B K D   -   B I T W Y   -   K A M P A N I E   -   D O W Ó D C Y
 
Jerzy Teodorczyk: Pogrom Kantymira 1624

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1972

 
 

Na początku XVII wieku największą potęgą ówczesnego świata była Porta Otomańska, jak wówczas nazywano Turcję. Ogromne granice tego osmańskiego imperium obejmowały terytoria dzisiejszych Węgier, Rumunii, Jugosławii, Albanii, Grecji, Cypru, Bułgarii, południowych krańców Związku Radzieckiego (dorzecze Kubania, Gruzja, Krym), Iraku, wschodniego Iranu, Syrii, Jordanii, części Arabii, Jemenu, Adenu (przejściowo), Libanu, Palestyny, Egiptu, Libii, Tunezji i Algierii. Dziesiątki narodów musiały znosić okrutne jarzmo niewoli. Oprócz Turków - tylko wyznawcy islamu byli uprzywilejowani, to jest Tatarzy i Arabowie, Od 1529 roku, kiedy wojska tureckie obległy Wiedeń po raz pierwszy, aż do 1683 roku, kiedy uczyniły to po raz ostatni i zostały rozbite przez Jana III Sobieskiego - Turcja stanowiła śmiertelne niebezpieczeństwo również dla całości i niepodległości Rzeczypospolitej. Poczynając od nieszczęsnej wyprawy Jana Olbrachta w 1497 roku aż do pokoju W Karłowicach - prowadziła z Polską prawie bezustanne wojny. Rzadko kiedy jednak wojska bezpośrednio podległe sułtanowi wkraczały lub usiłowały wkroczyć w granice Polski.

Turcy woleli zazwyczaj posługiwać się swoimi wasalami, Wołochami, a przede wszystkim - Tatarami ordy krymskiej i budziackiej. Krym dostał się pod władzę Turków w 1475 roku. Stopień rozwoju społecznego zamieszkujących go Tatarów równy był etapowi wczesnego feudalizmu, z licznymi przeżytkami ustroju rodowego.

Tatarzy, żyjący w więzi rodowej, stanowili szlachtę - Wojowników. Do służby wojskowej w kawalerii zobowiązani byli wszyscy mężczyźni (oprócz duchownych). Na czele oddziałów rodowych stali naczelnicy rodów - bejowie, którym podlegali murzowie. Wojownicy szlacheccy byli bardzo dobrze uzbrojeni; mieli szyszaki, tarcze i pancerze, łuki, dzidy i dziryty, szable i koncerze. Znacznie gorzej byli wyposażeni karaczowie, czyli czerń. Dobry łuk był u nich rzadkością. Czasami nawet szablę musiała zastąpić długa, sprężysta rózga, z przywiązanym na końcu kawałkiem żelaza.

Dzięki tym swoistym stosunkom społecznym mógł Krym w każdej chwili wystawić dla sułtana co najmniej. 20 000 doskonałej, zawodowej, lekkiej kawalerii, wówczas może najlepszej, a na pewno najszybszej na świecie. Swoje sukcesy zawdzięczała ona przede wszystkim szybkim, silnym - choć małym - odpornym na głód, zimno i słoty, koniom bojowym - bachmatom. Poza dobrymi końmi do sukcesów tatarskich przyczyniał się specjalny system wychowywania chłopców - przyszłych wojowników, przyzwyczajanych, od najmłodszych lat do karności i trudów.

Oprócz wojowników tatarskich przebywały zawsze na Krymie wojska bezpośrednio podległe sułtanowi. Stanowiły one załogi twierdz i podtrzymywały Tatarów w wierności dla Turcji. Byli to sejmeni (semeni - strzelcy na koniach, uzbrojeni w długą broń palną - janczarki). Tatarów w ogóle nie przyjmowano do ich szeregów, chociaż zaciągano doń Greków, Ormian i Czerkiesów. Natomiast w licznej artylerii rozmieszczonej w twierdzach krymskich służyli wyłącznie Turcy.

Na przełomie XVI i XVII wieku chanowie krymscy poczęli zaciągać własnych sejmenów, nazywanych - w odróżnieniu od sułtańskich - kapyłukami. Nie byli to również Tatarzy, lecz Czerkiesi lub Gruzini. Tatarzy bowiem stronili od broni palnej, uważali ją za niegodną wojownika i bali się jej.

Podobne stosunki jak na Krymie, panowały także w ordzie budziackiej, koczującej na zachodnich wybrzeżach Morza Czarnego oraz u Nogajów znad Morza Azowskiego.

Odkąd te trzy ordy weszły w skład imperium otomańskiego, na Polskę zaczęły spadać rok w rok niszczące najazdy. Często podejmowane one były na rozkaz sułtana tureckiego, który w ten sposób starał się wywierać presję polityczną, ale również i często - po prostu z głodu, gdy posucha lub zaraza wyniszczyła Tatarom stada bydła i. koni. Kres tym najazdom mogło położyć jedynie zdobycie Krymu. Przewidując jednak taką ewentualność, Turcy bardzo dobrze go ufortyfikowali. Od lądu stałego oddzielał półwysep, Przesmyk Perekopski (Przekop), po którego obu brzegach zbudowano mury obronne, strzeżone dodatkowo przez twierdzę Fereh Kerman (Perekop). Oprócz tego wzniesiono twierdze wewnątrz półwyspu m. in. Gözlewe (Eupatorię), Bałakławę, Kercz i Kaffę.

Ponadto Krym był dodatkowo jeszcze osłonięty przez gigantyczny pas neutralny - bezludny step, Dzikie Pola. Ich szerokość - od Bracławia, przez Bałtę, Tawań do Perekopu - wynosiła około 530 km. Tatarzy starali się przeszkodzić wszelkim próbom zagospodarowania tego obszaru - pokrytego stepową roślinnością i poprzecinanego licznymi rzekami, jak Boh, Inguł, Ingulec czy Dniepr.

Dzikie Pola były - praktycznie rzecz biorąc - nie do przebycia dla armii, uzbrojonej w artylerię i masę piechoty. Natomiast ten sam step mogła łatwo przebyć lekka jazda tatarska. Potrafiła ona całymi miesiącami w nim żyć i koczować, paraliżując drobnymi wypadami wszelką działalność gospodarczą na zachodnich jego krańcach.

Od schyłku XV wieku dla ich odparcia, Polska musiała zorganizować na swoich południowo-wschodnich kresach specjalny system obronny. Składał się on z sieci zamków, pilnujących głównych szlaków komunikacyjnych i przepraw na rzekach oraz z manewrujących między tymi umocnieniami zawodowych oddziałów wojskowych, złożonych przeważnie z kawalerii. W latach 1562—1563 król Zygmunt August, na sejmie piotrkowskim, zamienił obronę potoczną w tzw. wojsko kwarciane podnosząc jego liczbę do 4000. Nazwa wywodziła się stąd, że oddziały zawodowych żołnierzy miały być utrzymywane z 1/4, czyli z kwarty dochodów z królewszczyzn. Wojsko kwarciane miało organizację „towarzyską”, podobną do cechowej. Towarzysz - jak gdyby majster - wynajmowany był do wojska wraz ze swoim pocztem, warsztatem, w skład którego wchodził on sam, trzech pachołków (czeladników), co najmniej trzech ciurów (pacholików, pełniących rolę terminatorów), cztery konie bojowe, dwa pociągowe, wóz taborowy, broń, namiot, kocioł itd. słowem wszystko, co do walki i obozowania było potrzebne. Konie i ekwipunek były własnością towarzysza. W zamian za to, tylko on otrzymywał pełny żołd za cały poczet i wypłacał z kolei pachołkom bardziej lub mniej drobne sumy w zależności od prywatnej z nimi umowy. W obozie każdy poczet gospodarował osobno, jego członkowie sami starali się o żywność i paszę, sami gotowali na swojej kuchni itd. Na jedną chorągiew składało się około 25 pocztów. Na czele jej stał rotmistrz oraz jego zastępca - porucznik. W czasie bitwy towarzysze walczyli w pierwszym szeregu.

Wojska kwarciane początkowo na ogół z powodzeniem zwalczały najazdy tatarskie, chociaż zawsze były znacznie słabsze liczebnie od najezdników. Ale poczynając od 1620 roku spadać zaczęły na Polskę najazdy niezwykle potężne, szczególnie trudne do pokonania. Wiązało się to z ogólną sytuacją polityczną ówczesnego świata.

W tym czasie trwała wojna trzydziestoletnia 1618—1648. Francja, Holandia, Czechy, Dania i opozycyjni protestanccy książęta niemieccy walczyli z Habsburgami - rodem, który dzierżył niemiecki tron cesarski, panował w Austrii, w Hiszpanii, we Włoszech, w Belgii, na Węgrzech i posiadał bogate kolonie w Ameryce. Przeciwnicy Habsburgów pozyskali sobie Turcję i Szwecję. Zanim jednak Gustaw Adolf, król szwedzki, zdecydował się uderzyć na Niemcy, postanowił za francuskie i holenderskie pieniądze odebrać Rzeczypospolitej jej bałtyckie porty - Rygę i Gdańsk. Z kolei Turcja próbowała, jak mogła, pomóc sojusznikowi. Gdy zatem pod szwedzkimi ciosami padała Ryga, na przeciwnym krańcu Rzeczypospolitej, pod Chocimiem, wojska polskie odpierały z trudem wielki najazd turecki. W ciężkich zmaganiach ze Szwecją Polska broniła najpierw Inflant, a od 1626 roku - Gdańska, Pomorza, Mazur i Warmii. Groziło jej zupełne odcięcie od morza. W tym samym czasie Tatarzy, inspirowani przez Turcję, zorganizowali aż 23 najazdy na południowo-wschodnie kresy Rzeczypospolitej, która tak bardzo zaangażowana na północy, nie mogła użyć przeciwko najezdnikom całej swojej potęgi. Najgroźniejszy z nich był dziesiąty z kolei - latem 1624 roku.

Oczekiwanie

Noc dłużyła się Łukaszowi niemiłosiernie. Od zwalczania senności rozbolała go głowa. Było mu zimno. Nogi drętwiały. Wstał więc z krzesła, oczyścił knot od świecy i zaczął przechadzać się po komnacie, oglądając już po raz nie wiadomo który rozłożone na stole rzeczy hetmańskie; zegarek na łańcuszku, perspektywę z trzech wysuwanych rur miedzianych, buławę, szablę, ładownicę, parę pistoletów i klucz do ich nakręcania, misternej ślusarskiej roboty, który jegomość nosił na sznureczku jedwabnym na szyi Na drugim stole była rozłożona wielka karta papierowa, na której krainy różnymi farbami wymalowano - drogi i gościńce, rzeki i jeziora, miasta i wioski, lasy i góry. Pan Appelman, inżynier Króla Jegomości, nazywał ją „mappa”. Hetman wczoraj cyrklem na niej dużo odmierzał i grubym ołówkiem rysował miejsca, gdzie wszystkie chorągwie stały. Oto tutaj u dołu - Bar, gdzie jest zamek, a w nim komnata, w której Łukasz właśnie ziewa, hetman polny koronny Stanisław Koniecpolski chrapie opodal w alkowie, a wojsko śpi w obozie pod wałami miasteczka.

Od Baru odchodziły w różne strony grube krechy, jakby promienie. Pierwsza - do Kamieńca i Chocimia, a potem dalej, aż za Dniepr, do Śniatynia nad Prutem. Ta strzegła szlaku wołoskiego, którym chadzali Tatarowie budziaccy i nogajscy. Druga przekreślała Mohylów, Jampol, Raszków i ginęła hen w Dzikich Polach, gdzieś pod Jahorlikiem. Trzecia, obok niej, przechodziła przez Bracław, dotykając niebieskiej kreski, która udawała rzekę Boh. Obie strzegły szlaku kuczmańskiego, nawiedzanego przez ordę krymską.

Czwarta sięgała zrazu za Boh, do Niemirowa, a później - do Kalnika, Kumania - i w step... Piąta krecha prowadziła do Winnicy, potem przez Pohrebyszcze aż do Białej Cerkwi, Korsunia, Kaniowa i Czerkas nad Dnieprem. Te dwie ostatnie strzegły znów Szlaku Czarnego, którym też czasami orda krymską napadała.

A wszystko razem przypominało Łukaszowi jakby rękę olbrzyma z palcami rozcapierzonymi na mil wielkich siedemdziesiąt, od Prutu po Dniepr. Rękę, która miała osłonić Rzeczpospolitą od ciosów tatarskich.

Ucieszył się tym podobieństwem, teraz wydumanym, tak wielce, że aż palcem po karcie wodzić zaczął, żeby zaraz swój dowcip sprawdzić. Wojska hetmana w Barze i pułk pana Stefana Koniecpolskiego, brata hetmanowego, w Winnicy - to nadgarstek. Chorągwie husarskie Ichmościów Jana Potockiego i Kazanowskiego w Kamieńcu, Świeżyńskiego i Mikołaja Potockiego w Bracławiu oraz Kossakowkiego, Żółkiewskiego i Szklińskiego w Białej Cerkwi - to dłoń. A lekkie chorągwie Łaszczą i Bajbuzy w Śniatyniu, Odrzywolskiego i Lipnickiego w Mohylewie (z Bokim w Raszkowie), Chmieleckiego, Małyńskiego i innych czterech w Batohu, Humaniu i dalej w Dzikich Polach, nareszcie Annibala, Mieleszki, Budziszewskiego, Włodka i jeszcze paru - w Kaniowie, Korsuniu, Czerkasach i dalej, aż po Żółte Wody - to palce, pogan w stepach wymacujące. Jedno się tylko nie zgadzało, że palec ostatni, ten od Żółtych Wód, był za długi, ale to podobieństwa do ręki prawie wcale nie umniejszało.

Łukasz ziewnął i przeszedł dalej. Oglądał teraz sekretarzyk hetmański, skrzynię pięknie okutą i tak dowcipnie zrobioną, że otworzona stolik czyniła i ukazywała szufladki pełne papierów.

Stała na stole długim, suknem obitym, gdzie jegomość ordynanse zwykł podpisywać. Obok te ordynanse jego, Łukaszową ręką do wszystkich panów rotmistrzów wypisane i w równe kupki złożone leżały...

Nagle od strony zamkowej bramy rozległ się tętent konia. Za chwilę komendant warty stanął w drzwiach komnaty, prowadząc ze sobą jakiegoś towarzysza kozackiego. Łukasz skoczył budzić hetmana, ale ten już wychodził z alkowy, ubrany w samą koszulę i hajdawery. - Co się stało, mości towarzyszu Węgliński? - zapytał.

- Szpieg nam do Mohylewa doniósł, że Kantymir z całą siłą ruszył już spod Białogrodu i wczoraj w stepie wołoskim, pod Orhei, przy ujściu Jahorlika przez Reut przeprawiać się zaczął, wprost w państwa koronne zmierzając!

- Dziękuję Wam, mości Węgliński, i zaraz na naradę proszę.

Wnet pod oknami ozwał się bęben hetmański zwołując rotmistrzów na radę. Zaraz też pacholik wniósł do izby misę i ręcznik. Nim na schodach pierwszego nadchodzącego oficera kroki zadudniły, hetman już skończył poranną toaletę.

Łukasz przyniósł jeszcze dwa świeczniki i panowie oficerowie zaczęli zajmować 'miejsca wokół stołu, na którym leżała mapa. Najpierw Paweł Czarniecki i Jachym Łącki, porucznicy hetmańskiej chorągwi husarskiej, później Aleksander Mikuliński, Stanisław Łahodowski i Stanisław Suliszowski - rotmistrzowie kozaccy. Samuel Nadolski setnik, albo, jak inni mówili, kapitan nad piechotą, wreszcie Węgliński.

Zaczął hetman powtarzając niedawne słowa Węglińskiego, wskazując Orhei na mapie. Przypomniał następnie niedawne wieści przywiezione z Kumania, że orda koczuje również nad Siną Wodą. Niemożliwe jednak jest, żeby z dwóch tak odległych miejsc, jak Orhei na Wołoskim Szlaku i Sina Woda na Czarnym Szlaku, jednakie groziło niebezpieczeństwo. Jedno z tych dwóch wojsk tatarskich ma stworzyć pozór napaści, rozproszyć uwagę, rozciągnąć niepomiernie nieliczne chorągwie kwarciane, żeby później tym łatwiej je rozbić, obronę przerwać i kresy Rzeczypospolitej złupić. Ale które z tych wojsk pogańskich oznacza prawdziwe niebezpieczeństwo?

Wojska skupione przy hetmanie, które obozują w Barze, w samym środku między trzema szlakami tatarskimi siedzą. Prawie jednako stąd daleko - do Białej Cerkwi, do Kumania i do Kamieńca. Ale gdy Tatarzy u granic - to siedzieć nie wolno, bo zanim się do Baru, do Kumania lub do Kamieńca przyciągnie, Tatarzy już głęboko w krajach Rzeczypospolitej łupić będą. Dokąd więc pójść?

Oficerowie kolejno później głos zabierali, to na Siną Wodę, to na Orhei wskazując i przytaczając różne racje. Imć Węgliński aż się zaperzył dowodząc, że tylko od Orhei trwoga, bo tam Kantymir, zwycięzca spod Cecory i pewne, że również wódz tej wyprawy, którą teraz odpierać będzie trzeba.

Koniecpolski przerwał te jałowe spory i kazał Łukaszowi przynieść kasetę z tajnymi pismami. Wydobył z niej wszystkie listy, przynoszące wieści o Tatarach i zagłębił się w ich czytaniu, coś notując obok na karteluszku. Oficerowie wstali z miejsc i wokół niego się skupili.

Podniósł się wreszcie i wznowił naradę mówiąc, że główne niebezpieczeństwo właśnie od Orhei zagraża. Bo jak z listów widać na Wołoszczyźnie Tatarowie już od marca się kupią. Widziano ich w Białogrodzie, w Gałaczu, w Buseu, w Tekuczu i nad Putną. Bardzo szeroko koczowali widać, bo od Białogrodu do Buseu prawie pół setki mil! Z różnych też miejsc chłopi i mieszczanie wołoscy na rabunki się skarżą. A tymczasem od Kumania, od Sinych Wód, chociaż hałasu co niemiara, nikt Tatarów gdzie indziej, choćby opodal koczujących, nie widział. A przecież podjazdy wysyłane były w step z Czechrynia, Czerkas, z Sawrania i żaden wieści o ordyńcach nie przyniósł, prócz jednego Chmieleckiego, co nad Siną Wodą z nimi się uciera.

Widać z tego, że czambuły znad Sinej Wody umyślnie w oczy nam lezą, żeby Kantymirowi, który pod Orhei stoi, ułatwić napad. Wszyscy przyznali hetmanowi rację i dalej zaczęli się naradzać, jak i gdzie Tatarom drogę zagrodzić. Ale przedtem trzeba było odgadnąć, którędy Kantymir pójdzie - na Sorokę? czy Chocim? na Stanisławów i Halicz? Hetman zamyślił się, aż oficerowie głosy ściszyli. Ale wnet znów mówić zaczął, że spróbuje Kantymirowi pod Chocimiem drogę przejmować, bowiem czambuł, jeśli znaczniejszy, wcześniej, pod Soroką, przez Dniepr przeprawić się nie zdoła. Ani rydwany, ani armatki tamtędy nie przejdą, jeno sama jazda. Tych ordyńców spod Sinej Wody całkiem negować się nie będzie, bo tylko nasz odwód pod Kamieniec Podolski prosto teraz pójdzie, a reszta chorągwi, co w stepie Szlaku Czarnego i Kuczmańskiego pilnują, do Kamieńca idąc wielki szeroki łuk zatoczy - spod Czerkas na Ochmatów, Humań, Batoh, Bracław - i cały czas step przeglądając będzie ciągnąć. Zanim więc wszyscy się zbiorą, to już pewne będzie, gdzie wróg prawdziwy. Na tym hetman skończył, zaraz wojsko do drogi szykować rozkazując.

Wszyscy wyszli, tylko Łukasz mapie się przyglądał jak urzeczony. Zdawało mu się, że rozkazaniem hetmańskim poruszona dłoń, co drogi w głąb Rzeczypospolitej zasłaniała, zaczyna powoli swoje długie palce zwijać w pięść. Ale czy zdąży zwinąć? Za oknami szarzało. Na majdanie zagrały trąbki. Zaczynał się dzień - 28 maja 1624 roku.

*

Łukasz skoczył prosto do stajni. Po pierwszym trąbieniu najważniejszy to był obowiązek żołnierski dawać koniom obroki. Nasypał więc pospiesznie siwkowi do żłobu i migiem go co nieco ochędożył zgrzebłem. Ale zaraz biegiem wrócił do kancelarii. Czekał go jeszcze huk roboty. Tymczasem, w obozie, zaczął się rwetes, jak to zwyczajnie przed wymarszem. Z każdej stancji towarzyskiej dymiło. Pacholikowie gotowali wodę na śniadanie i dawali koniom obroki. Inni zwijali namioty i pakowali na wozy. A wszyscy ledwie w lada co ubrani, przeważnie w same portki i koszule, przy koniach chodzili - bo wiadomo, że w wojsku konie pierwsze. Człowiek ubierać się może nawet siedząc już w siodle.

W kancelarii ułożyli szybko, razem z Wojciechem, w zamczystym sekretarzyku hetmańskim mapę, uniwersały i inne papiery, inkaust, piasek, pióra i świece, zamknęli wszystko na klucz i wynieśli na wóz.

Wypadło akurat drugie trąbienie, pobiegli więc do stajni siodłać konie. Wyprowadzili je zaraz na skraj drogi, gdzie już całe wojsko stało. Konie osiodłane, wozy zaprzężone, a ludzie, każdy w swojej chorągwi i poczcie, posilali się pośpiesznie, czym kto miał. Pacholikowie tylko z wiadrami skórzanymi biegali pojąc konie. Łukasz i Wojciech również konie napoili, później wydobyli z sakwy wędzonkę, chleb i wzięli się do jedzenia. Pacholik z pocztu pana Tyburcego (do którego należeli) roznosił gorące piwo w wielkiej, osmalonej na ognisku butli miedzianej; dostali więc po kubku, a później po drugim, aż świat wydał się - mimo nieprzespanej nocy - całkiem wesoły. Słońce tymczasem stało już dość wysoko, było chyba koło piątej. Pogoda zapowiadała się piękna.

Jedli pospiesznie i dużo, bo następny popas miał wypaść dopiero w południe. Zaraz jednak trębacz znów wyjechał na majdan i zaczął trzecie trąbienie. Skoczyli więc na siodła i wyjechali do chorągwi Suliszowskiego, gdzie mieli przydzielone miejsca.

Obóz wyglądał jak pustynia. Namiotów nie było, wozy z placów pocztowych wyjechały już na majdan, kuchnie - kociołki z nich powyrywawszy - zamieniono w kupki gruzu i ziemi. Tylko z chrustu sklecone budy dla koni pozostały, a poranny wietrzyk rozmiatał słomę z podściółki.

Tymczasem rotmistrze i porucznicy robili przegląd. Broń kazali sobie pokazywać, osobliwie ognistą - pistolety i bandolety - czy nie popsute; ładownice i rożki z podsypką, czy pełne. Oglądali także konie, macając po grzbietach i pod pachami, a szczególnie podkowy, czy całe.

Wtem przeleciał przez majdan Stanisław Suliszowski wyznaczony na porucznika hetmańskiego. Bębenica hetmańskiej chorągwi husarskiej uderzył w kotły. Zaczęło się ruszanie z obozu. Chorągwie wychodziły kolejno, w porządku, każda z osobna przez pana Suliszowskiego wyprowadzana, w dużych odstępach, żeby w ciągnieniu jedna na drugą nie wpadały.

Łukasz z ciekawością przypatrywał się temu widowisku, pilnie nadsłuchując trąbienia i bębnienia. Bo gdy muzyka chorągwi, która wyszła, zdawała się już gdzieś daleko zamierać, wpadał pan Stanisław z powrotem na majdan, odzywały się trąbka i bęben i nowa rota wychodziła.

Łukasz i Wojciech jeszcze przez pół godziny zostali razem z hetmanem i jego pocztem na zamku. Trzeba było rozesłać uniwersały do pułkowników z wypisaniem drogi, którą jegomość będzie szedł oraz dróg, którymi oni ciągnąć powinni. Kozacy, co pełnili służbę gońców, zaraz je zabrali, wskok je unosząc do Chocimia i Kamieńca, Winnicy, Bracławia i Białej Cerkwi.

Później, ledwie z obozu wyszedłszy, puścili się kłusem, bo hetman chciał raz jeszcze zobaczyć całe wojsko w ciągnieniu. Wkrótce dogonili ogon kolumny. Krzywobłocki, towarzysz pocztu hetmańskiego, zdjąwszy proporzec od swojej kopii, czapkę pana hetmanową z wyniosłym, białym, czaplim piórem na grot nałożył i uczyniwszy w ten sposób znak hetmański, tuż za wodzem jechał, żeby wojsko wiedziało, przed kim ma się prezentować.

Łukasz pierwszy raz w życiu miał okazję takowe ciągnienie oglądać. Jechały więc prawą stroną drogi wozy z piechotą jegomości. Jeden za drugim, skarbne, mocno okowane, kryte, ze wszystkich stron obite grubą czerwoną skórą, żeby pogaństwo siarkowymi strzałami nie mogło ich podpalić. A każdy z nich przez trzy ciężkie frezy, w rzemiennych szorach, był ciągniony, aż ziemia stękała pod wielkimi kopytami. Skóry na pałąkach były podwinięte, a hajducy siedzieli wyprostowani, trzymając muszkiety między nogami. Oprócz tego wyglądały zza burt ciężkie hakownice.

Przed tymi dziesięcioma skarbczykami szły cztery wozy, na których wieziono działka: dwanaście śmigownic, po sześć na jednym powózku, i dwa falkoneciki, czyli sokoliki na śrubach, że je można było wszędzie obrócić.

Dalej ciągnęły już chorągwie jezdne dwójkami, bo droga była wąska, a lewą stronę trzeba zostawić wolną. Przed każdą rotą jechał rotmistrz lub porucznik, za nim towarzysze z chorągwią rozwiniętą, muzyka (to jest jeden bębenica i jeden trębacz), a dopiero za nimi - pocztowi. Chorągwie husarskie bez kopii, ale w zbrojach, szyszakach i z muszkietami, przytroczonymi z prawej strony siodła kolbą do góry, obyczajem dragońskim. Z pleców każdego barwny kobierczyk albo skóra lamparcia zwisała. Koncerze sterczały spod kolan. Długie czapraki sięgały prawie pęcin przy tylnych nogach końskich. Roty kozackie w misiurki, kolczugi i zarękawia zbrojne, zamiast kobierczyków i futer miały na plecach karabiny albo bandolety i sajdaki. Oprócz tego każdy trzymał po dwa pistolety w olstrach.

Za chorągwią ciągnęły wozy towarzyskie z czeladzią, namiotami i innymi statkami obozowymi; skarbczyki grzeczne, jak u hetmańskiej piechoty, tylko trochę lżejsze, dwukonne, wszystkie przez wyznaczonego towarzysza w porządku prowadzone. Przyjrzawszy się żołnierzom, hetman wyszedł na czoło i przodem puścił podjazd mały, z Suliszowskim, dla szukania miejsca na biwak.

Pogoda była piękna. Ludziom w zbrojach i kolczugach zrobiło się gorąco. Konie też spotniały srodze, więc gdy około południa wojsko dotarło do wsi dużej nad jeziorami położonej, hetman zarządził popas.

Trębacz hetmański zagrał, a porucznicy, co przy jegomości byli, pocwałowali wzdłuż kolumny do chorągwi, aby każdą z nich pchnąć bądź na prawo, bądź na lewo, dróżkami polnymi nad jezioro. Skoro tylko wojsko stanęło, pacholikowie skoczyli z wozów ,z torbami pełnymi obroku między konie. Towarzystwo i pocztowi zeszli na ziemię, zdejmując oręż, szyszaki, zbroje i kolczugi. Odsapnąwszy nieco, każdy wziął się do jedzenia popijając zimnym piwskiem, bo hetman nie dozwolił palić ognisk.

Zielone błonia od krasnych delii i żupanów niby od kwiecia polnego, wszystkimi kolorami tęczy zajaśniały. Do tego dzieci i innego ludu moc z wioski się zeszła, oglądając żołnierzy i wypytując, dokąd ciągną i po co.

Tak nie wiadomo kiedy minęła godzina, na siodłanie zatrąbiono, i wojsko ruszyło dalej. Droga prowadziła przez bory i góry przykre, Łukasz nigdy jeszcze nie widział tak wielkich lasów. Między ścianami sosen jakby wielkim jarem jadąc, z powodu gór nic przed sobą i za sobą nie widząc, raz konia przynaglając, to znów hamując, bardzo się znużył. Wszystkie kości go bolały. Koń też się niecierpliwił, zapadając się w czarnym pyle po pęciny. Kurz gryzł w oczy i w gardle dusił, że wojsko błotem pluło.

Słońce już zachodziło, gdy wreszcie wynurzono się z lasów na przestronne wonnikowieckie błonia, które ludność tutejsza Majdanem nazywała. Porucznicy, od hetmana przysłani, już przy chorągwiach jechali, zaraz je rozprowadzając na biwak.

Miejsce było cudne, jakby do postoju stworzone. Przestronne polany z niewielkimi laskami nad krętą rzeczką o bystrym nurcie. Ale Łukasz niczego już nie widział ze zmęczenia. Bolały go wszystkie kości. Głowa pękała. Jeść nawet się nie chciało z tego wszystkiego. A tu natychmiast siwkowi trzeba było dać obroku i rozsiodłać go - zwyczajnie, jak na popasie.

Tymczasem pocholikowie rozpalali pospiesznie ogniska warząc krupy w kociołkach. Przynajmniej na noc należała się wojsku gotowana strawa. Inni z gałązek i mchu posłania szykowali. Czeladź nawet słomy ze wsi przywlokła. Łukaszowi i Wojtkowi snopek się dostał. Ale sam tylko Wojtek słaniem się zajął, litując się nad Łukaszem. Ułożył najpierw słomę i przykrył ją czaprakami.

Teraz dopiero Łukasz zrozumiał, dlaczego w Polsce czapraki takie długie. Bo żołnierzowi służyły za posłanie! Później Wojtek w głowach tego posłania siodła poustawiał, na wierzch derki przyniesione z wozu i opończe (bo noc majowa była jeszcze trochę chłodna) zarzucił i żołnierskie łoża były gotowe.

Tylko zanim się położył, musiał jeszcze dobrze, jako starszy brat, Łukasza zburczeć. Najpierw za to, że nie chciał jeść. Później, że w rzece nie chciał się umyć i do spania rozebrać; przez co by nic nie wypoczął.

Księżyc wytoczył się już na niebo wysoko. Wojtek chrapał a Łukasz wciąż jeszcze nie spał, ze zmęczenia chyba. Ale wkrótce i on zasnął, upojony zapachami wiosennej nocy.

*

Kiedy obudził Łukasza sygnał trąbki, zdawało mu się, że dopiero przed chwilą zmrużył oczy. Słońce już jednak wzeszło, wokół błyszczała rosa, a dotkliwe zimno nie pozwoliło chłopcu ani chwili dłużej leżeć pod derką. Zerwał się więc gwałtownie i ledwie portki wciągnąwszy skoczył do wozu po obrok i zgrzebło dla konia. Zaczynał się żołnierski dzień zwyczajny, zupełnie do innych podobny.

Wojsko ciągnęło znów przez lasy, ale dosyć krótko, bo tylko do Zinkowa, żeby połączyć się z oddziałami prywatnymi Prokopa Sieniawskiego, chorążego koronnego, który ofiarował się hetmanowi z ludźmi swymi do kompanii. Drogi do tego Zinkowa było wszystkiego dwie mile z okładem (15 km), toteż już około dziewiątej rano hetman dotarł do miasteczka.

Wojsku kazał stanąć na rozległych wzgórzach, a sam udał się z małym tylko orszakiem do jegomości pana chorążego. Już tego dnia wojsko nie wyszło spod Zinkowa. Żołnierze mieli po południu czas wolny. O świtaniu miano ruszyć dalej.

Nazajutrz, 30 maja, pociągnięto wraz z ludźmi woluntariuszów przez Sołodkowce na Tatarzyska. A gdy wojsko do Tatarzysk przybyło, hetman kazał sypać wał. Sarkano trochę (po cichu oczywiście), bo nie sposób było przypuścić, żeby na to miejsce, dosyć przecież głęboko w krajach Rzeczypospolitej położone, Tatarzy niespodziewanie napadli. Do tego wał ogromnie był rozległy, jako że obóz ściągające zewsząd chorągwie miał pomieścić. Towarzystwo rozumiało jednak, że to dla wyrobienia w ludziach sprawności wojennej hetman czynić kazał. Toteż wkrótce okop zwyczajny dla czasu krótkiego, czyli na 6 stóp wysoki (żeby się człowiek stojący zasłonić mógł) usypano i na zewnątrz rów wykopano głęboki. Wszystko to razem tyle jednak czasu zajęło, że dopiero późno w noc, żołnierz zmordowany, nie mając od samego świtu nic prawie w ustach, nieco gorącej strawy połknął.

Piątek, 31 maja, zaczął się dokuczliwym deszczykiem - kapuśniaczkiem i bębnieniem przed namiotem hetmańskim. Rotmistrzów na koło zwyczajne zwoływano. Łukasz i Wojtek, zziębnięci, też pobiegli i pisarczyków miejsca pod kotarką (to jest namiocikiem małym) zajęli. Ale nie było potrzeby, bo tylko sprawę ze stanu każdej chorągwi zdawano, o tym, co się w drodze zepsuło, meldując. Hetman, stelmachów, kowali, cieśli porozdzielał i oficerów odprawił. Przywołał potem do siebie obu sekretarzy i dał im książeczkę długą a wąską (którą kanceliści dutką nazywali) polecając;
- odtąd diariusz całej ekspedycji prowadzić będą, codziennie wszystkie wypadki sumiennie wpisując, jak to zwyczajnie na każdej wyprawie się robi, żeby później snadniej było Królowi Jegomości sprawę zdać, nowiny do Dworu wysłać dla powiadomienia całej Rzeczypospolitej, a nade wszystko własne błędy już w czasie pokoju, gdy będzie po wszystkim, odgadnąć. Dwóch ich do tej roboty wyznacza, bo na wojnie o nieszczęście nietrudno.

Zarzuciwszy opończę - zaraz potem wyszedł na obchód obozu. A chłopcy, że pogoda była psia i strawa jeszcze nie uwarzona, zaraz do pisania się wzięli, w te słowa zaczynając: - Diariusz o postępku wojny przeciwko inkursji tatarskiej w roku 1624. Die 28 Mai. Wyjechał IMć Pan Hetman z Baru z chorągwią swoją usarską, z piechotą własną i z innymi ludźmi swymi. Nocował w Wonnikowcach. Die 29 Mai. W Zinkowie, u JMPana Chorążego Koronnego, który ofiarował się do kompaniej. Die 30 Mai. Na Tatarzyskach.

Po południu, w czasie wolnym, poszli na wino do namiotu IMć Tyburcego Złotnickiego, swojego opiekuna a towarzysza kozackiej chorągwi Stanisława Suliszowskiego. Łukasz dowcipkował, że snadź wojna z Tatarem niestraszna, skoro tyle dni już wojują, piwo i wino gęsto pijąc, a o pohańcu nawet nie słychać.

Dwaj pocztowi, wąsy w kubkach chowając, chichotali cicho z tych Łukaszowych prześmiewek i na pryncypała swego spozierali. Za to trzej pacholikowie, co dopiero w rzemiośle wojennym terminowali (i ciężkiej ręki pana Tyburcego jeszcze nie poznali) aż po kolanach bili się z uciechy. Ale towarzysz jeno westchnął cicho: - Oby Bóg dał, żeby ta wojna do końca tak lekką była, bo widzi mi się zupełnie co innego.

Pierwsze błyskawice

Następne dni płynęły nudnie, na wartach, podsłuchach, przy koniach i innej zwyczajnej służbie. Chorągwie tylko, co po całej Ukrainie rozrzucone były, ściągały do obozu. Jan Odrzywolski i Stanisław Lipnicki z chorągwiami swymi kozackimi spod Chocimia przyszli. Następnie Stefan Koniecpolski, wojewodzic sieradzki, brat hetmana, Stanisław Potocki, podkomorzy podolski, z rotami husarskimi oraz kozackimi Jana Goślickiego, strażnika koronnego i Jana Bogusza, do obozu wkroczyli wielce zdrożeni, bo dzień i noc ciągnęli aż spod Winnicy.

Dopiero w środę, 5 czerwca, zaczął się rwetes. Oto około dziewiątej z rana Iwaszkowic, towarzysz spod chorągwi Łaszczowej, z paroma pocztowymi do obozu wkroczył, prowadząc kilkanaście zdobytych bachmatów tatarskich. Jak tylko w główną ulicę obozu wjechali, mrowie ludzi ich opadło wypytując o wieści. Ale powiedzieli tylko, że szczęśliwą utarczkę z pohańcem w stepach pod Stepanowcami mieli. Tak byli znużeni, że z koni ich niemalże zdejmować trzeba było. Zaraz też Jachym Łącki, porucznik husarski, który obozem w on dzień zawiadywał, kres ciekawości położył i ludzi odpędził. Bachmaty i konie kozackie odprowadzono do szop, a żołnierze, z senności padając, wnet legli w pierwszym, wyporządzonym dla nich namiocie, nic nie wziąwszy nawet do ust. Tylko Iwaszkowic nie spoczął, a do hetmana się udał. Bęben zaraz potem zaczął wzywać rotmistrzów na koło. Łukasz i Wojciech też natychmiast tam pobiegli. W namiocie hetmańskim na stole mapę rozłożono, a Iwaszkowic, wodząc po niej palcem, opowiadał, że pod Orhei nad Reutem Tatarów już nie ma. Na krymskie wojska, które do nich przybywały, jeno czekali tam. Teraz ciągną wzdłuż Prutu, jakby na Sniatyń zmierzając. Stepanowce mijali w poniedziałek, 3 czerwca. Idą wolno, szeroko, bo góry po drodze okrutne i rzeki bystre. Łaszcz ze swymi ludźmi, przez Prut się do ordyńców przeprawiwszy, skrycie z góry dalekiej, całe ich wojsko oglądał, co było łatwe, bo wokół Stepanowiec na nocleg się rozkładali. W nocy zrobił wycieczkę, dla złapania języka, na koniuchów, którzy bachmaty pasąc, znacznie od kosza odeszli i spali na łąkach. Ale wataha komunika wybornego, snadź na podjazd dla ubezpieczeń wysłana, niespodzianie się nawinęła i w gorącej bitwie języków odgromiła. Jeno te bachmaty Łaszczowi zostały. Gonili go przez step zapamiętale, ale dzięki Bogu i koniom wszyscy z tej opresji głowy wynieśli całe. Potem Łaszcz, który został po tamtej stronie Prutu, pociągnął za Tatarami, a Iwaszkowica do hetmana wysłał, który na Lipkany-Chocim-Kamieniec ciągnął, mil 25 (ok. 175 km) przez dzień jeden i noc w skok prawie przebył.

Ciężko z tym nieprzyjacielem będzie, bo to nie czambulik lada jaki, a wyprawa walna podjęta z rozkazania sułtańskiego i za pieniądze Hassana Kulawego, największego handlarza niewolników. Wiadomo to wszystko od życzliwych nam Wołochów, których nazwiska Iwaszkowic zamilczał. Donieśli oni także Łaszczowi, że Kantymir wyprawę prowadzi. Chce się podobno mścić za śmierć synków swoich, Dżantymira i Mehmeda, którzy w szczęśliwej dla nas potrzebie pod Szmańkowcami głowy położyli. Sułtan go przy tym pcha do napaści. Bejlerbejem pogranicznym białogrodzkim, sprawcą Tehini i Kiliej go mianował, a z rozkazem najazdu - chorągiew sułtańską, konia, buławę i szablę mu przysłał. Toteż podobno Kantymir ciągnie, jak basza, z muzyką i z pompą wielką. Samego wybornego komunika, 15 000 prowadzi w pancerzach, misiurkach i z rohatynami. Do tego karaczów drugie tyle, wśród których wiele Cyganów, Wołochów i wszelkiego hultajstwa mrowie. Bachmatów luźnych niezliczone morze prowadzą. Janczarów na koniach, czyli semenów sułtańskich znaczny oddział mają, przy nich armatek kilka i rydwanów kilkanaście. Na tym Iwaszkowic skończył swoje opowiadanie i wręczył hetmanowi listy od Łaszcza. Koniecpolski za wszystko serdecznie mu podziękował i odprawił do kwatery. Zaczęła się narada. Najpierw o drodze Tatarów rozprawiano, podnosząc, że skoro już Stepanowce minęli, to nie spadną ani na Bracławskie, ani na Kijowskie, można więc śmiało resztę sił tutaj ściągnąć - to jest Kalinowskiego, Mikołaja Potockiego i Stefana Chmieleckiego. Spod Stepanowiec obrócić się Tatarzy mogą na Chocim, albo dalej - na Zaleszczyki. Ale to mało do prawdy podobne, bo gdzieżby się z tak wielkim wojskiem, rydwanami i armatkami przez góry przykre, lasy, rzeczki bystre i mokradła przebierać mieli? Więc tutaj się tych gości spodziewać trzeba, nie wcześniej wszakże niż za dwa dni. Wystarczy teraz dobrą czatę pod nich posłać, żeby od północy, od Dniestru (gdy Łaszcz od tyłu) na nich oko mieć i w razie potrzeby przepraw bronić. Poza tym uniwersały po grodach, miastach i zamkach rozesłać rzecz najpilniejsza i to nie tylko na Wołyniu, lecz i na Pokuciu, w Bełskiem i Ruskiem, bo najgorsze przewidywać należy i wszystkich ostrzec - nawet Jarosław, Przemyśl, Rzeszów i Biecz, nie mówiąc o bliższych. Na koniec hetman odprawił rotmistrzów do chorągwi, aby po dwóch gońców przysposobili do drogi natychmiast, każdy na dwóch koniach, a sam, z Odrzywolskim i Lipnickim tylko zostawszy, ich zadanie zaczął im wyjaśniać. Odrzywolski wyruszy więc z Lipnickim natychmiast w drogę na Chocim. Załogę Kamieńca postawi na nogi, przed jego komendantem nic nie ukrywając, co tu słyszał. To samo zrobi w Chocimiu. Kazanowskiemu i Janowi Potockiemu wręczy ordynans, żeby poszli na Śniatyń. W zamku chocimskim zostawi gońca z dwoma końmi i pójdzie w skok w stepy. Gdy nikogo nie spotka, to nad sam Prut, aż znajdzie nieprzyjaciela. Wieszać się ma nad pogaństwem ustawicznie, czucia z nimi nie tracąc ani na chwilę. Jeśli Kantymir pójdzie na Czerniowce, to Odrzywolski - wciąż południową stroną Dniestru idąc - następnego gońca pośle do Ujścia Biskupiego, następnego do Zaleszczyk, do Łuki i dalej wedle potrzeby, żeby każda przeprawa przez Dniestr była pilnowana. I codziennie, albo nawet dwa razy przy ważnych wypadkach, przez tych gońców ma słać nowiny o wszystkim co zauważy. Hazardować, ludzi narażać niepotrzebnie, nie wolno, bo jak Tatarom ogarnąć się pozwoli, to i całą Rzeczpospolitą, wieści pozbawioną, narazi, a szczególnie towarzyszów swoich, co tu zostaną, na sztos wystawi.

Odprawiwszy Odrzywolskiego, hetman za pisarczyków się wziął, dyktując im uniwersały do szlachty, mieszczan i ludu: - Nieprzyjaciel krzyża świętego nieomylnie idzie wołoską ziemią do Rzeczypospolitej, którego co godzina wyglądamy...
...Aby wiedząc o tak bliskim nieprzyjacielu, żaden już doma nie siedział, do fortecy i gdzie kto może co prędzej uchodząc, a nie spodziewając się inszej żadnej przestrogi.

Spisać sobie później musieli wszystkie miejsca, do których te uniwersały wychodziły. Ale nie był to jeszcze koniec roboty, bo hetman dyktować potem zaczął listy do panów, którzy ludźmi swoimi szczupłe szeregi żołnierzy kwarcianych mogli wspomóc, to jest do JMPana Tomasza Zamoyskiego, wojewody kijowskiego oraz jego oficerów - Stefana Chmieleckiego i Jana Bieleckiego; do JMPana Jarosza Tyszkiewicza, starosty żytomierskiego, Jakuba Sobieskiego, starosty tłumackiego i paru innych. Dalej przyszło pisać uniwersały do wszystkich rotmistrzów, co jeszcze do obozu nie nadeszli, aby ciągnienie swoje przyspieszyli jak tylko mogą. Wielki stos kartek z tego dyktowania powstał. Aż w głowie się kręciło na myśl, ile z przepisywaniem i wygładzaniem, tego wszystkiego, będzie roboty. Chłopcom ręce mdlały i oczy bolały, a użalić się nawet nie mogli, bo jegomość cały czas siedział w namiocie z rotmistrzem Suliszowskim, wszystko sprawdzał i pieczętował. Jeno przez krótką chwilę, gdy hetman chorągwie Odrzywolskiego i Lipnickiego odprawić poszedł, wytchnęli, a Suliszowski, zlitowawszy się nad nimi, bardzo pomógł, jeszcze paru biegłych w pisaniu pachołków przyprowadziwszy, żeby uniwersały do ludności, co wszystkie jednakowo brzmiały, kopiowali. On też odprawiał gońców z listami, że jeno co chwila dochodził tętent koni z majdanu.

Dobrze po południu dopiero skończyli całą tę pisaninę i hetman kazał podawać obiad. Ale nie było im sądzone zjeść tego dnia spokojnie. Po małej chwili znów ozwał się tętent na majdanie i zabłocony kozak wpadł do namiotu zdyszany wołając: Mości hetmanie, Śniatyń wzięty!
Boże wielki, przefrunęli tam chyba, choć nie ptaki - zakrzyknął Koniecpolski i natychmiast w bęben kazał bić, znów rotmistrzów i panów wolontariuszy na koło wzywając. Istny sądny dzień to był, a nie koło. Zrazu wszyscy zgodnie podziwiali szybkość Tatarów, podnosząc słusznie, że ze Stepanowiec do Śniatynia będzie z dwadzieścia siedem mil z okładem, które zaledwie w dwa dni i dwie noce musieli przebyć. Potockiego i Kazanowskiego też chwalili, że nawałność niespodziewaną wroga zrazu mężnie wsparłszy (jak kozak mówił) do Tłumacza w porządku się cofnęli. Potem hetman jegomość swoje plany wyłożył, żeby natychmiast ruszać wzdłuż Dniestru - na Dunajgród, Czortków, Buczacz, Monasterzyska. Będąc z Odrzywolskim i Łaszczem w stałej zmowie, Kantymirowi w ten sposób drogę przejmować i przepraw przez Dniestr w głąb Rzeczypospolitej bronić w miarę potrzeby bądź pod Luką (gdyby na Obertyn się obrócił) bądź pod Niżniowem (gdyby na Tłumacz chciał się przebierać). Na to obaj Sieniawscy powiedzieli, że się nie ruszą, chyba pod mury Kamieńca. Drugiej hańby cecorskiej nie chcą. Ludzi swoich w paszczę lwu na pewną śmierć nie będą pchać. Jakżesz można bowiem w półtora tysiąca, na piętnaście tysięcy samego komunika się porywać i z dobrej woli głowę w arkan wkładać? Ludzi swych z obozu mogą zatem wyprowadzić, ale do domu. Hetman strasznie na to się rozeźlił.

- Tu nie sejmik, tylko rada wojenna - wołał. - Hańba, mości panowie, hańba uzbrojonym być i spokojnie patrzeć, jak nieprzyjaciel tak srogi do ojczyzny, w najbogatsze jej ziemie, pod Lwów bez żadnego wstrętu wchodzi.
Panowie Sieniawscy już do wyjścia się porwali, ale im rotmistrz Suliszowski drogę zastawił wzywając do opamiętania. Z drugiej strony Stefan Koniecpolski mitygował hetmana, przekładając, że przecież zapewne nie całe Kantymirowe wojsko już w Śniatyniu, tylko najwyżej awangarda. W Czerniowcach przeprawa zła. Tak wielkie siły przez trzy, cztery dni przez Prut musiały się przebierać, jeśli jeszcze tam nie siedzą, zwłaszcza, że działka i rydwany prowadzą ze sobą. Pod Sniatyń większą czatę mogli tylko posłać dla zbadania, gdzie wojska Króla Jegomości. Snadź Odrzywolski jakąś potyczkę z nimi miał, co po Stepanowcach byłoby już drugim spróbowaniem się z Kantymirem. To mogło ich zatrwożyć i tak żwawo skaczą. Najpierw więc wiadomości od Odrzywolskiego czekać trzeba. Do tego Stanisław Potocki i Kazanowski, którzy w Tłumaczu stoją, jeszcze raz muszą się odezwać. Oni od czoła dalej powinni Tatarom drogę zagradzać i przynajmniej ich przyhamować. A tymczasem pod Gorczyczany więcej rotmistrzów, do których dzisiaj ponowne ordynanse wyszły, ściągnie. Hetman uspokoił się nieco i cierpliwie zaczął tłumaczyć, że przecież nikomu przeniesienie obozu tego bliżej Lwowa nie zawadzi, dzięki Bogu te pięć mil od Dniestru nas dzieli i dalej dzielić będzie. Na to Stanisław Potocki zauważył, że trudno będzie w marszu o miejsca tak obronne, jak ten obóz. Trzeba by siły na dwa pułki rozdzielić, z których jeden miejsca obronne na przeprawach przez Smotrycz, Żwaniec, Zbrucz powinien obsadzać, a drugi, od południa, czyli Dniestru, tamtego ubezpieczać. A tu dzielić nie ma czego, gdy żołnierzów JKMości zaledwie tysiąc się doliczysz. Bez takiego ubezpieczenia ludzi na pewny sztos się wystawia, a ich konie i rynsztunki na zatracenie. Rzeczpospolita na fortunki ubogich żołnierzy nastawać nie może. Trzeba by koło generalne zwołać z wszystkich towarzyszy i o ich zgodę pytać przy takim hazardowaniu. Albo czekać na przybycie dalszych chorągwi.

Wszyscy zdawali się do tego zdania przychylać. Wtedy Paweł Czarniecki, porucznik hetmańskiej chorągwi husarskiej, racji, hetmańskich zaczął bronić i proponował głosowanie nad nimi. Ale nikt nie podniósł ręki. Rotmistrzowie pospuszczali głowy, wstydząc się na wodza spojrzeć, i milczeli.

Sam hetman dopiero przerwał długie milczenie, które po tej gorącej dyspucie zapadło. Wstawszy uwiadomił rotmistrzów, że nie zwoła koła generalnego i towarzyszów prostych o zdanie pytać nie będzie. Prawda, że konie, wozy i wszelkie rynsztunki z ich pocztów do nich należą, ale jednakowoż obywatelami Rzeczypospolitej i żołnierzami są, którzy nie tylko mienia swego, ale i życia na obronę ojczyzny miłej nie powinni żałować. Zatem obóz ruszy, skoro tylko parę chorągwi nadciągnie, a osobliwie piechota, bo taborek z tych paru wozisków, co je ma w ręku, rzeczywiście na taką nawałność i potęgę pogańską trochę za mały. Na tym naradę zakończył. Na szczęście jegomości już wieczorem ściągnęły chorągwie kozackie Jana Herburta, starosty sokalskiego, oraz Piotra Łabęckiego i Balgnęły chorągwie kozackie Jana Herburta, stacera Męczyńskiego. Rozkładać się im obecnie samym ranem piechota Bobiatyńskiego i Ulanowskiego z Winnicy i Husiatynia na wozach skarbnych, bardzo grzecznych, przyjechała. Choć byli zdrożeni bardzo, nawet się nie rozbierali, bo razem z nimi coś już ze 2000 ludzi się zebrało i hetman postanowił ruszać. Nie spał cała noc. Ogromny, ponury, z czarną rozwichrzoną brodą, milcząco między chorągwiami się przechadzał, oglądając konie, wozy, rynsztunek i zapasy na wozach. Łukasz i Wojciech również nie spali, w każdej chwili do posługi gotowi. Tym bardziej że obóz cały ogniskami i pochodniami błyskał, tupotem koni, szczękiem oręża, nawoływaniem i komendami huczał.

Rano jeszcze jedna narada się zebrała. Ale hetman powiadomił tylko panów oficerów o swoich zamiarach. Pójdą więc - jak już było powiedziane - na Dunajgród, Poczapince i dalej, przeprawy na Dniestrze zagradzać. Jeśli Potocki i Kazanowski, co po tamtej stronie Dniestru pilnują, Tatarów przyhamują, to bitwę zwiedzie się z nieprzyjacielem po tamtej stronie rzeki, gdzie lasy wielkie i góry przykre nie dozwolą mu użyć całej swojej potęgi w jednym czasie. A jeśli Kantymirowi drogi przejąć się nie zdoła, to po tej stronie Dniestru szczęścia z nim szukać będziemy, najlepiej między Strypą a Koropcem albo między Lipami, rzekami bagiennymi, bo z powodu ciasności miejsca i tam nie będzie mógł się rozwinąć. Mógłby jeszcze Kantymir na wprost, na Stryj się przebierać, ale dla przeszkodzenia temu hetman już uniwersały do Kazanowskiego i Potockiego posłał, żeby szlak, co poza Stanisławowem przez lasy bednarowskie prowadzi, kazali chłopom zasiec. Zaraz potem rozległo się pierwsze trąbienie do szykowania w drogę. A za godzinę cały obóz, w kolejności chorągwi, ruszył w kierunku Dunajgrodu.

*

Dzień zaczynał się pochmurnie. Zwijanie obozu szło marudnie, bo też wojska się zebrało wiele, coś ze dwa tysiące, nie licząc rot wolontarskich przez Sieniawskich i Herburta przyprowadzonych. Samych wozów skarbnych dla takiego hufu było prawie pięć i pół setki, a całe wojsko, ciasno maszerując, zajmowało drogę na ponad milę długą. Co chwila przystawano. Aż hetman, zniecierpliwiony, z pocztem Tyburcego (co przy jegomości służbę miał), pocwałował do przodu. Łukasz i Wojtek też pociągnęli za nimi. Wyjechawszy po chwili na pagórek, od razu przyczynę marudzenia zobaczono. Oto obie drogi do Dunaj grodu, ta od Balina i ta od Zieleniec, zawalone były chłopskimi półkoszkami, krowami, owcami, psami i wszelkim dobytkiem. Gwar, ryk bydła, płacz dzieci dochodziły aż do wzgórza, gdzie stał hetman. Tłum kłębił się przy drewnianych bramach miasteczka i wsączał za palisadę tak wolno, że pół dnia czekać byłoby trzeba na otwarcie drogi. A wszystko to był skutek wczorajszych uniwersałów. Trzeba było bowiem od razu obóz ruszyć, a nie dopiero teraz, gdy ludność do zamków i miasteczek już uchodziła. Ale hetman radę na to znalazł, nakazawszy wojsku skręcać na przełaj przez pola na prawo, na zachód w stronę Zieleniec. Szczęściem łąki tam były rozległe, więc zbóż tratować nie było potrzeby.

Wkrótce kolumna znów na drogę wyjechała, rzadko już teraz stojące chłopskie wozy mijając. Dzieci na widok wojska o płaczu zapomniały. Kobiety, wśród tobołów i klatek z drobiem, z nimi siedzące, wesoło (choć przez łzy) żołnierzy pozdrawiały. Chłopi stali za to milcząco przy wozach, czapki tylko w rękach trzymając. Wszyscy kożuchy, serdaki, jakby to zima była, mieli. Wszyscy też uzbrojeni - w siekiery, w kosy na sztorc osadzone, widły i cepy, w szable, w łuki wielkie i kołczany ze strzałami. A wielu miało nawet muszkiety albo inszą strzelbę lżejszą. Taki już był w tych stronach obyczaj, że każdy, kto chciał żyć, z bronią musiał sypiać. Dalej ciągnienie szło już sprawnie, bo droga była niezła, z widokiem rozległym. Ale kraj czynił wrażenie wymarłego. Wszystkie chałupy w Zieleńcach na głucho zabite były, ani jeden dym z komina nie wychodził. Jakby zaraza przez wieś przeszła. Na odgłos muzyki, która grać w chorągwiach wolontarskich zaczęła, jeden tylko chłop się pokazał na skraju lasku, właśnie mijanego. Jakiś towarzysz zrugał go nawet za to, dlaczego do Dunajgrodu nie uszedł, skoro czas jest jeszcze, bo Tatarzy daleko. Wiadomo bowiem, że pohaniec, który ze śladów, jak z księgi czytać umie, takich mądrali łacno znajdzie i w łyki weźmie.

Gdy już było widać Smotrycz wijącą się wśród pagórków i lasków, na drodze od Kamieńca pojawił się w kurzawie kozak na spienionym koniu. Drugi koń, luźny, cwałował, tuż za nim. Łukasz domyślił się, że to nareszcie od Odrzywolskiego nadchodzą wieści. Na widok wojska kozak chwilę przyhamował i czapki hetmańskiej, na drzewcu wyniesionej, oczami przez chwilę poszukawszy, natychmiast do Koniecpolskiego poskoczył. Ten, pismo doręczone przeczytawszy, zaraz dwie chorągwie w skok do przodu posłał. Reszta jazdy z drogi na pola zjechała. Tylko wozy zostały, których woźnice ruszyli kłusem, jeden do drugiego łącząc. Kurzawa aż po korony drzew się wzbiła.

Jazda, grupkami szukając brodów, gdzie kto mógł, przez Smotrycz się przeprawiała. A wozy po mostku. Skoro tylko Łukasz i Wojtek na drugim brzegu się znaleźli, na pagórek dość wyniosły podjechali, żeby zataczanie taboru oglądać, a było na co patrzeć!

Wozy jechały szybko, jeden za drugim, każdy kurz za sobą ciągnąc, niby warkocz. Na wielkie płaskie wzgórze, za wioską Biała, wnet wyjechawszy, zakreślały ogromne, regularne koło, którego brzeg, gdy do Białej znów dojechał, zatrzymał się nagle i potem gęstniał stopniowo. Wóz przy wozie na ukos stawał tak, że tylne i przednie koła do siebie dotykały, tworząc niby piłę, zębami do nieprzyjaciela zwróconą. Wszystkie konie. do środka obrócone, stanęły. A gdy wreszcie całe kolisko równo zgęstniało i znieruchomiało, istna powstała fortalicja. Czerwone, skórzane opony na pałąkach wozów i czerwono malowane burty jeszcze to wrażenie powiększały. W dwóch miejscach tylko wozy do siebie nie dotykały, tworząc dwie bramy. Jedna z nich na Białą, druga na Czarnokońce była zwrócona.

Skoro tylko kurz opadł, wyroiła się z wozów piechota i czeladź z łopatami i żywo do kopania rowu się wzięli, ziemię pod koła wysypując. Widowisko się skończyło. Chłopcy dołączyli do swojego pocztu, bo właśnie jazda do obozu zaczęła wjeżdżać i place, teraz przez Pana Goślickiego, strażnika koronnego, wskazywane zajmować.

Było dopiero koło drugiej z południa. Pacholikowie Tyburcego zdążyli więc jeszcze przed wieczorem obiad wyśmienity ugotować. Była piwna polewka z serem oraz fasola ze słoniną. Tyburcy wieści z namiotu hetmańskiego przyniósł, o których opowiadał przy jedzeniu. Tatarzy siedzieli więc nadal wokół Śniatynia, w różne strony, czaty i silne podjazdy tylko wypuszczając. Jedna taka czata z Odrzywolskim pod Chocimiem tak się spróbowała, że aż na tę stronę rzeki przed nią musiał uciekać. Stąd też hetmanowe rozkazanie poszło, żeby się między Białą a Czarnokońcami otaborzyć. Jeszcze nie wiadomo, dokąd Tatarzy się obrócą. Chociaż więc hetman teraz drogę na Lwów kryje, to tej, którą opuścił, i która na Płoskirów, Krzemieniec, Dubno i Łuck prowadzi, też na łasce losu nie zostawił, bo tam chorągwie kozackie pułku pana Mikołaja Potockiego (co aż spod Bracławia ciągnie) już stoją.

Gorycz porażki

Noc minęła spokojnie. Rano dalej na zachód ruszono, na Czortków. Droga biegła wygodnie po pagórkach. Widok na okolicę (znów bez ludzi jakby wymarłą) był rozległy. Tylko pod Zbryżem trochę zmarudzono. Wieś to wielka, na wzgórzu w pętli Zbrucza położona, była zupełnie zbudowana na kształt fortecy. Wkoło miała parkan z pni okrutnych zrobiony, z wierzchu daszkiem z gontów kryty. U samego wjazdu do wsi, między dwoma kolanami rzeki, stał kościół i cerkiew, murowane i otoczone grzecznym murkiem. Do tego przed nimi wybudowano blokhauz, czyli ostrożek albo zameczek drewniany, z pni grubych zrobiony, ze strzelnicami wąziutkimi i z dachem spiczastym z gontów. Cały ten gmach, przy drodze rozparty, niby bastion wyglądał. Ze środka, spod dachu, gromada parobków na wojsko wesoło pokrzykiwała, rury od hakownic wysuwając i niby to strzelbą grożąc. Trzech starych chłopów hetmana zobaczywszy, pokornie do jego pocztu się udało o wiadomości o Tatarach prosząc. Mówili, że ludzie z całym dobytkiem zewsząd się do nich zeszli, tłok we wsi ogromny, a tu chociaż bydło na pastwisko trzeba wygnać, bo z głodu ryczy. Hetman, krótko tylko odpowiedział, że Tatarzy daleko, paść można i odjechał.

Potem wojsku przez Zbrucz przeprawić się kazał, na północ od ufortyfikowanej wioski, na przełaj przez pola, żeby zamieszania nie robić i chłopom nie być ciężkim. Trochę z tym było mitręgi, ale chłopi zza parkanu zaczęli już krowy wypędzać i prędszego sposobu ciągnienia nie było. Wyszli wreszcie na równy trakt i zatrzymali się chwilę, żeby uporządkować kolumnę.

W drodze pan Tyburcy objaśniał chłopcom strategię hetmanową, cały sens ich ciągnienia. Wojska nasze - mówił - szeroko niby na szachownicy są rozstawione, bo ich mało, a krajów wielkich bronić trzeba. A że Tatarów mrowie i nigdy nie wiadomo, gdzie w kupie uderzą, więc hetman w różne strony ostrożnie figurami rusza, powoli je skupiając, żeby później, niby pięścią uderzyć w pohańca.

Najpierw, gdy na Tatarzyskach stanął, bronił Kantymirowi drogi na Wołyń, na Dubno i Łuck. Teraz Podole i drogę na Trembowlę i Lwów osłania. Ale tamtych okopów rozwalić nie kazał, zostawił je dla chorągwi, które od Kumania i Bracławia się cofają. Bo z Tatarami, co w cztery dni i 70 mil (500 km) przejść potrafią, ostrożności nigdy nie jest za wiele, ze wszystkich stron osłaniać się trzeba. Teraz będzie najgorsza droga z Halicza ku Lwowu. Jak dotąd rozprawy nie było, to tam już na pewno z pogaństwem spróbować się będzie trzeba. Dużo ich, prawie dziesięciu na każdego z nas. Ale i gorzej bywało. Teraz cała nadzieja tylko w Bogu i pistoletach. Z kopią ich nie dogonisz, szabli się nie boją, tylko przed strzelbą respekt czują i to wielki. Raz paroch jeden, z wioski uciec nie zdążywszy, w cerkiewce na wieży ukrył się z rusznicą. Tatarzy nic o nim nie wiedząc, wieś plądrowali. A jego coś podkusiło i strzelił. Na to cały czambuł ze wsi w pole uciekł. Cwałowali Tatarzy do lasu, aż jakiś się obejrzał i zobaczył, że nikt nie goni. Wrócili się zaraz, rozwścieczeni, parocha znaleźli i biedaka powiesili.

*

Ciemno jeszcze było, gdy wszystkich zbudzono dudnieniem bębna przed namiotem hetmańskim. Znów coś ważnego się wydarzyło, skoro w nocy rotmistrzów na koło wzywano. Jak chłopcy zaspani do namiotu wbiegli, wszyscy rotmistrzowie już byli na miejscu. Hetman powiedział tylko, że Tatarzy są w Tłumaczu i chorągwie Potockiego i Kazanowskiego przed sobą pchając, idą dalej. Trzeba natychmiast ku Haliczowi - z krótkimi tylko popasami - skoczyć i tamtą przeprawę im zagrodzić. Lasy bednarowskie zasieczone, na Stryj nie przejdą, zatem zapewne gdzieś pod Haliczem bitwa będzie zwiedzioną.

Zaraz też zatrąbiono na trwogę. Nawet nie wiadomo, kiedy Łukasz i Wojtek znaleźli się na drodze, przy poczcie pana Tyburcego.
Łukasza wszystkie kości bolały, mdliło z niewyspania, oczy piekły. Dzień zapowiadał się znów ciepły i pogodny, a tu raczej wilgoci trochę by się przydało, bo droga na pył roztarta, przez las prowadziła, po pagórkach przykrych i przez bystre potoki. Wpław trzeba je było przechodzić, bo do mostków wozy tylko dopuszczano. Dwie długie godziny tak ciągnęli po wariacku, aż wśród gór i lasów ukazały się wieże Czortkowa. Tu dopiero na krótki popas dozwolono i to tylko z przyczyny przechodzenia przez Seret. Bo czekać trzeba było aż wozy się przeprawią. Później do Buczacza niemal jednym tchem się podemknięto. Ani nawet napić się po drodze nie było gdzie. Pan Tyburcy i gorzałki skosztować nie dozwolił, ostro łając, że zemdleć od niej można w tak morderczym ciągnieniu. Usta tylko raz gorzałką raz wodą płukać kazał. Tak kurzawą się dławiąc, dotarli do Buczacza. Tam na zamku działa raz po raz biły, ale tylko dla ostrzeżenia ludności, kto by jeszcze lekkomyślnie gdzieś we wiosce siedział. Była 10 rano, dzień 8 czerwca. Wojsko przez Strypę pospiesznie się przeprawiało, gdy od Kazanowskiego i Potockiego kozacy przybyli, złe wieści przynosząc: chorągwie obu rotmistrzów zbite, na tę stronę Dniepru wyrzucone. Tatarzy wieś Dołhe za Uściem Zielonym zajęli i śladami tych chorągwi teraz się przeprawiają. Hetman, na to natychmiast trzy roty Stefana Koniecpolskiego husarską, Męcińskiego i Łabędzkiego kozackie przez Monasterzyska na Zadarów rzucił. Następnie trzy - Potockiego husarską oraz Goślickiego z Boguszem kozackie, na Zawałów poszły, przeprawy przez Złotą Lipę Tatarom zagradzać. Sam z panem Suliszowskim i wszystkimi wozami w bok o milę od Buczacza do Petlikowiec poszedł i tam na górze rozległej przy mostkach przez Strypę tabor kazał zatoczyć.

Od Zawałowa i Zadarowa już grzechot muszkietów dochodził, gdy hetman kazał chłopcom sekretarzyk na wozie rozłożyć i podyktował parę słów prośby gorącej, ponaglającej, do panów i szlachty okolicznej, żeby zbrojnie do niego ściągali. Uniwersały do Trembowli, Tarnopola, Zbaraża, Złoczowa, Lwowa i innych grodów słać kazał. Następnie, sporo czystych kart papieru podpisawszy, wszystko pieczy Suliszowskiego zostawił i na Zawałów z pocztem znacznym w skok pojechał.

Łukasz i Wojciech, jakby w gorączce, szybko z przepisywaniem uniwersałów się uporawszy (które kozacy natychmiast rozwozić zaczęli) nareszcie koniom mogli dać trochę obroku i obejrzeć się po sobie. Okropnie wyglądali. Brudni, zakurzeni, zlani potem, jakby ich kto w żupanach i kolczugach w łaźni parował. Rozbierać się nie było wolno, więc misiurki tylko z głów pozdejmowali, wieszając je do pasa, żeby włosy trochę przeschły. A konie przedstawiały widok jeszcze okropniejszy. Mokre, drżały jak w febrze. Chrupały obrok, pospuszczawszy żałośnie łby. Siodeł zdejmować nie pozwolono, więc Łukasz swemu siwkowi troszkę tylko popręg zluzował. Sam próbował zjeść co nieco, ale ze zmęczenia nie mógł przełknąć ani kęsa. Dał więc chleb koniowi.

Zza lasu, skąd strzały dochodziły, widać było parę wąskich słupów dymu. Chłopcy domyślać się zaczęli, że to pożary wzniecane przez Tatarów. Ale Tyburcy uspokoił ich. To były dymy z ognisk roznieconych przez chłopów dla ostrzeżenia ludności na znak, że Tatarów już widzą. Pohańce - tłumaczył - wojsko Króla Jegomości mając na karku, nigdy na czambuły się nie rozejdą i rabunku nie rozpoczną. Chyba że nas zbiją lub klucząc - zgubią i przynajmniej na dzień marszu od pogoni się odsadzą.

Na dalsze gadanie nie było już czasu, bo znów na trwogę zatrąbiono i cały tabor ruszył. Mimo przemęczenia koni, woźnice do kłusa je przymuszali, tak, że wozy - zdawało się - frunęły przez błonia. Dopiero bagnista dolina Koropca zmusiła do dania koniom chwili wytchnienia.

Później wjechali w las. Strzały spod Zawałowa dochodziły coraz potężniejsze. Ale gdy wozy na miejsce dotarły, bitwa już ucichła. Wojsko odeszło dalej lasami na północ, pod Szumlany, na przeprawy przez Bybełkę. W Zawałowie zastali tylko porucznika i garść kozaków, którzy rannych pilnowali. Porucznik miał ordynans do Suliszowskiego, aby w Zawałowie tylko 100 piechoty zostawił, a sam, z taborem, zabrawszy rannych, natychmiast, drogą na Podhajce do Szumlan podążył.

Każdy mógł zauważyć, że więcej żołnierzy w Zawałowie zostawiać nie było potrzeba. Po rannej potyczce, wiele już tutaj zeszło się szlachty okolicznej i chłopstwa z kosami i rusznicami. Suliszowski, tylko dowódcę (na którego wziął jednego z towarzyszy swojej chorągwi) nad nimi postawił i rannych zabierać kazał, żeby jak najszybciej w dalszą drogę wyruszyć. Piechota od razu wzięła się do kopania szańczyka, który Suliszowski przed miasteczkiem na pagórku nad drogą do Halicza wyznaczył. Chłopi ściągali zabite konie i zbierali strzały, którymi droga i pola usiane były. Porucznik, przez hetmana zostawiony, opowiadał, że straszną tu stoczono bitwę. Gdy jegomość Potocki nadciągnął, Tatarzy już byli po tej stronie rzeki Lipy, choć z zameczku na obydwa mostki szła potężna strzelba. Ale natychmiast ich kozacy Goślickiego potężnie wsparli, że na drugą stronę sromotnie uciekać musieli. Wnet jednak przyprowadzili z sobą janczarów na koniach, którzy, spieszywszy się, ogniem mostki szturmowali, ale ich husarze mężnie z muszkietów odstrzelali. W boju pacholik jeden z chorągwi Goślickiego zginął, paru innych z janczarek postrzelono. Koni też parę strzałami ubito. Swoich rannych, których zdaje się niemało było, Tatarzy zabrali ze sobą. Dziwne, że mimo tak srogiej utarczki hetman natychmiast całe wojsko zabrał i na Szumlany-Bursztyn podobno pomknął, chcąc zamknąć Kantymirowi wyjście spod Dołhego. Niedawno również Stefan Koniecpolski ze swoim pułkiem tam za nimi pociągnął. Wozy już stały uszykowane w jeden rząd na drodze po Podhajec i trzeba było znosić rannych do nich. Teraz dopiero Łukasz ich zauważył. Leżeli, czterej, nad rowem równiutko na czaprakach położeni. Już się nad nimi uwijał pan Ratkę, chirurg jegomości i dwaj jego pomocnicy, raz po raz z puzdra otwartego biorąc, to bandaże, to szarpie albo jakieś instrumenta., Łukasz patrzył ze zgrozą na twarze tych chłopców żółtoszare z bólu, na wargi bez kropli krwi. Nie skarżyli się nawet, ale to ich milczenie gorzej za serce szarpało, niż gdyby krzyczeli.

Suliszowski popędzał. Czterech pacholików, pod snopami się uginając, biegiem do wozów słomę świeżą przywlokło. Zaraz je wymoszczono i ostrożniutko zaczęto przenosić rannych.

Wreszcie tabor ruszył. Skądś, z daleka, doleciał nagle huk dział, aż ziemia zdawała się stękać głucho. Las i jar, przez który jechali, widocznie pogłos tłumił. Tyburcy zaczął mruczeć, że to Halicz armatami gada. Wlali się widać Tatarowie w kraje Rzeczypospolitej jak woda, co tamę przerwie w czas powodzi. Ale hetman drugą im tamę stawia i widać nawet, jak ta tama rośnie niby wielkie kolisko - od Zadarowa, przez Zawałów, Szumlany, Szwistelniki na Sarnki chyba i Martynów, bo inaczej nie sposób. Niczego innego zrobić nie można, bo ludzi mało. Dziwne, że ani panowie ani szlachta z pocztami do wojska nie łączą. Zupełnie widać od wojaczki się odzwyczaili, kury macając, albo Tatarów się boją. Wszystko by tylko na tego biednego żołdata spychali. Ty Tatarów w stepie znaleź, ty ich siłę wymiarkuj, ludzi ostrzeż i wygnaj jeszcze z kraju w proporciej jak jeden do dziesięć. A tu „nec Hercules contra plures”, czyli „I Herkules d..., gdy Tatarów kupa”.

Dalsze pogwarki trzeba było przerwać, bo tabor wydostał się już z lasów i przez bagna Koropca przeprawił na otwarte błonia. Ruszono zatem kłusem na Podhajce. Słońce zaszło i zapadała szybka, czerwcowa noc. Suliszowski wzdłuż wozów cwałował i krzykiem popędzał woźniców. Ale nawet ciężkie frezy, ogiery odpasione, ustawały. Łukasz swojego siwka także to ostrogą, to harapem, musiał popędzać. Tymczasem zrobiło się zupełnie ciemno. Z przodu gorzały tylko światłami Podhajce, a z tyłu las gadał potyczką.

Żadnych jednak łun od pożarów nie było widać. Snadź rabunku Tatarzy jeszcze nie zaczęli. Dalej szukali wolnej drogi w głąb Rzeczypospolitej.
Mimo pośpiechu - nie było taborowi pisane, że na wezwanie hetmańskie nadąży. Gdy ledwie Podhajce minąwszy, w lasy wjechali, zaczęły się psuć wozy piechotne Sieniawskich. Poczwórne i poszóstne - okazały się zbyt wielkie i zbyt ciężkie, jak na wąskie leśne drożyny. A tu zepchnąć ich nie było gdzie. Toteż kozacy i husarze, raz po raz zatrzymywani, w ciemnościach się kłębiąc, klęli strasznie, aż dziw, że niebo im na głowy nie spadło. Tymczasem źli na wszystko, do ostatka zmordowani hajducy, łuczywami sobie przyświecając, konie katując, na własnych niemalże plecach rozbite woziska na napotkane przesieki spychali. Wojsko przy tym warczało, że już nie pierwszy raz panowie wolontariusze, chcąc zawsze coś lepiej zrobić, niż żołnierz doświadczony, kłopotów tylko przysparzają. Wozy skarbne, zwyczajne, zdały już im się za małe, kolubryny na Tatarów chcieliby z sobą wozić.

Wśród takich kłótni i przygód, wszyscy niemal w błocie utytłani, przez bagna Złotej Lipy na suche łąki ledwie przebić się zdołali, gdy już prawie na szarówkę się miało. Gdzież jeszcze stąd było do Bołszowca! Ale kawałek jeno przez las po drugiej stronie rzeki uszli, gdy już ich kozacy, z latarniami zapalonymi stojący na drodze, zatrzymali i zaledwie po dwa, trzy wozy kolejno zabierając, do Szumlan prowadzili. Opowiadali przy tym, że straszna wczoraj pod tymi Szumlanami była bitwa. Jak zaczęło się gdzieś o trzeciej po południu, to dopiero późno w noc się skończyło. Tatarzy pierwsi tu byli, mostki na Bybełce pozrywali i na wielkim, płaskim bezleśnym wzgórzu uszykowani, wojskom Rzeczypospolitej nawet dobrze wyjść z lasów nie dozwalali, każdą chorągiew, co wyskoczyć na nich zdołała, chmurą strzał zasypując i z miejsca przeciwuderzeniem znosząc. A równocześnie drugie ich chmury z flanki, od Bokowa, żołnierzy jegomości macały, że ani głowy z lasu nie wychylisz. Tylko taborek strzelbą gęstą mógłby ich odpędzić, ale tego nie było. Tak więc hetman dalej, na Bołszowiec, ciągnąć nie mógł. Tutaj z wojskiem całym utknął i nocuje.

Wozy pozabierawszy, chorągiew Suliszowskiego ci sami kozacy później gdzieś w ciemnościach duktami przeprowadzili i z latarniami pogaszonymi - na jakimś przestronnym miejscu ustawiali. Łukasz za panem Tyburcym, który w ciemnościach ledwie przed nim majaczył, swoje miejsce w szyku zajął. Sam przy tym sobie się dziwował, że z taką trwogą świtu czeka. Aż dreszcze nim trzęsły, a myśli dziwne po głowie chodziły. Oto równo ze słońcem miał pierwszy raz w życiu Tatarów zobaczyć i pójść z nimi w śmiertelny taniec. A może to będzie w jego życiu widok ostatni? Żal mu będzie pod końskimi kopytami umierać... Wprawdzie był zdrów, silny, nikt go w zapasach ani w palcatach nigdy nie zmógł. Nawet Wojtek, ba! nawet sam rodzic tak dobrze, jak on, w siodle nie siedział. Ale Tatarowie ponoć okropni mocarze... Zaczynało świtać! Z przodu wyraźnie wyłonił się z mroku pan Tyburcy, a z prawej Wojtek, z twarzą jakoś dziwnie skupioną, jakby do skoku się szykował. Łukasz aż poweselał trochę na ten widok, ale jednocześnie w dołku go coś łaskotało, że to już, że za chwilę bitwa.

*

Wtem ktoś krzyknął, że Tatarów na wzgórzu nie ma. Zaczął się rwetes nie do opisania. Raz po raz słychać było komendy. I natychmiast wszystkie sześć chorągwi, co tam były, wraz z ludźmi Sieniawskich, z lasu na wzgórze wypadło. Jegomość hetman wśród nich cwałował i część zaraz drogą do Halicza posłał; chorągiew Suliszowskiego w tył do taboru zawrócił a sam, z większą częścią na Bursztyn popędził.

Tymczasem pod Szumlanami obóz już zatoczono i piechota w pogotowiu stała. Lecz koni z wozów nie wyprzężono. Suliszowski między nie wpadłszy, dalej tak stać kazał, a chorągiew swoją, grupkami, w koło na straże placowe rozesłał, jedynie poczet pana Tyburcego przy sobie zatrzymując. Już około szóstej z rana, kozacy i husarze, Tatarów ścigający, grupkami zaczęli wracać do obozu, na plac za wozami wjeżdżając. Razem z nimi nadciągali również żołnierze Kazanowskiego i Jana Potockiego, okrutnie parudniowym bojem zmordowani, bo od Tłumacza poczynając, bezustannie się z Kantymirem ucierali. Przyszły także ich wozy. Na wielu z nich ranni w gorączce się miotali, majaczyli, jęczeli. Wreszcie sam hetman przybył wraz ze wszystkimi rotmistrzami (wśród których panowie Kazanowski z Janem Potockim też byli).

Łukasz na widok wodza aż się przeraził. Ten olbrzym nigdy słabości nie okazujący, zdawał się ledwie na koniu siedzieć, jakby wielką boleścią złamany. W milczeniu, wolno jadąc, obóz cały oglądał, każdego niemal żołnierza, każdego konia wzrokiem mierząc i taksując. Ale kozacy i husarze nad wyraz żałosny widok sobą przedstawiali. Brudni, spotniali i rozchełstani. Twarze ziemiste, zapadłe, od trzech dni nie golone. Oczy z bezsenności zaczerwienione, w ciemne doły zapadłe, złym, chorobliwym blaskiem gorejące. Karni, w pogotowiu milcząco stali przy koniach, przy wozach, gotowi na hetmańskie skinienie znów w pogoń się rzucić za nieprzyjacielem. Ale koniom już nikt rozkazywać nie mógł. Łby do ziemi prawie pospuszczawszy, jeszcze gorzej od ludzi wyglądały.

Gdy Koniecpolski wszystkich i wszystko zlustrował, pod namiot swój zawrócił. Z siodła zeskoczywszy, na stołku nad mapą, na trawie przed nim rozłożoną usiadł, ukrywając twarz w obu dłoniach. Widząc to trębacz domyślny, dał sygnał na odbój. Wojsko, siodła i czapraki z koni zmordowanych zaczęło zdejmować, dając im pić i worki z obrokiem wieszając na łby. A potem każdy, prawie tu gdzie stał, na ziemię padał i zasypiał. Tylko Suliszowski, niezmordowany, kłusem z obozu wyskoczył, objeżdżać warty, straże i podsłuchy.

*

Nie wszyscy jednak odpoczywali. Nie spali kapelani ze swoimi pachołkami, co przeciągle teraz śpiewając, skromne żołnierskie pogrzeby właśnie odprawiali. Nie spała chorągiew kozacka pana Mikulińskiego, do zmiany wart w pogotowiu trzymana. Nie spał i pan Tyburcy wraz z całym pocztem. Ze swoimi pachołkami pełnić musiał służbę w obozie i chorągwie nowe, które na wezwanie hetmańskie spod Tatarzysk, co raz to z różnych stron przybywały, na place im wyznaczone musiał rozprowadzać. Tylko na krótkie chwile po kolei pocztowych zwalniał. Łukasz, takie pozwoleństwo otrzymawszy, siwka rozsiodłał, perzem wytarł, wreszcie sam w rzece się umył. Zmęczenie trochę ustąpiło. Siwkowi obroki dawszy, zostawił go przy wozie i poszedł do Tyburcego. Ten z Janem Goślickim, strażnikiem koronnym, rozmawiał, który opowiadał właśnie, co widział w gonitwie za Tatarami. Oto do samego prawie Bursztyna, przez opuszczone wioski, nikogo nie napotkawszy, przelatywali, aż wpadli na husarzy Jana Potockiego, od Martynowa jadących. Tamci opowiadali, że Tatarzy pod Tłumaczem prawie już ich byli ogarnęli, zbili i w lasy wpędzili. Ale zdołali ponownie zebrać się pod Nieżniowem. Stamtąd za nieprzyjacielem, wraz z chorągwiami Odrzywolskiego i Lipnickiego po drodze napotkanymi, Dniestr przeszedłszy, poszli, lecz pogaństwo w nocy pod Bołszowcem, Bursztynem i Sarnkami Lipy, bagienne rzeki, i Dniestr w niedzielę, to jest dzisiaj rano, pod Martynowem przeszedłszy, pociągnęło dalej na Stryj. Po drodze ani nawet jednej chałupy nie spalili, cały czas idąc w zwartych szykach w porządku wielkim i prędko, jakby powódź jakaś. Pewnie za Stryjem dopiero, w kraje nie ubezpieczone, gdzie ludność z bronią, jak tutaj, spać niezwyczajna, zagony rozpuszczą. Żal Panie Boże tego spustoszenia i szkód, które nieprzyjaciel tam nawyprawia! Cały zamysł Kantymirowy stał się teraz dla wszystkich towarzyszy jasny i wiadomy. Chciał więc Tatar chytry ominąć lasy bednarowskie, przez chłopów zasieczone. Na nas, na hetmana, komunik swój rzucił, a kosz z hałastrą pospiesznie, małe koło robiąc, przez Horożankę - Bołszowiec do Martynowa uwodził, by znów przejść Dniestr i rzeką się od nas osłonić. Komunik, że potężny, pod Zawałowem i Szumlanami hetmana zabawiwszy, łacno potem w nocy, drogą na Sarnki-Bursztyn, wciąż na dwóch koniach idąc, kosz dogonił. Że też Rzeczpospolita nie może zdobyć się na trochę wyższy żołd dla swoich obrońców, żeby każdy na dwóch koniach po tatarsku mógł służyć! A teraz, na jednym koniu Tatarów gonić, to tak jakby kto chciał ptaki latające w powietrzu pobić.

Suliszowski, który tymczasem wrócił z objazdu straży, niespodziewanie przerwał te pogwarki, wszystkich swoich pachołków zabierając do pomocy przy opatrywaniu rannych. Łukaszowi i Wojtkowi przypadło pomagać samemu panu Ratke, chirurgowi hetmanowemu. Chłopcy ledwie tego pięknego zazwyczaj fircyka poznali. W skrwawionym fartuchu, z rękawami powyżej łokcia zawiniętymi, wyglądał teraz jak prosty rzeźnik.

Zagon

Posługi przy opatrywaniu rannych okrutnie Łukasza zmęczyły. Stał o drzewo oparty, zupełnie załamany. Wtedy znalazł się przy nim pan Tyburcy. Wziął go pod rękę, na pniu zwalonym posadził i grubym słowem rugać począł. I to Łukasza otrzeźwiło. Nagła pasja na Tatarów aż włosy mu na głowie podniosła. Wszak to przez nich tylko i trud, i niewczasy, i pogrzeby i ta męka rannych. Nie czuł już nawet zmęczenia od tego gniewu. Złość ponura, zimna, nigdy dotąd nie znana, pierś i głowę mu rozsadzała. Nie zdziwił się też wcale, gdy pan Tyburcy, dawszy mu chwilę odpocząć, jął go namawiać, żeby wraz z jego pocztem, z ochoty własnej, na czambuły tatarskie poszedł. Ochotnicy na tę ekspedycję właśnie przed namiotem hetmańskim się zbierają. Łukasz podniósł się na to i bez słowa za Tyburcym się udał. Wojtek też do nich dołączył po chwili. Przed namiotem, jedynym w obozie, bo innych rozbijać nie dozwolono, stała już znaczna kupa towarzystwa z wielu chorągwi, a hetman w środku z grupką oficerów coś żywo rozprawiał. Tyburcy po cichutku chłopców objaśniał, że stoją w tej grupce przy hetmanie sami dawni lisowczycy, elearowie w całym świecie znani. Ten szpakowaty, niewysoki a szczupły, ale prężny i barczysty jakby w każdej chwili do skoku gotowy - to Stefan Chmielecki, chorąży bracławski. Pod samym Aleksandrem Lisowskim wojować zaczynał. Wsławił się w Rosji, w Czechach i na Węgrzech. Nawet pod Cecorą Tatarom się nie dał i cało uszedł. Później pod Chocimiem walczył. On jeden ordyńców doganiać i podchodzić potrafi. Teraz panu Tomaszowi Zamoyskiemu, wojewodzie kijowskiemu służy. Dziś aż z Krosna, z Bracławszczyzny z czterystu Ukraińcami ledwie nadciągnął i już do dalszej potrzeby gotów. Lew nie człowiek.

Ten drugi, młody, czarny, prawie hetmanowi wzrostem równy, to Paweł Czarniecki, Łukaszowi już znany, staroście żywiecki, porucznik husarskiej chorągwi hetmańskiej. Cztery lata temu razem z Chmieleckim, jako lisowczyk na Węgrzech i w Czechach wojował. Obok stoi jego brat, Stefan, towarzysz tej samej chorągwi. Ledwie mu dwadzieścia pięć lat będzie, a już żołnierz sławny. Ten gruby, bez brody, co z nimi rozmawia, to Jakub Sobieski, starosta trembowelski, ze szlachtą tegoż powiatu dzisiaj przybył. Z drugiej strony stoi Jan Odrzywolski, którego też już chłopcy znają, i pan Lipnicki, co Kantymira z nim podchodził.

Dalsze objaśnienia trzeba było przerwać, bo hetman począł mówić do koła. Łukasz aż się zadziwił jego nagłej odmianie. Z niedawnego przygnębienia nic już na wodzu widać nie było. Znów siła tylko biła od niego, jak zawsze. Zaczął od tego, że chciał zrazu w kopyto na nieprzyjaciela następować i podczas rozpuszczenia zagonów kosz znosić, a zatem i zagony przychodzące gromić. Ale że wszyscy pomęczeni byli długą drogą i ciągnieniem tak prędkim okrutnie, a szczególnie przez wzgląd na konie trzeba tego zaniechać. Sił przy tym mało, żeby nieprzyjacielowi tak potężnemu w oczy iść, na dalsze suplementa czekać więc należy. Nie wiadomo przy tym, gdzie się Kantymir obróci - na Lwów, czy na Stryj. A miejsce, gdzie teraz stoją, dobre. Na wszystkie strony można z niego pogaństwu drogę przechodzić. Z lasów tylko wyjść należy na otwarte pole. Dlatego rozkazuje zaraz do drogi się szykować, całym obozem do Szwistelnik się podemknąć i tam czekać powrotu Kantymira. Choć nic pewnego jeszcze nie wiadomo, z różnych znaków wnosić można, że ordyńcy poszli chyba na Stryj - Przemyśl, dawnym swoim szlakiem. Tam dopiero, w głębi Rzeczypospolitej, na ludzi nie ubezpieczonych rozpuszczą zagony. Wielce do prawdy to rzecz podobna, ale żeby całkowita pewność była jedna czata - z rot panów Mikulińskiego i Łahodowskiego złożona - pójdzie zaraz, w skok po tej, lewej stronie Dniestru, na Bursztyn - Rohatyn - Chodorów i dalej na zachód. Zaś druga czata, z Odrzywolskiego i Lipnickiego chorągwi, pójdzie tamtą, prawą, czyli południową stroną Dniestru, na Stryj kierując się.

Z mości Odrzywolskim pociągnie również komunik, któremu pan Stefan Chmielecki będzie rotmistrzować, a Paweł Czarniecki porucznikować - tu obaj panowie się skłonili - komunik ten, z samych panów ochotników, co z własnej chcą ochoty ordyńców podchodzić, złożony, w skok lecieć cały czas będzie o dwu koniach, tatarskim sposobem. JMP Jakub Sobieski starosta trembowelski i obywatele tegoż powiatu, zechcieli bowiem w swojej hojności konie swoje na luzaki dać a JMP Adam Kazanowski, co stadninę opodal ma, też kilkanaście dobrych koni powodnych dodał.

Skoro tylko miejsce kosza się wyjaśni, Odrzywolski pod nim zostanie, żeby Kantymirowy komunik i cały kosz śledzić. A pan Chmielecki poleci tymczasem dalej, na zagony. Koło wielkie zataczając, powinien cały czas przechodzić brzegiem tych zagonów.

Jak zwyczaj tatarski każe, wyjdą z kosza dwa czambuły, czyli skrzydła. Lewy będzie mniej groźny, bo na południe od nas, kędy będzie szedł, same niemal góry i lasy. Za to prawy na wsie ludne, na równiny trafi. Pójdzie więc Chmielecki najpierw śladem prawego zagonu, watahy na rabunku w miarę możności gromiąc, rozpędzając i plon, czyli jasyr odbijając. Następnie - na czoło lewego czambułu powinien natrafić i tenże również, w miarę możności, znosić. I tak wokoło czambuły okrążywszy, do obozu prędko można wracać.

Ta walka panów ochotników z czambułami, chociaż tylko podjazdowa i szarpana, wielce pożyteczną będzie. Ludziom po miastach, zamkach, zameczkach, kościołach i cerkwiach warowniejszych broniącym się, serca doda i do wytrwałości zagrzeje. Za to ordyńcom serca ujmie, nastraszy ich, zrobi wrażenie, że cała Rzeczpospolita, już przeciwko nim rusza. A jak Bóg poszczęści i Chmielecki swój komunik dobrze poprowadzi, to nawet dalsze ziemie Rzeczypospolitej od zniszczenia ocalić może i nakłonić Tatarów do rychłego odwrotu. A przy tym w to miejsce, na wojska przy hetmanie nieprzyjaciół z plonem, z niewolnikiem wracających, niby w sieć nastawioną napędzi. Wtedy bitwę walną z Tatarami się zwiedzie. Hetman sam rozumie, że hazard to wielki nieprzyjacielowi iść prosto, niby bestii w paszczę. Ale nie będzie chyba aż tak źle, jak to teraz zdaje się wyglądać. Z samymi bowiem jeno karaczami, co na rozbój z kosza wychodzą, będzie sprawa. A oni, nie komunik, pancerzy nie mają i broń lada jaką. Powinno więc wszystko dobrze się udać, jeno Chmielecki pamiętać ma, żeby z komunikiem w bój się nie wdawać. Na pierwszą o nim wiadomość, że następuje, dalej uchodzić. Inaczej impreza cała spali na panewce.

Na tym hetman skończył a Stefan Chmielecki, wnet wszystkich swoich wolontariuszów opodal zebrawszy, krótko jeszcze do nich powiedział, że Tatarów tatarskim sposobem bić należy, to znaczy szybko. Dlatego żadnych ciężarów zbędnych u żołnierzy nie ścierpi. Lekko na koń wsiadać trzeba. Tak husarze, jak i kozacy tylko w misiurkach i kolczugach, a kto śmielszy, to w samej nawet sukni. Za to każdy weźmie sześć strzelb - po dwie pary pistoletów i po dwa bandolety albo karabiny. Trzy strzelby przy sobie każdy wieźć będzie, trzy na luzaku. Do tego po dwie ładownice, woreczek kul i prochu, ile trzeba na 180 ładunków. Kto nie ma strzelb swoich, to Sobieski i Kazanowski dodadzą. Także sajdak każdy weźmie z dobrym łukiem i trzema dziesiątkami strzał w kołczanie. O pokrowcach do ich przykrywania nie można zapominać, bo deszcz w drodze zdarzyć się może; tak samo o opończach oraz o pochwach na wszystkie strzelby. Bukłaczki i wiaderka skórzane na wodę też pobrać. O szablach i koncerzach nie mówi, bo każdy sam rozumie. Sucharów i wędzonki naszykować na trzy dni i po miarze owsa zabrać. Więcej nie trzeba, bo trawa teraz dobra. Na każde dwadzieścia koni bojowych i dwadzieścia powodnych pójdą dwa juczne. Poniosą one sposobem tatarskim, to jest między nimi przytroczony wór wielki, skórzany, w którym będzie żywność, owies i medykamenty. Zatem do towarzyszy, co przy swoich pocztach te konie przydzielone mieć będą, należy składać żywność i owies. A wszystko teraz trzeba naszykować, przed położeniem się spać, bo równo ze świtem ruszamy. Konie dobrze nakarmić, jakby przez trzy dni nic dostać nie miały. Za godzinę przyjdzie wszystko sprawdzić. Zaraz też towarzysz jeden konie powodne rozdawać zaczął. Łukaszowi i Wojtkowi dostało się po grzecznym gniadoszu. Rzędziki, oba konie miały skromne, ale dobre, jak potrzeba. Wnet swoim i pożyczonym obroków obficie do worków nasypali i do opatrywania strzelb się wzięli. Nabijali je starannie na flejtuchy dobrze łojem przesycone, żeby proch nie zamókł. Później lufy i zamki, a także łuki dobrze tłuszczem smarowali, kucie koni poprawiali, rzędy przeglądali, żywność pakowali, aż na tej krzątaninie późno w noc się zeszło.

Przy robocie wszyscy ochotnicy przyglądali się sobie wzajemnie i zapoznawali, żeby we wspólnej doli i niedoli łatwiej potem pomagać sobie mogli. A największą ciekawość przy tych pogwarkach budzili Ukraińcy Chmieleckiego. Ogorzali, wąsaci, ubrani tylko w wypuszczone na szerokie szarawary dziegciem smarowane koszule i w szaraczkowe delijki z półrękawami. Na głowach kołpaczki mieli. Żadnych szyszaków i misiurek, zbroi ani pancerzy. Za to szable dobre i koncerze, strzelby wyborne i łuki u wszystkich były. Część z nich miała jeszcze rohatyny, a drudzy, semenami z turecka nazywani, długie muszkiety dragońskie z krzoską nakręcaną (co je po swojemu samopałami zowili) przy siodłach.

Wreszcie, wszystkie przygotowania ukończywszy, na krótki spoczynek ciasno obok siebie pod wozami legli, ale że sen, mimo zmęczenia, nie przychodził, więc Tyburcy ostatnich nauk o Tatarach półgłosem udzielać zaczął, o tym, co w pewnej księdze wyczytał, opowiadając. Pisał tę księgę janczar - Polak, który chciał rodaków pouczyć, jak z Turkami, a przede wszystkim z ordyńcami wojować mają. Nic bowiem gorszego jak najazd tatarski. Wszystko połapią, popalą, zmordują i skażą tak, iż za wiele lat ptak, kędy oni przejdą, śpiewać nie będzie. Nie wszyscy przy tym rabują i rozbijają, a tylko karaczowie, czyli czerń, co są jak u nas szlachta pospolitacy lada jako uzbrojeni, bez pancerzy. Najlepsi, czyli komonni najezdnicy, w kolczugi i szyszaki zbrojni, z szablami, koncerzami i sajdakami, z dzidami i kałkanami, na dobrych koniach czambuły na rozbój wychodzące tylko ubezpieczają i kosz, dokąd zdobycz jest zwożona i niewolnicy spędzani, osłaniają. Później (gdy już karaczowie z plonem w step uchodzą) komunik odwrót osłania i z pościgiem się potyka. A tymczasem karaczowie przez step bezludny, wielki, niewolników biednych po kilku powiązanych pędzą, nahajkami do pośpiechu przynaglając i końskimi wnętrznościami jeno żywiąc. Bo wiedzieć trzeba, że na wyprawie Tatarzy koniną tylko żyją. Żadnych dlatego zapasów w drogę nie biorą, z wyjątkiem koni, które w ciągnieniu biją i ich ścierwo zżerają. Nie pieką nawet tego mięsa, bo w stepie o drwa trudno (nawozem suchym jeno się pali). Pod siodło kładą, a gdy już śmierdzi, takie żrą. Namiotów też ze sobą nie wożą żadnych. Gdy deszcz leje, to swoje burki, jamurłachy nieprzemakalne na czterech dzidach wbitych w ziemię rozciągną i pod nimi śpią. I tak ciągnął swą opowieść, do późna w noc.

Łukasz spał źle. Śnili mu się straszni Tatarzy, że go gonią. Wyglądali zupełnie tak, jak opowiadała babka, gdy jeszcze byli w Miastkowie, na Pomorzu. Mieli więc ci Tatarzy głowy wielkie z jednym tylko okiem na czole i brody długie do piersi przyrośnięte, przez co łbów swoich do góry podnieść nie mogli. Łukasz uciekał przed nimi, na drzewa się drapiąc, a oni co rusz to na ziemi na plecach się kładli i ślepia swoje straszliwe w niego wbijali. A on krzyczeć chciał, pomocy wzywać, ale żadną miarą nie mógł. Dopiero szarpanie Wojtka, że już wstawać trzeba, te zmory senne przerwało.

Był poniedziałek, 10 czerwca, godzina 3.00. Chmielecki hasło dał: św. Protazy, odzew - pogoń. Łukasz powodnego konia dosiadł oszczędzając swojego siwka, którego znał, że był wyśmienicie do boju ujeżdżony i wiedział, co umie. Gdyby zatem bitwa się zdarzyła, to zaraz na swojego wierzchowca by przeskoczył.

Ale na razie jakby przez pustynię gonili, żadnych śladów po Tatarach nie spotykając. Dopiero w Sarnkach parę zaledwie chałup się dopalało i chłopi ogień gasili. Reszta wioski nie była ruszona. Znać, że ordyńcy pożarami tymi jeno komunik swój, co z hetmanem się ucierał, uwiadamiali, którędy kosz idzie, żeby ta ich ariergarda, od wojsk Króla Jegomości się oderwawszy, snadnie do niego trafiła. Chłopów, co ognie gasili, o Tatarów pytać nie było potrzeby, bo ponad lasem, gdzie wiodła droga do Bursztyna, znów wznosiły się słupy dymu. Konie więc tylko napoiwszy, w skok ruszyli dalej, gnając krajem jakby wymarłym. W Bursztynie dopiero, przez bagna Gniłej Lipy się przeprawiając pierwsze ślady po koszowym ciągnieniu zobaczyli. Oto jak okiem sięgnąć, po prawej i po lewej ręce, wszystkie zboża, wszystkie uprawy były stratowane i w niwecz obrócone, jakby po orce. Łukasz nigdy jeszcze spustoszenia takiego, widoku tak przygnębiającego, nie oglądał. Chałupy w wioskach stały jednak całe, poza kilkoma pogorzeliskami, które znów chłopi dogaszali, rozszerzeniu się pożaru nie dopuszczając. Znać, że Tatarom bardzo się spieszyło.

Dalsze słupy dymu Polaków nieomylnie pod Martynów prowadziły na bagnistą przeprawę przez Dniestr. Jechali więc spieszno, smutny obraz kraju spustoszonego podziwiając. Koniom jednak (mimo przesiadania) pofolgować już trochę było trzeba, więc po ćwierć mili tylko kłusem przebywali, a potem kawałek drogi stępa i znów ćwierć mili kłusem. Ale i tak konie zgrzały się bardzo, zatem w Żurawnie przez małą godzinkę był popas.

Stamtąd widać już było chmurę dymu, jak okiem sięgnąć szeroką, a wysoką więcej niż na pół nieba, tak, że kłębiło się niemal nad ich głowami, choć naprawdę pożary były bardzo daleko, gdzieś pod samym Stryjem. W skok w tę chmurę dymu poszli. Ale jeszcze coś ze cztery prawie godziny jechali, zanim do pierwszej płonącej wioski dotarli. Już się dopalała, lecz ogień był jeszcze tak żywy i dym wielki, że konie, tuląc uszy, chrapały i wierciły się niespokojnie. Z siodeł zejść więc było trzeba i idąc pieszo prowadzić je krótko przy pyskach. O przejściu drogą także nie było mowy, zatem wojsko polami wieś omijało. Łukasz oglądał ze zgrozą trupy starych chłopów i kobiet pościnanych, na polach za wioską leżące. Ledwie w koszulach albo w gaciach byle jak naciągniętych, jakby w pośpiechu, z głębokiego snu zerwani byli. Żołnierze mówili, że w chałupach jeszcze niemowlęta porzucone leżeć muszą, bo Tatarzy tylko zdrowych i młodych w jasyr zabierają. Wielu do wioski się rwało, te dzieci ratować, ale bardziej doświadczeni powiadali, że niemowlęta, które zostały, na pewno już nie żyją, a przy tym rotmistrzowie i porucznicy do marszu przynaglali. Obaj chłopcy, pierwszy raz widok tak żałosny oglądając, do cna prawie zalterowani, pana Tyburcego pytali, skąd taka okrutność diabelska w tym plemieniu pogańskim? Czyż możliwe, żeby to ludzie byli? Ale Tyburcy spokojnie odpowiadał, że to zwyczajna ich strategia, podstępny sposób. Dla Tatara, szczególnie gdy w pośpiechu ciągnie - ludzie, konie i bydło kąsek najbardziej pożądany. Cichutko więc przed świtem, gdy sen najgłębszy, wioskę otaczają i podpalają strzałami ognistymi. A potem ludzie pożogą pobudzeni, życie własne i dobytek z płomieni unosząc, sami w ich ręce, w arkany, pęta, więzy i kajdany wpadają. W ten sposób prędko i bez żadnego prawie zachodu wszystko, co żywe, wyłapią. Inaczej zresztą postępować nie mogą, bo każdy w tych stronach oręż w chałupie trzyma - to jakąś rusznicę, to muszkiet, szablę czy rohatynę mając. Bez sztucznego wywołania trwogi krwią by za każdego niewolnika płacić musieli, bowiem lud tutaj twardy, zaciekły i przekonany, że lepiej pójść na mary, jak w niewolę na Tatary. Dziwne tylko, że wszystkich śpiących (mimo uniwersałów hetmańskich) doma zastali. Widać chłopi tutejsi, lasy bednarowskie z rozkazu jegomości zasiekami zawaliwszy i o przeprawie Tatarów pod Dołhem się dowiedziawszy, spokojnie do siebie wrócili. A tymczasem Kantymir znów na ten brzeg się przeprawił! Musiał przy tym bokami, przez lasy, niepostrzeżenie przeciągnąć i kosz gdzieś niedaleko założyć, skoro tu, nad ranem dopiero na śpiących się wrócił.

Miało się już ku wieczorowi, gdy wojsko dopalające się wokół zgliszcza omijając, pod Stryj dotarło. Miasto gęstą strzelbą z murów wypuszczoną ich przywitało, a w kościele i cerkwi dzwoniono na trwogę. Nikt jednak nie oberwał, bo wszyscy trzej rotmistrze, rzeczy świadomi, z dala od bram wojsko zatrzymali, z trębaczem tylko i chorągwią rozwiniętą (czerwoną w strefy białe) podjeżdżając bliżej. Wtedy dopiero strzelba ustała. Most spuszczono i kilkunastu mieszczan wyjechało po rajtarsku uzbrojonych. Dowiedziawszy się, kto to i dokąd ciągnie, zaraz zawrócili. A gdy wojsko obok wałów przeciągnęło i przez rzekę Stryj się przeprawiwszy, z powrotem w las wjeżdżało, dzwony bić przestały, a z miasta mrowie chłopstwa z kosami, strzelbami, siekierami się wyroiło i do zgliszcz okolicznych biegło, żeby to, co zgorzeć nie zdążyło, ratować i ściętych po chrześcijańsku pochować.

Tymczasem wojsko dalej przez spopielony kraj ciągnąc, o zmroku prawie do rzeczki Kłodnicy doszło, gdzie niechybnie było miejsce tatarskiego noclegu.
W półmili, długo i szeroko, pole całe przez ordyńców do cna było stratowane. Przy popiołach z niezliczonych ognisk walały się kości baranie, krowie, świńskie i ptasie - resztki pierwszej uczty, jaką zgłodniałe pogaństwo z bydeł pobranych na ziemiach Rzeczypospolitej sobie zrobiło. Żołnierze w pierzu, słomie, owsie, w jęczmieniu (którym Tatarzy bachmaty swoje karmią) porozsypywanym i we wnętrznościach ptasich i bydlęcych prawie że brodzili. Chłopcy wszystkiemu, a zwłaszcza śladom ogromnej żarłoczności, bardzo się dziwili.

Wnet jednak te pogwarki przerwano, bo wielka żałość żołnierzy ogarnęła, gdy parę trupów kobiet pościnanych (które snadź w drodze zachorowały) znaleźli. Była wśród nich dziewczynka może piętnastoletnia, z nogą okrutnie poparzoną. Śmierci widocznie się bojąc, swoją ranę przez pożar odniesioną, zataiła, a pohaniec z chciwości, że w Kaffie za niewolnice młode dużo płacą, oślepły, aż tutaj biedulkę wlókł. Zaraz pogrzeb tym nieszczęśliwym sprawiono. Mogiłki pod lasem usypano, zielone gałązki na nie rzucając, jak zwyczaj w przypadku nagłej śmierci robić każe, Już było całkiem ciemno, gdy suchary rozdano i wodę do picia zimną, bo ognisk żadnych palić nie było wolno. Łukasz nic nie wziął, wodę tylko pijąc. Koniom worki z obrokiem na łby zarzuciwszy i siodła z nich zdjąwszy, legł na gołej ziemi, jakby nieżywy. A tu jeszcze towarzystwo i pachołków na straże, które wkoło wystawić było trzeba, zbierano. Ale Łukasza szczęśliwie ominęło. Później wszystkim hasło powiedziano: Święty Piotr a odzew - pomsta.

Niebo przygasającymi łunami wkoło gorzało. Łukasz nie spał, myśląc o tylu nieszczęśliwych, których trupy oglądał. Konkludował sobie wreszcie z tych dumań, że ojczyźnie miłej, od inkursji tatarskich i tureckich ustawicznie szarpanej, przede wszystkim żołnierz dobry jest potrzebny, co by ludzi od nieszczęścia takiego, śmierci i niewoli okrutnej bronił; żołnierz - czyli on, Łukasz! Wyraźnie tym sam pocieszany, w końcu zasnął.

*

Następnego ranka, we wtorek 11 czerwca, pobudkę trąbiono cicho, tylko przez munsztuk. Wojsko jeszcze przed świtem zerwano i w niecałą godzinę ruszono. Przez kraj opustoszały, w swądzie dopalających się zgliszcz, żołnierze pędzili niby mary. Sterczące spośród zwęglonych belek kikuty kominów nad wyraz smutny widok przedstawiały.

Wkrótce z lasów wypadli i ujrzeli płonący Drohobycz, miasteczko małe, w którym mieszczanie i chłopów ciżba wielka pożary gasili, wodę nosząc z pobliskiej rzeki Tyśmienicy, wiadrami, garami i czym się dało. Na widok zbrojnych wszyscy w różne strony się rozpryśli. Ale Chmielecki tę trwogę przewidziawszy, poczet mały z chorągwią rozwiniętą biało-czerwoną w tłum pod miasto posłał. Swoich po tym znaku rozpoznawszy, zaraz wszyscy wrócili do gaszenia. Paru z nich Chmielecki o Tatarów wypytywał. Odpowiadano, że wczoraj o świcie nie wiadomo skąd wyskoczyli, jakby spod ziemi, ludzi siła, bydła, owiec po wioskach okolicznych zagarniając. Szczęściem w Drohobyczu bramy były zawarte i straż na wale dobra. Ale przedmieścia do fundamentów spalone i ludzie w pętach pognani. O samo miasto też się ordyńcy kusili, ale że obrona była mocna, odstąpili, choć już pożarów parę udało im się wywołać. Snadź spieszyło im się bardzo. Odeszli w stronę Sambora.

Wojsko zatem pociągnęło wnet dalej. Mijali wioseczki tutaj jeszcze całe, nie popalone. Niektóre tylko chałupy obraz pospiesznego splądrowania przedstawiały. Także wszystkie pasieki zniszczone, ule poprzewracane i porąbane leżały. No i cały szlak, na prawo i na lewo, jak okiem sięgnąć, był stratowany.

Tak dotarli do Sambora, który również ocalał i stał nieruszony. Ludność już wszędzie łunami była ostrzeżona i obronę przygotowała. Wojsko z lasów wychodzące zrazu powitał nagły strzał z patryja, czyli z wieży drewnianej, wśród drzew stojącej, a potem bicie w dzwon i hałas w całym mieście do czasu, aż się rzecz wyjaśniła. Pan Chmielecki rozpytywał pachołka, który na murach stał i Tatarów widział, o nieprzyjaciela. Ten opowiadał, że pierwsi Tatarzy pokazali się wczoraj około 10 rano. Ciągnęli szeroko, na przełaj polami, na dwa dobre strzelenia z łuku z prawa i z lewa od miasta. Szli gęsto, pułkami, których naliczył dwanaście, jeden obok drugiego równolegle ciągnących. Prowadzili ze sobą kilka arb i parę działek. Jasyru, na oko licząc pędzili kilkaset. Chorągwi i bębnów dużych widział u nich piętnaście. Była też jedna muzyka większa z bębeniców, trombonistów i surmaczy złożona, która szła pod chorągwią zieloną, pewnie chańską. Ostatek tego nieprzyjaciela, dopiero gdzieś o drugiej z południa miasto minął i w drodze na Husaków zniknął.

Króciutki postój wojsko wykorzystało na umycie się w Dniestrze. Pogoda była śliczna, ale dla zmordowanych żołnierzy okrutna. Pot z nich strumieniami ściekał. Nikt nie pił, choć w piersiach pragnienie ogniem paliło. Usta tylko przepłukali po parę razy i umoczywszy głowy w chłodnej wodzie, do piersi się umyli. Konie też jeno po parę łyków pić dostały, bo droga nie wiadomo jeszcze jaka ich czekała.

Wnet dalej pociągnęli przez wioski bezludne, ale nie zniszczone. Jedynie Husaków, miasteczko maleńkie było spalone prawie do fundamentów. Wśród zgliszcz kręcili się jacyś zbrojni. Na ich widok wojsko zjechało od razu do lasu, co był z lewej strony drogi. Oficerowie przez perspektywy przyglądając się tamtym w zgliszczach rozpoznali Łaszczowych Czerkiesów, mahometan, ale w sużbie Rzeczypospolitej i jej wiernych. Widomy to był znak, że Tatarzy tuż, tuż.

Zaraz do nich podjechali i pytali o pana Łaszczą, który też wnet się znalazł. Mąż to był wesoły, i z wielkiej fantazji szeroko w wojsku znany. Teraz, na ruiny Husakowa zgrozę budzące niepomny, ze śmiechem, czapką machając nadjeżdżał kłusem. I w ten sposób jednocześnie swój czub, na samym środku łba ogolonego ufryzowany, demonstrował, bo modniś był z niego okrutny. Chmielecki, krzyw na takie błazeństwa, ledwie się przywitawszy, o Tatarów ostro go zapytał.

Nie zwracając na niegrzeczność uwagi, pan Łaszcz śmiech tylko pohamował i już z powagą mówić począł, że Tatarzy wczoraj po południu Husaków mijając, oblegali go, z działek dwóch strzelali, podpalili i całą ludność, co za marnym tego miasteczka parkanem obrony szukała, do wyjścia przymusiwszy, ze sobą zabrali. Przy tym część tylko wojsk Kantymirowych oblężeniem się zabawiała. Reszta poszła dalej i na łąkach medyckich pod Przemyślem kosz założyła. Dzisiaj rano, jeszcze przed świtem, zagony rozpuścili. Jeden, lewy poszedł w stronę Niżankowic. Pan Bajbuza ze swoimi Czerkiesami teraz się nad nim wiesza a Łaszcz sam został na miejscu czekając na przybycie Odrzywolskiego.

W takiej sytuacji, gdy do kosza z całą potęgą tatarską była prawie tylko mila, wszyscy czterej rotmistrze chociaż krótko, musieli się naradzić. Stanęło na tym, że dalej już tą drogą iść nie można, bo tuż za Husakowem na pewno podsłuchy tatarskie stoją. Zatem pan Łaszcz ze swoją garstką Czerkiesów tu zostanie i drogi do Sambora dalej będzie strzegł, gdyby Kantymir zechciał szlakiem tym samym, co przyszedł wracać. Odrzywolski z Lipnickiem, kosz z daleka omijając, na drogę do Lwowa pójdzie i w Sądowej Wiszni stanie, wysuwając czatę do Mościsk. Chmielecki ze swoimi ochotnikami, z Odrzywolskim zrazu idąc, dalej pociągnie, żeby prawego zagonu Kantymirowego się uwiesić.

Ruszyli z kopyta, bo już późno było, dobrze z południa, a droga czekała jeszcze nie wiadomo jak długa. Lecieli znowu przez kraj z ludzi opustoszały, ale weselszy, bo ani ogniem, ani mieczem, ani kopytem pohańca nie ruszony. Tylko daleko dudniły armatnie wystrzały. To chyba Przemyśl do Kantymira w sposób jedynie skuteczny przemawiał. W Mościskach, na przeprawach przez Sieczną, z chorągwiami Odrzywolskiego i Lipnickiego Chmielecki się rozłączył i dalej na północ poszedł. Już dobrze ku zachodowi się miało, gdy dotarli do Gnojnic - wioseczki wśród lasów położonej, którą pan Stefan na biwak sobie upatrzył. Nareszcie, po czternastu godzinach jazdy, stanęli! Konie i ludzie do cna byli pomęczeni. Łukaszowi trzeba było pomagać zejść z siodła, bo tak ścierpł. A tu Chmielecki z Czarnieckim miedzy wojskiem biegali, ludzi do oprzątnięcia dobrego i nakarmienia koni, to perswazją, to ruganiem przymuszając. Także do porządnego zrobienia noclegu nakłaniali. Szczęściem staw we wsi był duży i odświeżyć się można było. Na palenie ognisk nie pozwolono, więc zimnego trochę tylko pojadłszy wszyscy zapadli w krótki, kamienny, żołnierski sen.

*

Środa, 12 czerwca. Już na długo przed świtem wojsko było w drodze. Chmielecki na trzy małe hufczyki je rozdzielił, przedni i tylny osadzając pocztami bardziej doświadczonych towarzyszy. Chłopcy, wraz z pocztem pana Tyburcego, ciągnęli w środkowym. Na boki też podjazdy, acz małe były rozesłane.

Wszyscy zostali ostrzeżeni, żeby w ręce ordyńców żywymi się nie oddawać, bo ci przyłożywszy szynę rozpaloną do boku takiemu, o wszystko się wypytają, a on w męce powie i cały oddział zgubi. Jeśli kto ranę odniesie, jego towarzysze powinni unieść go ze sobą, a on na koniu wytrwać musi, aż do jakiegoś potężniejszego miasta lub zamku dowiezionym zostanie.

Pogoda nadal była dobra i wojsko raźno jechało polami na przełaj, cały czas w sprawie.
Nagle od czoła znać dano, że za chwilę watahę karaczów gromić się będzie. Na to Paweł Czarniecki, który hufczyk Łukasza prowadził, w miejscu żołnierzy zatrzymał. Kazał konie powodne oddać do pocztu, który w tyle został i zmniejszyć odstępy. A potem szable dobyć i na temblakach je zwiesić; kurki od pistoletów i bandoletów poobalać i panewki sprawdzić. Sam sobie rękaw prawy aż po łokieć podwinął na znak, że dowodzi.

Po czym oznajmił, że Chmielecki, co pierwszy na czole się posuwa, kupę Tatarów zauważył, jak na zalesiony pagórek i konno, i pieszo się drapią, a na górze ktoś się broni. Z tyłu hufczyk jeszcze ordyńców stoi, co trzymają konie tamtych spieszonych. Trzeba w skok w nich uderzyć, od koni odpędzić, a samych pogromić. Strzelby się boją, więc najpierw ołowiem w nich plunąć, później poprawić szablą.

Łukasza aż w gardle ścisnęło, że już teraz z Tatarami bitwa nieuchronna. Wtem na trąbce zagrano i w przedzie okrzyk ozwał się straszny, jak wycie wilków przeciągły - ,,Bijj zabij”. W chwilę później huk targnął powietrzem, długi, trzeszczący, jakby grom tuż nad głową uderzył.

Łukasz nie wiedział nawet, kiedy ruszył, kiedy z kłusa w galop, a później w cwał, przeszedł. Leciał za Tyburcym jak we śnie albo w febrze, nie pomny dokąd i po co. Przez oka mgnienie tylko Tatarów zobaczył. Uciekali, jak szczury nagłym światłem latarni oślepione, jedni na koniach, inni pieszo, we wszystkie strony się rozpryskując. A gdy nagle białka przerażonych oczu przed sobą zobaczył, buchnął w nie z pistoletu. Wszyscy pobok, na prawo i lewo od niego, to samo zrobili, później w chmurę dymu, jak we mgłę wskakując, aż od smrodu prochowego w nozdrzach wierciło. Dalej, dziwnie walką rozgrzany, niby pijany, nic już prawie nie pamiętał oprócz tego, że pistolet pusty do olster wrzucił, że ciął szablą okropnie, z góry, raz i drugi, że rowy przeskakiwał, że konie żołnierzy przed nim i pobok majaczące, widział. Dopiero przytomność mu przywróciło granie natarczywe trąbki, do odwrotu wzywającej. Czas był po temu wielki, bo aż między opłotki wsi nieznanej wjechali. Zawróciwszy, spostrzegli zdumieni, że nie sami ordyńców gromili. Oto chłopów gromadki razem z nimi pospiesznie wracały, w widły, cepy albo wręcz w drągi wielkie i pałki uzbrojone. Pole usłane było trupami Tatarów. Przy jednym poległym Łukasz chwilę się zatrzymał, sprawę sobie zdawszy, że oto pierwszy raz w życiu prawdziwego ordyńca ogląda. Leżał na wznak z rozkrzyżowanymi ramionami. Był niewielkiego wzrostu, ale bardzo w sobie krzepki zwarty. Krwi tylko trochę spod niego wypływało, a rany nie było widać. Snadź z pistoletu dostał. Koszulę miał niebieską, płócienną, rapciami z wąskiego rzemyka przewiązaną i na wierzch czerwonych szerokich, krzywe nogi okrywających szarawarów, wyrzuconą. Buty juchtowe do polskich były podobne, nosy tylko miały spiczaste i wysoko podniesione. Kożuch czarny, barani bez rękawów włosem do góry odwróconym pod plecami się zwinął, a wielka sinoszara watowana opończa jamurłachem zwana, odrzucon była aż za głowę. Łukasz przyglądał się w zdumieniu twarzy smagłej, młodej, ładnej, czarnymi brwiami i wąsem czarnym ozdobionej, prawie swojskiej i wcale nie wrogiej; choć to taki przecież drań, rozbójnik i morderca okrutny! Ale już Tyburcy do ruszenia się ponaglał, a chłopi szablę zaczęli i kołczan trupowi odpasywać, więc te dumania dziwne przerwawszy, odjechał.

Gdy wojsko pod lasem się zebrało, wielka gromada kobiet i dzieci na klęczkach żołnierzom dziękowała. Okazało się, że rozgromiona wataha właśnie atakowała ukrytych w lesie ludzi ze wsi Chłopice, Rudołowice i innych okolicznych, którzy w to miejsce bydło, owce i dobytek cały spędziwszy, czekali odejścia czambułów. Ale Tatarzy ich znaleźli i niechybnie by zagarnęli, tylko pustelnik pobożny, dawny żołnierz, Marcin Romowski, starzec siwy i wielki oraz borowy tych lasów, Antoni Czyż, do obrony ich zagrzali. Ledwie - przez ich namowy - lada jakie ogrodzenie na brzegu góry wznieśli, gdy Tatarzy z łupami z opuszczonych przez ludność Chłopic przyszli i na ukrytych nacierać zaczęli. Broni nie było, jeno kostury, pałki i drągi. Jeden tylko borowy miał wielkie muszkiecisko, z którego, gdy ordyńcy już prawie pod płotek się wdarli, huknął i do zbiegnięcia w dół przymusił. Ale wnet wrócili. I niechybnie wszyscy głowy pod krzywe szable położyć by musieli, gdyby żołnierze w sam czas nie nadeszli. Przy tych dziękowaniach zamieszania się trochę zrobiło, bo kilku parobków wory z tatarską zdobyczą z bachmatów zdjęte przyniosło i wytrząsać na trawę zaczęło, żeby każdy poznawał co jego. Posypały się ubogie chłopskie statki od święta używane - miedziane moździerzyki i kociołki, cynowe kubki i dzbanuszki, a nawet babskie kiecki. Ale Chmielecki pustelnika pouczył, że nie czas teraz i miejsce tutaj na harmider takowy. W las głęboko czym prędzej uchodzić trzeba, bo za chwilę nowa wataha nieprzyjaciół może tu nadejść. Starzec na to gromko parobków ofuknął, którzy wory w mig z powrotem zwinęli i spiesznie piąć się poczęli do lasu na górze, wraz z całą gromadą. A pustelnik - szerokimi rękawami od habitu wymachujący i borowy z muszkieciskiem, niby pasterze jacyś, szli za nimi ostatni.

Wojsko na luzaki tymczasem przesiadłszy, dalej ruszyło z kopyta i raz kłusem, raz galopem nawet, zmęczone swoje wierzchowce teraz luzem prowadząc, skrycie, brzegiem lasów, na główny szlak ku Jarosławiu się przemykało. Cała okolica wrzała, jakby się gotowało. Z prawa, od zameczka w Muninie, dochodziło chrapliwe buczenie surmy, czyli trombity z kory drzewnej, którą tu do ostrzegania ludności przed trwogą używano. Z drugiej strony pospieszny trzask rusznic było słychać. Ale wszędzie widać skutecznie się broniono, bo dymów od pożarów nie było. Z przodu, od Jarosławia, dochodziło bicie dzwonów, głuszone raz po raz przeraźliwym grzmotem dział, kartaczami chyba sypiących. Tym za murami i basztami ukrytym i przez Jana Remiszewskiego, kasztelana rozpirskiego z piechotą Tomasza Zamoyskiego, wojewody kijowskiego, broniącym się, na pewno nic nie groziło. Ale dalej, za Jarosławiem, dobrze na lewo, wznosił się w górę aż do połowy nieba słup dymu szeroki, żołnierzom tak dobrze znany. Tam teraz rychłej pomocy trzeba było. Na szlak szeroki wypadłszy, poszli więc w skok ku Przeworsku. Ale znów w pole zjechać trzeba było, bo od Przeworska niosło już gęstą strzelaninę, Tatarzy byli więc na szlaku. Lecz mieszczanie na pewno bronili się skutecznie. Mur mieli dobry, choć czasy króla Władysława Jagiełły pamiętający, ale i takiego nawet ugryźć pogaństwo nie umiało. Za to żałobny słup dymu, do którego wojsko zmierzało i który gdzieś zza lasów na prawo od Przeworska wychodził, coraz to gęstniał, żółtymi płomieniami raz po raz błyskając.

Wnet z lasu na szerokie wzgórze wyjechawszy, Tatarów z daleka zobaczyli. Wieś wielka i długa, którą Chmielecki, wszystkie te strony znający, Gniewczyną nazwał (od prawego brzegu poczynając), płonęła. Na samym skraju, prawie pod lasem, dopalał się kościół, od którego sklepienie już się zawaliło. Dalej paliły się z trzaskiem, iskrami strzelając, chaty, stodoły, gumna, nawet stogi. Z lewego zaś końca, który nieruszony stał, mrowili się Tatarzy. Widać było, jak spieszeni żwawo od chaty do chaty, niby mrówki, biegają, co raz to coś wynosząc. A z brzegu wsi, polami koniowodni wolno postępowali, prowadząc bydło, konie, bachmaty z jukami już pełnymi. Tak chyba czuli się bezpieczni, że żadnych straży nie było. Łukasz rychło zauważył, jak nową zagrodę, snadź dokładnie już obrabowaną, podpalali; jak płomień pełzał po strzesze, chwilę dymiąc mocno, a potem wystrzelił nagle w górę wysoko, z sąsiadami swoimi się łącząc. Oficerowie, przez perspektywy w milczeniu się temu widokowi przyglądali chwilę, aż Chmielecki buzdyganem do ataku dał znak. Żołnierze już przedtem bez komendy na swoje wierzchowce bojowe się przesiedli, dobyli szabel i sprawdzili pistolety. Toteż natychmiast ruszono. I wszystko się odbyło, jak przedtem, z tą różnicą, że sunęli bez okrzyku. Łukasz już przy tym więcej dostrzegł, co się wokół niego dzieje. Najpierw leciał więc pan Chmielecki z kozakami luźno w rój rozsypanymi i w najwyższym zapędzie koni na Tatarów mknącymi. Za nimi Czarniecki drugi hufczyk prowadził też w skok, ale już w ścieśnionym szyku, na sześć prawie łokci jeden koń od drugiego i tyleż jeden za drugim w trzech . szeregach. W drugim szeregu, w środku, chorągiew rozwiniona łopotała.

Tatarzy byli zupełnie zaskoczeni. Zaczęli tam i sam biegać obłędnie. Jedni ku Jarosławiu (gdzie był szlak w kierunku kosza) się rzucili. Ale z tej strony właśnie wojsko nadlatywało, więc zawrócili. Inni do koni skoczyli, jeszcze inni wzdłuż wsi uciekali. Wszystko to trwało mniej, niż mgnienie oka, bo wnet buchnęło ogniem od pierwszej Chmieleckiego strzelby i wszystko mgiełka dymu spowiła. Łukasz znów przestał rozeznawać, co robi i co wokół się dzieje, gdzieś w głębi serca zdumiewając się tylko, że pióro od szabli ma mokre i czerwone. Opamiętał się dopiero, gdy siwek w bok nagle szarpnął i pokłusował wzdłuż płotu. Dziwne świsty i nagły huk niemal nad uchem resztę świadomości mu przywróciły. Ktoś jeszcze wrzasnął - umykaj! - i Łukasz skoczył z powrotem na pole, leżąc prawie na koniu i widząc kątem oka, jak Tatarzy w zagrodach na strzechy powyłazili i z łuków do wojska cofającego się szyli. Ale już hufczyk pana Chmieleckiego z powrotem od pola nadlatywał, a kozacy bandolety w rękach wyciągnięte trzymali, do Tatarów gwałtownie paląc. Nie było to już jednak potrzebne, bo zagrody, nie wiadomo skąd, nagle mrowiem chłopstwa się wypełniły. Kmiecie uzbrojeni w widły, kosy na sztorc osadzone, osęki i cepy walczyli zaciekle, ordyńców ze strzech ściągając, po kątach różnych w obejściach goniąc i mordując. Wielu towarzyszów w sam środek tej ciżby rozwrzeszczanej dostać się usiłowało, krzycząc, żeby kogoś dla języka oszczędzili. Ale już za chwilę zapadła cisza. Wojsko zrozumiało, że tym razem żywego Tatara nie dostanie. Tylko chłop jeden, łzami zalany, do pana Tyburcego, łkając, mówił:

- Panie, daj pokój, panie, na koniec wsi idź panie i zobacz, jak dziadów naszych, dzieci, żony i braci w kościele broniących się żywcem spalili. Wtem Chmielecki do drogi zatrąbić kazał i wojsko natychmiast ruszyło dalej, w biegu szeregi formując. Chorążowie z rozwiniętymi chorągwiami kierunek kupienia się wskazywali.

Na przeprawie przez Mleczkę czasu trochę zmarudzono. Ale przez to znów usłyszeli strzelaninę gęstą gdzieś w okolicy, chociaż ani zamku, ani żadnej innej fortalicji blisko być nie mogło, a miasto Przeworsk już za plecami zostawili.

Podemknęli się więc zaraz pod tę strzelaninę, czując, że już trzeci raz w tej godzinie potykać się przyjdzie. Już rowy, z boku traktu do Łańcuta wykopane, przeskakując, ścięli paru karaczych, co pieszo drogą uciekali. Widok tych pieszych Tatarów wielce żołnierzy zdziwił. Ale na tym nie kończyły się dziwności, bo gdy tylko zza lasu wojsko wyjeżdżać zaczęło, zobaczono na pagórku położony kościół we wsi Nowosielce, który wały ziemne, wysokie, inżynierską sztuką usypane, otaczały i teraz dymiły i huczały srodze, plując raz po raz ogniem w grupki tatarskiej czerni, co ku drodze, poprzez łany zielonego jeszcze żyta, pospiesznie spływały, wyraźnie się cofając. Wojsko zaraz cwałem po tej dziwnej piechocie się przejechało, pistoletów nawet nie używszy, bo Tatarzy tak byli nagłym uderzeniem zaskoczeni, że nie próbowali się nawet bronić. Wielu z nich jednak w zbożach poznikało i widać, ocalało, bo las do zabudowań wsi prawie przytykał i od kościoła ledwie o stajanie (900 m) był odległy.

Gdy dzielni obrońcy nowosieleckiego kościoła taki pogrom Tatarów zobaczyli, ogień z wałów ustał. Ludzie zza parkanu, który szczyt okopu na całej długości wieńczył - czapkami machali przywołując żołnierzy do siebie. Jednocześnie z wrót, z boku wału umieszczonych, gromada chłopów wybiegła, o starszego nad wojskiem pytając. Wnet pan Chmielecki do nich podjechał i o wszystkim, co się tu działo, uprzejmie rozmawiać począł. Jeden z chłopów, wójt Michał Pyrz, jako dawny hajduk piechoty Króla Jegomości panu Chmieleckiemu przepisowo się na to zameldował. Drugi, ze szczudłem zamiast nogi, nazwiskiem Franek Dudek, to samo uczynił, mówiąc, że w wojsku przy armacie służył i pod Chocimiem trzy lata temu nogę stracił. Po tej prezentacji wójt zaraz radził, żeby wojsko - jeżeli jest tylko z Chmieleckim hufczyk tam mały - czym prędzej stąd uchodziło, bo kilka pacierzy nawet nie będzie, jak widzieli z wieży kościoła znaczny i gęsty pułk komunika - coś z tysiąc koni na pewno - jak gdzieś za Przeworsk cwałował. A że to komunik, po pancerzach w słońcu błyskających poznali i po dzidach, którą każdy ordyniec tego pułku miał ze sobą. Widać, ktoś z watahy przez oddział Chmieleckiego gromionej, ocalał, kosz powiadomił i z kosza czatę wysłali, żeby poznać, co za wojsko ich bije. Ale pan Chmielecki nie usłuchał tego, tylko z konia zsiadłszy, dalej sobie opowiadać kazał, co pod Nowosielcami się działo. Wobec tego wójt ciągnął, że już wczoraj przed świtem wielka kupa czerni tatarskiej do wsi przyszła, ale ich z wałów ostrzelali. Próbowali kościół podpalić, strzałami zapalającymi do niego szyjąc. Ale że na wałach sześć śmigówek było i hakownic drugie tyle, ordyńcy respekt czuli, z daleka się trzymali i żadna ze strzał do wałów nawet nie doleciała. Potem na Markową i Albigowę odeszli. Dzisiaj rano wrócili, janczarów z pięćdziesięciu na koniach ze sobą prowadząc, którzy zaraz z bachmatów zeskoczywszy, z drugiej strony, od pól, z janczarek raz po raz paląc, kościół szturmowali. Byłoby niedobrze, ale Franek Dudek ich dowódcę ustrzelił, a Janek parobek, który wczorajszej nocy z garścią śmiałków w lesie się schował, na koniowodnych, co bachmaty pod lasem trzymali, z nagła napadł i wszystkie rozpędził. Tatarzy i janczarowie zaraz się rozbiegli, żeby je łapać. Wtedy Chmielecki, właśnie z wojskiem swoim nadszedłszy, ich pogromił. Oprócz tego paru janczarów, na wał lezących, chłopi z hakownic zabili. Ci na łąkach z drugiej strony leżą.

Chmielecki, wielce tych janczarów ciekaw, zaraz tam pojechał. Za nim obaj Czarnieccy i Tyburcy z chłopcami i wielą towarzystwa też się udali. Pierwszy leżał przy bastioniku, co przy wrotach od pola był usypany. Ale to nie był janczar, tylko semen - jak powiedział Chmielecki - czyli strzelec z Krymu, z chańskiej gwardii i to chyba Czerkies, co można było poznać po czapie barankowej obok głowy leżącej. Pan Stefan wójtowi janczarkę długą, ćwieczkami pięknie nabijaną, przy Czerkiesie leżącą, zabrać kazał, inni chłopi szablę, kindżał, róg z prochem i woreczek z kulami wzięli. Drugiemu semenowi, co leżał dość daleko, pośrodku prawie wału, też chłopi broń wszystką zabrali. Pan Chmielecki troskał się o nich wielce, czy dalsze niechybne napaści wytrzymają, ale obaj, i wójt, i dawny artylerzysta, zapewniali, że mogą bronić się nawet tydzień. Zaczem ich tylko pęcherzem prochu i workiem kuł udarowawszy, wojsko w skok w drogę na Łańcut poszło.

Zanim jednak Łańcut osiągnęli, czekał ich widok okropny, serce rozdzierający. Wieś duża Kosina do fundamentów w gliszczach mocno jeszcze dymiących, leżała, a mały kościółek ze sklepieniem zgorzałym i do środka zapadłym, pełen był trupów niedopalonych. Widać, że broniono się w nim zaciekle, a chłopi śmierć męczeńską w płomieniach woleli niż niewolę w więzach pogańskich. Nie było jednak czasu na deliberacje, bo wiadomość o wysłanym z kosza komuniku naprawdę dla Chmieleckiego hufczyka była groźna. Chłopom nowosieliskim nie chciał jednak tego pokazać, żeby im serca nie ująć.

Na luźne konie się przesiadłszy. poszli więc w skok dalej, z daleka od południa omijając błyskający wystrzałami Łańcut. Przy przeprawie przez Sawę z wiejskiego kościoła w Soninie do żołnierzy strzelano; widać biorąc ich za Tatarów. Prawdziwych tymczasem Tatarów nie było widać. Tylko dymy ze zgliszcz dopalających się wsi Kraczkowa i Albigowa mówiły o ich strasznej obecności. Gdy do Malawy wojsko dojeżdżało, znów od strony kościoła, który cały w polu stał, z hakownicy do nich wystrzelono. A na straż przednią, która pod Chmieleckim prawie do drogi do Rzeszowa się podemknęła, nawet parę razy skądś wygarnięto. Później grupka jazdy ku Rzeszowu uciekająca na drodze się pokazała, pancerzami z dala błyskając. Pan Chmielecki, rzeczy świadom, w górę z pistoletu dał ognia. Paru innych towarzyszy to samo zrobiło. Na to uciekający konie zatrzymali, a na widok rozwiniętej chorągwi biało-czerwonej zawrócili i kłusem do żołnierzy podjechali. Byli to kozacy nadworni Mikołaja Spytka Ligęzy, regimentarza województwa sandomierskiego, starosty bieckiego i dziedzica Rzeszowa, z miasta na rekonesans wysłani. Z uciechą wielką wojsko powitali, a jeden z nich natychmiast ruszył z kopyta, powiadomić regimentarza o tym szczęśliwym trafie. Sami też Chmieleckiemu powiedzieli, że Tatarów w okolicy dzisiaj nie widziano. Za to wczoraj Rzeszów szturmowali, z działek i janczarek nawet strzelając, ale ich ogniem muszkietowym i działowym spod wałów odpędzono.

Już potężne bastiony, wieże zamku, fary i kościoła bernardynów wyraźnie widać było, gdy pan regimentarz w otoczeniu pocztu znacznego, świetnie przybranego na drodze się pokazał. Sam starosta, niby hetman, buławę dzierżył w ręku, a czapkę z pawim piórem na grot kopii nałożoną za nim niesiono. Chmielecki, na tę pychę śmieszną nie zważając, czapką, jak regimentarzowi należało, honor panu Ligęzie oddał, a tamten z radością żołnierzy powitał ciesząc się, że jegomość hetman Stanisław Koniecpolski, jakoby rękę życzliwą w osobach dzielnych tych żołnierzyków, umęczonej ziemi rzeszowskiej, samotnie się z poganinem potykającej, poprzez kraj wielki, podaje. Serce od tego rośnie i zapowiada rychłe wyzwolenie od okrutnego poganina. Sam z garsteczką ludzi swoich robił, co mógł. Tatarów moc wielką od Rzeszowa odpędził i przez Wisłok, w głąb krajów Rzeczypospolitej przejść nie dozwolił, zadając im znaczną klęskę w batalii, co ją w dniu wczorajszym stoczył pod wsią Boguchwała. Nie ma więc po co za Wisłok iść. Zaprasza zatem żołnierzyków utrudzonych w swoje skromne progi, do Rzeszowa. Chmielecki odmówił jednak grzecznie, tłumacząc, że żołnierze, tak towarzysze, jak i pocztowi, utraciliby niechybnie resztki dyscypliny wojskowej, zażywając wygód wszelkich tak hojnie ofiarowanych. A tu droga przed nimi jeszcze daleka, bo nie wiadomo, jak panu Łaszczowi, co z drugiej strony czambuły podchodzi, szczęście dopisało. Pomocy może bardzo potrzebuje.

Wojsko wielce z tej decyzji Chmieleckiego markotne było. Głodne, spotniałe, ledwie siedziało w siodłach. Dzień przy tym był parny, jakby przed burzą, chociaż już się miało ku zachodowi. Zrobiono jednak postój króciutki nad Wisłokiem, konie dostały po parę łyków wody a żołnierze pomyli się i napili mleka zimnego, co je ludność Rzeszowa, dowiedziawszy się o wojsku, biegiem niemal wiadrami znosiła. A smakowało to mleko, jak najlepsze wino!

Życzliwie żegnani, polecieli na Tyczyn. Minęli miasteczko z kościołem murowanym szczęśliwie ocalałe, które znów ich paru wystrzałami przywitało. Wpadli zaraz potem w lasy gęste i górzyste. Gdy w skwarze i duchocie do wioski opustoszałej, Straszydle nazywanej, dowlekli się. Chmielecki wreszcie musiał zarządzić nocleg, bo konie, zmieniane nawet, żadną miarą dalej pójść nie chciały. Zmrok już zresztą zapadł. Łuny, gdzieś daleko na zachodzie świecące, mówiły, że pan Ligęza koloryzował nieco opowiadając o klęsce Tatarów, którą jakoby miał nad Wisłokiem im zadać. Później istotnie okazało; się, że jeden czambulik się przedarł i wieś dużą Świlczę oraz miasteczko Sędziszów za Wisłokiem spalił. Na wschodzie, dokąd jutro pójść mieli, też łuny gorzały. Widać pomocy tam jeszcze potrzebowano. Koniom obroki dawszy, sami ledwie co zjadłszy i wodą mętną, brudną popiwszy, wojsko na kamień posnęło, w zwartej kupie, żeby straże jak najmniejsze wystawiać.

*

Czwartek, dzień 13 czerwca - ranek był bardzo parny, jakby na burzę się zbierało. Żołnierzy zbudzono, przez sam tylko munsztuk trąbiąc jeszcze przed świtem, czyli przed trzecią rano. Chmielecki przegląd zarządził, mówiąc, że teraz nie od nieprzyjaciela, ale do nieprzyjaciela, jakby w samą paszczę jego, iść będziemy! Do tego przeglądu się przygotowując, konie ze szczególną troską oglądano, karmiąc je obficie i podkowy pozdzierane poprawiając. W rynsztunku pasy wszystkie i troki, które zepsowane, poprawiano, broń opatrywano.

Po śniadaniu i po napojeniu koni przegląd staranny najpierw towarzysze, potem Chmielecki przeprowadził. Ludzi paru się nie doliczono. Byli to albo chorzy, albo lekko ranni, których za pozwoleniem pana Chmieleckiego pozostawiono w Rzeszowie, wraz z końmi kilkoma odparzonymi i okulawionymi.

Na tym przeglądzie czasu trochę zmarudziwszy, ruszono potem z kopyta, kierując się na Niebylec. Przez zgliszcza tego miasteczka kłusem przejechano. Później trzeba się było trochę zatrzymać i opończe naciągnąć, bo niebo pociemniało nagle i zaczęło się błyskać od zachodu.

Żołnierze zmartwili się tym wielce, bo deszcz w strzelaniu z pistoletów i bandoletów przeszkadzał. Towarzysze bardziej doświadczeni wojsko jednak pocieszali, że również Tatarom cięciwy od łuków rozmokną. Tak samo i janczarek użyć nie będą mogli i obie strony jeno w szabli nadzieję całą muszą pokładać.

Wobec takiego obrotu rzeczy i przy bliskości nieprzyjaciela, Chmielecki zmienił szyk. Wojsku całemu na konie bojowe kazał się przesiąść, połowę do przodu wysłał, a drugą połowę do tyłu. Natomiast w środku ciągnąć miał towarzysz z pocztem, co wszystkie luzaki i konie juczne prowadził.

W czasie tego szykowania żołnierze smarowanie strzelby poprawiali, fandeklami zamki owijali, pistolety w olstrach kapami nakrywali, na łuki i kołczany pokrowce narzucali, sami siebie wreszcie opończami otulali, niby widma jakoweś albo kukły wyglądając. Dalej od razu ruszyli w skok, żeby nadrobić stracony czas. Wkrótce nad ich głowami burza rozpętała się straszliwa. Gromy raz po raz biły. Ale poprzez grzmoty niósł się wyraźnie gdzieś z bliska jękliwy głos dzwonu na trwogę bijącego, a do zakapturzonych żołnierskich uszu głośniejsze od grzmotów wystrzały dochodziły. Gdzieś obok wrzała bitwa, tylko, że przez pagórek na drodze stojący nic nie było widać. W mig tę górę na drodze przeskoczywszy, wojsko ujrzało niżej kościółek wiejski, drewniany, oparkaniony, z którego okien raz po raz strzelano. Mrowie spieszonej tatarskiej czerni, snadź wskutek deszczu forteczki podpalić nie mogąc, spod parkanu po zboczu pagórka w dół na drodze spływało. Chmielecki dał znak, żeby się przejechać po nich.

Trąbka do uderzenia zagrała i żołnierze, szabel dobywszy, czwórkami po drodze, tak jak szli, niby lawina, wśród grzmotów i błyskawic, z okrzykiem bij! zabij! w dół cwałem się puścili.

Wśród Tatarów powstał nieopisany tumult. Ale za moment wszystko znikło z oczu i Chmielecki do drugiego, tylnego hufczyka podjechał, do natarcia temu teraz dając znak. Z początku kłusem obok koni powodnych, w las wprowadzonych, przelecieli, a później Chmielecki poprowadził ich polem na pagórek, gdzie tatarscy koniuchowie stali. Jednak do bitwy nie doszło. Widząc zwarte nadlatujące szyki, pohańcy od razu do lasu pierzchnęli, tylko bachmaty, samopas puszczone, rozbiegły się we wszystkie strony. Ale nie sami tylko Tatarzy byli na tym pagórku. Spędzono tam jasyru coś ludzi ze sześćdziesiąt - chłopów, kobiet i dzieci podrośniętych. Wszystko za ręce do siebie powiązane nawzajem. Chłopi niektórzy mieli jeszcze gałęzie grube rozwidlone, do szyi jednym końcem, a do prawej ręki drugim końcem przytroczone i w takich dybach stali. Obok leżała tobołów góra znaczna, ze zdobyczą wszelką oraz owiec, bydła i koni dużo jeszcze było.

Gdy Tyburcy z pocztem swoim przy tych ludziach się zatrzymał, wszyscy na ziemię klęknęli i płacząc rzewnie, niby we śnie, litanię głośno śpiewali, dziękując za cudowne ocalenie. Ani chybi, że żołnierzy, przed deszczem opatulonych, za jakieś zjawy nadprzyrodzone wzięli! Ale, że dalej lało, bitwa wrzała, więc na gadanie z tymi ludźmi nie było czasu. Zatem pan Tyburcy w mig zeskoczył z konia i tylko trzem parobkom młodym więzy rozciął. Podniósł potem jednego z nich i potrząsaniem za ramiona przytomność mu przywróciwszy, nóż wcisnął w rękę, nakazując resztę ludu uwolnić. Zanim jednak chłopcy uwolnieni w gromadkę śpiewającą skoczyli, na moment do żołnierza przywarli, całując go po rękach, po cholewach.

Trąbka gdzieś z drogi za kościołem natarczywie do powrotu wzywała, więc wracali kłusem. Ulewa tymczasem skończyła się, gromy daleko już biły i deszcz tylko równy padał.

Gdy do swoich nadjechali, wojsko właśnie w szyku stało wyciągnięte wzdłuż drogi na Brzozów. Z drugiej strony traktu chłopów znaczna kupa była uszykowana, coś ze stu, z kosami, cepami i widłami. Byli to obrońcy kościółka. Chmielecki z ich wójtem, Janem Łączko, rozmawiał uprzejmie nakazując natychmiast powrót do świątynki i zabranie tam jeszcze całego jasyru na wzgórku przed chwilą uwolnionego. Wójt Łączko zaraz gromadkę parobków biegiem tam wysłał, żeby przyprowadzili uwolnionych.

Potem wojsko pomaszerowało dalej, wciąż w trzech hufczykach z końmi powodnymi w środku. Łukasz, jadąc z tyłu zobaczył jeszcze, jak brańcy tak nagle ocaleni, dalej śpiewając we wrota w parkanie na cmentarz kościelny wchodzili, a za nimi parobcy toboły nieśli i bydło pędzili. Później dowiedział się, że ta wieś nazywała się Blizne. Chmielecki teraz prowadził żołnierzy dość wolno, ledwo krótkim kłusem. Na lewo, gdzie lasy się ciągnęły, posłał podjazd. Tyburcy wielce się na widok tych manewrów zafrasował, narzekając, że teraz to tylko cud od spotkania komunika tatarskiego może ich wybawić. Już jeden cały dzień minął, jak wisielcowi Kantymirowi gromieniem watah, od zagonów odchodzących, dali znać, że blisko niego są. A teraz, drugiego dnia, to nawet sobie na trąbkach pogrywali, jakby przez heroldów do potkania kogoś lepszego, niż zawszeni karaczowie, zapraszając.

Tak ostrożnie jadąc, Brzozów minęli - miasteczko małe doszczętnie niemal spalone, bo tylko kościół, obrońców pełny, ocalał, z którego teraz znów do żołnierzy wystrzelono, ale poznawszy wkrótce, że swoi, okrzykami radości ich witano.

Tyburcy wielce zafrasowany, narzekał, mając teraz brzozowianom za złe, że krzyczą. I w złą godzinę to widać wymówił, bo nagle, daleko przed nimi, Tatar na drogę wyjechał. Przez oka mgnienie widać tylko było błysk jego pancerza i szysz wysoki. Zaraz znikł, jakby zapadł się pod ziemię. Ale ci, co go zauważyli, od razu zrozumieli, co to znaczy. To był najezdnik komonny. Zwiastun złowrogi potykania beznadziejnego. Bo cóż znaczył maleńki zagonik Chmieleckiego wobec całej potęgi wyborowego wojska Kantymirowego?

W koniach tylko była teraz cała nadzieja. Zaraz też wojsko przeszło w wyciągnięty kłus. Między towarzyszami z ust do ust rozkaz podawany przeleciał, żeby w biegu w szyk luźny sześcioszeregowy przechodzić, do strzelania wężykiem. Wszyscy też zaraz z drogi w pola, zboże piękne tratując zjechali jak najdalej od lasu, żeby ordyńcy z nagła z zarośli z łuków szyjąc, koni nie wybili.

W tym galopie szalonym zboczyli ze swojego szlaku. Lecieli teraz do Sanoka, żeby od traktu, kędy komunik mógł iść, odsądzić się. Wszyscy tylko modlili się w duchu, żeby gdzieś po drodze na ciaśninę jakąś, gdzie by zasadzka być mogła, nie natrafili. Ale całkiem tego ominąć się nie dało. Wjechali na pole, na staje tylko szerokie i między laskami leżące. W skok je przelecieli, choć konie aż chrapały. Za to wnet na obszerną równinę wypadli i wszyscy z ulgą odetchnęli.

Poczet, konie powodne prowadzący, Chmielecki zaraz z tych łąk całkiem w prawo, cwałem na Sanok odesłał. Sam, lewe skrzydło ze swoim hufczykiem zajął, a hufczyk Czarnieckiego (gdzie był Łukasz) z prawa i w tyle w posiłku puścił. Wciąż w biegu, pokrowce, kapy i fandekle z broni pozrywali, koncerzów dobyli i na temblakach je zwiesiwszy, z pistoletami w dłoni lecieli. Ledwie to uczynili, jak nagle Tatarzy z okropnym hałłakowaniem, zza lasu z lewej strony wyskoczyli i koło nieduże zatoczywszy, chmurę strzał na wojsko wypuścili. Końmi wnet potem w miejscu obróciwszy, do tyłu skoczyli, znów za chwilę zawracając z łukami napiętymi.

Podjazd to był tylko widocznie, co chcąc naszych zabawić trochę, zwyczajny swój taniec tatarski rozpoczynał. Jeden był tylko na to ratunek. Uderzyć w nich rezolutnie i znieść, nim dalszy pułk nadejdzie. Wojsko skoczyło zatem z ochotą, w jednym momencie z pistoletów paląc. I w mig droga była wolna, bachmatów tylko parę krwawiąc i rżąc, na niej leżało. Z naszych też konia jednego postrzelono, a kilka pokaleczono nieszkodliwie.

Ale nie z tymi jednymi tylko miała być w tej chwili sprawa. W chwilkę później już chyba cała czata tatarska na naszych wpadła, ale wypuściwszy strzały, nie zawróciła, jak tamci, lecz - mimo ognia - z rohatynami uderzyła tak tęgo, że trzeba się było ucieczką ratować. Nie był to jednak pogrom naszych, a tylko zwyczajna żołnierska rzecz - odskok, żeby drugiemu hufcowi zrobić miejsce, który znów jak huragan na Tatarów się zwalił, że w oka mgnieniu oni z kolei uciekać poczęli.

Nieszczęściem dla Łukasza cała ta potyczka odbywała się przy zabudowaniach małej wioseczki, a on takiego tańcowania jeszcze nie znał i nie wiadomo jak w zagrodzie się znalazł. Zaraz jednak zobaczył naszych goniących po polach za Tatarami. Trącił więc siwka ostrogami i stodołę minąwszy, wyjechał na pole.

Wtedy go zobaczył. Też widocznie od swoich się odbiwszy, drogi do nich szukał. Miał szyszak szpiczasty, przybrany mosiądzem, z czepcem kolczym na policzkach. Na piersiach bechter z dużym słońcem pośrodku. Łuk ze strzałą na cięciwie trzymał w ręku. Małego gniadego konika zdawał się opasywać nogami aż pod brzuchem. Patrzył na Łukasza, gdy ten, wszystko błyskawicznie z jasnością przedziwną konstatując, zdrętwiał. - Jezu, w obu pistoletach rury puste, przed chwilą wystrzelone. Bandolecik nabity - ale daleko, na plecach. Tylko szabla w ręku!

Tamten oprzytomniał pierwszy. Pochylił się nagle i strzała świsnęła Łukaszowi koło ucha. Chybił! To chłopaka otrzeźwiło. Gdy Tatar sięgnął za plecy po drugą strzałę, Łukasz dał siwkowi ostrogę, skoczył i ciął strasznie.
Ale Tatar, szablą szybko dobytą, odbił cios. Odskoczył koniem coś na dwadzieścia łokci w bok, później w przód i zaraz z lewa, od tyłu jak burza zajechał Łukasza. Ten jednak w ostatniej chwili dębem konia stawiając, zdążył obrócić w miejscu. Odbił i pchnął z całej siły.

O mało przy tym z konia nie spadł, bo Tatar znów był daleko. Lecz tak się spróbowawszy, konie teraz pyskami obaj do siebie obrócili i kołowali, wzrokiem jeno się mierząc, o dobry kawałek jeden od drugiego. Raz po raz próbowali przy tym na siebie najeżdżać, ale każdy, w porę zamysł przeciwnika przewidziawszy, zdążył z koniem prawym bokiem się nadstawić. I znów się rozjeżdżali.

Widząc to, cały czas Łukasz, jakby drugą głową myślał, co zrobić, żeby do bandoletu się dostać. Ale gdy tylko większe koło koniem zatoczyć próbował, by na czasie zyskać, wnet Tatar, myśli jego odgadując, bliżej się podmykał. Ale i tamten zamiary miał podobne - tyle że o strzałach i o pęku dzirytów, co mu spod prawego kolana sterczały, kombinował. I też nie mógł ich wyciągnąć. Co rękę na dół opuści, to Łukasz naciera jak burza. Co tamten próbuje odjechać - sunie za nim.
I w ten sposób znów się ostra walka rozpętała. Raz po raz na siebie najeżdżali, siekli i rozjeżdżali, po każdym starciu w skok się mijając. Ale trochę tylko zabiegłszy, natychmiast w miejscu się obracali, ciosu w plecy się bojąc. Łukasz po bandolet sięga, naciera Tatar. Tatar podnosi lewą rękę pod szyję, dla przerzucenia tarczy, co na plecach mu wisiała, - naciera Łukasz.

U obu konie były dobre, obaj szermierze przedni, po rękach więc tylko się bili, a że równie mocne karwasze mieli, krwi nawet nie było. Przez dłuższy czas tak tańcowali, aż konie bajoro niemal w błocie wydeptały.

I nie wiadomo dokąd to wszystko by trwało, gdyby nagle nie buchnął strzał, po którym bachmat wspiął się i na ziemię zwalił, Tatara przygniatając. Nim jednak pohaniec zdążył ze strzemion się wyplątać, byli już przy nim pan Tyburcy i obaj pocztowi. Ręce Tatarowi w tył zaraz Tyburcy wykręcił, sznurem związał, którego końce między dwoma końmi do kuł od siodeł zaczepił i ruszyli dalej. Wielce przy tym pan Tyburcy był zadowolony.

Komonny najezdnik - mówił - i to, sądząc po rynsztunku wybornym, z jakiegoś znakomitego rodu. Dobry język. Niechybnie dużo hetmanowi powie.

Tymczasem bitwa dogasała. Tylko od czasu do czasu odzywały się wystrzały dziwnie głośne, aż uszy rozdzierające. Nikt nie wiedział, skąd one w tej okolicy, ale gdy tylko zza chat wypadli, rzecz się wyjaśniła. Oto wzdłuż drogi do Sanoka stały jeden za drugim wozy skarbne, bardzo grzeczne, coś z pięćdziesiąt sztuk, a z nich piechota, barwnie jakby w liberie ubrana, z muszkietów do lasu grzała, aż drzazgi leciały. Byli to ludzie Stanisława Lubomirskiego, podczaszego koronnego, których on aż z zamku Lubowli w sukurs hetmanowi posyłał. Od Sanoka na wschód ciągnęli i bitwę zaciętą z Tatarami widząc, mężnie Chmieleckiego wspomagali. Szczęście to było wielkie, bo inaczej ciężko byłoby panom ochotnikom z takiej opresji się wykuglować, tym bardziej że na wojsko, raz po raz do szarż zawracające, coraz to nowe i większe kupy komunika z lasu nacierały.

Teraz już było po harapie. Tatarzy uciekli. Zostali tylko ci, co gdzieniegdzie na polu, bez życia rozciągnięci leżeli. Chmara czeladzi od wozów do nich biegła, pancerze i broń zdzierać. Ale zamieszanie trwało tylko przez chwilę, bo wnet Chmielecki z buzdyganem latać zaczął, szeregi na drodze ustawiając. Niecały bowiem Kantymirowy komunik to był, ci ordyńcy, co ich odparto i należało co prędzej uchodzić.

Gdy Łukasz z panem Tyburcym i Tatarem do siodeł przywiązanym do niego podjechali, za języka życzliwie podziękował i dobrze skrępowanego na wóz kazał włożyć. Z powrotem luźne konie rozdali i wojsko, przesiadłszy się z umęczonych niepomiernie wierzchowców swoich bojowych, raźno ruszyło dalej.

Później, w drodze towarzyszy wielu spośród Lubomirskiego ludzi między żołnierzy hetmanowych wjechało, zapoznając się, o różne rzeczy wypytując. Opowiadali przy tym, że jadąc koło Jasła i Krosna, okropne rzeczy oglądali. Wioski, gumna, stogi popalone, starcy i dzieci pościnani, pomordowani, a w domach, które od ognia ocalały, niemowlęta z głodu i krzyku pomarłe. Ale Tatarów nigdzie nie spotkali, widać już cofają się do kosza, czymś spłoszeni. Dopiero tu się z pogaństwem spróbowali, w sam niemal środek bitwy włażąc.

Wkrótce była nowa radość, gdy na Czerkiesów JMci Samuela Łaszcza się natknęli. Ale ani Łukasz, ani Wojciech czy Tyburcy widzieć ich nie mogli, bo gdzieś w środku kolumny, po wąskiej leśnej drodze w mokrym piachu się taplali, wieści tylko po wojsku latające chwytając, że Tatarzy wszędzie ustępują i do kosza gwałtownie cofają się. Wielce się tym uradowały żołnierskie serca, bo dla wszystkich było jasne, że ich trud nie poszedł na marne. Przecież jeszcze w 1623 roku, pamiętnym ze strasznych spustoszeń, Tatarzy w ziemiach Rzeczypospolitej przez dwa prawie tygodnie siedzieli i uszli bezkarnie. A teraz zaledwie po dwóch i pół dniach uciekają!

Gdy tylko wojsko na pola między lasami się wysypało, panowie oficerowie wszyscy na górę znaczną wleźli i przez perspektywy dymy oglądali. Z ich układu poznawano niewątpliwie, że komunik gdzieś przez Krzywczę na Przemyśl się cofający, czambułom do zawracania daje znaki, w porządku pewnym pożary wzniecając. Potem rozkaz z ust do ust podawano, żeby szybciej maszerować, bo trzeba zdążyć do hetmana, zanim zacznie się walna bitwa. Słońce już ku zachodowi się miało, konie ustawały, zwłaszcza u żołnierzy pana Lubomirskiego, co luzaków nie mieli. Ledwie ostatkiem sił wojsko do Rybotycz się dowlokło i w lasach na mokrej ziemi na nocleg zaległo. Ludzie Lubomirskiego straże tej nocy trzymali. Ale ci, co od służby byli wolni, też snu żadnego nie mieli, bo od zmoczonej w deszcz odzieży przeziębiwszy się, wciąż do lasu chodzić musieli. Namiociki z gałęzi i opończy mokrych, sposobem tatarskim zrobione, żadnej przy tym osłony przed dżdżem nie dawały.

*

Piątek, dzień 14 czerwca. Hasło - św. Paweł. Żołnierzom zmordowanym długo odpoczywać nie dano. O drugiej po północy znowu ozwała się pobudka. Pan Chmielecki, całkiem już gotów, między wojskiem chodził i pocieszał, że u hetmana się wyśpią. Ledwie konie nieco podkarmiwszy na Sambor ruszono, ciągnąc cały dzień w znoju okropnym, ale bez przygód.

Pogoda znów zaczęła się dobra.

Z Tatarem pochwyconym pierwsze słowa zamieniono, jeść mu trochę dawszy, bo prawie omdlał. Powiadał, że się Asłan-bej nazywa.

Panowie oficerowie na góry wyjeżdżali, dymy oglądać. Ale gdzieś bardzo daleko się snuły. Wnoszono z tego, że Kantymir, ich zagonikiem przestraszony, poszedł na Lwów. Mijając spalone folwarki i futory, wioski i miasteczka, wszędzie gromady ludzi widziano z płaczem w popiołach grzebiących. Aż na sercu żołnierzom było ciężko, że od tych nieszczęść nie umieli ich ochronić.

Wojsko tego dnia uszło siedemdziesiąt mil (120 km), co dla wozów było morderczym tempem. Aż luzaki do nich podprzęgano, bo Chmielecki okrutnie do drogi przynaglał. Wszyscy ze zmęczenia niemal padali, ale od znoju ubiór, wczoraj do nitki przemoczony, przynajmniej wysechł. Nocowano na łąkach pod Stryjem.

*

Sobota, dnia 15 czerwca. Hasło - św. Bazyli, odzew - bitwa. Na pobudkę znów jeszcze przed świtem trąbiono. Nic prawie nie odpocząwszy, wojsko dalej ruszyło na Żórawno. Ale ledwie przez rzekę Stryj się przeprawili, gdy już napotkali podjazd od hetmana. Towarzysz nad tym podjazdem starszy, Chmieleckiego powiadomił, że hetman nie w Szwistelnikach, lecz tu, pod Martynowem, na Kantymira z plonem wracającego, od wczoraj czatuje. Wielce się z tego żołnierze ucieszyli, że odpoczynek tak blisko. Jeszcze dwunastej w południe nie było, jak - mile i głośno witani - do taboru wkroczyli.

Bitwa

W niedzielę 16 czerwca wojsko nadal pod Martynowem stało. Pobudkę zarządzono o piątej. Łukasz krzątał się przy koniu rześko, nawet wesoło. Wczoraj w obiad - po wielu dniach suchych przeżył szczęście jedzenia polewki. Później były inne jeszcze szczęścia, kąpiel w rzece, mycie i golenie. Siwek też skorzystał, bo dobrze został wypławiony. Do tego jeszcze wieczorem posłanie z mchu i gałązek pod prawdziwym namiotem Łukasz sobie przygotował, które mu się łożem królewskim wydawało. Teraz znów od kotła, co w nim pachołek pana Tyburcego gotował, znakomity zapach krup dochodził. Do tego wszystkiego dzień zapowiadał się pogodny.

Konia oprzątnąwszy i nakarmiwszy, pobiegł Łukasz do namiotu hetmanowego, do zwyczajnych swoich obowiązków. Tam z powodu dostarczenia języka składano mu gratulacje. Sam hetman jegomość łaskawie parę słów powiedział, co u niego było rzadkością, jako że się jąkał trochę i wstydził się tego defektu w swojej mowie. Powiadano także, że Tatarzyn wiele zeznał - a co ważniejsze - wszystko to z zeznaniami innych więźniów (co ich pan Odrzywolski przywiódł) się zgadzało.

Słuchając gratulacji, Łukasz nawet się nie puszył - to już nie był ten Łukasz, co dawniej. Spoważniał, jakby przez te kilka dni parę lat mu przybyło. Przestał dowcipkować. O dziewczynach z Wojtkiem nie gadał. Za to, gdy wina przyniesiono i między towarzyszami hetmańskiej chorągwi kozackiej dyskurs zwyczajny o naprawie Rzeczypospolitej i zapobieżeniu wszelkim inkursjom tatarskim się zaczął, Łukasz do rozmowy się wmieszał. Był to dziw wielki, że ktoś, kto pacholikiem ledwie był, przy towarzyszach, mistrzach sztuki wojennej, głos zabierał. Pan Tyburcy aż gębę ze zgrozy otworzył. Ale nic się Łukaszgwi nie stało, oprócz tego, że za dobre gadanie drugą szklanicę dostał.

*

Poniedziałek, 17 czerwca. Od świtu gońcy raz po raz z wieściami przylatywali. Zaraz potem bęben zwołał rotmistrzów na radę. Hetman był zafrasowany. Najpierw powiedział, że Kantymir przestraszony, z wielką ostrożnością ku przeprawom idzie, na wszystkie strony gęsto podjazdy rozsyłając. Teraz w dobrach arcybiskupa lwowskiego siedzi, żrąc, pijąc i łupiąc. Chwalebne to, co czynił Chmielnicki ze swoim zagonem i Ligęza pod Rzeszowem: co czynili ludzie Lubomirskiego pod Sanokiem, chorągwie Odrzywolskiego, Lipnickiego i Łaszczą, ustawicznie przy koszu się wieszając, ba! nawet ludzie podłego stanu, jak chłopstwo Nowosielc, Gniewczyny, Bliznego i innych wiosek. Ale z drugiej strony - Tatarzy przez to haniebnie ostrożni się stali i gromić ich będzie trudno. W kupie wielkiej idą. Wieści przyszły, że Lwów właśnie minęli. Potęgę mają wielką, bo jak obserwacje pokazały i więźniowie wszyscy zgodnie powiadają, 15000 samego komunika ma Kantymir. Do tego drugie tyle hałastry, czyli karaczych, nie licząc paruset janczarów na koniach i działek małych, czyli szachich dwa. Tymczasem w obozie dalej sił tak mało, że zda się niemożliwym, wyjść przeciw Kantymirowi w pole. Za godzinę byłoby po nas. Wielością swoją ogarnęliby nas z czoła, z tyłu, z boków. Prawda, że nie wszystkie chorągwie w obozie; nie ma jeszcze całego pułku Mikołaja Potockiego, wojewodzica bracławskiego, przy którym cztery chorągwie husarskie i drugie tyle kozackich - ale ich ściągnąć tutaj niepodobna! Sam hetman z własnej woli, jeszcze z drogi pod Szwistelniki, na Tarnopol i Brzeżany ich skierował, bowiem Kantymir, z obawy przed wojskami JKMci, w każdej chwili może na szlak kuczmański przeskoczyć i tamtędy już bezkarnie z plonem do siebie wracać. Toteż Potocki ordynans dostał harmider tam wielki robić i, jak tylko może, podjazdy tatarskie szarpać, żeby Kantymira do pójścia tamtą drogą zniechęcić.

Później zaczęło się rachowanie wojska. Naliczono z wolontariuszami trochę ponad cztery tysiące, więcej nie było. Stanęło więc na tym, że Tatarów tylko sposobem bić można. Ale jak? Nikt nie wiedział Rotmistrzowie podnosili, żeby robić wszystko w wielkiej tajemnicy, bo wśród tutejszej ludności Tatarowie swoich szpiegów mają. Smutne to, ale pewne. Niedawno, bo w 1622 roku, był nawet sąd na takimi zdrajcami, mieszczanami halickimi - Fedorem, Piotrem i Iwanem Lachowiczami, a zeszłej zimy w obozie inkwizycję odprawiano nad szlachcicem Kamieńskim, który do niewoli pod Cecorą wzięty, przyszedł tu jako Kantymirowych synków przewodnik.

Po tych deliberacjach, hetman znów do głosu przyszedł, wygłaszając następujące punkta:
Po pierwsze: Kantymira bić się będzie tutaj, pod Martynowem, ale z drugiej strony rzeki. Tam. w widłach Dniestru i Siwki, z boku drogi do Wojniłowa, między górą a lasem, wojsko ciasno w małym taborku stanie i na Tatarów będzie czatować. A gdy tylko pierwsze pułki komunika się przeprawią, zaraz w nie uderzy i zniesie. Bić się więc będzie pogaństwo częściami, bo od tyłu pan Potocki od Brzeżan nastąpi.
Po drugie: znaczną część wojska, samej jazdy, po tej stronie się zostawi, żeby drogi do Halicza broniła. To wojsko również harcownika pod kosz wyśle, żeby na bród martynowski go przywabić.
Po trzecie: żeby Kantymira zmylić, chorągiew Łaszczowa z hałasem, z muzyką, na Brzeżany jeszcze dzisiaj pójdzie i wieści puszczać będzie, że od hetmana ciągnie. A gdy pan Samuel Łaszcz z jegomościa Potockim szczęśliwie się połączy, to do jeszcze mocniejszego szarpania Tatarów go przynagli.
Po czwarte: ponieważ stary Kantymir - to Tatar chytry i fortel odkryć może, trzeba się będzie przygotować na różne jeszcze przygody. Przede wszystkim trzeba się będzie pozbyć wozów wielkich poczwórnych i poszóstnych, bo tylko manewra wojskowe hamują. Pójdą więc one z Łaszczem, który je w Brzeżanach zostawi.

Było o te wozy trochę szumu, bo część panów rotmistrzów bała się tak potężnej ochrony wobec licznego nieprzyjaciela zbywać, a panowie Sieniawscy - do których te woziska haniebne należały - gotowi byli drugi raz na hetmana się obrazić, ale wobec powagi sytuacji - na jegomości zdaniu stanęło. Zaraz potem wszyscy panowie oficerowie, w zgodzie wielkiej, przez bród martynowski się przeprawili, nowe miejsca na tabor wybierać. Tylko Łaszcz dowcipkując, z chorągwią swoją, trąbiąc i w bęben bijąc, z woziskami wszystkimi na Brzeżany wyszedł.

*

Wtorek, dnia 18 czerwca. Całe przedpołudnie wojsko ostrożnie przeprawiało wozy przez bród martynowski. Wody było po osie i wszystko bez przygód przeszło. Tyle, że zmoczyć się wszyscy musieli dokumentnie. Uszykowali się później pod laskiem, przy folwarku, na łące trochę podmokłej. Od Dniestru, do którego było niecałe stajanie (900 m), krył ich mały pagórek. Wozy stanęły w czterech rzędach, a między nimi i po bokach - jazda. Żołnierze bardzo to nowe miejsce chwalili, że do zatajenia się i do potykania wyborne. Z przodu i z prawego boku z południa, płynęła bagnistą doliną Siwka, za którą lasy okrutne, bezdroża i góry się ciągnęły, że Tatarzy żadnej drogi do ucieczki w razie pogromu nie mieli. Za to, za wojskiem JKMci, była droga piękna na Żórawno prowadząca, którą w razie nieszczęścia można się było ratować.

Później, gdy już wojsko stanęło w szyku, ochotnika na harc zbierano. Stawił się również Łukasz z całym pocztem pana Tyburcego. Hetman chwalił go za to ze śmiechem, ale wieczorem do namiotu swego, jak zwyczajnie, wracać kazał. Wrócili się więc z paroma chorągwiami do Martynowa i zalegli w lesie zwanym Korczowa. Między tym borkiem a Dniestrem droga do Halicza biegła. Nad całą czatą znów Chmielecki miał komendę. Pod wieczór podjazdy małe w różne strony rozesłał. Tyburcemu kazał z jego pocztem pojechać do Bursztyna.

Kiedy już tam stali, w pewnej chwili buchnęła nad lasami wielka łuna.
Tyburcy powiedział, że to Bóbrka, miasteczko pod Lwowem się pali. Znak niechybny, że Tatarzy blisko. Będzie z nimi jutro bitwa. Później Łukasz z Wojtkiem samowtór znów przez Dniestr się przeprawiwszy, do taboru późno w noc wrócili.

*

Środa, dnia 19 czerwca. Hasło - św. Protazy. Odzew - pałasz. Wieści przyszły od Mikołaja Potockiego, wojewodzica bracławskiego, który w Tarnopolu z pułkiem swoim stanął, żeby strzec szlaku kuczmańskiego, do Zbaraża dochodzącego. Jego chorągwie kozackie (Różniatowskiego, Cetnera i Włodka) tęgo się wczoraj z pogaństwem około Brzeżan ucierały. Klęskę sromotną odniósłszy, wrócili się Tatarowie, wioski tylko pod miasteczkiem i zamkiem łupiąc i paląc trochę. Niektóre ich podjazdy aż pod Zborów i Tarnopol, pod chorągwie husarskie się zapuszczały, ale haniebnie gromieni, rychło się powracali. Kraje tamtejsze nic przy tym prawie nie ucierpiały, bo ordyńcy ani nie palili, ani nie ścinali, konie tylko i ludzi łapiąc i to takich, co - mimo ostrzeżeń, nieostrożni sami wprost w ręce im wleźli.

Koniecpolskiego bardzo te wieści ucieszyły. Wnosił z nich, że Kantymir do Brzeżan, co daleko na północ od Martynowa leżały, pchając się, chciał uchodzić szlakiem kuczmańskim. Sądził więc słusznie, że hetman pod Martynowem stoi. Cofnął się jednak, co oznaczało, że zmienił zdanie. Pułk Potockiego wziął za hetmański, niechybnie więc na Martynów teraz z koszem się obróci.

Zaraz też hetman zebrawszy gromadę sporą ochotników, posłał Chmieleckiemu w posiłku, nakazując wypuszczać najlepszych żołnierzy na harc, gdy tylko Tatarowie pokażą się. Żołnierze ci powinni - tęgo się z Tatarami ścierając - ku Haliczowi umykać, co zachęci Kantymira do przeprawy przez bród martynowski.
Między harcownikami stanął również Łukasz.

Zaczęło się gdzieś od południa. Najpierw przyjechali gońcy z chorągwi pana Odrzywolskiego, który nadal przy koszu się trzymał. Przyprowadziła ich Chmieleckiemu straż, co stała w Bursztynie. Kozacy byli wielce zdrożeni; od samego Rohatyna prawie w skok jechali. Opowiadali oni, że całe ogromne wojsko tatarskie z brańcami, z końmi, bydłem, zdobyczą wielką - zaległo na noc w Przylaskach, pod Rohatynem, o dwa stajania od Pukowa. Leżą tam cicho między gęstymi lasami, nie paląc wiosek okolicznych, ani rabując, jakby ich nie było! Jeno wyjścia z lasów licznymi podsłuchami obstawili, które każdego, kto na nich wlezie, na miejscu ścinają, żeby wieść o ich tam bytności się nie rozeszła.

Chmielecki - wysłuchawszy tego wszystkiego - gońców w tył zaraz do hetmana odesłał. Równocześnie rzucił silny podjazd pod panem Tyburcym na Rohatyn, koło Bursztyna. Łukasz wraz z Wojtkiem na ochotnika dołączyli do podjazdu.

W drodze minęli dwie chorągwie kozackie Odrzywolskiego i Lipnickiego, co spod kosza Kantymirowego, ucieraniem się ustawicznym z Tatarami do cna zmordowani, do taboru hetmanowego wracały na odpoczynek. Cieszyli się przy tym mijaniu żołnierze, pokrzykiwali nawzajem do siebie wesoło, bo już całemu wojsku ta wojna dojadła, więc radowała wszystkich bliskość pewna ostatecznej z Kantymirem rozprawy.

Wkrótce podjazd przejechał między ostatnimi strażami wysuniętymi, co w Bursztynie stały. Dalej posuwano się już wolniej, truchcikiem i z dużymi odstępami, z szablami na temblakach i pistoletami, do strzału gotowymi w ręku. Łukasz snuł sobie przy tym rozmyślania, że oba wojska, polskie i tatarskie, jak dwie bestie ogromne przed skokiem się czają. Obie jednakowo się kryją, obie się czołgają, kluczą, podjazdami węszą, kołują, macają. Prawie tak, jak Łukasz z Asłan-bejem w niedawnym pojedynku. Ale niezupełnie, bo oni dwaj dobrze się widzieli - ba! - oczami nawet mierzyli, a tu obie te bestie ogromne - są ślepe! Podjazdem jeno, jak ślepcy laską, drogę macają. A przy tym wszystkim obie różnych rzeczy chcą. Kantymir, jak lis-przechera ze zdobyczą, z plonem bogatym, chce się bezkarnie w stepy przemknąć i uciec, a tymczasem hetman, niby wyżeł, chciałby go za kark złapać.

Wnet jednak te rozmyślania przerwać musiał, bo pan Tyburcy dał znak, żeby zjechać z drogi w las. Również Łukasz ich zobaczył. Całe wzgórza, na wschód od drogi, były pokryte Tatarami. Szli ostrożnie przez zboża, bardzo szeroko i bardzo rzadko, po dwóch - trzech. Sam komunik, co poznać było można po szyszakach szpiczastych i pancerzach. Część miała tarcze okrągłe i dzidy - widać to byli towarzysze - a większość łuki tylko i szable.

Dość daleko jeszcze byli, więcej niż na stajanie (ok. 1000 m). Kazał więc Tyburcy zaraz podjazdowi zawrócić i w skok do Chmieleckiego ciągnąć. Po drodze zabrali ze sobą straże z Bursztyna. Pan Stefan, wszystkiego wysłuchawszy, zaraz całą czatę w lasku, co przy karczmie Wygoda była, między drzewami w ordynku uszykował.
Niedługo na Tatarów czekali. Tamci też ich zobaczyli. Ukrywać się dalej już nie było potrzeby. Skoro więc tylko poganie karczmę Wygoda przejechali, Chmielecki harcownika znaczną kupę ze swej zasadzki na nich posłał, przykazując jednak, żeby za daleko się nie wypuszczano. Tatarzy teraz tylko szukają miejsca, gdzie hetman stoi, a każdy z harcowników je zna. Trzeba się bardzo pilnować, żeby jakiegoś na arkan nie złapali, bo znają tak piekielne sposoby dawania mąk różnych, że wszystko im powie. Na takie dictum towarzystwo i pocztowi podjeżdżali pod ordyńców ostrożnie, acz kłusem. Ale to było zbędne, bo tamci się nie chcieli bić. Też trzymali się z daleka. I tak ze dwie godziny na pustej pukaninie i głupotach zeszło. Jak nasz do przodu wyskoczył i z bandoletu palnął, to się zmieszali trochę i odskoczyli z ćwierć stajania. Szybko jednak wracali i w miejscu stojąc, kańczugami i nahajkami tylko wygrażali, coś przy tym pokrzykując. Albo, co jeszcze gorsze, obracali się z koniem i wypinali na naszych. Na co Kozaków parę znów z bandoletami wyskoczyło, siejąc wśród tamtych popłoch. Przez cały czas tej głupiej zabawy Chmielecki, chmurny, przez perspektywę patrzył - co zresztą i gołym okiem wymiarkować było można - jak Tatarzy, harcownika przy drodze zabawiając, chyłkiem z daleka, ku Dniestrowi, wprost na folwark Luka się przebierali. Ale nie wiadomo było, czy to dobrze będzie, z lasku całą siłą wyjść i dojścia do rzeki im bronić. Wnet jednak i myślenie o tym stało się niepotrzebne, bo od taborku buchnęły strzały, robiąc wśród Tatarów, co do rzeki doszli, znaczne zamieszanie. Trochę się tam jeszcze pokręcili, jakby nad wodą harcując, ale wkrótce zawrócili z powrotem na Rohatyn. Niby na urągowisko przedefilowali jeszcze wolno przed harcownikiem wygrażając haniebnie nahajkami.
Chmielecki, wielce tym zafrasowany, zaraz porucznikowi Pawłowi Czarnieckiemu komendę zdał i do Martynowa pokłusował. A za nim Łukasz z Wojtkiem pomni na hetmanowe rozkazanie.

Tymczasem w taborku już była przy hetmanie rada. Jegomość milcząc patrzył w mapę, a rotmistrzowie szeptem sobie o ostatnim wydarzeniu opowiadali, deliberując przy tym, dlaczego zasadzka się nie udała. To pewne, że zgubiła ich góra dość wysoka, co nad samiutkim Dniestrem trochę powyżej Martynowa stoi, oraz to, że taborek leży nisko. Musiało pogaństwo z góry jakiś ruch między wozami wypatrzyć, mimo że to będzie z półtora stajania (1300 m). Ale później, gdy z góry na błota zjechawszy, w Dniestr konie wparli, polskie straże, w łozach ukryte, w spokoju nie wytrzymały. Więcej pogaństwu nie było potrzeba! Jeszcze przez rzekę się odgrażali.
- Nacieszycie się jutro, nacieszycie! - polszczyzną łamaną krzycząc. Albo - Kaśka, Maryna wychodź! Tatary odeszły! - lub co gorsza: - Nie bójcie się, nie bójcie! - Snadź tyle tylko po polsku umieli.

Wnet jednak szepty ucichły, bo hetman głowę podniósł, mówiąc, że te wrzaski pogańskie brać trzeba za dobry omen. - Martwić się nie wolno, że podstęp na panewce spalił, jeno nowego fortelu szukać. Jedno w każdym razie pewne, dłużej tutaj siedzieć nie można - mówił. - Z pagórków nas zobaczywszy, Kantymir harcami będzie nas teraz zabawiał, a tymczasem plon cały poza górami uwodząc albo na Szwistelniki - Bołszowiec pójdzie i pod Haliczem przez Dniestr się przeprawi albo dalej, na Szwistelniki - Szumlany pociągnie, wojsko polskie wyminie i pod Ujściem rzekę przekroczywszy, bezkarnie później w stepy swoje ujdzie.

Musimy im zatem tutaj drogę otworzyć i do przeprawy na bród martynowski zachęcić. Od tego bowiem brodu prowadzi jedyna droga przez lasy bednarowskie, co je chłopi zasiekli. Tym szlakiem pójść muszą, bo łatwo w tych zasiekach ich będzie można gromić. Kantymira-beja, starego lisa znając, przewidzieć nietrudno, że nie uwierzy czacie, co nas widziała, i w nocy tu napadnie, żeby przekonać się, co za siła tu stoi. Musimy zatem udać, że uciekliśmy przed jego potęgą do Halicza. Wobec tego, jak tylko wieczór zapadnie, w największej cichości przeprawimy się na drugi brzeg Dniestru. W największej cichości mówię, bo gdyby wykrył i w czasie przejeżdżania brodu uderzył - po nas. A gdy w nocy uderzy i nas tutaj nie znajdzie, to pomyśli, że z bojaźni umknęliśmy. Wąskość tego miejsca utwierdzi go w mniemaniu, że nas mało, bo zwyczajnie tylko 1500 ludzi na tak ciasnym placu obozem staje. Szukać więc nas będzie. I znajdzie, bo po drodze, niby z pośpiechu, kilka kolas zepsutych, szmaty, beczułki po dziegciu pogubimy. W ten sposób do bitwy dojdzie.

... Bitwę tę zwieść będziemy chcieli na drodze Martynów-Popławniki-Halicz - tu palcem po mapie wodził. - Wiele rzeczy w słuszności tej opinii nas utwierdza - ciągnął. - Pierwsza, że Tatar najgorszy, gdy z czoła, z tytułu, z boków, słowem w koło obiegnie. A na tej drodze uczynić tego żadną miarą nie będzie mógł, bo jakby korytarzem ona idzie. Z jednej strony Dniestr bystry, szeroki, z wysokimi, stromymi brzegami.

Z drugiej strony nomen omen Gniła Lipa, rzeka głęboka, rozlana i bagnista. Zaś środkiem łąki równe, plac do potkania przestronny i wyborny, w sam raz dla nas szeroki. Rozpatrzmy jednak i taki przypadek, co się stanie, jak Kantymir-bej, lis chytry, bitwy nie zechce? Że z krajów Rzeczypospolitej wyjść musi, to pewne. Ziemia pod kopytami już mu tutaj palić się zaczyna, wszystko przeciw niemu powstaje. Coraz więcej pocztów szlacheckich ściąga tak do nas, jak i do pana Potockiego pod Tarnopol. Ostatnio przecież nawet Stefan Chmielecki z ludźmi swoimi żołnierzy podczaszego koronnego Lubomirskiego przyprowadził. Pospolite ruszenie nareszcie się zbiera, chociaż trochę daleko, bo pod Sączem. Którędy by jednak nie chciał Kantymir uchodzić, czy nas ominąć, bity będzie.

Jak nas zupełnie zlekceważy i pod Martynowem przeprawiać się zacznie, uderzymy na niego w czasie tej przeprawy i łatwo w bałaganie go zmożemy. Jeżeli przed takim napadem komunikiem się od nas osłoni, wtedy przejdziemy Dniestr pod Haliczem i uderzymy na nie broniony kosz od czoła.
Gdy nas od północy zechce ominąć, łatwo go dopadniemy na przeprawach przez Lipy, pod Bursztynem albo Zawałowem, jak również przez inne rzeczki przechodzącego pod Sarnkami, Szwistelnikami lub Szumlanami. Bo do wszystkich tych przepraw spod Halicza nam blisko, mila (7 km) tylko.

Jednym słowem, konkludując, w takim miejscu staniemy, że nam się nieprzyjaciel żadną miarą nie wyśliźnie, którędykolwiek powracać będzie. Na tym skończył i wszyscy rotmistrzowie odeszli do swoich chorągwi. A gdy ciemności zapadły, piechota, z mozołem wielkim w wodzie po pas brodząc, wozy ostrożnie przeprowadzać przez bród zaczęła. Uważano przy tym, żeby plusku nawet nie czynić, bo Tatarzy wszędzie swoich szpiegów mieli. Dlatego też świateł żadnych, pochodni ani łuczyw palić nie dozwolono. Wszystko po omacku niemal się odbywało.

Skoro tylko wóz z rzeki wyjechał, od razu na drogę go wyprowadzano i tam ciasno, jeden za drugim, do nocnego marszu ustawiano.

Wreszcie, chwilę po północku, wojsko skończyło przeprawę i ruszono w stronę Halicza na Popławniki.

Mimo ciemności egipskich wojsko sunęło spiesznie i cicho. Jechano równym truchtem. Wielu hajduków, co na wozach siedziało, konie za nimi idące za uzdy nawet trzymało. Żadne koło nie zaskrzypiało ani nie zaturkotało, bo na specjalne rozkazanie hetmańskie obręcze kół słomianymi powrósłami z samego wieczora owinięto i piasty starannie dziegciem nasmarowano.

W kolumnie nie było jednak żadnego porządku. Taborek z jazdą, a panowie towarzystwo i pocztowi od kwarcianych z wolontariuszami i obywatelami pomieszani byli. Żołnierze zawodowi lepiej bowiem drogę znali i sztuki maszerowania w ciemnościach bardziej byli świadomi, niż wolontariusze i obywatele ziemiańscy, którzy sami sobie pozostawieni, już dawno znaleźliby się w tatarskich łykach.

Lecz za tą bezładną gromadą trzy chorągwie: Stanisława Potockiego husarska, oraz Stanisława Łahodowskiego i Aleksandra Mikulińskiego kozackie szły w sprawie, w zwartym i porządnym szyku jako ariergarda, w każdej chwili gotowe odeprzeć Kantymirowy napad.

Tak samo z przodu chorągiew Jana Potockiego starosty tłumackiego husarska i Suliszowskiego kozacka - w której był poczet pana Tyburcego z Łukaszem - szły w wielkim porządku. Hetman, który obie te chorągwie na odwód wyznaczył, jechał między nimi. Obaj rotmistrze, ich porucznicy i przedniejsi towarzysze przy samym Jegomości ciągnęli, aby mógł ich w każdej chwili z rozkazaniem do innych chorągwi posłać.

Nie uszli daleko, gdy od strony Martynowa wycie okropne, długie doleciało. Wszyscy wraz odgadli, że to Tatarzy na dawne miejsce taboru napadają. Cieszyli się nawet z tego, myśląc o Kantymirowej minie, gdy mu doniosą, że plac pusty z takim hukiem szturmowali.

Ale nie minęło z pół pacierza, jak łuna krwawa za plecami wojska wykwitła. Aż zrobiło się widno na tyle, że sąsiadów w ścieśnionym szyku poznać po twarzach było można. I z tego pożaru także się ucieszono. Jasne bowiem było, że komunik Kantymirowy, co przodem szedł, Martynów zapalił, żeby wojsku koszowemu, z tyłu idącemu, drogę do brodu pokazać. Wybrali więc szlak na zawalone, bednarowskie lasy! Będzie się ich tam tęgo gromić, byle tylko teraz rozpędzenie komunika się udało!

Szarzało właśnie, nad Haliczem pokazała się pomarańczowa wstążeczka porannej zorzy, gdy hetman ze swoimi dwiema przybocznymi chorągwiami pod Bołszowiec, na rozstaje dróg, co do Martynowa i Bursztyna prowadziły, dotarł i tam kazał się zatrzymać. Wnet wzdłuż całej kolumny przeleciał z ust do ust szept szeleszczący - stać, stać, stać. Szeregi chwiały się jeszcze przez chwilę, szamotały, aż wreszcie znieruchomiały zupełnie.

Zaraz potem towarzysz jeden przeleciał wzdłuż nich kłusem, czekanikiem nad głową kręcąc i na odprawę do hetmana rotmistrzów zwołując.
Skoro tylko zebrać się zdołali, jegomość oznajmił, że w tym miejscu, to znaczy w widłach Dniestru i Lipy bitwę z poganami zwieźć zamierza. A przebieg tej bitwy powinien być następujący:

Po pierwsze: na pagórku, w brzozowym zagajniku, co po prawej ręce pod folwarkiem Bołszowiec go widać, stanie cały tabor, tak szeroko, żeby lewym rogiem do Gniłej Lipy dotykać. Wozy w ośmiu rzędach frontem do Dniestru, na Halicz, albo jak kto woli, na ujście Gniłej Lipy do Dniestru, mają być zwrócone. Odstępy między rzędami zwyczajne, żeby wszystkie chorągwie wolontariuszy mogły stanąć tam w ukryciu. Dla niepoznaki wozy powinny być umajone brzozowymi witkami.
Po drugie: chorągwie Chmieleckiego, Bieleckiego i Zakrzewskiego wolontarskie oraz Czarnieckiego, Łąckiego, Goślickiego i Męczyńskiego kwarciane, w ścieśnionych szykach za toborem staną i będą stanowić huf walny.
Po trzecie: pozostałe chorągwie kwarciane huf czelny mają składać i rozwiną się w przodzie, między Gniła Lipą a Dniestrem, frontem na Martynów. Panowie Stanisław Potocki, Łahodowski i Mikuliński prawe skrzydło nad Gniła Lipą zajmą, Kazanowski, Lipnicki i Łabędzki stanowić będą korpus czyli środek, a Stefan Koniecpolski, Odrzywolski i Bogusz, jako lewy róg nad Dniestrem staną. Chorągwie kozackie w pierwszej linii, a husarskie w posiłku.

Tak uszykowani i pomni na maksymę, żeby nieprzyjaciela na działa, na prochy albo na obóz zawarty, albo na fortel..., skądby nieprzyjaciel mógł wielką szkodę wziąć, przywieść, popróbujemy Kantymira między Dniestr, a tabor nasz umyślnym cofaniem się hufu czelnego w stronę Halicza wciągnąć. A gdy już w tę pułapkę szczęśliwie wlezie, na łeb ze wzgórza z taborem ognistym i hufem walnym z lewego skrzydła, z boku mu spadniemy i pod mury Halicza w Dniestr, w bagna Łomnicy wrzucimy. Żywa noga ujść nie powinna, bo z przodu Gniła Lipa drogę pogaństwu zagrodzi, a z tyłu nasz huf walny zza taboru spadający. Będzie tak, jak to Hannibal nad Trazymeńskim jeziorem z Rzymianami starożytnymi uczynił.
Ale żeby zamiar się udał, nie wolno na początku bitwy żadnej strzelby, żadnej broni ognistej używać. Dopiero w ostatnim uderzeniu razem ze strzelbą taborową. Wobec wielkiej potęgi tego pogaństwa tylko bowiem w broni palnej nadzieja nasza. I żeby tak wielki, jako chcemy, efekt był, cała naszą strzelbę w jednej chwili wywrzeć na nich musimy, w jednym momencie. I zaraz potem w dym, śladem kul, całą siłą, całym impetem uderzyć.
Do hufu czelnego same chorągwie kwarciane wyznaczone zostały dlatego, że całe powodzenie tego zamysłu od nich zależy. Jeśli one, szablami z nieprzyjacielem walcząc i niby przed jego potęgą cofając się, pod Halicz go nie wciągną, cała nadzieja zwycięstwa na nic.

Na tym hetman skończył, a rotmistrzowie do swoich chorągwi odjechali.

Najpierw chorągwie kwarciane hufu czelnego szykować się zaczęły. Ich rotmistrzowie z chorążymi trzymającymi rozwinięte znaki stanęli na placach wyznaczonych, a tuż za nimi, jeden za drugim, towarzysze z pocztami swoimi kłusem z tłumu wyjeżdżali i każdy na miejscu swoim stawał, bez najmniejszego zamieszania, aż serce w patrzących rosło.

Teraz Samuel Nadolski rozpoczął szykowanie wozów. Najpierw kapitanowie piechoty do niego wyjechali, którzy parę słów zaledwie z nim zamieniwszy, po całym wojsku się rozpryśli, za moment wywodząc z tłumu lekkie wozy skarbne kwarciane z zatkniętymi przy kłonicach proporcami. A za tymi wozami ciągnęły ciurkiem, jakby ośmiu strumieniami, kolasy, szlacheckie półkoszki, wozy skarbne husarskie i pancerne, wreszcie skarbczyki piechotą wypełnione, z hakownicami i śmigownicami, aż wszystko zniknęło w zagajniku.

Wtedy znów chorążowie od panów rotmistrzów hufu walnego kłusem na pole wypadli, za nimi w mig towarzysze i pocztowi wyjechali i wszyscy razem, w marszu kłusem chorągwie formując, pociągnęli na folwark Bołszowiec, sprawnie, po cichu, jakby duchy znikając za zagajnikiem za wozami.

Na polu zostali sami wolontariusze, szlachta i bojary pospolitego ruszenia. Obaj Sieniawscy, trzej Kalinowscy, Tyszkiewicz, Herburt i Sobieski, jak w ukropie kręcili się pomiędzy nimi na spienionych koniach szyki ustawiając i krzycząc przy tym strasznie, aż do ochrypnięcia. Pan Aleksander Zborowski już przy tym nawet głos stracił i tylko buzdyganem dziwnie pięknym wymachiwał. Wreszcie ostatnie jego chorągwie między wozy wjechały.

Wielkie zorze nad Haliczem się pokazały i zrobiło się widniej. Na zbrojach, szyszakach, kolczugach, przepięknych rządzikach końskich i sahajdakach wschodzące słońce pięknymi barwami grało aż serca w ludziach rosły. Dzień zapowiadał się pogodny i upalny.

Pachołkowie uwijali się między końmi, wędzidła im z pysków wyjmując i worki z obrokiem na łbach zawieszając, a panom roznosili czarki z winem lub z gorzałką, co tam kto miał na wozie. Przed nimi rozciągały się błonia do potkania wyborne, na półtora stajania szerokie, za którymi nad samym, urwistym wysokim brzegiem wartkiego Dniestru jakby uwieszona była mało wioseczka - Popławniki.

Niedługo jednak tak mile popasano, bo ciszę poranka przerwały nagle rzadkie wystrzały, zrazu dalekie, później coraz bliższe i bliższe. Zaraz potem ukazał się podjazd spod chorągwi Łahodowskiego wysłany. Kozacy uciekali cwałem strzelając z pistoletów i łuków raz po raz do tyłu. Zmordowani, zakurzeni, że ledwie im białka błyskały, przelecieli kłusem, interwałami, mimo chorągwi czelnego hufu. Za ostatnimi sunęli Tatarzy. Szara masa, niby gradowa chmura. Sam komunik, czyli wybór wojownika. Na małych bachmatach, w kolczugach i szyszakach od kurzu poszarzałych, z lasem dzid nad głowami. Cztery barwne kitajkowe znaczki łopotały nad nimi.

Zobaczywszy wojsko uszykowane, Tatarzy zdarli konie i przyhamowali, a ci, co pod samych niemal Polaków się podemknęli, zawrócili.
Nie na długo jednak. Ujechawszy bezładnie z pół stajania (ok. 400 m), zbiło się pogaństwo w wielką kupę, czy ścianę raczej, od Gniłej Lipy do Dniestru sięgającą i znów zawróciło z okropnym hałłakowaniem, ogromną chmurę strzał wypuszczając. Huknęło także kilka janczarek, zasnuwając napastników dymem.

Żołnierze kwarciani też na miejscu nie czekali. Kozackie roty również odpowiedziały chmurą strzał, a potem, dobywszy szabel, z okrzykiem - bij! zabij! - ruszyły do przodu, zrazu kłusem, później gdy trąbki zagrały, w cwał przechodząc. Za nimi husarskie. Każda chorągiew w cztery szeregi uszykowana tak równo, że nawet jeden pysk koński nie wystawał. A między nimi interwały na szerokość chorągwi.

Dwie te ściany ludzi i koni zderzyły się ze sobą, zwarły się chorągiew z chorągwią. Ale tylko przez moment. Bo wnet jedne hufy odskoczyły jak oparzone od siebie i, mało co do tyłu zjechawszy, znów zawróciły, uderzając o siebie ponownie z okrzykiem. To znów inne odskakiwały, by za chwilę na nowo się zewrzeć, niby w tańcu jakimś śmiertelnym.

W pełnym porannym słońcu, w tumanach kurzawy, z obu stron połyskiwały srebrzyście zbroje i kolczugi, bajdany i bechtery, misiurki i szyszaki - niby wąż ogromny w konwulsyjnych splotach się wijący, barwnymi chorągwiami poprzetykany.

Mimo zaciętej bitwy trupów nie było. Czasami tylko koń raniony z kwikiem się walił, a potem żołnierz, chwilę się przyczaiwszy, biegiem do swoich umykał. Bo też z obu stron walczyli mistrzowie!

Lecz tylko parę minut bitwa tak trwała w miejscu. Bo już zaczęła się przetaczać bardzo powoli w stronę Martynowa, nad którym kłębił się teraz słup czarnego dymu aż do połowy nieba sięgający. Choć Tatarów było dwudziestokrotnie więcej, i ich rzut za rzutem pole aż po płonącą wieś wypełniał, pogańskie przeciwnatarcia stawały się coraz krótsze i krótsze. Wyraźnie ustępowali.

Hetman oraz Potocki z Suliszowskim, co przy jegomości byli, patrzyli na te manewra z wielkim zaniepokojeniem. Czyżby Kantymir zwietrzył zasadzkę i wojsko do tyłu powoli uwodzić zaczynał?

Jegomość, zasępiony, perspektywę na chwilę od oka odłożywszy, zaczął szeptem do nich mówić, że Kantymir widocznie Halicza dobywać nie chce. Domyślił się, stary wyga, że wystarczy, aby jego, Koniecpolskiego, po polu za nos wodzić, od Popławnik do Martynowa, od Martynowa do Popławnik, tak przez parę godzin. A gdy kosz tymczasem dobre kilka mil ujdzie, że cudem go nie dogonisz, to się nagle z komunikiem oderwie, w lasach przepadnie i szukaj wiatru w polu. Pożar Martynowa dowodem najlepszym, że tam teraz wojska koszowe z plonem przez Dniestr się przeprawiają.

Miejsce, gdzie stał Kantymir, Łukasz widział przez perspektywę Tyburcego prawie wyraźnie. Była to góra pod lasem, może pół mili (3,5 km) odległa, nie więcej. Musiał być wódz Tatarów pięknie ubrany, bo wyglądał z daleka, między innymi stojąc, jak błysk złota. Nad nim buńczuk i parasol można było rozpoznać. Buńczuk ten w różny sposób się poruszał, snadź do chorągwi znaki dając. Zupełnie tak samo, jak i w naszym wojsku.

Po chwili znów hetman zwierzenia snuć zaczął, że Kantymir, cofając się, chce widać wojsko nasze z wideł Gniłej Lipy i Dniestru w szerokie pole wyciągnąć i otoczyć. Jeszcze trochę takiej zabawy, a prawy nasz róg, gdzie rota Stanisława Potockiego walczy, od brzegu Gniłej Lipy się oderwie. Na to Jan Potocki radził zaraz ruszyć taborek z zagajnika i iść śladem Tatarów. Ale hetman odparł, że na razie nie ma potrzeby. Wszak za Potockim, z prawa od taborka, siedem chorągwi pod Chmieleckim w ukryciu stoi. Cały huf walny! Wystarczy czapką hetmańską, którą buńczuczny na kopii trzyma, skinąć, a już na pomoc tamtych się rzuci.

Rozkazano więc tylko chorągwiom wolontarskim, co między wozami były, w zupełnym pogotowiu stać, a hetman z rotami Potockiego husarską i Suliszowskiego kozacką - dobrawszy jeszcze wolontarskie chorągwie Mikołaja Herburta, Jakuba Sobieskiego i Jarosza Tyszkiewicza - kłusem z taboru wyjechał i na prawe skrzydło pocwałował. Czas był ku temu najwyższy, bo nagle gęsto uszykowanych Tatarów moc wielka z wrzaskiem okropnym natarłszy, rotę Stanisława Potockiego, który w przodzie przed prawym rogiem szedł, hurmem obskoczyła. Ale natychmiast chorągiew kozacka Łahodowskiego w pomoc husarzom poszła, cwałem o pogan się uderzywszy. Za nią Mikulińskiego, potem Herburta i Sobieskiego chorągwie wolontarskie natarły. Sam jegomość też w środku bitwy się znalazł. I w mgnieniu oka pogaństwo w tył i na boki się rozprysło, na przecwał ku Martynowu uciekając.

Z obawy nowego obskoczenia króciutko ich jednak ścigano. Sam nawet hetman z powrotem do kupy żołnierstwo bojem rozgrzane zbierał. Na polu teraz pustym tylko trupy koni i ludzi pozostały, polskie i tatarskie razem pomieszane. Czeladź obozowa zaraz biegiem się tam rzuciła, zbierając rannych oraz swoich poległych dla godnego pogrzebu. Wśród ciał kilku pachołków - zwłoki porucznika Grusieckiego, który chorągiew Łahodowskiego dobrze na pogan przywiódłszy, sam zginął, z żalem wielkim podniesiono. Chwilę później i chorążego od chorągwi Mikulińskiego znaleziono. Drzewce od znaku do piersi przyciskając, twarzą do ziemi leżał.

Ale nie czas na żale, bo choć zaledwie chwilę przedtem pogaństwo sromotnie uciekało, druga ogromna kupa Tatarów już z wyciem na środek szyku uderzyła, chmurę strzał i dzirytów przed siebie wyrzucając. Lecz chorągwie Stefana Koniecpolskiego, Jana Odrzywolskiego i Jana Bogusza, na deszcz grotów w ich piersi godzących niepomni, w skok do przodu poszły i mężnie się o ordyńców uderzyły. Zakotłowało się tam na moment, jakby w huraganie, a potem obie ściany ludzi i koni, co przed chwilą się zwarły, jak oparzone od siebie odskoczyły.

Tymczasem chorągwie Herburta i Sobieskiego, a także hetman z Janem Potockim i Suliszowskim, już tam kłusem, koło zatoczywszy, zajechały i wskoczyły w przerwy między rotami, co przed chwilą z pogaństwem tak mężnie się starły. Ale Tatarzy nie ponowili uderzenia. W tył, z łuków szyjąc, ku Martynowu cwałowali. Na ich miejsca, na całej szerokości pola, od Gniłej Lipy do Dniestru, jak spod ziemi wyrośli nowi najezdnicy. Ci jednak jechali już krótkim kłusem i bez żadnego szyku, jakby rój pszczół nadlatywał. Kantymir wypuścił harcownika!

Gdy Jegomość tę zmianę w tatarskim wojowaniu zauważył, zaraz wszelką nadzieję stracił, żeby Kantymir pod Halicz kiedykolwiek podszedł. Drugi fortel spalił na panewce! Znów trzeba było szukać nowego. Wnet też kilku towarzyszy hetman w skok do tyłu posłał, żeby natychmiast wyprowadzili wszystkie wozy z zasadzki w otwarte pole. Wojsko bowiem, w kotłowaninie z Tatarami, już z dobre pół mili (3,5 km) ku Martynowu uszło, a Kantymir dalej jeszcze się cofał.

Nowego teraz fortelu próbując, wypuścić kazał hetman do przodu harcownika ze wszystkich chorągwi czelnego hufu. Napominał przy tym, żeby daleko się nie zapuszczali. I zaczęły się drobne bijatyki, starcia, pojedynki, krótkie gonitwy bez ładu i składu, szycie z łuków z obu stron bez żadnej prawie w ludziach szkody, a tylko jakby dla zabicia czasu. Jeno Szymonowi Kopycińskiemu nogę powyżej kolana na wylot przestrzelono.

Z pół godziny trwały te harce, a hetman przez ten czas nowe szyki sprawiał, naznaczając każdemu z rotmistrzów wolontarskich jego miejsce w ordynku. W tym czasie nadeszły też wozy z piechotą i działkami. Jegomość zaraz im polecił, żeby za obu skrzydłami wojska, na dwa taborki, po cztery rzędy w każdym rozdzieliwszy się, stanęli. Przykazał im także, aby wszystką strzelbę w pogotowiu trzymali - arkebuzy nabite i nakręcone, panewki podsypane, kurki spuszczone u muszkietów, hakownic, śmigownic i sokolików lonty zapalone.

Panów rotmistrzów wolontarskich także surowo napominał, żeby strzelby w pogotowiu trzymali i broń Boże ich teraz nie używali. Aż dopiero razem z taborkiem, dla zwiększenia efektu ognistej broni użyć mogą. A teraz walczyć trzeba szablą, koncerzem i łukiem.

Wkrótce też za hufem czelnym chorągwie wolontarskie, w takim porządku postępowały: Jarosza Tyszkiewicza połowa ludzi na samym prawym rogu, a połowa w posiłku. Obok nich Jakuba Sobieskiego chorągiew, a Mikołaja Herburta w posiłku. Dalej trzech Kalinowskich dwie chorągwie w przedzie, a dwie w posiłku. A na lewym rogu obu Sieniawskich lekkie, jedna chorągiew w przedzie, jedna w posiłku. Huf czelny, idący w przedzie przy tym wojsku licznym bardzo się wydawał wątły, ale też nasi dawno już z wideł Gniłej Lipy i Dniestru wyszli, przez co plac do potkania stał się znacznie szerszy.

Za obu taborkami, już w sprawie idącymi, postępował huf walny, spod Bołszowca ściągnięty, to jest Czarnieckiego i Lęckiego kwarciane chorągwie husarskie, Gośliekiego i Męczyńskiego kwarciane kozackie oraz Chmieleckiego, Bieleckiego i Zakrzewskiego roty wolontarskie w niczym nie ustępujące kwarcianym. Tuż przed nimi szedł hetman z pocztem swoim, to jest chorągwiami Jana Potockiego i Suliszowskiego. Obok również 200 obywateli pokuckich pospolitego ruszenia pod Aleksandrem Bałabanem, starostą rohatyńskim oraz inne poczty szlacheckie, do użycia w tak ciężkiej bitwie się nie nadające, przy sobie prowadził.

Gdy wojsko ze wszystkim według rozkazania hetmańskiego się uszykowało, jegomość ściągnął harcownika. Także chorągwie kwarciane hufu czelnego przez interwały do tyłu wycofał, dla poprawienia rynsztunku, po takich ciężkich próbach. Ale ci, żołnierze wyborni, już w biegu troczki, rzemyczki wszystkie poprawiwszy, wnet na oba boki się rozjechali, zajmując miejsce hufców siekanych skrzydłowych. Chorągwie Stefana Koniecpolskiego, Bogusza, Odrzywolskiego, a także Kazanowskiego, Lipnickiego i Łabędzkiego za prawym rogiem (bo tam większa nadzieja szczęśliwego z Tatarami potkania była) szły, natomiast chorągwie Stanisława Potockiego, Łahodowskiego i Mikulińskiego za lewym skrzydłem posuwały się.

Tymczasem wolontarskie, które teraz huf czelny stanowiły, w wielkim porządku, jak mur nacierały równym kłusem. Na harce z pogaństwem nikogo pojedynczo nie wypuszczając, pchały je niejako przed sobą, a luźne roje ordyńców uciekały przed nimi, kłębiąc się i z rzadka strzały do tyłu wypuszczając.

- Później, po bitwie, hetmana na języki wzięto, że umyślnie szlachtę do przodu posunął, żeby Kantymira nakłonić do ponownego spróbowania się. Rachować jakoby miał na to, że Tatarzy szlachtę - jasyr dla okupu znacznego wielce dla nich łakomy, w przedzie widząc, znowu uderzą.

Więc przez chwilę tylko tak dobrze było, bo wnet całe pole przed nimi gęstymi szykami nieprzyjaciela, jakby nagle spod ziemi wyrosłego, od krańca do krańca zaczerniało. Tatarzy, lecąc i wściekłe wydając okrzyki, z całym impetem, nawalnie na wolontariuszy spadli, wypuszczając chmurę strzał.

Ale szlachta stawiła się mężnie. Pancerne chorągwie wolontarskie również odpowiedziały chmurą strzał, a rycerstwo po husarsku stawające, dobyło koncerzy i wszyscy razem z okrzykiem - Bij, zabij - ruszyli do przodu, zrazu kłusem, później w cwał przechodząc.

Na moment skłębiło się wszystko w kurzawie, ale zaraz rozprysło jak bańka mydlana.
Pomieszany ze sobą tłum szlachty i Tatarów, ludzi i koni, zakołysał się przez moment i zaczął przewalać, jak rwący potok, w stronę Martynowa. W opadającym pyle zostało tylko kilka trupów końskich i ludzkich. Paru rannych krzyczało przeraźliwie, wzywając boskiej pomocy, po polsku, rusku i tatarsku. Ale już słudzy i ciurowie z taborku do nich biegli.

Tymczasem hetman w poprzek całego pobojowiska na koniu się miotał, od taboru do taboru cwałem przeskakując. A tam na wozach kapitani i setnicy aż ochrypli od łajania, a woźnice od popędzania koni. Ale toborki jechały już krótkim kłusem, tuż za obu rogami wojska. Prawy nieco ku środkowi skręcał, bo jeszcze z boku kłusem huf walny zajeżdżał, chorągwie za chorągwią - pierwsza Chmieleckiego, druga Suliszowskiego, następnie Goślickiego, Łęckiego, Męczyńskiego, Czarnieckiego, Bieleckiego i Zakrzewskiego. Razem osiem chorągwi.

*

Po zafrasowaniu hetmana Łukasz poznał, że coś ważnego się teraz szykowało.
No i stało się, w oka mgnieniu. Triumfująca szlachta może z pół stajania na karkach Tatarów, a może i mniej ujechała, gdy znów straszne wycie słychać się dało i cała skłębiona masa ludzi i koni nagle zaczęła toczyć się do tyłu. Panowie wolontariusze i obywatelstwo, szlachta i bojarzy, niedawni zwycięzcy tak świetnie stawający, gnali teraz cwałem ku Haliczowi, nieprzytomni, bez czapek, bez szyszaków. A za nimi znów czerniała masa Tatarów, hałłakujących i wyrzucających raz po raz roje strzał. W Łukaszu, patrzącym z daleka na tę kotłowaninę, na hetmana z samą tylko chorągwią Jana Potockiego i z obywatelami pokuckimi, aż serce zatrzepotało. Ale płonne to były obawy, Bo oto już kłusem wyciągniętym i cicho niby charty, co drobną zoczyły zwierzynę, z obnażonymi szablami sunęły na Tatarów kwarciane chorągwie Stefana Koniecpolskiego, Bogusza i Odrzywolskiego. A za nimi, w posiłku, może o dwieście kroków w tyle, kłusowały dalsze roty hufców siekanych - Kazanowskiego, Lipnickiego i Łabęckiego. I znów zakotłowało się wszystko i w miejscu zahamowało. Panowie szlachta z wolontariuszami konie zawracać poczęli, z powrotem, kłusem, pod swoje znaki się kupiąc.

Ale oprócz tego przed oczyma Łukasza działy się rzeczy, których nigdy w życiu miał nie zapomnieć. Oto oba taborki szły już na ordyńców wyciągniętych kłusem, oba skrzydła wojska wymijając. Zdawało się, że ogromne konie, ciężkie frezy, muskułami potężnymi drgające, po brzuchy i zady w gęstym kurzu płyną. Woźnice niemal na ich grzbietach fruwali albo, na przodach wozu stojąc do tyłu przechyleni, na lejcach wisieli. Wozy z piechotą do burt przytuloną niby w powietrzu leciały, że szprych u kół w ogóle nie było widać. Ziemia się kołysała. A taborki, niby dwie macki jakiegoś smoka z obu rogów wojska się wysunęły, a potem nagle stanęły, jak wryte, jakby chcąc wszystkich ordyńców objąć.

Ci zaś skoczyli w tył, skłębili i rozpryśli się na dwie strony, zamierzając do opasujących ich wozów z szablami dopaść.
Nie zdążyli.
Huk ogromny, jakby niebo się waliło, targnął powietrzem. Zewsząd błyski, choć jasny dzień był, niby roje gwiazd rozrzucone, oko raziły. Ucho, prócz dzwonienia pod czaszką, nic już nie słyszało. Kłęby białego dymu, łechtającego gardło, całe pole spowiły, aż przez chwilę zrobiło się ciemno.

Łukasz, sam nie wiedząc kiedy, z całą swoją chorągwią w tę mgłę okrutną skoczył i cwałował nic nie widząc i nie wiedząc dokąd.

Wnet jednak z dymów wypadli i Łukasz, prawie do karku konia przytulony, zaczął się rozglądać.
Przed nimi cwałował Suliszowski, w ręce po łokieć obnażonej gołą szablę trzymając. Ale on nie był pierwszym, bo wśród kurzawy migotały jeszcze w przedzie obłoczyste delijki Ukraińców Chmieleckiego. W tyle też jakieś wielkie wojska waliły, bo tętent słychać było, aż ziemia się kołysała.
Z lewa, może na pół strzelenia z łuku, cwałowały bezładne, gęste kupy ordyńców. Też prawie na karkach swoich bachmatów leżeli, nahajkami je okładając, a koniki zdawały się brzuchami stratowaną łąkę szorować. Za Tatarami, raz po raz gwałtownie zakręcając, przebłyskiwał Dniestr.

W ten sposób dobre trzy ćwierci mili (5 km) w milczeniu grobowym, w kurzawie srogiej oba wojska obok siebie leciały, jakby chcąc w ogień płonącego Martynowa skoczyć. Z rzadka tylko to jedni, to drudzy strzałę podstępną cicho na siebie wypuszczali. Łukasz jasno wszystko rozumiał, co się dzieje. W Martynowie, gdzie bród był na Dniestrze, siedzieli widać w łozach janczarowie konni, czyli semeni. Jeśli Tatarzy, którzy strzelbą ogromną i nagłą przerażeni, do ucieczki nieprzytomnie się rzucili, pierwsi do Martynowa dopadną, będą uratowani. Ochłonąwszy nieco, znów na Halicz pójdą i taniec się zacznie od nowa!

Ale konie polskie, może bardziej wypoczęte, powoli, powoli zaczynały nad bachmatami brać górę. A gdy tak tylko z ćwierć stajania się odsądzili, Chmielecki, co pierwszy jechał, nagle w górę wyskoczył, koniem w lewo obracając, wskazując buzdyganem na pogaństwo. Całe wojsko w jednej chwili to samo zrobiło i z okrzykiem okropnym, z bandoletów paląc, na Tatarów się zwaliło.

Po chwili również Łukasz, jakby we mgle, w plecy przed sobą majaczące, lufę prawie kładąc, wypalił. Kątem oka zauważył tylko, jak szyszak spiczasty i bechter do tyłu się wali. Zaraz ciął potem szablą okropnie po zadzie jakiegoś bachmata i pchnął sztychem jego pana. Tatar już odciąć się nie zdążył, tylko znikł jak pod ziemię. Oprzytomniał Łukasz dopiero wtedy, gdy zdzierał siwka tuż nad urwistym brzegiem Dniestru. Cała rzeka Tatarami była zapełniona, że szpilki byś nie wsadził. Wzburzona woda jakby gotując się z brzegów niemal występowała. A szyszaki raz po raz w nurcie znikające i końskie brzuchy na wierzch wypływające jeszcze to podobieństwo powiększały.

Tymczasem wokół Łukasza huczało i błyskało. Dym gęsty wodę już lizać się zdawał, roje strzał z siebie wypluwając. Ci bowiem spośród żołnierzy, którzy już wszystkie trzy swoje strzelby na ordyńców wypróżnili, za łuki się wzięli. Sam Łukasz też raz i drugi ognia dał, jakby do kaczek po wodzie pływających mierząc starannie. Za moment strzały przycichły. Ale wnet krzyk podniósł się wielki i znów wokół zahuczało. Grupka husarzy, pieszo, niemal koziołkując, po brzegu stromym zbiegała i w wodzie już po kolana, po pas stojąc, z muszkietów paliła do Tatara starego w szyszaku i bechterze pozłocistym, spod którego rękawy i poły wzorzystego czerwonego hałata wyłaziły. Tatar dwa razy w wodę się zapadał, ale widać ktoś znaczny był, bo wszyscy inni, co wokół niego płynęli, ciałami go swymi osłaniali. Aż wreszcie na drugi brzeg go wynieśli i konia mu podawszy, umknęli. Za nimi coraz to inni Tatarzy brzeg osiągali i ledwie na wierzch z koniem się wygramoliwszy w popłochu wielkim znikali. Dużo też takich było, co rumaki na tym brzegu zostawili i Dniestr przepłynąwszy, pieszo uciekali. Tuż za nimi - Kantymir! Kantymir! - rycząc, wpierali swoje konie w wodę kozacy Chmieleckiego. Wnet i rotmistrz Suliszowski, jakby spod ziemi wyrosły, swoich do przeprawy zapędzać począł. Łukasz za przykładem innych zsunął się na ziemię i błyskawicznie ściągnął z siebie kolczugę i misiurkę. Następnie pancerz wraz z szablą i strzelbami na siodle puśliskami związawszy, siwkowi popręg popuścił, ujął za uzdę i do wody wprowadził. Koń, chrapiąc lekko, płynął za innymi. A Łukasz za siwkowym ogonem płynął ciężko, bo mokre odzienie do dołu go ciągnęło. Ale już był i drugi brzeg. Tam Łukasz na brzuchu się położył i nogi do góry zadarłszy wodę z cholew wylał. Popręgi później podciągnął, kolczugę narzucił i już był na siodle. Tymczasem w koło, w łozach przy brzegu, trwała rzeź Tatarów, co pieszo uciekać chcieli. Rozjuszone żołnierstwo jeńców żywić nie chciało, ale i rotmistrze braniem więźniów zabawiać się zakazali. Zaraz też trąbki zagrały i chorągwie ruszyły śladem Tatarów, w biegu szeregi formując.

Pościg

Mokrzy zupełnie i czarni od kurzawy wielkiej, tak z pół (3,5 km) mili, jak diabły wyglądając, lecieli. A każdy w biegu, niby machina, swoje strzelby nabijał. Po chwili rotmistrze, coś widać zobaczywszy, zaczęli krzykami spychać wszystkich w prawo, na wielką polanę, przez którą płynęła rzeka Siwka, Wojsko w wielkim czworoboku tyłem do tej rzeki, w szykach ścieśnionych stanęło. Tylko kozacy Chmieleckiego nieco do przodu odeszli i jakby wiankiem czworobok otoczyli, za leżącymi końmi układając się do strzelania. Husarze Czarnieckiego, Łęckiego i Stefana Koniecpolskiego też z koni zeszli i w pierwszym szeregu stanąwszy, muszkiety o ich siodła oparli. Inni kozacy, bandolety i karabiny w rękach trzymając, w dalszych szeregach stanęli.

Zaraz też okazała się jasna potrzeba tej rotmistrzowskiej przezorności, bo z lasów, co na lewo i w przodzie od wojska były, ćma Tatarów wypadła. Lecz nie zdążyli jeszcze łuków napiąć, gdy kozacy Chmieleckiego równo, na komendę, wraz ołowiem w nich plunęli, że tylko bachmatowe zady wojsko zobaczyło. Ale, że znowu się obrócili, z tubalnych swych muszkietów poczęstowali ich teraz ołowiem husarze; więc ponownie aż w las schronić się musieli. Za małą chwilkę jeszcze większa ich kupa wypadła, lecąc na ogień, jakby im kto oczy wyłupił. Ale wojsko już do tej zabawy serca nabrało i kozaków siła ze środka szyku, za dozwoleniem panów oficerów, konie pachołkom zostawiwszy, przed szyk wybiegła, by z przyklęku do pogaństwa nadbiegającego palić. Rotmistrze spokojnie ogniem kierowali, bez komendy strzelać nie dozwalając i surowo napominając do spiesznego nabijania wypróżnionych rur.

Tak potężnie ołowiem zasypane pogaństwo znów cofnąć się musiało, zabitych jeno i rannych na polu zostawiwszy.

Na tym bitwa się przerwała - ale na krótko. Bo oto zza drzew dał się słyszeć miarowy huk bębna, zwyczajnie, jak do pieszego marszu bijący i z lasu wysypali się semeni z janczarkami. Zaraz potem dwa działka długie na niskich kołach za nimi wytoczono. Dwie te armatki przed sobą postawiwszy, zaczęli się semeni sprawnie, dziesiątkami, w ciasny szyk do prowadzenia ognia ustawiać. Po obu ich stronach mrowie tatarskiego komunika znów z lasu wyległo.

Żołnierzom na ten widok zrobiło się markotno. Jedyna na to była rada - w skok na semenów uderzyć i znieść, żeby z działek nawet wypalić nie zdążyli. Ale wtedy Tatarzy na nich by spadli i niechybnie wybili. Więc nie można było teraz forteliku swego przy Siwce opuszczać. Na posiłki czekać należało.

Cała jeno nadzieja była w muszkietach, co je husarze mieli. Dalej bowiem od janczarek niosły. Było zatem pewne, że semenom tak łatwo podejście pod wojsko nie przyjdzie. Rozumieli to husarze dobrze. Konie zostawiwszy, przed czworobok teraz wyszli i w sześć szeregów luźno się ustawiając, do prowadzenia ognia z kontrmarszem się szykowali. Każdy spiesznie muszkiet nabijał.

Łukasz patrzył z zachwytem na ich szybkie ruchy, na sprawne chodzenie, jak w zegarze. Przypominał sobie zasłyszane gdzieś słowa, że husarz przydatny jest do wszystkiego. - Husarz drzewko porzuciwszy służy za rajtara, zbroję zdjąwszy, za kozaka stanie, a gdy zajdzie potrzeba - to i pieszo walczyć będzie. - Dobry żołnierz wszystko umieć powinien!

Wkrótce jednak było już po strachu. Nie zdążyły bowiem jeszcze oba wojska do potyczki się uszykować, gdy za plecami Łukasza okrzyk głośny - bij, zabij! - się ozwał i chorągwie Jana Potockiego - husarska, Jarosza Tyszkiewicza - kozackie oraz inne jeszcze Siwkę w bród przechodząc, z obu stron żołnierzy Chmieleckiego na ordyńców sunęły. To sam hetman, janczarów w Martynowie wyciąwszy i wozy tam zostawiwszy, z samym komunikiem na pomoc swojej przedniej straży spieszył. Zaraz też nad całością komendę objął i do natarcia dał znak.

Pierwsi zaczęli husarze w polu z muszkietami stojący. Wybiegli w stronę Tatarów szybko i równo, wszystkimi sześcioma szeregami na raz. Po obu ich bokach jazda truchcikiem się posuwała. Nie minęło nawet z ćwierć pacierza, gdy husarze w miejscu, nagle się zatrzymawszy, trzema szeregami jednocześnie z muszkietów wypalili, a kozacy - w dym, śladem kul.

Gdy Łukasz pod lasem się opamiętał, było już po wszystkim. Kozacy strachem poprzednim rozjuszeni, resztki semenów z pogromu ocalałych docinali. Nikt z nich nie ocalał. Cała sotnia pokotem leżała. Tatarów mniej jednak ubito, bo mieli konie i w czas do lasu uszli. Wyparowali, jakby ich kto wymiótł. A z hetmanowych nikt szwanku nie odniósł, jeno panu Łabęckiemu, rotmistrzowi kozackiemu, kulą z działka ustrzelono łęk z zadu u siodła, kołczan ze strzałami i sztukę ferezji.

Porządek jako tako przywróciwszy, wojsko dalej w pogoń za koszem się rzuciło.

Gdy Wojniłów, miasteczko niespalone, kłusem - chorągiew za chorągwią - mijali, ludzie z tynu drewnianego, co domy okalał, z ogromną radością ich pozdrawiali, czapkami w górę rzucając. Ale nikt z żołnierzy nawet na to uwagi nie zwrócił. W zmęczeniu nieludzkim zaciekli, zawzięci, prawie galopem w las wpadli. Tam już zaczął się kosz, a właściwie nie sam kosz, jeno bydło przez ordyńców dla zatrzymania pogoni porzucone. Nieprzeliczone stada krów, koni i owiec na wąskiej drodze leśnej się kłębiły ogłupiałe, każde niemal w inną stronę chcąc się wydostać.

O dalszej pogoni wzdłuż traktu mowy być nie mogło. Wojsko więc po lesie się rozbiegło i strzelając, pohukując, żeby kierunku nie zgubić, z trudem przedzierało się przez zarośla.

Las na szczęście wkrótce się przerzedził, jeno że tam, na przestronniejszym miejscu, nowa niespodzianka się ukazała - trupy chłopów okrutnie pościnanych. Każdy ręce z tyłu miał związane, więc byli z jasyru. Albo, wystrzały zasłyszawszy, opór stawiali, albo specjalnie dla osłabienia serca w żołnierzach okrutnie tych chłopków niewinnych pomordowano, żeby ścigającym pokazać, że i tak żywych brańców nie odbiją. Co parę kroków jakiś trup krwią broczący leżał, ale to pościgu nie wstrzymało, jeno twarze żołnierstwa bardziej jeszcze w determinacji strasznej zakrzepły i szkapiny biedne, ostrogami przynaglane w żywszy kłus przejść musiały. Takich trupów Tyburcy naliczył na szlaku paręset.

Ale wnet nowe czekało żołnierzy przykre przeżycie. Oto gdy z lasów na wielkie łąki wypadli i na Kałusz skręcili, drogę zaczęły im zabiegać gromady dzieci. Niewiniątka, niebożątka, w koszulach tylko, wprost ze snu widać pobrane, a teraz przez hałastrę tatarską pod końskie kopyta pędzone, oczy zakrywając, z płaczem krzyczały. Lecz tu już lasu nie było. Miejsce przestronne, choć potoczkami poprzecinane, pozwalało dzieci wyminąć. Tatarzy nic przy tym nie przeszkadzali, bo karaczowie, żołnierzy z bandoletów w powietrze strzelających zobaczywszy, jak wilcy z podkulonymi ogonami zaraz w lesie znikli.

Tych parę wystrzałów wielkiego widać strachu im napędziło, bo łupy teraz znów rzucać zaczęli. Tłumoki z babskimi kieckami, garnki miedziane, cynowe dzbany i misy, kubki, kożuchy, ba - nawet czasami naczynia kościelne po ziemi się walały. Lecz pogoń nie ustawała. Wojska coraz to więcej nawet przybywało, bo gdzie i jak kto mógł przez lasy się przedzierał.

Wreszcie nad Łomnicą pod Podhorkami gęste szyki Tatarów zobaczyli, jak wyjąc, spętane konie luźne przed sobą gnali, nawiją gęsto ponad tabunem z łuków szyjąc. To już nie był komunik, tylko czerń, karaczowie, ich szara hałastra. Czasami tylko szyszak między kołpaczkami przebłyskiwał. Toteż wojsko, przez tumult koni nie mogąc się do nieprzyjaciela dostać, okrzyk jeno wielki uczyniło, wraz strzelbę gęstą do nich wypuszczając. I Tatarzy od razu tył podali. To był ostatni ich opór, ostatnia próba wstrzymania morderczej pogoni.

Chorągwie husarskie zaraz za nimi na Kałusz poszły, a Chmielecki, Suliszowski, Tyszkiewicz ze swoimi lekkimi ludźmi, Bielecki i inne chorągwie kozackie wparły konie w Łomnicę, żeby jasyrowi drogę przeciąć. W bystrej, kamienistej rzece, wody było prawie tyle, co w Dniestrze. Lepszych brodów szukać nie było jednak czasu, więc wojsko po pachy prawie brnęło trzymając tylko łby końskie wodzami do góry. Woda jak lód zimna, otrzeźwiła trochę żołnierzy z tej mordęgi straszliwej, już prawie dwadzieścia pięć godzin trwającej.

Na drugi brzeg się przeprawiwszy i chwilę w skok jeszcze goniąc, wreszcie dobili do kosza. Oczom Łukasza ukazał się tłum wielki kobiet i mężczyzn różnej kondycji i wieku w wąż ogromny po kilkanaście osób w jednym szeregu powiązany i ostatkiem prawie sił drogą na Bednarów się wlokący. Większość w bieliźnie tylko i boso, zakurzeni, ze stopami poranionymi, oczami wpadniętymi. Zdawało się, że za chwilę będą konać.

Na widok wojska ten tłum cały płakać zaczął, niewiasty mdlały, przez powiązanych z trudem podtrzymywane, a inne słowami różnych modlitw wybawicielom swoim błogosławiły. Ale żołnierze, nawet się nie obejrzawszy gnali za znikającymi w lesie karaczami.

Tylko Łukasz, litością zdjęty, nożyk z pochewki, co przy pasie miał, wydobył i do pierwszego z brzegu chłopa podjechawszy, rozciął mu więzy, każąc innym uczynić to samo. Zaraz ludzi mnóstwo go otoczyło, szlachciców i szlachcianek nawet, a mieszczan na pewno. Mokre buty mu całowano, kobiety przed koniem krzyżem na ziemię się rzucały, aż fala krwi z zażenowania chłopcu do głowy uderzyła. Chciał huknąć na nich gromko, ale że w dołku go gniotło, więc głos tylko mu wyszedł jakiś niemrawy. Udało się jednak koniem zatoczyć i wyrwać. Zaraz też do swoich poskoczył.

Tymczasem w lesie, w którym teraz każda ścieżka, każdy dukt nawet zawalony był pniami pościnanymi, trwała rzeź Tatarów. Dalej na koniach szybko uchodzić już było nie sposób. Nawet truchtem trudno było się posuwać. Wiele zatem kozaków z koni poschodziło, bo pieszo do pogaństwa strzelać było łatwiej. Do wojska dołączyło chłopstwo z Bednarowa, Majdan, ze Studzianki i innych wsi okolicznych, z kosami, widłami czasami ze strzelbą, uciekających karaczów i komunik nawet gdzieniegdzie zaplątany, gromiąc bez litości.

Las grzmiał wystrzałami. Krzyki okropne konających powietrze raz po raz rozdzierały. Nikt z mordowanych o litość nie prosił wiedząc, że i tak to bezcelowe. Szczególnie zawzięci byli chłopi. Za dużo krwi, krzywdy, pożogi Tatarzy z sobą w te strony nieśli, żeby ich z kolei nieszczęście ludzkie uczucia w prześladowcach mogło wzbudzić. Toteż chcąc tylko głowy unieść cało, wszystko, rzeczy nawet swoje własne, porzucali. Katany, opończe, kulbaki miotali spod siebie dla prędszego uciekania. Łukasz tym pościgiem znużony już był śmiertelnie. Ociekał błotem. Przemoczone szaty ziębiły mu ciało, aż dreszcze trzęsły. Pod wieczór bowiem było i zrobiło się chłodno. Od wielu godzin z konia nie schodził i nic nie miał w ustach. Pić się chciało okropnie. Głowa zdawała się z bólu rozpadać i tylko jedna myśl w niej huczała: Kiedy to się skończy?

Wtem usłyszał dźwięk trąbki grający po lesie, wojsko do kupienia się zwołującej. Jak przez mgłę towarzyszy swoich widząc i siły nie wiadomo skąd biorąc, brodził teraz po piersi przez Łukwę, później przez Łukawicę, aż wreszcie z lasów wyszli na błonia pod miasteczkiem Jezupol. Z dala widać było wartką Bystrzycę, a przy niej bezładne kupy komunika i karaczów z jasyrem na koniach uwożonym. Niektórzy ludzie, sądząc po ubiorze - znaczni, dla okupu wybrani, do luźnych koni byli przywiązani. Innych ordyńcy, związanych jak kukły, na łękach przed sobą trzymali.

Nie trzeba było nawet komendy do składania szyków. Wojsko na przecwał na ten ostatek Tatarów samo leciało. Inni dalej na Jezupol poszli, żeby uciekinierom drogę ucieczki przeciąć. Wśród tych znalazł się również Łukasz. Ale zataczanie tak dużego koła końmi ze zmęczenia prawie ustającymi nie było nawet potrzebne, bo już mieszczan kupa znaczna, z czym kto miał, przeciwko Tatarom biegła.

Kiedy Łukasz wzdłuż Bystrzycy cwałował, bitwa już dogasała. Zobaczył jeszcze hetmana, jak na małą wysepkę się przeprawiał, nocleg tam sobie szykując. Wojska coraz więcej zewsząd przybywało. Żołnierze, okrutnie zmordowani, na ziemi klękając, wprost z rzeki mętną wodę pili. Tylko Chmielecki, człowiek iście niezmordowany z chorągwią swoją i Czerkiesami jegomości dalej na Obertyn poleciał i w mroku zginął.

Na widok tej niezłomności, tej zaciętości u dowódcy, którego przez parę dni, kiedy z nim w zagonie był, zdążył już umiłować, w Łukaszu coś dziwnego się działo. Mimo zmęczenia nieludzkiego - postanowił za nim pójść.

Ale siwek już nie mógł go nieść dalej. Drżał spotniały i zmęczony. Z pyska ciekła mu piana. Pan Tyburcy, jak zwykle w chwilach trudnych, znów przy chłopaku się znalazł, łagodnie perswadując, że konia dobrego, niewinnego, na śmierć zajeździ i kłopot tylko tym, co gonić poszli, sprawi.

Wnet przyszedł do nich Wojtek, swojego konia zmordowanego za uzdę prowadząc, a także obaj pachołkowie pana Tyburcego.

Gdy tak szli, zasępieni, od Halicza, krótszą drogą, przyszedł tabor i jakiś hajduk zaczął między wojskiem chodzić wołając, że chętnych do szukania dzieci zbiera, hetman kilkanaście wozów do ich zwożenia wyznaczył. Łukasz to wezwanie usłyszawszy, konia do kłonicy pierwszego napotkanego wozu uwiązał i za hajdukiem poszedł. Cały poczet Tyburcego, taką determinacją zbudowany, też za nim się udał. Kolasy i skarbczyki jechały wolno drogą jeden za drugim, a wojsko, szeroko się rozsypawszy, w zapadającym mroku wolno przez pola szło, płaczu dzieci nasłuchując. Pierwsze, na które Łukasz się natknął, w kłębuszek jak psiak zwinięte drzemało przytulone do krzaka jałowca. Może miało z sześć lat. Łukasza pochylonego zobaczywszy, krzykiem ze strachu się zaniosło. Ale on wziął je tak delikatnie na ręce, że już śpiące do woza doniósł, gdzie woźnica je odebrał od niego i ostrożnie na tobołach żołnierskich ułożył.

Drugie już z większym trudem znalazł, samym prawie płaczem się kierując, bo też noc już nadchodziła.

Nogi się pod nim uginały, drzewa, ledwie przed oczami majaczące, zdawały się tańcować, a on wciąż z pola do wozów, od wozów do pola nawracał, idąc uparcie tam, gdzie tylko usłyszał płacz żałosny, bezradny - mamo! mamo! - I tak go zorzami pięknymi, co nad Stanisławowem zakwitły, dzień 21 czerwca powitał.

*

Klęska, jaką Tatarzy ponieśli pod Martynowem, była jedną z najdotkliwszych. Wezyr chana krymskiego, Mehmet Szach Aga, pisał po niej obłudnie do hetmana Koniecpolskiego:
„Niechaj będzie Pan Bóg pochwalon, że tego Kantymira przebieglca, co Państwa Koronne ustawicznie pustoszył, Pan i Dobrodziej mój tak potłumił, że ledwo samoczwart albo samopiąt uciekł”.

W ten sposób dobitnie potwierdził prawdziwość relacji polskich, które zgodnie donoszą:
„Kantymir sam, jeżeli na placu nie został, tedy pewnie wiem od języków, że postrzelony.”

„Tak uciekali sromotnie, że w piątek, równo ze dniem, osiem mil za trzy godziny, pod Chocimierzem padł ostatek tego pogaństwa. Kantymir sam trzykroć postrzelony, a raz w łeb; do tego przyszło, że w 20 koni ścieżką jedną ciasną uchodził osobnie. Twierdzą, że Kulim-beja zabito, bo na ostatku odbieżeli ciała jego przy zasieczy, które w kilimach unosili z potrzeby. Kazano tylko łeb temu trupowi uciąć dla poznania, ale chłopiec JMP wojewodzica bracławskiego porzucił go gdzieś w nocy w błoto... Znaków Orak-murzy i Kulim-beja w bitwie, także trzeciej chorągiewki kitajkowej dostano... tylko z chorągwią cesarza tureckiego umknęli”.

„W tej zasieczy trzech murzów znacznych było postrzelonych, których w tumulcie dobito... Czerkiesowie... napadli na samego Kantymira, we dwudziestu koni tylko uchodzącego osobno od wojska. Tak udają i to na głowę swą biorę, że jeden z tych Czerkiesów Kantymira w głowę postrzelił, o czem już i z Włoch JMci pisano. Bili chłopi rozpierzchnionych po lesie bardzo”.

Najszerszy jednak opis tego zwycięstwa sporządził i w Warszawie u Rossowskiego drukiem wydał młody żołnierz, sekretarz hetmana Łukasz Kazimierz Miaskowski. Wkrótce po bitwie pod Martynowem został podstolim podolskim. Popierany przez hetmana, wpływowego magnata, piął się odtąd powoli po drabinie honorowych szlacheckich urzędów. W 1633 roku był deputatem na trybunał skarbowy radomski i posłem na sejm, a w 1637 został podsędkiem, w 1649 roku, już po śmierci Koniecpolskiego, sędzią ziemskim podolskim. Ożenił się z Barbarą Kalińską i miał dwóch synów - Stanisława i Wojciecha. Zgromadził znaczny majątek i założył miasteczko Kopajgród. Ale pióra też się nie wyrzekł. Jemu prawdopodobnie zawdzięczamy również opis bardziej jeszcze druzgocącego zwycięstwa nad Tatarami, jakie odniósł regimentarz Chmielecki pod Białą Cerkwią w 1626 roku. Następnie, na pewno znów spod jego ręki wyszła relacja o zwycięstwie hetmana Koniecpolskiego nad Szwedami pod Amersztynem, czyli Czarnem, w 1627 roku oraz dziennik spraw wojska kwarcianego w Prusach w czasie wojny z Gustawem Adolfem, królem szwedzkim 1626-1629.

Tak wiele przypuszczeń co do autorstwa tych przekazów wzięło się stąd, że Łukasz Kazimierz Miaskowski swoje relacje wydawał anonimowo. I gdyby jego kolega z Akademii Zamoyskiej, niejaki Żurkowski, nie wspominał o nim w swojej książce o Tomaszu Zamoyskim - nigdy nie doszlibyśmy, spod czyjego pióra wyszły tak piękne pomniki XVII-wiecznej prozy polskiej, jakimi są opisy wspomnianych bitew.

W 1648 roku spotkał go wielki zaszczyt. Został komendantem Kamieńca Podolskiego, najważniejszej twierdzy na wschodnich kresach Rzeczypospolitej - tej samej, w której gruzach zginał później słynny Jerzy Michał Wołodyjowski. Powierzonego posterunku bronił Łukasz mężnie przez cały czas zawieruchy „krwawego potopu”. Wojtek Miaskowski, brat Łukasza, w 1625 roku był już stolnikiem podolskim. Służbę wojskową porzucił i przeniósł się do Warszawy na dwór królewski. Został dyplomatą. W latach 1638, 1640, 1641 wyjeżdżał z poselstwem do Niemiec, do cesarza Rudolfa i dwa razy do Turcji, do sułtana Amurata V i Ibrahima. Jeszcze w 1649 roku pertraktował z Bohdanem Chmielnickim. Dowodził również chorągwią w bitwie pod Zborowem. Lepiej jednak władał piórem niż szablą. Wydał drukiem równie piękne, jak Łukaszowe, relacje ze swoich misji dyplomatycznych. Zmarł po 1658 roku.

Jeszcze większą karierę zrobił Stefan Chmielecki. Dzięki poparciu hetmana i Tomasza Zamoyskiego, ten biedny, nie posiadający majątku szlachcic, ale zwycięzca nad Tatarami pod Białą Cerkwią (1626) i Bursztynem (1629) został senatorem. Zmarł w 1630 roku jako wojewoda kijowski. Było to czymś na owe czasy wyjątkowym. Żołnierzy jednak popierano. Stefan Czarniecki, towarzysz husarski, regimentarz i bohater czasów szwedzkiego potopu, został u schyłku życia nawet hetmanem polnym. Jego bratu, Pawłowi, gorzej się powiodło. Wyjechał wkrótce szukać sławy w walkach z Turkami na Malcie. Pozostali prowadzili skromny żywot żołnierzy zawodowych.

Rotmistrz Jan Odrzywolski walczył ze swoją chorągwią w Prusach w latach 1626-29, otrzymał starostwo winnickie, później żydaczowskie, w 1644 roku bił Tatarów Tuhaj-beja pod Ochmatowem, a w 1646 roku został kasztelanem czernihowskim i też, jak Chmielecki, wszedł do senatu.

Tyburcy Złotnicki doszedł tylko do godności chorążego kaliskiego. W latach 1626-29 walczył ze Szwedami w Prusach. W 1627 r. posłował na Sejm.
W 1633 roku wyszedł jeszcze raz na Szwedów, już jako rotmistrz chorągwi husarskiej. Był także komisarzem Jego Królewskiej Mości do Kozaków Zaporoskich. Całą swą mądrość w rzeczach wojskowych przelał za to na syna Mikołaja, dzielnego później żołnierza, którego hetman Jan Sobieski u schyłku żywota mianował pułkownikiem. Walczył ten Mikołaj z Turkami pod Chocimiem w 1676 roku, Wiedniem (1683), Parkanami i Esztergomem na Węgrzech.

Rotmistrz Stanisław Suliszowski dowodził swoją chorągwią w Prusach w czasie wojny 1626-29. Nic więcej o nim na razie nie wiadomo. A towarzysz Węgliński w 1635 roku prowadził już jako rotmistrz chorągiew kozacką, w której i Iwaszkowic jeszcze z pocztem swoim służył.

*

Czytelników zainteresowanych walkami z Tatarami w XVII wieku odsyłamy do następujących publikacji:

Bohdan Baranowski, Chłop polski w walce z Tatarami, Warszawa 1952.
Franciszek Kotula, Warownie chłopskie XVII w. w ziemi przemyskiej i sanockiej, „Studia i Materiały do Historii Wojskowości", t. VIII, cz. l, Warszawa 1962. Stanisław Przyłęcki, [wyd.], Pamiętniki o Koniecpolskich w XVII w., Lwów 1842.

 
 

 
Do witryny Stowarzyszenia Piotrowskich ze Strachociny
Powrót do witryny Stowarzyszenia Piotrowskich ze Strachociny"