.) i Kingę (ur. 9.08.1987 r.).

Córka Józefa, Krystyna, nie wyszła za mąż, mieszka w Rzepedzi, w Bieszczadach.

Syn Jana Adamskiego (Adamiaka) i Tekli z Orłowskich, Jakub, ożenił się z Marianną Sitek (ur. 16.08.1836 r.), córką Michała i Katarzyny Daszyk. Z Marianną Jakub miał trójkę dzieci: Wiktorię (ur. 24.12.1856 r.), Jana (ur. 22.07.1862 r.) i Katarzynę (ur. 10.09.1865 r.). Wkrótce po urodzeniu Katarzyny Marianna zmarła i Jakub ożenił się powtórnie, z Magdaleną Cecułą (ur. 26.03.1841 r.), córką Tomasza i Marii Szum-Piotrowskiej. Z Magdaleną Jakub doczekał się jeszcze dwóch synów, Piotra (ur. 22.06.1867 r.) i Franciszka (ur. 4.11.1873 r.). Niestety, Piotr zmarł jako mały dzieciak (zm. 16.02.1871 r.). Wszystkie dzieci Jakuba urodziły się w domu nr 25, w posiadanie którego wszedł ojciec Jakuba, Jan. Jakub zmarł 5.02.1881 r., żona, Marianna z Cecułów przeżyła męża ponad 30 lat, zmarła 22.01.1912 r.

Nie mamy wiedzy na temat losów starszej córki Jakuba, Wiktorii. Syn Jakuba i Marianny z Sitków, Jan, ożenił się z Anastazją Cecułą, na temat tego małżeństwa i ich potomków będzie więcej później.

Młodsza córka Jakuba i Marianny, Katarzyna, wyszła za mąż za Wojciecha Cecułę (ur. 30.03.1863 r.), syna Szymona i Franciszki Radwańskiej. Katarzyna i Wojciech Cecułowie mieli piątkę dzieci: Julię (ur. 21.08.1888 r.), Władysława (ur. 10.07.1890 r.), Józefa (ur. 19.11.1892 r.), Teofila (ur. 6.06.1896 r.) i Franciszka Tomasza (ur. 11.08.1898 r.). Franciszek Tomasz ożenił się z Cecylią „Kozłowską”-Piotrowską, córką Józefa „Kozłowskiego”-Piotrowskiego i Marianny Kiszka.

Syn Jakuba z Magdaleną Cecułą, Franciszek, ożenił się z Katarzyną Mogilaną (ur. ok. 1877 r.), córką Andrzeja i Klary Kocyłowskiej. Franciszek i Katarzyna mieli czwórkę dzieci: Michała (ur. 3.10.1901 r.), Zofię (ur. 13.11.1908 r.), Piotra (ur. 24.02.1912 r.) i Mariannę (ur. 25.03.1916 r.). O córkach Franciszka nie mamy żadnej wiedzy.

Syn Franciszka i Katarzyny, Michał, ożenił się Cecylią Buczek, córką Feliksa i Jadwigi Cecuła, z którą miał córkę Kazimierę Michalinę (ur. 26.09. 1926 r.

Syn Franciszka, Piotr, ożenił się z Bronisławą Wójtowicz. Nic bliżej nie wiemy o Bronisławie. Piotr z Bronisławą mieli pięcioro dzieci: Janinę Weronikę (ur. 17.08.1939 r.), Helenę (ur. 21.08.1944 r.), Zofię Teresę (ur. 3.01.1947 r.), Tadeusza i Marię. Wszystkie córki Piotra i Bronisławy znane były we wsi z urody. Helena wyszła za mąż za Józefa Szałajko, a Zofia Teresa za Zdzisław Deptucha. Obydwaj mężowie urodziwych Adamiaczek pochodzą spoza Strachociny.

Syn Jakuba z Marianną Sitek, Jan, ożenił się Anastazją Cecułą (ur. 28.03.1869 r.), córką Wawrzyńca Cecuły i Marii Mieleckiej. Jan i Anastazja mieli siódemkę dzieci: Tomasza (ur. 15.12.1886 r.), Katarzynę (ur. 14.04.1890 r.), Juliannę (ur. 20.02.1895 r.), Antoniego (ur. 30.05.1898 r.), Franciszka (ur. 8.10.1900 r.), Józefa (ur. 9.01.1904 r.) i Mariannę (ur. ok. 1906 r.).

Syn Jana i Anastazji, Tomasz, zginął w I Wojnie Światowej, jego młodszy brat zginął w wojnie z Rosją bolszewicką w 1920 r.

O córce Jana i Anastazji, Katarzynie nie mamy żadnych wiadomości. Córka Julianna wyszła za mąż za Jana Cecułę (ur. 8.10.1888 r.), syna Michała Cecuły i Magdaleny Błażejowskej. Z Janem miała Julianna piątkę dzieci: Anielę (ur. 28.01.1922 r.), Mariannę (ur. 31.01.1927 r.), Kazimierza (ur. 15.07.1931 r.), Zofię (ur. 4.02.1933 r.) i Jadwigę (ur. 17.10.1935 r.).

Syn Jana i Anastazji, Antoni, ożenił się z Katarzyną Giyr-Piotrowską (ur. 23.04.1903 r.), córką Floriana Giyra-Piotrowskiego i Marianny Romerowicz. Jan i Katarzyna mieli trójkę dzieci: Tadeusza Karola (ur. 5.11.1922 r.), Ludwikę (ur. 11.09.1926 r.) i Stanisława (ur. 6.06.1930 r.). Wszystkie dzieci urodziły się w domu noszącym stary numer 25. Antoni dość szybko zmarł, Katarzyna przeżyła męża długie lata, po wyprowadzeniu się córki do Kostarowiec i syna Stanisława do swojego domu, żyła długo ze swoim synem Tadeuszem Karolem, który nie ożenił się, pod koniec życia, po śmierci matki, żył samotnie w starym domu.

Córka Antoniego, Ludwika, wyszła za mąż za Pawła Maślanego z sąsiednich Kostarowiec. Ich potomkowie mieszkają m.in. w Sanoku.

Młodszy syn Antoniego i Katarzyny, Stanisław, ożenił się z Zofią Pielech (ur. 18.10.1936 r.), córka Jana Pielecha i Katarzyny Radwańskiej. Stanisław i Zofia mieli trójkę dzieci: Mariana (ur. 8.09.1958 r.), Ewę (ur. 12.07.1962 r.) i Annę (ur. 19.10.1964 r.). Stanisław był cenionym we wsi zdunem. Wybudował dla swojej rodziny dom na lewym brzegu Potoku Różowego, niedaleko „Górki”.

Córka Stanisława i Zofii, Ewa wyszła za mąż za Marka Pielecha, z którym mają dwójkę dzieci: Barbarę (ur. 1985 r.) i Damiana (ur. 1990 r.). Barbara wyszła za mąż za Marcina Mileckiego, mają dwójkę dzieci, bliźniaki: Kacpra i Wiktorię (ur. 4.01.2012 r.).

Córka Stanisława i Zofii Adamiaków, Anna wyszła za mąż za Wojciecha Jakubowskiego, z którym ma syna Artura (ur. 2.12.1991 r.).

Syn Jana i Anastazji, Józef, ożenił się z Zofią Winnicką (ur. 10.12.1911 r.), córką Ignacego Winnickiego i Balbiny Giyr-Piotrowskiej. Matka Zofii, Balbina (Malwina) to kuzynka Katarzyny, żony Antoniego. Józef i Zofia mieli szóstkę dzieci: Jadwigę Mariannę (ur. 19.01.1931 r.), Mariannę Leokadię (ur.12.09.1933 r.), Irenę Teresę (ur. 15.10.1935 r.), Kazimierę Genowefa (ur. 8.02.1940 r.), Jana Ignacego (ur. 8.05.1944 r.) i Władysława Piotra (ur. 24.06.1946 r.).

Córka Józefa i Zofii, Jadwiga Marianna, wyszła za mąż za Stanisława Cecułę.

Córka Józefa, Irena Teresa, wyszła za mąż za Tadeusza Woźniaka. Mąż Ireny, Tadeusz w młodości był dobrym piłkarzem LZS Strachocina, był napastnikiem. Służbę wojskową (wtedy obowiązkową, z poboru) odbywał w Marynarce Wojennej. Zadawał fasonu swoim marynarskim mundurem we wsi. Chyba byli, razem z Józefem Piotrowskim „spod mogiły”, pierwszymi marynarzami w Strachocinie. Irena i Tadeusz mieli dwóch synów: Andrzeja i Jerzego. Tadeusz zginął dość młodo, w wypadku samochodowym (był taksówkarzem w Sanoku) na drodze pomiędzy Zagórzem i Leskiem.

Syn Józefa, Jan Ignacy, ożenił się z Danutą Mogilaną. Syn Władysław Piotr ożenił się poza Strachociną, z Zofią Szczepanek. O córkach Józefa, Mariannie Leokadii i Kazimierze Genowefie, nie mamy żadnych informacji.

Najmłodsza córka Jana i Anastazji, Marianna (ur. ok. 1906 r.), wyszła za mąż za Józefa Kucharskiego (ur. 28.03.1905 r.), syna Wojciecha i Katarzyny Kiszka. Józef był przez wiele lat kościelnym w kościele parafialnym w Strachocinie, we wsi nazywano go powszechnie po prostu „Kościelnym”. Marianna i Józef Kucharscy mieli pięć córek Cecylię Katarzynę (ur. 20.11.1932 r.), Helenę Natalię (ur. 3.08.1934 r.), Zofię Alicję (ur. 14.04.1936 r.), Janinę (ur. 24.06.1938 r.) i Elżbietę (ur. 18.06.1945 r.), wszystkie wyjątkowo urodziwe. Janina ukończyła Liceum Pedagogiczne w Brzozowie w 1956 r. i nakazem pracy została skierowana na Pomorze Zachodnie, gdzie pozostała już na całe życie.

 

4. Kolejny raz o Radwańskich

W poprzednim numerze (31.) „Sztafety pokoleń” zamieściliśmy część sprostowań i uzupełnień naszego współpracownika redakcyjnego, pana Kamila Sikory z Zagórza do „portretu” rodu Radwańskich (części zamieszczonej w „Sztafecie” nr 26), w tym numerze zamieszczamy kolejny fragment uwag dotyczących linii Andrzeja Radwańskiego „z Górki” (dom nr 16) z tego numeru „Sztafety”:
- Przy akapicie o synu Andrzeja - Sebastianie, jest literówka przy dacie urodzenia Anny Mogilanej, jest napisane (12.93.1763 r.) a powinno być (12.03.1763 r.).
- Wśród dzieci Sebastiana Radwańskiego nie uwzględniono Konstancji (ur. 9.02.1793 r.), drugiej żony Antoniego Samborskiego. Z Antonim Konstancja miała czworo dzieci, samych chłopców: Marcina (ur. 9.11.1817 r.), Macieja (ur. 7.02.1819 r.), Wojciecha (ur. 6.04.1821 r.) i Łukasza (ur. 18.10.1826 r.). Synowie Konstancji i Antoniego nie pozostawili potomków w Strachocinie.
- O losach Reginy (ur. 20.06.1832 r.), córki Tomasza Radwańskiego i Marii Cecuły mamy informację – została żoną Wojciecha Klimkowskiego i zmarła bezdzietnie 21.05.1878 r. (później Wojciech ponownie ożenił się z Gertrudą Romerowicz).
- O losach córki Walentego Radwańskiego, Katarzynie (ur. 18.01.1869 r.) mamy informację, została żoną Jana Mieleckiego ur. 26.10.1863 r.), syna Fabiana Sebastiana i Agnieszki Buczek. Miała z nim trzech synów: Franciszka (ur. 5.3.1895 r.), Józefa (ur. 16.3.1900 r.) i Kazimierza (ur. 6.1.1912 r.). Józef ożenił się z Katarzyną Wołacz-Piotrowską (ur. 12.11.1893 r.), Kazimierz z Heleną Piotrowską.
- W akapicie o córce Błażeja, Mariannie błędnie wpisano, że „Syn Marianny i Błażeja, Władysław Kwolek, ożenił się z Anielą Berbeć- Piotrowską” - powinno być poprawnie „Syn Marianny i Walentego – Władysław, ożenił się z Anielą Berbeć-Piotrowską”.
- Na „drzewku” genealogicznym Fabiana Sebastiana Radwańskiego syn Aleksandra i Wiktorii Daszyk, Jan Radwański, urodził się 8.12.1890 r.
- Anna Radwańska, żona Wojciecha Radwańskiego (ur. 28.03.1809 r., syn Wawrzyńca i Marianny Daszyk) to nie jest córka innego Wojciecha Radwańskiego i Anny Maślany urodzona 7.07.1821 r., chodzi o inną Annę Radwańską.
- Przy akapicie o Janie Radwańskim, który ożenił się z Agnieszką Kotlarczyk, posiadam informacje o niej. Agnieszka a właściwie Agata urodziła się 26.01.1853 r. w Strachocinie i tam została ochrzczona, lecz jej urodzenie wpisano w księdze urodzeń grekokatolików. Jej chrzestnymi byli Szymon Romerowicz oraz Agnieszka Radwańska. Jej matka Ewa Kotlarczyk, córka Tymoteusza Kotlarczyka i Pelagii (córki Jana Tkaczyka) urodziła się w Lalinie w 1825 roku. Kotlarczyki zamieszkiwali tam dom z nr 1, a Ewa prawdopodobnie była służącą we dworze w Strachocinie.
- Przy tym samym akapicie informacja o Czesławie Radwańskim, który nie wyjechał do Ameryki tylko osiadł w niedalekim Pobiedne, gdzie ożenił się z Marianną Starego, z którą miał aż dziesięcioro dzieci: Władysława (ur. 16.12.1906 r.), Stanisława (ur. 06.05.1908 r.), Zofię (ur. 26.11.1909 r.), Franciszka (ur. 30.12.1911 r.), Stanisławę (ur. 28.01.1914 r.), Stanisława (ur. 03.10.1915 r.), Tadeusza (ur. 22.03.1918 r.), Bronisławę (26.08.1920 r.), Józefa (ur. 18.03.1924) oraz Anielę (ur. 17.03.1927 r.). Czesław zmarł w Pobiednie 17.04.1942 r.
- Balbina Radwańska (ur. 14.05.1890 r., córka Jana Radwańskiego i Agnieszki Kotlarczyk) i Grzegorz Galant mieli sześcioro dzieci, poza Antonim i Zofią Weroniką jeszcze Alojzę, Helenę, Pawła i Jadwigę.

Panie Kamilu, dziękujemy za wszystkie uwagi, sprostowania błędów, a także dodatkowe informacje o niezwykle licznym rodzie Radwańskich ze Strachociny. Podziwiamy obszerną wiedzę Pana na jego temat. Nasze „portrety” strachockich rodów nie są ich pełnymi monografiami, zawierają tylko informacje posiadane przez nas.