"Sztafeta Pokoleń" - 2/2022

Zawartość numeru:

- Od Redakcji
- Z ŻYCIA STOWARZYSZENIA
- AKTUALNOŚCI
- Moja "Kronika” – Stanisław Berbeć-Piotrowski - odcinek XXIII
- Z dziejów królewskiej wsi Strachocina – Wł. Piotrowski - odcinek X
- ZE SPORTU
- ODESZLI OD NAS
- NOWINY GENEALOGICZNE
- LISTY OD CZYTELNIKÓW
- ROZMAITOŚCI - 1. "W objęciach muzycznej pasji"
- ROZMAITOŚCI - 2. Chwała bohaterom
- ROZMAITOŚCI - 3. Strachocka Regionalna Izba Pamięci
- ROZMAITOŚCI - 4. Strachockie rody – Mieleccy

 
 

Od Redakcji

Drodzy Czytelnicy!

Oddajemy do Waszych rąk trzydziesty numer naszego biuletynu „SZTAFETA POKOLEŃ”. Oddajemy go, jak zwykle, z niegasnącą nadzieją, że będzie to zajmująca, interesująca lektura. Dział „Z życia Stowarzyszenia” przynosi tym razem krótkie informacje o osobach odznaczonych i nagrodzonych.

Dział „Aktualności” przynosi nowiny z życia naszej „małej ojczyzny” – Podkarpacia (nie mylmy z województwem podkarpackim!), w tym ciekawą informację o postępach prac przy strachockiej Izbie Pamięci i wiele informacji o sanockim AUTOSANIE.

W dziale historycznym kontynuujemy publikację fragmentów osobistej, „Kroniki” Stanisława Berbecia-Piotrowskiego. Tym razem jest to opis życia wsi w ostatnich latach PRL-u. W tym samym dziale zamieszczamy drugą część opisu ciężkiego czasu okupacji niemieckiej - lata 1941 - 44.

W rubryce „Rozmaitości” zamieszczamy kilka ciekawych informacji – o nowej książce ks. Kazimierza Piotrowskiego „z Kowalówki”, o dekoracji odznaczeniami państwowymi członków naszego Stowarzyszenia i o postępach w przebudowie strachockiej Regionalnej Izby Pamięci.

W ramach „projektu” zamieszczania w „Sztafecie” krótkich „portretów” strachockich rodów tym razem zamieszczamy „portret” rodu Mieleckich, jakiejś małej gałązki rodu znaczącego w historii Polski, która zrządzeniem losu znalazła się w Strachocinie.

Dziękujemy za wszystkie listy, emaile i telefony. Pomagają nam w redagowaniu biuletynu. Jak zawsze, ciągle aktualny jest nasz apel o tego typu pomoc – tak więc czekamy ciągle na Wasze artykuły, listy, emaile, telefony, SMS-y – z uwagami, sprostowaniami, informacjami, materiałami do publikacji, starymi zdjęciami. Mamy także apel o przesyłanie Waszych adresów mailowych. Nie będziemy ich nikomu udostępniać ani nie będziemy ich nadużywać – zapewne skorzystamy z nich najwyżej kilka razy w roku. Życzymy przyjemnej lektury!

Redakcja                              

 
 

Z ŻYCIA STOWARZYSZENIA PIOTROWSKICH ZE STRACHOCINY

Z regulaminu Stowarzyszenia:
Członkami Stowarzyszenia mogą być potomkowie Stefana Piotrowskiego ze Strachociny k/Sanoka, żyjącego w latach 1667 - 1757, oraz ich małżonkowie.

*       *       *

Zarząd Stowarzyszenia na jesiennym „posiedzeniu” omówił aktualną sytuację w Stowarzyszeniu. Posiedzenie miało jak zwykle charakter korespondencyjny. Dyskutowano i wymieniano informacje pocztą mailową. Siłą rzeczy głównym tematem rozmów była wojna tocząca się w Ukrainie, tuż za naszą wschodnią granicą. Ustrzyki Dolne, w którym mieszkają członkowie naszego Stowarzyszenia, leżą ok. 5 km od ukraińskiej granicy a Rosjanie ostatnio ostrzeliwują całe terytorium Ukrainy. Szczególnie zawzięcie niszczą cele cywilne, w tym infrastrukturę techniczną (energetyczną, wodociągową, itp.), chcąc zniechęcić do obrony Ukraińców. Toczyły się także dalsze rozmowy na temat organizacji kolejnego zjazdu potomków Stefana Piotrowskiego, już trzeciego, w 2027 roku. Prawdopodobnie będzie to bardzo trudny okres, nie wiadomo jak potoczą się losy wojny na Ukrainie, nie wiadomo czy nie wróci pandemia Covid 19. Ale są głosy, że zjazd trzeba koniecznie urządzić, chociaż jakiś symboliczny, skromniejszy. Jeszcze jest trochę czasu na decyzje. Rozmawiano o odnowionej siedzibie Izby Pamięci (na zdjęciu poniżej), tak bliskiej naszemu Stowarzyszeniowi chociażby przez osobę jej twórcy, pana Stanisława Berbecia-Piotrowskiego. Także o zgromadzonych tam zbiorach, bardzo bliskich naszemu Stowarzyszeniu. Jak zwykle, rozmawiano o naszej stronie internetowej i o biuletynie „Sztafeta pokoleń”.


*       *       *

Państwo Nebesiowie z Sanoka, Róża i jej mąż Jan, syn Michaliny z Błaszczychów-Piotrowskich, w czerwcu br. zostali odznaczeni podczas uroczystości w Gdyni Medalami 40-lecia Solidarności Walczącej. Jan Nebesio otrzymał także (w Warszawie) Medal 100-lecia Odzyskanie Niepodległości. Krótko potem, na Festiwalu Filmowym NNW w Gdyni (w dniach 28.09.22 – 1.10.22) Jan Nebesio został uhonorowany "Drzwiami do wolności", które wręczyła mu znana aktorka Ewa Dałkowska. Więcej na ten temat piszemy w Listach od Czytelników i Rozmaitościach.

*       *       *

Sukcesy uczniów Państwowej Szkoły Muzycznej I i II ST. im. Wandy Kossakowej w Sanoku opisane w Tygodniku Sanockim z 22.04.2022 r. - fragment: „… Kolekcję medalową dopełniła flecistka, która wzięła udział w IV Ogólnopolskim Konkursie Instrumentów Dętych Drewnianych w Błażowej, uczennica Doroty Zubel – Wiktoria Cecuła. W konkursie uczestniczyło 90 uczniów z całej Polski, grających na flecie, klarnecie, saksofonie i fagocie. Wiktoria konkurowała w III grupie wiekowej, zdobywając wyróżnienie. Wykonała etiudę L. Droueta i Balladę C. Reinecke przy akompaniamencie Iwony Madery. Serdecznie gratulujemy!”

*       *       *

1 listopada w dniu Wszystkich Świętych, jak co roku na strachockim cmentarzu, przed tablicą pamiątkową naszego przodka, Stefana Piotrowskiego, pojawiły się kwiaty i płonące znicze. Wcześniej tablica została oczyszczona a otoczenie uporządkowane. Wszystkim, którzy pamiętali o uczczeniu pamięci Stefana w dniu Wszystkich Świętych serdecznie dziękujemy.


 

 

AKTUALNOŚCI

W Strachocinie zakończono I etap przebudowy Regionalnej Izby Pamięci. ukończono zewnętrzne prace budowlane, instalacje - centralnego ogrzewania, sanitarną i elektryczną, stolarkę oraz ślusarkę drzwiową i okienną. Oba budynki prezentują się ładnie, co widać na zdjęciu na str. 4. Więcej informacji o przebudowie Izby Pamięci na Centrum Kultury i Tradycji Regionalnej (CKTR) zamieściliśmy w Rozmaitościach.

*       *       *

26 sierpnia br. odbyła się uroczystość uruchomienia interkonektora gazowego Polska-Słowacja w nowo-budowanym węźle gazowym w Strachocinie. W uroczystości wzięli udział premierzy, RP Mateusz Morawiecki i Słowacji Eduard Heger, oraz wielu innych oficjeli. Inwestorem interkonektora po polskiej stronie był Operator Gazociągów Przesyłowych GAZ-SYSTEM S.A., natomiast po stronie słowackiej operator EU Stream. Uruchomiony interkonektor ma duże znaczenie strategiczne. Pozwoli na połączenie gazociągu Baltic Pipe (Gazociąg Bałtycki) prowadzącego z Morza Północnego, przez Danię, do terminala LNG w Świnoujściu i gazociągu o długości 806 km, wiodącego ze Świnoujścia do Strachociny, z gazociągiem (o długości 164 km) ze Strachociny do tłoczni Veľké Kapušany (Wielkie Kapuszany) na Słowacji. Dzięki tej inwestycji możliwe będzie sprowadzenie do Polski gazu w ilości 5,7 mld m sześć. gazu rocznie, a w stronę Słowacji będzie można przesłać 4,7 mld m sześć. w roku. Dzięki temu, że Słowacja ma połączenie gazowe z Chorwacją i Włochami (z tamtymi terminalami gazu LNG), możliwe będzie awaryjne zasilanie naszych krajów w obydwie strony, albo od Bałtyku, albo od Morza Śródziemnego.
Od naszego „stałego korespondenta” w Strachocinie, Bronisława Berbecia-Piotrowskiego otrzymaliśmy zdjęcie figury św. Andrzeja ustawionej przed węzłem gazowym i list, w którym pisze: „ … figura św. Andrzeja Boboli została postawiona na dawnym polu mojego Ojca Józefa Berbecia-Piotrowskiego. 100 lat temu Ojciec po powrocie ze Stanów Zjednoczonych za dolary zakupił (od potomków Walentego Radwańskiego „z Górki” – red.) jeden hektar pola na Wzgórkach (kontrakt jako zabytek jest w Izbie Pamięci). Podczas scalania gruntów dołączony został następny hektar gruntu (oddany wcześniej na Skarb Państwa za rentę przez Błaszczychów-Piotrowskich - red.). Tak więc pod węzeł gazowy Berbecie-Piotrowscy oddali dwa hektary gruntu. Podczas uroczystego otwarcia węzła nie można się był zbliżyć na odległość bliższą niż 100 m, aby nie dokonać zamachu na premiera. Zdjęcie zrobiłem bez żadnego kłopotu”.


 
Figura św. Andrzeja Boboli, Strachockiego Rodaka. Z tyłu, po lewej widać zabudowania węzła gazowego.

*             *             *

Pod koniec lipca Sanok powołał pierwszą w Polsce samorządową spółkę wodorową. Do produkcji wodoru, potrzebne są dwie rzeczy: woda i elektryczność. Sanocka spółka będzie mogła wykorzystać dwa ujęcia wody przy rzece San, w Trepczy i w Zasławiu, gdzie dodatkowe inwestycje nie są potrzebne oraz planowaną farmę fotowoltaiczną, która zapewni niezbędny prąd. W procesie elektrolizy, taka instalacja zapewni produkcję wodoru, który będzie mógł być zastosowany m.in. do napędzania autobusów produkowanych w Autosanie. Jednak głównym celem byłoby zastosowanie wodoru w miejskim systemie ciepłowniczym. W Sanoku kotły węglowe w miejskiej ciepłowni emitują 25 tysięcy ton dwutlenku węgla rocznie. Płacone są za to duże kary. Opłata za wyemitowanie jednej tony, to obecnie 57 euro. Dzięki technologii wodorowej będzie można zatrzymać wzrost kosztów. W systemie ciepłowniczym można także zużytkować ciepło, które powstaje w trakcie wytwarzania wodoru. Będzie to duża korzyść dla miasta. Jeśli instalacje wodorowe nie powstaną, opłaty za ogrzewanie będą gwałtownie rosnąć. 10 października odbyła się wideokonferencja miejskiej spółki SPG Sanok z przedstawicielami Politechniki Warszawskiej i Krajowej Agencji Poszanowania Energii na temat projektu zastosowania wodoru w miejskiej sieci ciepłowniczej w Sanoku. Ma on szansę na całkowite dofinansowanie ze środków zewnętrznych.

*             *             *

Od początku października br. po Krakowie można podróżować autobusem AUTOSAN zasilanym wodorem. SANCITY 12LFH jest testowany przez krakowskie MPK. Mobilna stacja do tankowania wodoru znajduje się w Płaszowie i tam autobus został zaprezentowany. Autobus jest całkowicie zeroemisyjny, a jedyną substancją wydzielaną podczas jazdy jest woda lub para wodna. Dzięki temu można będzie powiedzieć, że AUTOSAN będzie miał swój wkład w eliminację zanieczyszczeń w zabytkowym Krakowie. Niskopodłogowy autobus, o długości 12 metrów, został zaprojektowany na bazie autobusu z napędem elektrycznym. W autobusie zamontowany został silnik elektryczny wraz z modułem zasilania z ogniwem paliwowym. Magazyn energii stanowią baterie litowo-tytanowe oraz zbiorniki gazu H2. Pojazd wyposażony został we wszelkie urządzenia zapewniające komfort i bezpieczeństwo podróżowania. Wodorowy autobus jest kolejnym w ofercie AUTOSANU zasilanym przez paliwa alternatywne. AUTOSAN sp. z o.o. jest jednym z podmiotów tworzących Klaster Energii Sanocka Dolina Wodorowa, powstały w celu rozwoju technologii zielonego wodoru na potrzeby, między innymi, miejskiego transportu publicznego.

*             *             *

Według informacji zamieszczonej w Internecie Spółka AUTOSAN od 1 grudnia br. stanie się częścią Huty Stalowa Wola S.A. Zostanie oddziałem HSW, ale ma zachować swoją nazwę. W 2016 roku sanocką fabrykę kupiło konsorcjum spółek PIT-Radwar i Huta Stalowa Wola, należących do Polskiej Grupy Zbrojeniowej. PIT-Radwar i HSW posiadają po 50% udziałów. „Huta Stalowa Wola S.A. zgłosiła zamiar nabycia od AUTOSAN Sp. z o.o., jej składników majątkowych wraz z załogą i marką, które tworząc zorganizowaną część przedsiębiorstwa będą podstawą utworzenia w strukturach HSW S.A. nowego „Oddziału HSW S.A. Autosan w Sanoku.” Oddział” ma zachować produkcję cywilną, ale spory nacisk zostanie położny na specjalizację w zakresie pojazdów wojskowych. Zachowana zostanie zarówno lokalizacja, jak i marka, zasoby kadrowe, a znacznie wzmocniony potencjał i asortyment produkcji. Zmiany własnościowe budzą kontrowersje wśród załogi AUTOSANU. Obawia się ona, że oznaczają one koniec produkcji autobusów. Nie jest jednak tajemnicą, że produkcja autobusów przynosi potężne straty. W tym roku dużym problemem stał się kontrakt warszawski. To kontrakt na dostawę 90 pojazdów przegubowych AUTOSAN SANCITY 18LF LNG dla Miejskich Zakładów Autobusowych w Warszawie. Sanocka firma podpisała go we wrześniu 2020 roku. Wartość kontraktu to 166 mln zł. Opóźnienia w dostawie obciążyły zakład dużymi karami. Prawdopodobnie spowodowały one, że AUTOSAN, jako spółka prawa handlowego, został przez ten kontrakt pogrążony.

*             *             *

Po zmianach właścicielskich AUTOSAN ma zajmować się w większym stopniu produkcją na potrzeby armii. Chodzi głównie o pojazd bojowy 4x4, WARAN opracowany wspólnie z czeską Tatrą, który ma być produkowany pod marką AUTOSANU. To kołowy transporter opancerzony o szerokim zakresie zastosowania, umożliwiający przewóz do 8 osób, w tym 6 żołnierzy z pełnym uzbrojeniem. Wóz posiada ochronę przeciwminową wg STANAG 4569 na poziomie 2 – 3 i ochronę balistyczną wg STANAG 4569 na poziomie 2 – 4. To znaczy, że powinien przetrwać atak pociskami przeciwpancernymi 7,62 mm i eksplozję miny przeciwpiechotnej. Jest osadzony na podwoziu czeskiej Tatry, tak jak przeznaczony dla służb mundurowych Autosan 4x4, którego produkcja również ma odbywać się w sanockiej fabryce. Alternatywnie w pojeździe może być zastosowany silnik Tatra T3C-928-90, o mocy 300 kW, chłodzony powietrzem lub Cummins ISL, o mocy 270 kW, chłodzony cieczą. WARAN wyposażony jest w automatyczną sześciobiegową skrzynię biegów ALLISON 4500SP. Pojazd może być zabudowany w różnych wersjach i służyć m.in. jako wóz dowodzenia, wielozadaniowy pojazd wojsk specjalnych, artyleryjski wóz rozpoznawczy, wóz rozpoznania stanowisk ogniowych; wóz oficera łącznikowego, jako lekki niszczyciel czołgów, wóz rozpoznania skażeń chemicznych i promieniotwórczych. Jego masa całkowita wynosi 18 ton, przy masie własnej 13 ton, co oznacza, że może zabrać do 5 ton ładunku. Rozwija prędkość do 110 km na godz. Ma zasięg działania do 700 km, jest w stanie pokonać mury do 50 cm wysokości i rowy do szerokości do 90 cm oraz nachylenia terenu maksymalnie do 45 st. Działa w szerokim zakresie temperatur od –32 do +49 st. C. Może być klimatyzowany i ogrzewany. Kabina i przedział silnika mają automatyczny system przeciwpożarowy.

*             *             *

Szkoła Podstawowa w Strachocinie została zwycięzcą tegorocznej, XXXIV Spartakiady Szkół im. Ignacego Łukasiewicza. W tym roku zawody odbyły się w Szkole Podstawowej im. Ignacego Łukasiewicza w Strachocinie. Współzawodniczyły reprezentacje szkół z Czarnej, Cieszacina Wielkiego, Drwini, Humnisk Nr 2, Jodłówki, Pakoszówki, Ropienki i Strachociny. Reprezentanci każdej szkoły walczyli o punkty w trzech kategoriach wiekowych: klasy 1-3; klasy 4-6; klasy 7-8. O zwycięstwie decydowała suma punktów uzyskanych przez zawodników danej szkoły we wszystkich kategoriach wiekowych. Zadania były różnorodne, więc każdy mógł pokazać mocne strony i sprawdzić swoje możliwości w konkurencjach sportowych - wyścigi rzędów, skakanka, badminton, skok wzwyż; wykazać się wiedzą na temat życia Ignacego Łukasiewicza, rozwiązując quiz mówiący o życiu patrona szkół, umiejętnościami matematycznymi czy wyobraźnią i spostrzegawczością podczas układana puzzli tematycznie związanych z patronem. Najwięcej emocji i decybeli towarzyszyło dwóm konkurencjom. Były to wyścigi rzędów - tu rywalizowali najmłodsi oraz skokowi wzwyż - skakali reprezentanci wszystkich kategorii wiekowych. Nagrodą główną był Puchar Prezesa Stowarzyszenia Inżynierów Techników Przemysłu Naftowego i Gazowniczego Oddział w Sanoku, więc było o co walczyć. Dodatkowo każda ze szkół otrzymała praktyczną torbę sportową, a w niej zestaw piłek do różnych gier zespołowych oraz przydatne akcesoria.

 

 

Z HISTORII

Moja „Kronika” – Stanisław Berbeć-Piotrowski
 
Odcinek XXIII

Poniżej przedstawiam fragment „Mojej kroniki” Stanisława Berbecia-Piotrowskiego - zawierający opis ostatnich lat istnienia PRL-u (Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej), lata 1987 - 1988

Rok 1987

Konserwacja obrazów Stacji Męki Pańskiej, w tym odnowienie malowideł na płótnie i pozłocenie elementów ram. Prace wykonywali konserwatorzy – specjaliści z Warszawy.

Wykonanie nowej instalacji elektrycznej w budynku remizy OSP w Strachocinie. Komenda Wojewódzka Straży Pożarnej w Krośnie przydzieliła strachockiej OSP samochód strażacki – beczkowóz o poj. 3000 litrów.

III wizyta papieża Jana Pawła II w Polsce

Rok 1988

Zaczęto prace przy regulacji potoku „Różowy” w Strachocinie

Drużyna piłkarska Górnik Strachocina w Lidze Okręgowej

7 maja – rozpoczęto budowę klasztoru dla Sióstr Zgromadzenia Rycerstwa Niepokalanej w Strachocinie.

13 maja – położono betonową ławę fundamentową budynku klasztoru.

Przywieziono z Warszawy od OO. Jezuitów cząstkę relikwii św. Andrzeja Boboli do parafii Strachocina. Zakupiono relikwiarz w formie krzyża.

14 maj – uroczyste przeniesienie relikwii św. Andrzeja Boboli z plebani do kościoła. Uroczystości trwały trzy dni.

17 maj – Rozpoczęcie pierwszych prac murarskich przy budowie budynku klasztoru.

19 maj – sadzenie drzewek „Kwitnącej Wiśni” z Japonii.

Wrzesień – do parafii Strachocina przybyły z Japonii trzy siostry Polki ze Zgromadzenia Rycerstwa Niepokalanej, który odbyły tam nowicjat. Wszystkie zamieszkały w budynku organistówki.

Uroczystości poświęcenia „kamienia węgielnego” na budowie klasztoru w Strachocinie. Poświęcenia dokonał ks. Arcybiskup Ignacy Tokarczuk.

Trwają prace przy regulacji potoku „Różowy”.

Po długich staraniach rozpoczęto budowę nowego Domu Ludowego w Strachocinie. Do końca roku 1988 wykonano fundamenty oraz wzniesiono ściany parteru budynku. Liczni mieszkańcy wsi uczestniczą w tych pracach.

W czasie budowy klasztoru tutejsze Siostry Zakonne mają pełne ręce roboty. Codziennie wyjeżdżają do Sanoka po produkty żywnościowe, warzywa, itp. Przygotowują kanapki, herbatę, zupę dla pracowników budowy. Jest to duży wkład pracy, na równi z budowniczymi.

cdn                              

 

Z HISTORII

Z dziejów królewskiej wsi Strachocina – Wł. Piotrowski

Odcinek X

W 2019 roku obchodziliśmy 650-lecie powstania naszej rodowej „kolebki”, królewskiej wsi Strachocina. W związku z tym jubileuszem przedstawialiśmy cykl „obrazków” z jej dawniejszych dziejów. Mimo że rocznica minęła, chcemy dalej kontynuować ten cykl. W numerze nr 28 „Sztafety” zamieściliśmy odcinek przedstawiający Strachocinę w okresie międzywojennym 1918 - 1939, w kolejnych dwóch częściach przedstawimy naszą rodzinną „kolebkę” w okresie II Wojny Światowej – 1939 – 1945 r.

Strachocina w okresie II Wojny Światowej 1939 – 1945
Część II

Rok 1941 przyniósł Strachocinie epidemię tyfusu. Zamknięto szkołę, odwołano nabożeństwa w kościele. Mieszkańcy zbierali się na modlitwy w intencji odwrócenia plagi „powietrza” w prywatnych domach. Na wiosnę Niemcy szykowali się do ataku na Związek Sowiecki. W Strachocinie budynek szkoły zajęło niemieckie wojsko, trzeba było przerwać zajęcia w szkole. Tymczasowo zorganizowano naukę w sali Kółka Rolniczego obok szkoły oraz w sali byłego Domu Ludowego w górnej części wsi. Po 20-stym czerwca przez Strachocinę przemaszerowały wojska słowackie, które wzięły udział w ataku niemieckim na Związek Sowiecki. Słowacy na krótko zatrzymali się także w strachockiej szkole. 22 czerwca Niemcy rozpoczęli atak na Związek Sowiecki. Rano mieszkańców Strachociny obudził huk lecących na wschód dziesiątek ciężkich bombowców, które wystartowały z lotnisk w Krośnie i Iwoniczu. Po jakimś czasie słychać było odgłosy detonacji. Jeszcze przez kilka dni słychać było huk armat z odległości kilkudziesięciu kilometrów, ale ucichł, gdy front szybko poszedł na wschód. Niemieckie radio i gazety donosiły o tym jak ludność ukraińska (i polska!) radośnie witała kwiatami i bramami triumfalnymi wkraczające wojska niemieckie. We Lwowie Ukraińcy ostrzeliwali cofające się wojska sowieckie. W czasie lotów bojowych nad Strachociną jeden z bombowców z powodu jakiejś awarii, czy przeciążenia, zrzucił nad lasem strachockim trzy bomby dużego kalibru. Po wybuchach bomb pozostały trzy ogromne leje. Po paru godzinach na to miejsce przybyła komisja niemiecka wraz z gestapo.

Otworzenie kolejnego frontu wojennego przez Niemcy ożywiło nadzieję mieszkańców na zmianę ciężkiego położenia Polski. Niestety, początkowe niemieckie sukcesy w wojnie ze Związkiem Sowieckim szybko tę nadzieję rozwiały. Kolejną iskrą nadziei był atak japoński na amerykańską bazę Marynarki Wojennej w Pearl Harbor na Hawajach (5 listopada 1941 r.) i wypowiedzenie przez Niemców, jako sojuszników Japonii, wojny Amerykanom. Ale znowu szybko ta nadzieja zaczęła gasnąć, Japończycy odnosili sukcesy na Pacyfiku, o czym szeroko informowały niemieckie „szczekaczki” na ulicach Sanoka. Na szczęście było dużo optymistów, którzy wierzyli w Amerykę.

Wydarzeniem roku 1942 dla Strachociny była śmierć proboszcza ks. Władysława Barcikowskiego. Pracował on przez 30 lat w parafii, był doskonałym gospodarzem. W okresie jego gospodarzenia wykonano ogrodzenie kościoła w postaci stalowego parkanu na betonowym, wysokim fundamencie. Ogrodzenie wykonała firma p. Barańskiego z Sanoka. Pieniądze na ten cel przesłał z USA strachocki rodak, ks. Józef Winnicki, znany działacz polonijny. Poza tym wybudowano z cegły nową, ładną dzwonnicę, na której zawisły dwa dzwony. Niestety, zostały zrabowane przez Niemców w czasie okupacji. Wewnątrz kościoła wykonano nową ambonę i dwa, piękne, wysokie, stojące świeczniki przy ołtarzu głównym. Prace te wykonali stolarze z Kostarowiec, Hydziki.

Po śmierci ks. proboszcza Władysława Barcikowskiego biskup przemyski wyznaczył na administratora parafii Franciszkanina, ks. O. Jagielskiego. Pełnił on funkcję administratora sześć miesięcy. Po nim parafię objął ks. Kazimierz Lisowicz, rodem z Tyczyna k. Rzeszowa. Okazał się on także bardzo dobrym proboszczem, gospodarzem dbającym o kościół, mającym dużą wrażliwość estetyczną, gorącym patriotą dbającym o podtrzymanie wiary w wyzwolenie Polski spod niemieckiej okupacji. Brał czynny udział w organizacji tajnego nauczania młodzieży, sam udzielał lekcji, nie tylko z religii.

Ks. Lisowicz, mimo bardzo ciężkich czasów okupacji, po konsultacji z parafianami, podjął decyzję o malowaniu wnętrza kościoła. Dotychczas kościół był tylko pobielony. Proboszcz zwrócił się z apelem do parafian o pomoc, nie tylko pieniężną ale także w naturze. Wobec braku pokostu w sklepach, zbierał wśród mieszkańców olej lniany. Zbierał także białko z jajek kurzych, miało jakoby wydłużać żywotność farb. Osobiście jeździł po całej okolicy i kupował farby. Malowanie kościoła powierzył znanemu artyście malarzowi p. Józefowi Lisowskiemu z Sanoka. Ze względu na ciężkie czasy wojenne, trudności z funduszami i materiałami, prace malarskie trwały trzy lata. W pierwszym roku pomalowano prezbiterium, w drugim – kaplice boczne, w trzecim – pozostałą część kościoła. Pomalowane wnętrze kościoła prezentowało się pięknie i bogato. Artysta malarz J. Lisowski bardzo pięknie ozdobił także nowo wykonany Grób Chrystusa, montowany w bocznej kaplicy w okresie wielkanocnym. W okresie proboszczowania ks. Kazimierza Lisowicza kostarowscy stolarze, Hydziki, ci którzy wcześniej pracowali dla kościoła, wykonali także nowe, pięknie rzeźbione ławki.

W ciężkich latach 1942 – 44, mimo ogromnych trudności z dostępem do rzetelnej informacji, mieszkańcy Strachociny śledzili z uwagą sytuację wojenną na świecie. Głównym źródłem wiadomości było nielegalnie słuchane radio, trochę także tajne gazetki, „Biuletyn Informacyjny” AK, „Walka”, rzadziej inne. Później wiadomości z tych źródeł były puszczane w powszechny obieg, często przez ludzi zaangażowanych w ruch oporu, ale nie tylko. Bywało, że po drodze ulegały one pewnym przekłamaniom, ale jednak jakiś ogólny pogląd na sytuację mieli przynajmniej ci, którzy pilnie śledzili te sprawy i mieli jakie takie pojęcia o „mapie” świata. Bardzo obrazowo pisze o rozchodzeniu się tych informacji prof. Józef Stachowicz: „Pamiętam, jak w okresie lądowania aliantów na Sycylii szedłem miedzami do Strachociny by tam przepytać młodzież pod opieką Trzcińskiego i Galanta. Zboża już były bardzo wysokie, na miedzach dzieci pasły krowy, nie widziały mnie, ale ja dobrze słyszałem jak jedna dziewczynka pytała drugą, co też wczoraj wieczór mówiło radio …Wieś była jak jeden blok, ludzie nie przestrzegali zasad konspiracyjnych”. Już od początku 1943 roku wszystkie te wiadomości były krzepiące, zwiastowały początek końca Niemców. Po długiej, morderczej batalii, 2 lutego, Niemcy skapitulowali pod Stalingradem, na zachodzie 9 lipca alianci dokonali inwazji na Sycylię, a 8 września Włochy wycofały się z wojny. Wojska niemieckie twardo się jednak broniły we Włoszech. Monte Cassino padło dopiero 18 maja 1944 roku, przy czym w decydującym ataku odznaczył się korpus polski gen. Andersa (bitwa o Monte Cassino weszła do panteonu największych polskich zwycięstw w historii). W bitwie o Monte Cassino wzięli udział Zenon Piotrowski i Feliks Krzan (syn Karoliny z Piotrowskich), wnukowie Marcina Piotrowskiego ze Strachociny (Marcin to brat Błażeja Piotrowskiego). 6 czerwca wreszcie przyszedł „dzień desantu” (D-Day), alianci wylądowali na wybrzeżu Normandii we Francji.

Niestety, dochodziły także smutne wiadomości. Na wiosnę 1943 r. lotem błyskawicy (jak pisze Stachowicz) rozeszła się wiadomość o zbrodni katyńskiej. Podały ją zarówno źródła ruchu oporu jak i niemieckie „szczekaczki”. Wśród ofiar znalazło się dwóch Strachoczan, Józef Dąbrowski i Józef Kucharski. To nie jedyne smutne informacje, które w tym czasie dotarły do udręczonych wojną mieszkańców Strachociny – w ręce Niemców wpadł dowódca AK generał Grot-Rowecki, a wkrótce potem w katastrofie gibraltarskiej zginął Naczelny Wódz generał Sikorski. Wiadomości o tych wszystkich wydarzeniach, czasem z bardzo dużym opóźnieniem, docierały do kraju i do Strachociny. Smutne dawały powód do żałoby i spekulacji na temat jakiegoś fatum ciążącego nad Polską, ale te dobre dawały coraz większą nadzieję na szybki koniec wojennej udręki.

Ze wschodu toczyła się szybko sowiecka machina wojenna, która także budziła mieszane uczucia mieszkańców Strachociny. Dobrze wiedzieli co się do 1941 roku działo za Sanem. Do Strachociny i okolic dotoczyła się ona na początku sierpnia 1944 roku. Wcześniej, bo już na wiosnę 44 roku w rejonie Sanoka Armia Krajowa przygotowywała Akcję „Burza”, powstanie antyniemieckie tuż przed wkroczeniem na te tereny wojsk sowieckich (Akcja „Burza” objęła teren całej Polski, wszędzie tam gdzie działały w miarę dobrze zorganizowane oddziały AK) w celu wyprzedzenia działań Sowietów i przejęcia władzy w terenie. Zapewne objęła ona także Strachocinę, chociaż Andrzej Brygidyn w swojej książce jej nie wymienił. Gromadzono wszelkie środku potrzebne do walki z Niemcami, przede wszystkim broń i amunicję ale także żywność, paliwo, środki medyczne, odzież, obuwie, itd. Pod koniec czerwca gotowe do akcji były oddziały AK, część z nich miała punkt koncentracji tuż przy Strachocinie, w Bażanówce na „Graniczniku”. 1 lipca oddziały z „Granicznika” przemaszerowały lasami (także strachockimi) przez Wroczeń i Kopacz do Dębnej nad Sanem. Przekroczywszy San przemaszerowały jego prawym brzegiem do Bezmiechowej, ominęły Lesko i na południe od Leska ponownie przeszły na lewy brzeg Sanu maszerując w kierunku Poraża koło Zagórza. Po drodze stoczyły wiele potyczek z lokalnymi oddziałami niemieckimi i ukraińskimi. Rozkaz o rozpoczęciu Akcji „Burza” w Okręgu AK Kraków, z 26 lipca 1944 r. dotarł do nich w Porażu.

Do połowy września oddziały AK działały na terenach na południowy-zachód od Sanoka, w okolicach Nowotańca, Bukowska, Wisłoka Wielkiego. Wkroczenie wojsk sowieckich na tereny polskie (i ogólna sytuacja polityczna) spowodowało, że Akcja „Burza” była systematycznie likwidowana przez Sowietów na terenie całej Polski, także i w ziemi sanockiej. Przedstawiciele polskich podziemnych władz cywilnych i lokalni dowódcy AK byli aresztowani przez NKWD – w obliczu takiej sytuacji sanockie oddziały AK przeszły linię frontu niemiecko-sowieckiego w okolicy Nowotańca i złożyły broń wojskom sowieckim. Niestety, praktycznie nic nie wiemy o udziale w tej wojennej, partyzanckiej „odysei” Strachoczan, jedynie we wsi przetrwała legenda o tym, że brali w niej udział.

Już na początku lata 1944 roku, w obliczu zbliżającego się frontu, Niemcy przygotowywali do obrony Kopalnię. Zależało im na tym, żeby pracowała bez przerw, jak najdłużej, miała dawać gazolinę tak bardzo potrzebną do produkcji paliwa dla sprzętu frontowego. A front błyskawicznie zbliżał się do Strachociny. Na początku sierpnia na wzgórze nad Bobolówką wjechały niemieckie czołgi, szukając dobrych stanowisk do ostrzału nieprzyjaciela nacierającego ze wschodu, maskowały się gałęziami, prowadziły obserwację w kierunku wschodnim, w końcu jednak odjechały. Na ich miejsce, jadąc od zachodu środkiem wsi od strony Bażanówki, wjechały opancerzone transportery piechoty, także szukając odpowiednich dla siebie stanowisk bojowych.

Na drugim końcu wsi, na granicznym wzgórzu, Niemcy zgromadzili mieszkańców Strachociny i Bażanówki na wiecu agitacyjnym. Przemawiał do nich wyższy oficer Wermachtu, specjalista od propagandy. Mówił o grożącym Polakom potwornym bolszewizmie, o bohaterskiej obronie przed nim przez armię niemiecką, o tymczasowym tylko, planowym wycofywaniu się Niemców, o wierze w ich zwycięstwo itp. Między innymi mówił, podnosząc rękę w górę: „jak Bóg na niebie, tak wierzę w zwycięstwo Niemiec. Prędzej mi włosy na dłoni wyrosną nim przyjdą tutaj bolszewicy”. Na zakończenie zaapelował o wsparcie niemieckiej armii w jej walce z „czerwoną zarazą”. Całe przemówienie tłumacz przekładał na język polski. Po przemówieniu pozwolił na rozejście się.

Po rozpoznaniu terenowym Niemcy zdecydowali się jednak na urządzenie swojej linii obronnej nie na wschodnim krańcu Strachociny lecz na wzgórzach granicznych z Bażanówką, mając przed sobą całą dolinę Strachociny łatwą do ostrzału. Czołgi niemieckie wycofały się w stronę Bażanówki. Zajęły stanowiska na „Widaczu” i pod granicznym lasem. 3 sierpnia rozpoczęły ostrzał ze swoich dział w stronę Jurowiec i Srogowa. Ich pociski przelatywały gwiżdżąc nad wsią. Piechota niemiecka okopała się na wzgórzu, na polach, na których widać już było kopki zżętego zboża. Niemieckie tabory ewakuowały się już wcześniej w stronę Bażanówki, ostatni niemieccy żołnierze wyszli ze Strachociny 3 sierpnia.

Pierwsi żołnierze sowieckiej Armii Czerwonej pojawili się w dole Strachociny wcześnie rano 4 sierpnia (podobno ich patrol widziano na plebanii już w nocy). Przyszli od strony lasu „Szczodre” posuwając się wzdłuż zarośniętych potoków. Podchodzili ostrożnie, lornetując wzgórza, strzelali pojedynczo, jakby na wiwat. Pytali: „gdzie Niemcy?” Obudzeni mieszkańcy Strachociny ciekawością obserwowali ich. Nie wyglądali dobrze. Zniszczone, wyblakłe mundury, zniszczone buty. Widać było na nich trudy frontowych walk. Posuwali się grupkami w górę wsi nie napotykając niemieckiego oporu. Kiedy ich czołówka podeszła w górnej części wsi aż do ostatnich domów, nie wiedząc, że bardzo blisko od nich, na paśmie górskim, znajduje się wróg, Niemcy otwarli ogień. Wywiązała się obustronna strzelanina. Czerwonoarmiści zostali zmuszeni do wycofania się aż na linię „Stawisk” (dzisiejszy stadion Górnika) i „Górki”. Od byłej łąki gromadzkiej, obecnie boiska sportowego, w górę wioski była „ziemia niczyja”. Czerwonoarmiści opanowali las kostarowski, „Szczodre” i „Kiszkowe Góry”. Czasowo wstrzymali atak na pozycje niemiecki, trwał tylko słaby, wzajemny ostrzał.

Jak pisze nasz kronikarz, „stanowiska niemieckie na paśmie górskim obsadzili wyjątkowo okrutni faszyści niemieccy, może oddziały Waffen SS, a być może Ukraińcy z SS Galizien. Załogę jednego z transporterów, które poprzedniego dnia były w Strachocinie, stanowili Ukraińcy. Niemcem był tylko dowódca transportera. Strzelali oni z okopów nie tylko do żołnierzy sowieckich, ale także do cywilów. Nawet kobiet z dziećmi. Aniela Dżugan, mieszkająca w górnej części Strachociny, wyszła w pole z dwuletnim Władysławem na ręku, żeby przestawić, „przekopić” żyto. Jej pole było oddalone od pozycji niemieckich ok. 400 m. Położyła dziecko na ziemi i zajęła się pracą. W pewnej chwili dziecko zaczęło płakać. Aniela wzięła je na ręce i usiadła pod kopką aby je nakarmić piersią. Pechowo, bo od strony okopów niemieckich. W pewnej chwili padł strzał, niemiecki pocisk trafił matkę w głowę. Padła nieżywa, dziecko ssało w dalszym ciągu pierś nieżyjącej już matki. Tak ich znaleziono”.

Front na wzgórzach granicznych Strachociny i Bażanówki (na Widaczu) trwał dwa tygodnie, do 17 sierpnia. Górna część wsi była pod ciągłym ostrzałem niemieckim z broni ręcznej i karabinów maszynowych, a cała wieś pod ostrzałem artyleryjskim z dział stojących w Posadzie Jaćmierskiej, na Chmurówkach i w Zarszynie. Warunki naturalne powodowały, że kolejne ataki żołnierzy sowieckich załamywały się. Niemieccy snajperzy śledzili sytuację i strzelali do każdego poruszającego się celu. Mieszkańcy górnej części wsi byli zupełnie sterroryzowani, nawet nie mogli zaczerpnąć w dzień wody ze studni. Niektórzy z nich wynieśli się z domów, szukali osłoniętych miejsc w potokach, wąwozach. Budowali sobie ziemianki i tam mieszkali. Ale przynajmniej raz dziennie musieli iść do domu, nakarmić zwierzęta, wydoić krowy, przynieść jedzenie dla pozostałych. Czasem w niektórych miejscach trzeba było się czołgać lub posuwać się na czworakach. Zależało to od tego jaki strzelec niemiecki był na stanowisku.

W czasie jednego z takich wypadów, już wracając ze wsi do ukrytych w polu ziemianek, Stanisław Dąbrowski (z którym był nasz kronikarz), chwycił się nagle za rękę i syknął z bólu. Okazało się, że kula karabinowa przeszyła mu na wylot rękę powyżej przegubu dłoni. Innym razem Stanisławowi Lisowskiemu pocisk urwał kawałek kołnierza marynarki. Tego rodzaju wydarzeń było więcej, nie wszystkie były zapamiętane, niewiele zapisanych. Dolna i środkowa część wsi była poza zasięgiem niemieckiej broni strzeleckiej ale nękał ją ostrzał artyleryjski. Jeden z pocisków trafił w kościół parafialny. Na szczęście uszkodził tylko betonowy gzyms nad zakrystią od strony północno-wschodniej. Duży kawał betonu upadł obok wejścia do zakrystii. Warto przypomnieć, że w czasie I wojny św. pocisk artyleryjski też uderzył w kościół, od strony południowej. Na szczęście nie eksplodował, Tkwi tam do dzisiaj. Przez dwa tygodnie trwały próby sforsowania wzgórza „Widacz” przez oddziały sowieckie. Próbowano na różne sposoby, frontalnego ataku od czoła, z oskrzydlenia, z użyciem różnych sił, w nocy, w dzień. Wszystkie ataki załamywały się. Była próba ataku lotniczego na stanowiska niemieckie. Dowództwo zarządziło ewakuację ludności. Nie wszyscy mieszkańcy podporządkowali się temu zarządzeniu. Z bombardowania w końcu zrezygnowano. Prawdopodobnie ta lokalna „bitwa o Widacz” w Strachocinie nie miała dużego znaczenia dla prącej szybko na zachód, na Berlin, Armii Czerwonej. Główny atak sowiecki, w którym duże znaczenie miały siły I Frontu Ukraińskiego marszałka Koniewa, szedł środkiem terytorium Polski, Sowieci niezbyt chyba dbali o pozostawiane nad Bałtykiem i pod Karpatami siły niemieckie, nie bojąc się ich ataku oskrzydlającego przy tak dużych odległościach.

Dopiero jak „postój” frontu pod Widaczem stał się kłopotliwy dla ogólniejszej sytuacji frontowej dowództwo sowieckie zdecydowało się na bardziej zdecydowane działanie. Zapewne chodziło o jak najszybsze zdobycie Przełęczy Dukielskiej, aby dostać się na Słowację, gdzie wybuchło powstanie przeciwko proniemieckim rządom księdza Tiso. Po solidnym przygotowaniu artyleryjskim do ataku ruszyło pięć czołgów i piechota. Mieszkańcy obserwowali krótką, ale zaciekłą batalię. W powietrzu krzyżowały się pociski z dział, czołgów, moździerzy, karabinów maszynowych i ręcznych. Dym zasnuł górną część wioski, paliły się zabudowania. Zaledwie w kilka godzin zdobyto bronione wzgórza. Okazało się, że nie były nawet mocno obsadzone. Ale niektóre stanowiska były dobrze zamaskowane. Na te stanowiska Niemcy ustawili zżęte snopy zboża ustawione w tzw. „półkopki”. Do tego mieli bardzo dobre pole obstrzału, przed ich oczami rozpościerała się bezleśna dolina Potoku Różowego. Atakująca ich piechota niewiele mogła zdziałać. Dodatkowo całe przedpole zostało przez nich zaminowane, a na zapleczu, na terenie Bażanówki, Jaćmierza i Posady Jaćmierskiej mieli do dyspozycji czołgi i moździerze. Po ataku i przepędzeniu Niemców saperzy sowieccy na jednej tylko parceli Dąbrowskich i sąsiednim odcinku drogi wykryli i unieszkodliwili ponad 700 min przeciwpiechotnych.

W czasie tej bitwy o Widacz od pocisków niemieckich zginęły we wsi cztery kobiety – Zofia Kobylarska, Eugenia Pielech, Cecylia Piotrowska oraz Julia Romerowicz i ranni zostali: Józef Adamiak – w głowę, Stanisław Daszyk – w rękę, Stanisław Dąbrowski – w rękę i Szymon Radwański – w szyję. Zostały także spalone budynki w górnej części wsi: domy i stodoły Ludwika Ćwiąkały i Andrzeja Romerowicza, domy Tomasza Cecuły, Teofila Daszyka, Władysława Pielecha i Marii Pisuli, oraz stodoła Franciszki Lisowskiej.

Trochę inaczej walkę o Widacz wspomina prof. Stachowicz (wtedy mieszkaniec Posady Jaćmierskiej), który pisze, że już 8 sierpnia „krasnoarmiejcy” uderzyli czołgami przy wsparciu piechoty przez Koszary i Długie na Zarszyn, który zdobyli ok. godziny 10-tej. Tylko, że jak pisze dalej, gdy „zetknęli się z zarszyńskim browarem ich zapał do walki jakoś ostygł. Rano weszli do Odrzechowej Niemcy, ustawili działa na pierwszym łańcuchu gór i, mając za sobą słońce, a przed sobą doskonałą widoczność na całą dolinę, rozpoczęli ostrzeliwanie. „… Wokoło wieczorem rozlewały się łuny ognia od pożarów. Przypominała się sytuacja z roku 1915, gdy ogień z armat był równie żywy i paliły się te same miejscowości: Zarszyn, Długie, Odrzechowa, Pielnia …”. Frontalny atak na zachód, na Besko, wzdłuż linii kolejowej i szosy podkarpackiej załamał się i front w tym miejscu trwał jeszcze sześć tygodni.

Te dwa punkty widzenia nie muszą być całkowicie sprzeczne ze sobą. Zapewne oddziały Armii Czerwonej przeszły przez Widacz, poszły przez Długie na Zarszyn, skąd musiały się wycofać na wschód pod nawałą ognia niemieckiej artylerii z wzgórz Odrzechowej. Wycofywały się najkrótszą, wygodną drogą, przez Długie, Nowosielce (patrz – mapka poniżej), w kierunku Sanoka, a nie przez Bażanówkę, Widacz i Strachocinę. Na Widacz powrócili Niemcy i trwali tam do 17 sierpnia terroryzując górną część Strachociny. Mieszkańcy Strachociny mogli nawet nie zauważyć krótkiej „przerwy” w obecności Niemców na Widaczu. Docelowo Widacz został zdobyty dopiero 17 sierpnia i oddziały Armii Czerwonej poszły na zachód, na Haczów i Krosno.

Ale nawet „docelowe” zdobycie Widacza nie znaczyło końca działań wojennych w Strachocinie. Na wzgórzach Odrzechowej (pasmo górskie Patria), Dudyniec i Pielni, pozostawały ciągle oddziały niemieckie, które broniły drogi Sowietom w kierunku Przełęczy Dukielskiej, a także nie chciały dopuścić do utraty linii kolejowej, którą Sowieci mogliby zaopatrywać swoje nacierające na zachód jednostki. Bardzo ważną zaporą dla wojsk sowieckich (oddziałów 38 Armii) w kierunku zachodnim był Wisłok i zerwane mosty na nim w Besku (kolejowy i drogowy) Front na tym odcinku zatrzymał się aż na blisko sześć tygodni. Jak już wcześniej wspomniano (fragment ze wspomnień prof. Stachowicza) w najgorszej sytuacji znalazły się wioski leżące na południe od Strachociny, wzdłuż linii kolejowej - Zarszyn, Długie, Nowosielce i ich mieszkańcy.


 
„Arena” walki o Widacz (pomiędzy Strachociną i Bażanówką, w prawym górnym roku mapki)
i linię kolejową na odcinku „zarszyńskim”. Odrzechowa w dolnym lewym roku mapki.

Sowieci zarządzili ewakuację mieszkańców tych wsi „z inwentarzem i osobistym dobytkiem” do Strachociny i wiosek sąsiednich. Walerian Bętkowski w swojej monografii tych miejscowości (Rocznik Sanocki 1963) pisze, że do Grabownicy, ale w Strachocinie było ich chyba najwięcej, leżała najbliżej tych wsi. U Błaszczychów-Piotrowskich przebywały „na ucieczce” rodziny Ryszów i Siwików z Długiego, zadzierzgnięte w tym trudnym czasie więzy przyjaźni były podtrzymywane po wojnie przez kilkadziesiąt lat.

Do Strachociny przybyły liczne sowieckie oddziały artylerii różnego kalibru oraz „katiusze” (wyrzutnie rakiet). Działa zajęły stanowiska na polach, w zagajnikach olszynowych, w dogodnych dla nich miejscach. Artyleria lżejsza swoje stanowiska miała już po południowej stronie Gór Kiszkowych, cięższa na polach przed Górami, od strony Strachociny. Ciężkie działa dużego kalibru były „wkopane w ziemię” i nakryte maskującą siatką. Ostrzeliwanie pozycji niemieckich trwało ponad miesiąc. Sowiecka artyleria często zmieniała swe stanowiska, bo Niemcy też odpowiadali ogniem. Pociski z obydwu stron z gwizdem przelatywały nad głowami Strachoczan pracujących na polach przy żniwach. Na szczęście wybuchały w różnych miejscach, ale daleko od zamierzonego celu. Strachoczanie (chyba nie tylko oni) próbowali ratować także zbiory na polach wsi Długie, sąsiadujących z polami strachockimi. Jedna z takich prób zakończyła się tragicznie. Strachoczanie zabrali się do pracy ale dostrzegli ich Niemcy i otworzyli ogień artyleryjski. Na miejscu zginęła młoda Olga Giyr-Piotrowska, zmarła także z upływu krwi Maria Radwańska, która została ranna w nogę.

W tym pojedynku artyleryjskim brały udział także „katiusze”. Zachowywały się jak lekka kawaleria. Podjeżdżały na szczyty strachockiego pasma wzgórz, oddawały salwy i natychmiast wycofywały się, bo za kilka minut już w to miejsce padały niemieckie pociski. Zdarzały się przy nich wypadki, na polach pod lasem „Szczodre” jedna „katiusza” spaliła się. Po odpalaniu rakiet z wyrzutni, uderzyły one do tyłu zamiast do przodu. Były ofiary śmiertelne wśród obsługi. „Katusze” były stosunkowo nową bronią, być może jeszcze nie dopracowaną technologicznie. Artyleria nie prowadziła ciągłego ostrzału. Były nawet całe dnie i noce bez pojedynku artyleryjskiego. Siły niemieckie w rejonie Odrzechowy były silne i dobrze przygotowane do obrony. Pomagały im warunki terenowe. Sytuacja zmieniła się diametralnie dopiero wtedy gdy na Słowacji wybuchło powstanie antyniemieckie. Czechosłowacy kanałami dyplomatycznymi poprosili o pomoc i dowództwo I Frontu Ukraińskiego wzmogło wysiłki na tym odcinku frontu. Wojska sowieckie szybko zdobyły Krosno i skierowały swoje uderzenia na południe, na Przełęcz Dukielską, i na południowy wschód. To natarcie zaskoczyło Niemców i Sowieci w dniach 17 - 21 września zdobyli Duklę, Rymanów, Besko, Odrzechową, Pielnię, Puławy (podkarpacką wieś, nie mylić z miastem Puławy, daleko na północy), Wisłok Wielki i Szczawne nad Osławą. Przez 6 tygodni Zarszyn, Posada Zarszyńska, Długie i Nowosielce były nękane ogniem artyleryjskim (dostawało się i Strachocinie). W tych wsiach zginęło wielu mieszkańców a zabudowania Zarszyna i Posady zostały zniszczone w 90 % (Walerian Bętkowski).

Przez cały ten czas w Strachocinie stacjonowały wojska sowieckie. Stosunki pomiędzy mieszkańcami wsi i żołnierzami układały się nie najgorzej. Daleko było do tego co się działo na terenach przedwojennej Polski przyłączonych do niemieckiej Rzeszy, na Śląsku, Pomorzu czy Wielkopolsce, a co wspominali po wojnie tamtejsi mieszkańcy (Polacy). Przyczyny tego były zapewnie różne. Frontowe jednostki pierwszej linii, wśród których były słynne „karne bataliony” („sztraf-bataliony”), przebywały stosunkowo krótko we wsi, po zdobyciu Widacza poszły na zachód. Później we wsi ostały się głównie załogi artyleryjskie, w których służył inny „element”. Zapewne były także jakieś zakazy „z góry”. Strachocina leży w Ziemi Sanockiej, stanowiącej część przedrozbiorowego województwa ruskiego, Rusi Czerwonej. Nikt nie wiedział na niższych szczeblach wojskowych gdzie będzie przebiegała przyszła granica polsko-ukraińska. Oczywiście, nikt nie badał tej sprawy, nie przeprowadzał sondaży, ale jakiś większych gwałtów żołnierzy zwycięskiej Armii Czerwonej na Strachoczanach chyba nie było, nie mówili o tym starzy mieszkańcy, nie odnotował takich złych zdarzeń nasz kronikarz Stanisław Berbeć-Piotrowski w swojej „Kronice”.

Ale przez cały ten czas zdarzały się zapewne najróżniejsze drobne „sprawy”, w końcu była to wojna i obcy żołnierze, z którymi nie zawsze mieszkańcy potrafili znaleźć wspólny język. Mimo, że wielu Strachoczan znało dobrze język „rusiński” (sanocki dialekt języka ukraińskiego) a wśród żołnierzy było mnóstwo Ukraińców. Sowieci mieli inne przygody różnego rodzaju. Pewnej ciemnej nocy ciężki radziecki czołg, jadąc bez świateł od strony Bażanówki do Strachociny, przejeżdżając przez most na Potoku Różowym, runął do potoku. Dwóch czołgistów zginęło. Z kolei dwa niemieckie samoloty obserwacyjne, krążące nad Strachociną, zostały ostrzelane z artylerii przeciwlotniczej, karabinów maszynowych a nawet z broni ręcznej. Jeden został trafiony nad Górami Kiszkowymi i spadł na terenie sąsiednich Nowosielec. Pilot uratował się, wzięli go do niewoli Sowieci.

Podczas wymiany ognia artyleryjskiego z Niemcami padały liczne ofiary – nie wiadomo ile ich było na terenie Strachociny. Poległych szeregowych żołnierzy najczęściej chowano na miejscu śmierci, z oficerami obchodzono się lepiej. Jeden pułkownik w kilkunastoma żołnierzami zostali pochowani na tymczasowym cmentarzyku w ogrodzie Stanisława Dąbrowskiego w górze wsi. Cmentarzyk żołnierzy radzieckich był także obok kościoła parafialnego, tuż obok jego ogrodzenia. Kilka lat po zakończeniu wojny zwłoki poległych żołnierzy sowieckich zostały ekshumowane i przeniesione na cmentarz do Sanoka. Nie wiadomo czy zrobiono tak ze wszystkimi poległymi, zapewne część mogił nie udało się odnaleźć. W miejscu cmentarzyka koło kościoła, we wkopanej tam w ziemię „donicy” przez wiele lat sadzono kwiaty. Potem okazało się, że „donica” jest gotycką chrzcielnicą, z czasów gdy chrzczono św. Andrzeja Bobolę. Została wykopana, oczyszczona i obecnie stanowi eksponowaną ozdobę prezbiterium strachockiego Sanktuarium Świętego.

W Strachocinie stacjonowały krótko oddziały 2 Samodzielnej Czecho-słowackiej Brygady Powietrzno-Desantowej, które brały udział w walkach na tym odcinku frontu. Byli to młodzi chłopcy, nie obyci z frontem, wystraszeni tym co się wokół nich działo. Ze Strachociny udali się do sąsiednich Nowosielec. Tam, idąc nocą w kierunku okopów niemieckich, widocznie bez rozpoznania terenu, weszli na pole minowe. Zginęło ich tej nocy bardzo dużo. O Słowakach (a właściwie o ich dowódcy, poruczniku Franciszku Geislerze) biorących udział w walkach w okolicy Strachociny pisaliśmy kilka razy w „Sztafetach pokoleń” nr 21 – 24 z lat 2018 – 19. Już po wypędzeniu Niemców ze wzgórz Odrzechowej i Beska i przesunięciu się frontu, zginął na polach zarszyńskich idąc do Beska młody milicjant z nowo utworzonej placówki Milicji Obywatelskiej, Eugeniusz Radwański. Natknął się na minę – zginął na miejscu.

Wszystkie sowieckie oddziały artyleryjskie ewakuowały się ze Strachociny pod koniec września 1944 roku. Można to uznać za formalny koniec wojny dla Strachociny. Ale wojna w Polsce i na świecie trwała dalej i jej „echa” dochodziły mieszkańców ze wszystkich stron. Zresztą pewnego rodzaju „stan wojenny” trwał także w Strachocinie. Na Kopalni Strachocina Armia Czerwona pozostawiła swoją „ochronę” – stałą służbę trzech żołnierzy. We wsi pozostało po działaniach wojennych wiele niewypałów. Ich ofiarami padli dwaj chłopcy: Stanisław Mazur i Piotr Adamiak. Zmarli w wyniku odniesionych ran. Były to dwa oddzielne wypadki. 28 września 1944 r., jak podaje Tomasz Adamiak w „Zarysie dziejów parafii Strachocina”, na strachocką plebanię napadło czterech żołnierzy sowieckich, przyjechali oni na koniach z Długiego. Zrabowali trochę różnych rzeczy (m.in. zegarek i brzytwę) i pobili proboszcza, który bronił kilka litrów masła przyniesionych przez ludzi dla malarzy malujących kościół. Ksiądz Lisowicz dostał sześć razy w głowę granatem, W dwóch miejscach miał rozbitą głowę i mocno podbite oczy. Niestety, w takim stanie nie mógł pojechać na drugi dzień do Dydni, gdzie miał celebrować mszę odpustową. Musiał zastąpić go ks. Zubek, który przebywał czasowo na plebanii w Strachocinie. W październiku na teren dworu w Strachocinie przybył na odpoczynek pancerny oddział Armii Czerwonej. Też nie obyło się bez drobnych awantur, które jednak wśród mieszkańców poszły w zapomnienie.

Zdecydowanie groźniejsze wydarzenie, które zapisało się w historii miało miejsce 4 listopada 1944 r. Opisaliśmy je w „Sztafecie pokoleń” nr 21 z czerwca 2018 r. w ramach „Mojej kroniki” Stanisław Berbecia-Piotrowskiego. Na furmance zaprzężonej w parę koni przyjechało do wsi czterech żołnierzy Armii Czerwonej. Zatrzymali się za wsią, niedaleko plebanii. Jeden z nich pozostał przy furmance a trzech udało się na plebanię do proboszcza ks. Lisowicza. Na plebani mieszkały dwie siostry proboszcza, Zofia i Honorata. Żołnierze weszli do pokoju księdza i zażądali od niego wydania pieniędzy oraz monstrancji, którą podobno widzieli wcześniej podczas procesji. Ksiądz odpowiedział im, że pieniędzy w kasie jest niewiele i może je dać, ale monstrancja jest własnością parafii i nie może jej oddać. Słysząc to napastnicy zaczęli mu grozić rewolwerem, popychać go, podobno oddali kilka strzałów na postrach. W czasie tego wydarzenia jednej z sióstr księdza udało się, mimo zakazu, wyskoczyć przez okno do ogrodu i niezauważona przez strażnika przy furmance pobiegła do wsi, aby dać znać co się dzieje na plebanii.

Wieść o wydarzeniach lotem błyskawicy rozeszła się w dolnej części wsi. We wsi uformowała się już placówka Milicji Obywatelskiej. Jej funkcjonariusze nie byli jeszcze umundurowani, nosili tylko biało-czerwone opaski na ramieniu. Uzbrojeni byli w karabiny ręczne, komendantem był Michał Witek. Kilku milicjantów pobiegło na plebanię, m.in. Stanisław Rygiel, Kazimierz Wroniak, Franciszek Kucharski i Ludwik Radwański. Za nimi pobiegło więcej ludzi, zarówno mężczyzn jak i kobiet. Przed plebanią, naprzeciw werandy, z każdą chwilą zbierał się większy tłum. Napastnicy widząc co się dzieje chcieli wycofać się na pole ale zagrodził im drogę groźny tłum. Widząc to „starszyna”, stojąc już na schodach werandy, krzyknął do żołnierza stojącego przy furmance: „Miszka! Dawaj aftomat!”. Wezwany Miszka chwycił leżący na wozie pistolet maszynowy i szedł w kierunku tłumu. Nikt nie zareagował na to. Nie tylko młodzi milicjanci, niedoświadczone chłopaki, ale nawet starsi, nie wierzyli, że dojdzie do użycia broni. Miszka doszedł spokojnie w pobliże zgromadzonych ludzi, pociągnął za spust i puścił serię. Pierwsze pociski przeszyły 38-letniego Stanisław Rygla. Widząc to, stojący najbliżej Franciszek Kucharski, podskoczył do strzelającego, złapał za lufę pistoletu i skierował ją w dół, do ziemi. W trakcie tego ruchu pociski z pistoletu przeszyły mu obydwa uda. Wcześniej jeden z pocisków wystrzelonych do Stanisław Rygla ugodził w brzuch Kazimierza Wroniaka, a drugi w nogę poniżej kolana Ludwika Radwańskiego.

Podczas zamieszania, które powstało napastnicy zaczęli uciekać. Ze strony milicjantów padły strzały za nimi. Były celne, jedna kula ugodziła w plecy „starszynę”, który padł na twarz na gazonie przed plebanią, drugi napastnik przebiegł jeszcze kilkadziesiąt metrów i upadł za żywopłotem. Pozostali napastnicy dopadli furmankę, podcięli konie batem i mimo pościgu, uciekli przez pola i łąki w stronę Jurowiec. W tym czasie ratowano rannych. Niestety, Stanisław Rygiel, którego przeszyło siedem pocisków, po przeniesieniu go i złożeniu obok kościoła, zakończył życie. Ranni, Franciszek Kucharski i Kazimierz Wroniak, zmarli po kilku dniach. Ludwik Radwański, ugodzony w nogę, długo chorował i po wyleczeniu utykał na nogę.

Po tych wydarzeniach mieszkańców wsi ogarnął strach. Co teraz będzie? Powiadomiono odpowiednie władze w Sanoku. Władze poleciły zabitych żołnierzy radzieckich pochować. Po tygodniu przyjechała Komisja. Po zapoznaniu się z przebiegiem zajścia oznajmiła, że napastnicy byli dezerterami Armii Czerwonej. Polegli mieszkańcy wsi zostali pochowani na cmentarzu parafialnym.

Inne groźne wydarzenie w Strachocinie w 1945 r. miało związek z działalnością podziemia antykomunistycznego, którego najbardziej znanym oddziałem na terenie Sanocczyzny był oddział „Zuch” majora Antoniego Żubryda. Opisaliśmy je szerzej w „Sztafecie pokoleń” nr 22 z grudnia 2018 r. Antoni Żubryd urodził się w Stróżach koło Sanoka. Po ukończeniu szkoły podstawowej wstąpił do Podoficerskiej Szkoły dla Małoletnich w Koninie. Po ukończeniu trzyletniej szkoły został przydzielony do 40-tego Pułku Piechoty we Lwowie. W czasie kampanii wrześniowej brał udział w obronie Warszawy. Po wyzwoleniu został mianowany zastępcą Szefa Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa (UB) w Sanoku. Po krótkim pobycie na tym stanowisku zdezerterował z kilkoma funkcjonariuszami UB. Utworzył silny oddział, dobrze uzbrojony, i prowadził podziemną walkę z nowymi władzami wspieranymi przez Sowietów. W tym feralnym dniu, kiedy major Żubryd ze swoim adiutantem przebywał w Strachocinie (tu mógł się czuć raczej bezpiecznie), do wsi, do kierownika Kopalni, przyszli z Pakoszówki trzej żołnierze sowieccy z prośbą o żywność dla swojego oddziału. Po drodze zatrzymali się u jednego ze strachockich gospodarzy w środku wsi. Ci żołnierze byli z oddziału Armii Czerwonej, który pędził stado bydła na wschód i zatrzymał się na popas w Pakoszówce. Wieść o przybyciu do wsi sowieckich żołnierzy szybko rozeszła się i przerodziła się w plotkę, że „Ruscy będą zabierać konie we wsi”. Plotka ta dotarła do Straży Przemysłowej, a być może poprzez nią do majora Żubryda, który wpadł do domu, gdzie spokojnie siedzieli przy stole i jedli sowieccy żołnierze. Towarzyszył mu adiutant i kilku członków Straży Przemysłowej. Żubryd wylegitymował żołnierzy i polecił wyprowadzić ich na podwórko, gdzie został zastrzelony jeden z sowieckich żołnierzy. Dwóch pozostałych Żubryd zastrzelił kilkadziesiąt metrów dalej, nad potokiem, lewym dopływem Potoku Różowego. Polecił gospodarzowi pochować ich i nie zawiadamiać nikogo o tym wydarzeniu. W przeciwnym razie zagroził spaleniem wsi. Ktoś jednak powiadomił o tym, co się stało pozostałych żołnierzy w Pakoszówce. Trzej sowieccy żołnierze przyjechali na koniach i stanęli obok bramy tuż przy kancelarii. Jeden z nich płakał. Był to brat jednego z zabitych przez „żubrydowców”. Dwaj sowieccy bracia wzięli udział w wojnie, jeden z nich dostał się do niewoli niemieckiej, drugi dotarł aż do Berlina, gdzie spotkał się z bratem-jeńcem, któremu także udało się przetrwać szczęśliwie wojnę. Razem wracali do rodzinnego domu. Niestety, jednemu z nich nie dane było dotrzeć do niego

Żołnierze sowieccy zabrali kierownika Kopalni i gospodarza, u którego miało miejsce zajście, do Pakoszówki. Wsadzili ich do piwnicy, próbowali się dowiedzieć, kto był sprawcą tego mordu. Wieść o zastrzeleniu trzech żołnierzy sowieckich rozeszła się po okolicy. Do Pakoszówki przyjechał milicjant z Jurowiec. Widząc co się dzieje, powiadomił o całym zajściu UB w Sanoku. Z Sanoka przyjechali funkcjonariusze UB, zabrali zatrzymanych od żołnierzy sowieckich i przewieźli ich do UB w Sanoku. Na drugi dzień zabrano na UB także czwórkę postronnych świadków zdarzenia, których zwolniono po kilkudniowym śledztwie. Kierownika Kopalni i gospodarza zwolniono po dwóch tygodniach. Opis wszystkich powyższych wydarzeń sporządził według relacji gospodarza, w którego domu doszło do nich, nasz kronikarz Stanisław Berbeć-Piotrowski.

Chyba ostatnim akordem okresu wojennego dla Strachociny były „wyczyny” partyzantów Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA). Od 1944 roku aż prawie do Akcji „Wisła” w 1947 roku w najbliższym otoczeniu Strachociny trwały walki oddziałów UPA z formującymi się po wojnie władzami polskimi i Polakami mieszkającymi na terenach, które oddziały UPA uważały za ukraińskie, tzw. Zakierzoński Kraj, czyli tereny leżące na zachód od Linii Curzona, uznanej po wojnie za granicę pomiędzy Polską a ZSRR (najwięksi ekstremiści ukraińscy walczyli o granicę z początku XIV wieku, granicę pomiędzy Królestwem Polskim i Księstwem Halicko-Włodzimierskim). W sąsiedztwie Strachociny największe nasilenie tych walk miało miejsce w latach 1945 i 1946. Najtragiczniejszy był napad UPA na sąsiednie Nowosielce w nocy 31 grudnia 1945 r. Oddział UPA najpierw wysadził w powietrze stację kolejową a później spalił 152 domy mieszkalne wraz z zabudowaniami gospodarczymi (2/3 wsi) i zamordował 16 osób, w tym 6 Ukraińców, którzy zapewne nie podzielali poglądów ukraińskich nacjonalistów z UPA (według Waleriana Bętkowskiego – „Rocznik Sanocki” 1963). Strachocina uniknęła takiej tragedii dzięki skutecznej samoobronie, uzbrojonym placówkom, Straży Przemysłowej Kopalni i wartom nocnym. Co noc po wsi chodziły dwuosobowe warty, kolejność dyżurów wyznaczały „wędrujące palice”, solidne laski, przekazywane z domu do domu. Mimo tego we wsi panowała trwoga, mieszkańcy, jeżeli na to pozwalała pogoda, w nocy spali w ogrodach, a nie w domach. UPA potrafiło podpalić niepostrzeżenie dom ze śpiącymi w środku ludźmi. Pod koniec roku 1946 walki przesunęły się na południe, a w 1947 r. nastąpiła Akcja „Wisła”, która spowodowała, że nad południowo-wschodnim obrzeżem Polski zapanowała na długi czas cisza. Dopiero po latach ożywiła te tereny masowa turystyka (szczególnie rejon Bieszczadów). Obecnie historia różnie ocenia Akcję „Wisła” (raczej źle), ale wtedy mieszkańcy Strachociny i sąsiednich wsi odetchnęli z ulgą. Wreszcie i dla nich zakończyła się wojna.

Przy opracowaniu powyższego artykułu korzystałem głównie z „Mojej Kroniki” Stanisława Berbecia-Piotrowskiego oraz książek Andrzeja Brygidyna i Józefa Stachowicza.

Władysław Błaszczycha-Piotrowski      

 

ZE SPORTU

Piłkarze Górnika Strachocina w sezonie 202/23 występują w klasie A grupa Krosno I,. Spisują się przeciętnie, tuż przed końcem jesiennej rundy zajmują 9. miejsce w tabeli, tuż przed „odwiecznym wrogiem” Orłem Bażanówka. Tracą do czwartego miejsca (LKS Pisarowce) tylko 3 punkty. Przed Górnikiem w tabeli są sąsiedzi, LKS Długie i Zgoda Zarszyn. W tabeli prowadzą Wiki Sanok przed Sanovią Lesko. Niestety, w zeszłym sezonie Wiki spadły z klasy okręgowej. Nasze prognozy co do nich nie spełniły się.

W IV lidze podkarpackiej Karpaty Krosno na razie spisują się doskonale. Tuż przez półmetkiem sezonu 2022/23 są na pierwszym miejscu przed Cosmosem Nowotaniec. Ekobal Sanok spadł z IV ligi do klasy okręgowej, w której na razie lideruje, przed Startem Rymanów. Na 4. miejscu są Bieszczady Ustrzyki, a na 5. Czarni Jasło.

Sanoccy hokeiści, którzy w tym sezonie, po pewnych perypetiach, w tym także finansowych, występują jako Marma Ciarko STS Sanok (Marma to firma produkująca folie ogrodowe), spisują się przeciętnie. Po 17 meczach mają 19 pkt i zajmują 6 miejsce w tabeli. Do play off’ów powinni się zakwalifikować, ale szanse na półfinał są małe. Lider, Oświęcim ma w tej chwili 40 pkt a nawet Tychy (4 miejsce) mają 30 pkt.

Krosno pozazdrościło Sanokowi mistrzostwa Polski (w hokeju na lodzie) i koniecznie chce mu dorównać. Z koszykówką nie wyszło, więc zabrano się za żużel (mający w Krośnie stare tradycje). I to z dużym powodzeniem – w tym sezonie Celfast Wilki Krosno zostały mistrzem eWinner ligi (zaplecze ekstraklasy) i wywalczyły awans do najsilniejszej ligi żużlowej na świecie! Krośnianie (nie wiemy ilu wśród nich rdzennych Krośnian) po fazie zasadniczej byli na 3. miejscu. W ćwierćfinale pokonali niemiecki Landhut, w półfinale Orzeł Łódź a w finale Stelmet Zielona Góra. Obecnie kompletują drużynę, która mogłaby powalczyć z najlepszymi.

Nasz bardzo „usportowiony” oldboy (tenis), Zygmunt Ćwiąkała (syn Marcjanny z Giyrów-Piotrowskich), lat 82, po pewnych perypetiach ze zdrowiem, wraca do „gry”. Oczywiście, w swojej kategorii wiekowej (80+). W swoim telefonie z podziwem i dumą wypowiadał się o obecnym stanie polskiego tenisa – Iga Świątek, pierwsza rakieta świata (w rankingu żeńskiego tenisa), zwyciężczyni w pucharach „wielkiego szlema”, Hubert Hurkacz, dziesiąta rakieta świata w rankingu tenisistów, zwycięzca poważnych turniejów. Nigdy tego nie było w historii polskiego tenisa. Z optymizmem patrzy także na nadchodzący sezon dla siebie.

 

 

ODESZLI OD NAS

Bogdan Błaszczycha-Piotrowski z Sanoka

4 lipca 2022 r. zmarł w wieku 63 lat Bogdan Błaszczycha-Piotrowski z Sanoka, syn Józefa Juniora i Leokadii z Owoców. Bogdan urodził się w 1959 r., żonaty był z Michaliną (nie znamy nazwiska), z którą miał dwoje dzieci, Annę i Daniela. Nie utrzymywał bliższych kontaktów z rodzinami sanockich Błaszczychów-Piotrowskich. Pochowany został na cmentarzu w Sanoku.

Jerzy Kucharski z Sanoka, prawnuk Katarzyny Szum-Piotrowskiej

16 lutego 2022 r. zmarł w Sanoku, w wieku 66 lat Jerzy Kucharski, syn Stefana Kucharskiego i Alfredy z Pielechów, prawnuk Katarzyny z Szumów-Piotrowskich Daszyk. Jerzy urodził się w 1956 r., żonaty był z Grażyną Żołnierczyk, nie mieli dzieci. Pochowany został na cmentarzu w Strachocinie, obok babci Małgorzaty.

NOWINY GENEALOGICZNE

8 czerwca 2022 r. w Lublinie urodził się Gabriel Wenanty Woźniak, syn Marceliny, wnuczki Michaliny z Błaszczychów-Piotrowskich z Sanoka, i Marcina Woźniaka. Informację o tym pięknym wydarzeniu otrzymaliśmy od mamy Marceliny (babci małego Gabriela), Róży z Ławrynowiczów Nebesio, żony Jana, syna Michaliny z Błaszczychów-Piotrowskiej. Przy okazji tej informacji Róża podaje kilka informacji (po raz drugi, ale wcześniejsze „zagubiły” się w „redakcji” „Sztafety”) o swoim zięciu Marcinie. Marcin Woźniak urodził się 18 maja 1978 r. Ukończył dwa kierunki z tytułem magistra: filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim (KUL) oraz fizykę techniczną o specjalizacji optometria na Politechnice Częstochowskiej. Od 11 lat świadczy usługi optometryczne w zakresie badania i diagnostyki wad i zaburzeń narządu wzroku. Jednocześnie, Róża prostuje także dane dotyczące małego Jana Kazimierza Króla, wnuczka swojej szwagierki Alicji Dziuban - Jan Kazimierz Król, syn Katarzyny z Nebesiów i Michała Królów, urodził się w Warszawie 28 listopada 2021 r. (a nie 23 listopada). Pani Różo, dziękujemy za te informacje i przepraszamy wszystkich zainteresowanych za nasze pomyłki, niestety, zdarzają się nam dość często.

*       *       *

10 sierpnia 2022 r. w Oleśnie Śl. na Opolszczyźnie odbył się ślub Bartosza Marka Kowalczyka (ur. 15.10.1989 r.), wnuka Anny z Błaszczychów-Piotrowskich, syna Ewy i Marka Kowalczyków, z Moniką Bartoszek (ur. 18.11.1995 r. w Świerszczu koło Olesna. Monika jest z zawodu dietetyczką, prowadzi własną firmę „Healthy Belly”. Bartosz ukończył studia prawnicze, jest radcą prawnym, prowadzi własną kancelarię prawną w Oleśnie. Często odwiedza swoich rodziców w Wojciechowie pod Olesnem.

*       *       *

Od pani Haliny Radwańskiej z Jaćmierza otrzymaliśmy ciekawe dane genealogiczne i nie tylko: Balbina Berbeć-Piotrowska (ur. 10.06.1882 r.), córka Marcina i Marianny Kucharskiej wyszła za mąż za Feliksa Radwańskiego (ur. 25.04.1878 r.), syna Stefana (Szczepana) i Genowefy Woytowicz. Ślub odbył się w Strachocinie. Balbina i Feliks mieli troje dzieci w Strachocinie: Władysława (ur. 2.11.1904 r.), Zofię (ur. 21.12.1908 r.) i Jadwigę (ur. 23.12.1910 r.). Po I wojnie światowej Radwańscy przeprowadzili się do Jaćmierza, gdzie mieli jeszcze dwoje dzieci, chłopców: Tadeusza (ur. 13.02.1922 r.) i Stanisława (ur. 6.08.1924 r.). Feliks Radwański zmarł 24.03.1937 r., Balbina zmarła 8.08.1948 r. Obydwoje zmarli w Jaćmierzu, gdzie zostali pochowani. Ich syn Władysław ożenił się (ślub 24.10.1934 r.) z Marią Stączek (ur. 13.10.1906 r.), córką Józefa i Marii Malik z Jaćmierza. Władysław i Maria mieli pięcioro dzieci: Wiesławę (20.11.1935 r., wyszła za mąż za Mieczysława Witka), Zbigniewa (ur. 12.12.1937 r.), Andrzeja (ur. 29.10.1940 r.), Stanisława (ur. 29.06.1943 r.) i Józefa (ur. 22.05.1946 r.).

Córka Balbiny i Feliksa Radwańskich, Jadwiga wyszła za mąż za Kazimierza Człowiekowskiego, urodzonego 13.01.1909 r. w Krośnie. Ślub odbył się 16.10.1943 r. Kazimierz w młodości studiował prawo na Uniwersytecie Lwowskim, był aktywnym działaczem ZMW „Wici” i Stronnictwa Ludowego. W 1941 r. w Krośnie wstąpił do organizowanej przez Józefa Czuchrę „Orskiego” grupy dywersyjnej Narodowej Organizacji Wojskowej, która weszła w skład Armii Krajowej.Był zastępcą dowódcy ds. organizacyjnych oddziału partyzanckiego OP-11. Walczył w akcji „Burza” na terenie inspektoratu jasielsko-krośnieńskiego AK. We wrześniu 1944 r. został wybrany do Powiatowej Rady Narodowej w Krośnie i otrzymał funkcję kierownika referatu ogólnego starostwa powiatowego. 1 listopada 1944 r. został aresztowany za przynależność do AK i przekazany w ręce sowieckiego NKWD. Został zesłany do łagru w Borowiczach, a następnie przeniesiony do łagru w Świerdłowsku. Do Polski powrócił pod koniec 1947 r. Po dojściu do zdrowia włączył się w legalną działalność polityczną Stronnictwa Ludowego i Związku Byłych Uczestników Walki z Faszyzmem o Niepodległość i Demokrację (ZBOWID). W 1949 r. został ponownie wybrany radnym Powiatowej Rady Narodowej w Krośnie. W lipcu tego roku został zatrzymany przez milicję pod pretekstem nieprzychylnych dla władz komunistycznych wypowiedzi i przekazany w ręce Urzędu Bezpieczeństwa. Zdołał zbiec z siedziby PUBP w Krośnie i odtąd ukrywał się przed władzami bezpieczeństwa na terenie powiatów krośnieńskiego i brzozowskiego. Współpracował z uczestnikami konspiracji niepodległościowej, zarówno z członkami WiN, narodowcami, jak i ludowcami. W niedzielę wielkanocną 18 kwietnia 1954 r. został ciężko ranny podczas obławy zorganizowanej przez MO, UB i WP w Korczynie. Rannego przewieziono do Polikliniki WUBP w Rzeszowie, gdzie mimo operacji zmarł 19 kwietnia 1954 r. Jadwiga zmarła w Krośnie 20.08.1988 r.

W Jaćmierzu zamieszkała także młodsza siostra Balbiny, córka Marcina i Marianny Kucharskiej, Cecylia Berbeć-Piotrowska (ur. 22.03.1896 r.). Cecylia wyszła za mąż za Henryka Jakiela (ur. 12.10.1891 r.), wdowca, syna Wojciecha i Kunegundy Stączek. 15.06.1933 r. urodziła im się córka Janina Maria, która w 1957 roku wyszła za mąż za Władysława Szychowskiego. Cecylia Jakiel zmarła 27.02.1938 r. w Jaćmierzu.

 

 

LISTY OD CZYTELNIKÓW

Z uroczego podgórskiego (a może jednak górskiego już?) Grybowa otrzymaliśmy od Józefa Frynia-Piotrowskiego ciekawy (jak zawsze) list, w którym opisuje m. in. pracę swojego ojca Jana na Kopalni Strachocina. Warto przytoczyć ten fragment listu w całości: „…Wracając do mojego Taty - pracował na kopalni od zakończenia wojny, początkowo jako „listonosz” - ponieważ dostarczał codzienne raporty z Kopalni do dyrekcji w Sanoku. Po prostu codziennie po południu drałował ze Strachociny do Sanoka i z powrotem (my z młodości też to znamy). W latach 50-tych i 60-tych (do momentu przejścia na emeryturę) pracował jako operator pól gazowych tzn. chodząc od szybu do szybu sprawdzał ciśnienie gazu w danym otworze. Jeśli było za wysokie, to wypuszczał w powietrze, stąd często widziane popielate chmurki, czasem płonące (samo-zapały) nad kopalnianym lasem. Przez krótki okres pracował na trzy zmiany w gazoliniarni, tam gdzie skraplano gaz i wytwarzano paliwo lotnicze. Pamiętasz - jak dodawaliśmy gazoliny do lampy gazowej żeby jaśniej świeciła? Trzeba przyznać, że nasi Ojcowie byli solidnymi pracownikami i czasem z okazji jakiegoś tam „lecia” otrzymywali nagrody. Jako 10-letni chłopak (to pamiętam) czytałem książkę o Leninie, którą Ojciec dostał w nagrodę, a do dzisiaj mam niemiecki (NRD-owski) zegarek firmy Ruhla którymi honorowano odchodzących na emeryturę. Niedługo cieszył się tą zasłużoną emeryturą, gdyż jak większość pracowników kopalni, którzy przez lata wdychali bezwonny gaz, chorując na płuca, za wcześnie odszedł”. List Józefa był przesłany do redaktora (szkolnego kolegi), stąd ta osobista forma. Oczywiście Józef serdecznie pozdrawia całą „redakcję” Sztafety, pisze z troską o wojnie na Ukrainie (swego czasu podróżował tam turystycznie, opisał to w swojej relacji na łamach „Sztafety”), ma nadzieję na szczęśliwe dla Ukraińców zakończenie tej wojny.

Sympatyczny list otrzymaliśmy od pani Jadwigi Fryń-Piotrowskiej z Głogowa, wdowy po Zdzisławie (dla mnie Ździsku). Co prawda, wytyka nam pewne zaniedbania (drobne) we wprowadzaniu poprawek do drzewa genealogicznego Fryniów-Piotrowskich, ale poza tym pisze, że zawartość „Sztafety” jest ciekawa, należy ją kontynuować jak najdłużej. Pani Jadziu, o „odejściu” od nas pani Lucyny Fryń-Piotrowskiej, z domu Olczyk, żony Stanisława (pani teściowej) pisaliśmy w „Sztafecie” nr 27 z 2018 r. Pani Lucyna zmarła 15 czerwca 2018 r. I ta informacja jest odnotowana w naszym „drzewie” genealogicznym Piotrowskich ze Strachociny. Przepraszamy za to, że tej informacji zabrakło na zamieszczonym w poprzednim numerze „Sztafety” „drzewku” potomków Stanisława Juniora Frynia-Piotrowskiego, syna Wojciecha. Oczywiście, w liście są także pozdrowienia pani Jadwigi dla „redakcji” „Sztafety”. Pani Jadwigo, dziękujemy za list i pozdrawiamy.

Od naszej stałej (!) korespondentki, Haliny Radwańskiej z Jaćmierza, żony Anatola Radwańskiego, wnuka Anieli z Fryniów-Piotrowskich, otrzymaliśmy długi, bardzo ciekawy list z danymi do naszego „drzewa” genealogicznego Potomków Stefana I Piotrowskiego ze Strachociny. Pani Halino, bardzo dziękujemy za ten list i za inne, bardzo liczne informacje (i kopie dokumentów) przesłane nam wcześniej. Mamy nadzieję na dalszą współpracę. Panią, jako żonę wnuka Anieli z Fryniów_Piotrowskich, uważamy „z automatu” za członka (może członkinię?) naszego Stowarzyszenia Piotrowskich ze Strachociny (to „skrót” od Stowarzyszenia Potomków Stefana Piotrowskiego). Dziękujemy i pozdrawiamy.

Bardzo obszerny i ciekawy list otrzymaliśmy od Róży Nebesio z Sanoka, żony Jana Nebesio, syna Michaliny z Błaszczychów-Piotrowskich. Róża Przesłała nam mnóstwo informacji o swojej rodzinie. Przede wszystkim najważniejszą – o urodzeniu wnuka Gabriela Wenantego Woźniaka. Sprostowała pewne nasze pomyłki genealogiczne, po raz drugi podała nam informacje o swoim zięciu Marcinie Woźniaku. Wszystkie powyższe informacje zamieściliśmy wcześniej w Nowinach genealogicznych. Oprócz tego poinformowała nas o wzmiance w „Tygodniku Sanockim” o naszym Zjeździe Piotrowskich w Strachocinie, a także o swoim „odkryciu”, że jej kolega z klasy w sanockim „ogólniaku” nr 1, Zbyszek Piotrowski, to Zbigniew Giyr-Piotrowski ze Strachociny, syn Tadeusza i Marii Karasek. Na koniec Róża opisuje udział swój i męża Jana w dwóch imprezach, które miały miejsce w tym roku w Gdyni, a podczas których razem z Janem mieli zaszczyt być udekorowanymi odznaczeniami państwowymi – Medalem 40-lecia Solidarności Walczącej (obydwoje) oraz Medalem 100-lecia Odzyskania Niepodległości i „Drzwiami do Wolności” (Jan). Więcej o tych uroczystościach piszemy w Rozmaitościach. Pani Różo, gratulujemy Państwu odznaczeń i dziękujemy za obszerną relację.

Nie list, tylko dłuższą rozmowę „otrzymaliśmy” od Tadeusza Winnickiego, syna Zofii z Wołaczów-Piotrowskich, ze Śląska. Tadeusz (lat 84) przekazał nam wiele informacji rodzinnych, zarówno tych smutnych (choroba żony, problemy siostry w Sokółce na Podlasiu ze wzrokiem), jak i radosnych, pogodnych. Wnuczka Tadeusza Olga (ur. 2003 r.) zdała pięknie maturę (z języka polskiego otrzymała 100 pkt. na 100 możliwych). Została przyjęta na Uniwersytet Śląski, na studia w zakresie organizacji i zarządzania w dziedzinie telewizji, filmu, teatru i innych instytucji tego typu. Planowała studia za granicą, doskonale zna angielski, ale została jednak w Polsce, przy rodzinie. Zięć Tadeusza, Tomasz Mrowiec (52 lata), mąż córki Sabiny, informatyk, jest współwłaścicielem firmy, która została zaangażowana w obsługę informatyczną Mistrzostw Świata w piłce nożnej w Katarze. Bratanek Tadeusza, Piotr Winnicki, syn Antoniego i Stefanii Winnickich, ożenił się z Mariolą, znajomą od dawna, jeszcze z okresu kiedy Winniccy (młodsi) mieszkali w bloku. Starsza z sióstr Tadeusza, Aniela Kucharska ze Strachociny, 6 grudnia br. ukończy 92 lata. Mieszka sama, odwiedzana często przez córkę Alinę z Krakowa i syna Andrzeja z Krosna. Tadeusz pozdrawia „redakcję”, dziękował za „Sztafetę”, ma nadzieję, że będzie się jeszcze długo ukazywała, ma także nadzieję, że spotkamy się za niecałych pięć lat na Zjeździe w Strachocinie. Tadeusz, bardzo dziękujemy za telefon, informacje, pozdrowienia i Twoje sympatyczne nadzieje.

Od pana Macieja „Maki” Wieczorka, wnuka Cecylii Fryń-Piotrowskiej, otrzymaliśmy bardzo ciekawe listy na temat jego bliższych i dalszych przodków. Zamieszczamy je z naszym krótkim komentarzem: 1) „Witam! Moi dziadkowie to Michał Piotrowski ur. w Strachocinie 01.09.1900 i Cecylia Piotrowska ur. 17.05. 1911. Pod koniec lat 20-tych, w ramach polonizacji Ukrainy Zachodniej, wyjechali do Brzuchowic koło Lwowa. Mój dziadek walczył we wszystkich wojnach. W pierwszej i polsko-bolszewickiej w Hallerczykach a w drugiej pod Stanisławowem dostał się do niewoli sowieckiej, skąd powrócił krótko przed wojną niemiecko-sowiecką. W 1944 wyjechali (uciekli przed prześladowaniami) do Poznania (Czarnków) gdzie w 1945 r. urodziła się moja mama a następnie osiedlili się we Wrocławiu, gdzie w 1967 r. urodziłem się ja Maciek Maka Wieczorek. Pozdrawiam”. 2) „Dziękuję za odpowiedź. Czuje się zaszczycony. Czuję się wzruszony. Ponieważ, jak przeczytałem, nie zachowały się informacje o śmierci Jana i Julianny, pragnę przekazać to co wiem: Jan zginął w pierwszej wojnie światowej. Nie wiem kiedy i nie wiem w jakiej armii służył, ani za co i o co walczył. Pamiętam zaledwie opowieść babci Celi o jej jedynym wspomnieniu związanym z ojcem, kiedy ten wychodził na wojnę: twardy, sztywny i ostro pachnący materiał munduru. Jan wziął ją na ręce, ucałował i wyszedł, aby zginąć w absurdalnych i bezsensownych mordach i rzeziach planowanych przez królów, cesarzy, arystokratów i rewolucjonistów. Juliannę, moją prababcię poznałem. Była malutką, zasuszoną staruszką pachnącą octem jabłkowym, piwnicą i strychem. Trochę się jej bałem, bo była milcząca i nie okazywała zwykłej życzliwości dla dzieci. A jednak pamiętam bajkę, którą mi opowiadała, 0 rybaku nad Morzem Czerwonym ... a raczej pamiętam tylko, że mi ją opowiadała, samej bajki nie pamiętam. Prababcia Julianna umarła we Wrocławiu w wieku 96 lat w 1976. Babcia Cela i dziadek Michał (czy można odnaleźć jego historie?) na przełomie lat 20/30-tych wyjechali ze Strachociny do Brzuchowic k. Lwowa. Urodziły im się dzieci: Jadwiga, Bronisław, Janusz, Stanisław i Elżbieta (moja mama). Jadwiga, Janusz, Stanisław nie żyją. Bronisław (mój chrzestny) ma już ponad 90 lat i moja mama (lat 77) żyją. Pozdrawiam serdecznie”.

Panu Maćkowi odpowiedzieliśmy, że o jego pradziadkach, Janie Fryniu-Piotrowskim, synu Antoniego, i Juliannie z Michalskich, oraz ich dzieciach urodzonych w Strachocinie, mamy trochę informacji, ale o dalszych potomkach bardzo skąpe, o potomkach babci Cecylii prawie żadne. Panie Maćku, bardzo dziękujemy za te ciekawe informacje, mamy nadzieję, że te podziękowania dotrą do Pana – nie mamy Pana adresu mailowego.

Kolejne ciekawe listy otrzymaliśmy od Łukasza Radwańskiego, wnuka Romana Radwańskiego urodzonego w Strachocinie, potomka „po kądzieli” Stefana I Piotrowskiego ze Strachociny. Jego przodkiem był Józef Radwański, żonaty z Katarzyną Radwańską z domu Piotrowską, córką Stanisława. Być może także prapradziadek Łukasza, Jan Radwański, żonaty był z Joanną Piotrowską, ale to nie jest pewne. Oto pierwszy list: „Jestem Łukasz Radwański wnuk Romana Radwańskiego ur. 07.02.1934 w Strachocinie. Ostatnio zacząłem interesować się historią swojej rodziny i trafiłem na Pańskie opracowania (jestem pod wrażeniem ogromu pracy, jaka w tej materii została wykonana). Jeżeli jest Pan zainteresowany rozbudową tej gałęzi drzewa genealogicznego, to służę pomocą. Jeżeli ma Pan jakieś informacje odnośnie moich przodków albo gdzie można je znaleźć m.in. czym się zajmowali lub gdzie służyli to byłbym bardzo wdzięczny, gdyby Pan się podzielił tą wiedzą. ...”

I drugi list: „... Nawet nie wie Pan jak się cieszę, że Pan odpisał. Ogólnie historia, rodzina, tradycja to jest moja pasja od dzieciństwa i u mnie wszystko się wokół tego dzieje. Zawsze pytałem dziadka, rodziców czy resztę mojego starszego pokolenia o naszą historię i pochodzenie. Wojna na Ukrainie spowodowała, że po 40 latach odezwała się nasza rodzina od strony babci, że żyją i potrzebują pomocy. Ogólnie dziadek Roman (zmarł w 2018 r.) miał 3 braci i siostrę, która zmarła jako chyba roczne dziecko (jej grób jest w Strachocinie). Dziadek Roman ożenił się w Nowosielcach po drugiej stronie lasu i tam rozwijała się nasza część rodziny. Pamiętam jeszcze z opowieści, że pradziadek walczył w legionach i mieliśmy kiedyś pamiątki (ale jak to w życiu bywa gdzieś zaginęły). I właśnie te wątki z naszej historii chcę ustalić. Mój tato jest emerytowanym pułkownikiem Wojska Polskiego, brat (Adrian 33l.) służy w Krakowie w stopniu kapitana, ja (Łukasz 34l.) służę w Policji. Wujek Ryszard jest inżynierem w WSK Krosno, Ciotka Urszula prowadzi sieć placówek służby zdrowia na terenie Gminy Zarszyn. Jedyną osoba, która z naszej gałęzi znamy w Strachocinie jest Zygmunt Radwański (kuzyn dziadka, którego dziadek przed śmiercią kazał odnaleźć i utrzymywać kontakt). Pozdrawiam – Łukasz Radwański.” Panie Łukaszu, jesteśmy bardzo zadowoleni, że Pan, mimo młodego wieku, zainteresował się swoimi przodkami pochodzącymi ze Strachociny. To nie jest częste wśród młodych ludzi. Pozdrawiamy, dziękujemy za listy i liczymy na dalszą współpracę w ramach pana pasji.

Jak zwykle, od naszej „redakcyjnej” koleżanki, Małgorzaty Dąbrowskiej z Sanoka, córki Władysławy z Błaszczychów-Piotrowskich, otrzymujemy systematycznie listy z wiadomościami nie tylko z Sanoka. W ostatnim okresie poruszała najróżniejsze sprawy. Ogromną suszę w lecie w Sanoku – najbliższy jej domu Potok Płowiecki zupełnie wysechł, a przez San można było przejść suchą stopą po kamieniach. Pandemia covid 19 ciągle nie odpuszcza. W Strachocinie na Bobolówce odbywają się piękne uroczystości z udziałem licznej rzeszy pielgrzymów. Ksiądz prałat Niżnik buduje bardzo ciekawą kaplicę.

Małgorzata przekazała nam także informację o zakończeniu pierwszego etapu prac przy Izbie Pamięci w Strachocinie i link do informacji na ten temat w Internecie. Przekazała nam także informację o śmierci i pogrzebie kuzyna Bogdana Błaszczychy-Piotrowskiego, w którym wzięła udział, a także inne wiadomości rodzinne. Piękne zdjęcia przesłała nam z wyprawy do Krynicy. Dwa z nich zamieszczamy tutaj. Jest zachwycona Krynicą, piękną, kolorową, czystą. Pani Małgorzato, dziękujemy za wszystkie przesyłki, oczywiście, liczymy na dalsze, jak zawsze.

     

 

 

ROZMAITOŚCI

1. „W Objęciach muzycznej pasji”

„Dzieło życia” ks. prałata Kazimierza Piotrowskiego „z Kowalówki”

Jak pisaliśmy w poprzednim numerze „Sztafety pokoleń” (nr 29) ksiądz prałat Kazimierz Piotrowski „z Kowalówki” w zeszłym roku (A.D. 2021) wydał swoje prawdziwe „dzieło życia” - wspaniałą książkę pt. „W objęciach muzycznej pasji - Chór Parafialny Cantate w Iwoniczu 1974 - 2015”. Ksiądz Kazimierz, wieloletni proboszcz parafii Iwonicz (obecnie emeryt, ksiądz-rezydent w Iwoniczu), był założycielem chóru, jego dyrygentem i jego prawdziwym spiritus movens („motorem”).

W swoim opracowaniu, pięknym, obszernym (205 str.), ilustrowanym wieloma zdjęciami, w tym wiele dużych, kolorowych, przedstawił nie tylko historię chóru w latach 1974 - 2015, czasie w którym prowadził go i był jego dyrygentem, ale przede wszystkim dał wielowymiarowy obraz tego chóru.

Główną częścią tego wspaniałego opracowania jest opis repertuaru chóru i wkład ks. Kazimierza w jego powstawanie. Ks. Kazimierz z ogromną determinacją szukał i zdobywał utwory wysokiej klasy, bardzo często prawdziwe arcydzieła muzyki światowej, stawiając zarówno chórzystom jak i sobie, jako dyrygentowi, bardzo wysokie, nieraz bardzo trudne wymagania. Iwonicki Chór „Cantate” ma w swoim reperaturze blisko 200 utworów najróżniejszego rodzaju. W ogromnej większości są to pieśni o treści religijnej, ale są także i inne pieśni, świeckie, patriotyczne, ludowe. 47 z nich to kolędy, 22 utwory to pieśni wielkanocne, ponad 100 to inne pieśni religijne. Pieśni jednoznacznie świeckich jest tylko 22, w tym 20 pieśni patriotycznych. Wykazy tych utworów (nie pełne), w podziale tematycznym i porządku alfabetycznym, sporządzone przez absolwentów uczelni, Jolantę Gazdę i Dawida Klimkowskiego, znajdują się w książce.

Z tej dużej ilości utworów ks. Kazimierz wybrał jedynie 41, które przedstawił szerzej - zarówno historię wprowadzenia ich do repertuaru chóru jak i ich teksty (często własnego autorstwa lub przekładu z innego języka) i zapis nutowy. Oczywiście, dobór tych utworów nie jest przypadkowy. Są to utwory mu bliskie. Nie oznacza to, że inne utwory z repertuaru nie są mu bliskie, ale te są mu bardzo bliskie. Wśród nich są też bardzo różne, podobnie jak w całym repertuarze chóru. Zapewne najciekawszą grupę stanowią arcydzieła wybitnych kompozytorów: G. F. Haendla, J. S. Bacha, L. von Beethovena, J. Haydna, R. Wagnera, G. Verdiego. Kilka z nich zachwyciły ks. Kazimierza, kiedy słuchał je w wykonaniu słynnego amerykańskiego chóru mormońskiego The Mormon Tabernacule Choire (często z towarzyszeniem Orkiestry Filadelfijskiej), zdaniem autora jednego z najwybitniejszych chórów świata. Są to utwory G. F. Haendla: Largo z opery „Kserkses”, arie Alleluja! Amen! i Sing unto God, obydwie z oratorium „Juda Machabeusz”. Ks. Kazimierz opisuje problemy ze zdobyciem partytury tych utworów. Polskie słowa ułożył osobiście, albo na podstawie psalmów biblijnych, albo zupełnie własne (w Alleluja! Amen!). Swoje słowa podłożył także do innych utworów (z tej „41”) w wykonaniu chóru Mormonów - „Holy, holy, holy …” i Pasterzem mym Pan jest”.

Polskie słowa ułożył ks. Kazimierz także do utworu Ludwika von Beethovena „Alleluja Camper” z Oratorium „Chrystus na Górze Oliwnej”. Partyturę zaś przywiózł z Kanady, od dyrygenta Tady Górskiego, znajomego przyjaciół księdza. Także swoje własne słowa ułożył ks. Kazimierz do słynnego utworu G. Verdiego „Coro di schiavi” z opery „Nabuco” (znana także jako „Va pensiero”). Utwór ten znany jest powszechnie w Polsce jako „Pieśń niewolników”, śpiewają ją Żydzi w niewoli egipskiej. Swoje własne słowa ułożył ks. Kazimierz także do pięknego chorału J. S. Bacha „Jezu, blebet meine freunde” (w oryginale słowa niemieckie) oraz do słynnej pieśni Amazing Grace (dosłownie „Zdumiewająca łaska”) znanej także pod tytułem „Cudowna Boska łaska". Jest to znana powszechnie pieśń religijna śpiewana we wszystkich kościołach chrześcijańskich (głównie protestanckich, ale nie tylko). Autorem jej jest John Newton (nie mylić z Izakiem, słynnym fizykiem!), z biegiem czasu stała się jednym z hymnów patriotycznych Stanów Zjednoczonych. Nagrywało ją wielu wybitnych muzyków i piosenkarzy, ostatnio zrobił to, z doskonałym efektem, żeński zespół irlandzki Celtic Woman. Ks. Kazimierz ułożył dla chóru własne słowa do tej pieśni, lepiej oddające treść angielskiego oryginału niż dotychczasowe polskie teksty. Swój tekst podłożył także do „Marsza weselnego” - arii z opery „Lohengrin” Ryszarda Wagnera.

Oprócz tych, znanych powszechnie utworów, wśród wybranej „41” znalazły się także zupełnie inne utwory, z różnych powodów bliskie autorowi. Głównie przez własny, nowy polski tekst, ale także dzięki nietypowym okolicznościom ich pozyskania. Ciekawym przykładem może być pieśń zamieszczona pod tytułem „Panie Jezu, Królu, Boże nasz”, której melodię zapożyczył od Greko-katolików z Krempnej na Łemkowszczyźnie, z ich pieśni „Wicznaja pamjat”, śpiewanej przy składaniu zmarłego do grobu. Oczywiście, polskie słowa są dziełem ks. Kazimierza. Innym przykładem może być utwór „Aloha - oe”. Hawajskiej melodii ks. Kazimierz nadał charakter religijny przez podłożenie swojego tekstu, tak aby wykonywać piękną pieśń także w kościele. Podobnie zrobił z „Serenadą” F. Schuberta, ludową piosenką włoską „La Montanara” i słynną piosenką „Moon River” z filmu „Śniadanie u Tifany’ego”. Śpiewała ją tam Audrey Hepburn zdobywając Oskara. Polskie, swoje słowa napisał także do pięknej pieśni „Time to Say Goodby” wykonywanej wspaniale przez Bocelliego.

W wybranej „41” znalazły się także kolędy ze słowami ks. Kazimierza: „Kołysanka Marii Panny” (komp. J. Drzewoski, tekst częściowo Leon Schiler), „In Night’s Dim Shadows Lying”, oraz „Dziecię Marii”, a także inne pieśni mniej znanych autorów, ale w jakiś sposób bliskie dyrygentowi. Jedną z nich była pieśń japońska „Tyle zbawczych słów” zasłyszana w Strachocinie od zakonnic Zgromadzenia Sióstr Rycerek Niepokalanej, oczywiście, ułożył do niej tekst polski w miejsce japońskiego. Ostatnim utworem w tej „41” jest pieśń „Jubilat - 90 lat życia”, w którym do melodii Seweryna Krajewskiego ze znanego ks. Kazimierzowi bardzo dobrze zespołu Czerwonych Gitar ułożył urocze słowa dla Jubilata obchodzącego 90-te urodziny.

Ks. Kazimierz często miał problem ze znalezieniem partytury utworów, które mu się podobały, z przygotowaniem ich do wykonania chóralnego. Pomagali mu w tym znajomi i przyjaciele z „branży”, których z biegiem czasu miał bardzo wielu, nie tylko w Polsce, ale i za granicą. Niektórych wymienia w swojej książce, byli to m.in. Stanisław Król ze Stalowej Woli, Leszek Gazda (parafianin z Iwonicza), Eligiusz Szczepaniak z Poznania, dyrygent Chóru Nauczycieli im. Kurpińskiego, ks. Adama Litwina z Bawarii, Józef Homik z Chicago, ks. Jan Burczyk z Kanady, Bartosz Jakubczak z Warszawy (Sanoczanin z pochodzenia).

Następną częścią dzieła ks. Kazimierza jest rozdział „Echo koncertów - występy, działalność koncertowa”. Niestety, zawiera on wykaz tylko ważniejszych koncertów Chóru „Cantate” w ciągu 40 lat - w sumie było ich 128. Ale ks. Kazimierz zaznacza, że ten wykaz jest daleko niepełny. Oprócz tych koncertów chór prowadził swoją podstawową działalność uświetniania liturgii mszalnej w iwonickim kościele parafialnym. Chór występował ze swoimi koncertami w najróżniejszych miejscach i z różnych okazji. Siłą rzeczy najwięcej koncertów dawał w najbliższej i dalszej okolicy, od Bieszczadów (Myczkowce) po Duklę. Było ich ok. 100, głównie w rodzinnym Iwoniczu i sąsiednim Iwoniczu Zdroju (także dwa razy wymieniona jest Strachocina - było więcej!). Oprócz tego koncertował, z różnych okazji, w innych miastach woj. podkarpackiego i w całej Polsce - Rzeszowie, Łańcucie, Kaliszu, Katowicach, Krakowie. Zapewne najważniejszym wydarzeniem w historii chóru był właśnie jego występ z kolędami w XXVIII Katedralnym Koncercie w katedrze na Wawelu 27 grudnia 2009 r. (plakat koncertu na zdjęciu powyżej). Chór koncertował także za granicą, najczęściej w Stropkowie na Słowacji (trzykrotnie). Także w Preszowie, Kieźmarku i Świdniku. Był także z koncertem w zaprzyjaźnionej dzielnicy Budapesztu. Te dalsze wyjazdy to były wyjątkowe wydarzenia - w Rzeszowie był to przegląd chórów diecezji przemyskiej, w Kaliszu - III Wielkopolskie Spotkania Chórów kościelnych, w Katowicach - nagranie dla TVP, Kilkakrotnie chór brał udział w Przeglądzie Chórów Kościelnych i Cerkiewnych w kościele OO. Bernardynów w Dukli, a także w Festiwalach Muzyki Organowej i Kameralnej „Ars Musica” w Iwoniczu i Iwoniczu Zdroju.


 
Jubileusz 35-lecia

Kolejne rozdziały książki to „Relacje i refleksje słuchaczy”, „Jubileusze Chóru „Cantate” i „odznaczenia, nagrody, wyróżnienia, podziękowania”. Jubileusz 25-lecia chóru „Cantate” i swojej posługi duszpasterskiej w Iwoniczu ks. Kazimierz opisał w swojej książce pt. „25 lat Chóru Parafialnego „Cantate” w Iwoniczu - 1974 - 1999”. Każdy z jubileuszy, 25-lecia, 30-lecia, 35-lecia i 40-ecia był obchodzony z dużym rozmachem, zapraszano na występy inne chóry, także z zagranicy: Chór Cyryla i Metodego ze Stropkowa na Słowacji (na 30-lecie) i węgierski chór dyrygentki Pasztot Instvanne „Varos Vegyeskara” (na 40-lecie). Były okolicznościowe przemówienia, podziękowania, nagrody, odznaczenia, także niespodzianki i zdjęcia. Powyżej zdjęcie z jubileuszu 35-lecia, na przednim planie ks. Kazimierz (z prawej) i prezes chóru Stanisław Kenar (z lewej). W tle piękne wnętrze zabytkowego kościoła w Iwoniczu.

Odznaczeń, wyróżnień, nagród i podziękowań, związanych z chórem „Cantate”, ks. Kazimierz otrzymał wiele, informacje o części z nich znalazły się w kolejnym rozdziale. W 1991 r. ks. Kazimierz, w imieniu chóru, odebrał Podziękowanie od ówczesnego arcybiskupa metropolity przemyskiego ks. Ignacego Tokarczu-ka za uświetnienie uroczystości beaty-fikacji biskupa Józefa Sebastiana Pelczara (kopia pisma obokj). W 2002 r. ks. Kazimierz otrzymał nagrodę Przewodniczącego Powiatu Krośnień-skiego Ziemskiego za całokształt twórczości w dziedzinie kultury (kopia aktu przyznania nagrody poniżej). W 2007 r. otrzymał odznaką honorową „Zasłużony dla Kultury Polskiej” przyznane przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. W 2010 r. ks. Kazimierz został „Honorowym Obywatelem Gminy Iwonicz Zdrój”. Akt nadania tytułu wręczył mu Przewodniczący Rady Miasta i Gminy Iwonicz Zdrój Stanisław Krukar.

Pod sam koniec książki ks. Kazimierz pisze skromnie krótko o sobie w rozdziale zatytułowanym „Autor o sobie” (więcej pisaliśmy o tym w „Sztafecie pokoleń” nr 3, w 2009 roku). Pisze o swoim zamiłowaniu do śpiewu od najmłodszych lat, wyniesionym z domu rodzinnego. Wspomina, że już w szkole podstawowej występował solo podczas różnych uroczystości, śpiewał także w chórze strachockich ministrantów. Także w szkole średniej w Sanoku występował w uczniowskim kwartecie wokalnym prowadzonym przez znanego miłośnika muzyki, nauczyciela wf-u w liceum, Artura Wójtowicza. Przez pewien czas śpiewał także w chórze parafialnym w Strachocinie. Mając niezłe śpiewacze doświadczenie już na I roku Seminarium dołączył do chóru seminaryjnego, gdzie występował w drugim tenorze. Szybko dostrzegł go dyrygent i zlecił mu prowadzenie tego głosu. Jako wikariusz, na placówce w Bachórcu, zdobywał pierwsze doświadczenia w pracy z chórem. Nie były łatwe, ale zahartowały go i nieźle przygotowały do kariery twórcy, dyrygenta i kierownika artystycznego chóru „Cantate” w Iwoniczu. Na koniec pisze, że czuje żal za utraconą możliwością pozostania operowym tenorem, solistą. I dodaje - niestety, czasu nie można wrócić …

 

2. Chwała bohaterom

Jak już wspominaliśmy w poprzednich zakładkach naszej „Sztafety” od pani Róży Nebesio z Sanoka otrzymaliśmy obszerny list (mailowy) z opisem imprez, w których Państwo Nebesiowie brali udział. Oddajemy głos pani Róży:

„... z okazji 40-lecia Solidarności Walczącej byłam na obchodach 22 - 24 czerwca br. razem z Jankiem dwa dni w Gdyni. Otrzymaliśmy tam oboje medal 40-lecia Solidarności Walczącej, a uro-czystości odbywały się w Zarządzie Portu Gdynia, zaś 24 VI 22 r. na strzel-nicy w Gdańsku skąd pojechaliśmy na dalszy ciąg do Warszawy, gdzie naj-pierw pomodliliśmy się przy grobie Kornela Morawieckiego na Powązkach. Uroczystości odbywały się przez ko-lejne dwa dni w Muzeum Żołnierzy Wyklętych i Więźniów Politycznych PRL na ul. Rakowieckiej 37. Tam Janek otrzymał z rąk ministra Ireneusza Zyski medal 100-lecia Odzyskania Niepodległości.

... Festiwal Filmowy NNW w Gdyni, na którym byłam razem z Jankiem trwał przez cztery dni - od 28 IX - 1 X 2022 r., a towarzyszyło mu ok. 200 wydarzeń. Dziennie uczestniczyliśmy w 4 - 6 z nich. Oglądaliśmy filmy m. in. „Jan Paweł II – znak sprzeciwu”, „Brigitte Bardot cudowna”, „Lokatorka”, „Żwirko i Wigura”. „15 dni chwały” czy o Franciszku Blachnickim i wiele innych co widzieliśmy. Po filmach były spotkania z reżyserami. Wszystko nam się podobało, a niesamowicie wzruszające - muszę jeszcze dodać – „Ostatni rozdział”, „Kwatera Ł”, teatr „Melduję Tobie Polsko - rotmistrz Pilecki” czy „Ina Benita”. „Dwa życia” na którym ciekły mi łzy. Ciekawe spotkania m. in. z Karoliną Maczek-Skillen wnuczką generała (zamierza na emeryturze osiedlić się w Polsce – w Solinie). Janek wspominał jej o pomniku gen. Maczka w Ustrzykach Dolnych oraz muralu tamże (o czym nie wiedziała) i brawurowej akcji z pociągiem pancernym w listopadzie 1918 r. dzięki czemu wyzwolono Ustrzyki Dolne z rąk Ukraińców. Na fot. (powyżej) Janek z wnuczką generała w sukience w maki.


 
Jubileusz 35-lecia

Po filmie „Ostatni rozdział” było spotkanie z reżyserem Tomaszem Łysiakiem (synem Waldemara) i weteranami: kpt. Flizakiem (najmłodszy żołnierz Andersa} - kapitan amerykański o sercu polskim jak o sobie mówi, oraz kpt. Władysławem Dąbrowskim, (mieszka w Gdańsku zdaje mi się, że we Wrzeszczu) którego oceniliśmy, że to jakieś oszustwo, bo nie mógł walczyć pod Monte Cassino - wydał nam się za młody, a okazało się, że jest starszy od kpt Flizaka i ma 98 lat. Dodaję zdjęcie (powyżej) ze spotkania po filmie „Ostatni rozdział” - siedzą od lewej: reżyser Tomasz Łysiak, kpt. Krzysztof Flizak, kpt. Władysław Dąbrowski i żona Mirosława Chojeckiego. Tak to i w czerwcu i na przełomie września i października w hotelu Mercure w Gdyni spędziliśmy noce przy dniach obfitujących w ważne wydarzenia.”

 

3. Strachocka Regionalna Izba Pamięci

Z artykułu z „Tygodnika Sanockiego”

Zakończono pierwszy etap jednej z największych i najbardziej spektakularnych inwestycji w Gminie Sanok! Nowo powstałe na bazie dawnej Regionalnej Izby Pamięci - Centrum Kultury i Tradycji Regionalnej w Strachocinie, to unikatowy budynek w skali województwa łączący tradycje i nowoczesność, prezentujący industrialny i kulturowy dorobek Ziemi.

W 1992 roku w Strachocinie utworzono Regionalną Izbę Pamięci. Dzięki zbiorom eksponatów i przedmiotów użytkowych z XIX oraz początku XX wieku miała ona za zadanie dokumentować i prezentować historię i tradycję nie tylko Strachociny ale także innych sanockich wsi. Zbiory umieszczono w budynku, którego powstanie datuje się na okres pomiędzy 1900 a 1925 rokiem oraz drugiego z 1952 r.


 
Stan budynków w 2019 r.

Obiekt położony w centrum wsi, od zawsze pełnił funkcje społeczne m.in. sali widowiskowej, świetlicy, biblioteki oraz sklepu. W późniejszym czasie obiekt pełnił rolę Izby Pamięci, który z każdym rokiem ulegał coraz większemu zniszczeniu i degradacji.

Projekt pn. “Przebudowa i adaptacja budynku Gminnej Izby Pamięci na Centrum Kultury i Tradycji Regionalnej w Strachocinie na terenie Gminy Sanok” zakładał wykonanie robót budowlanych w zakresie przebudowy, adaptacji i modernizacji zdegradowanej Regionalnej Izby Pamięci na nowoczesny obiekt przeznaczony na działalność kulturalną, będący wizytówką Gminy Sanok oraz ważnym miejscem na kulturowej mapie regionu i kraju.

W 2021 roku wykonano prace roz-biórkowe, podbicie i izolację fundamen-tów, warstwy podposadzkowe, montaż konstrukcji drewnianej, drenaż oraz część instalacji odgromowej. W bieżącym 2022 roku zakończono prace budowlane, instalacje centralnego ogrzewania, sanitarną i elektryczną, stolarkę oraz ślusarkę drzwiową i okienną. Główną salę wystawienniczą i antresolę wyposażono w klimatyzację, zaś cały obiekt w instalację fotowoltaiczną. Zagospodarowano także teren wokół obiektu. Powstał amfiteatr z ławkami, nowe nasadzenia, kosze na śmieci, stojak na rowery, a także specjalnie sygnowana, drewniana ławka “IZBA” przed głównym wejściem do budynku. Nowoczesnemu charakterowi obiektu w przyszłości będzie odpowiadała atrakcyjna i kompleksowa oferta kulturalna i edukacyjna, skierowana do mieszkańców ziemi sanockiej oraz turystów odwiedzających Strachocinę. Wykonawcą przebudowy jest firma “BORSTAR” Usługi Ogólnobudowlane Jerzy Borgosz.


 
Stan z października 2022 r.

 

4. Strachockie rody – Mieleccy

Kontynuujemy prezentację krótkich „portretów” rodów strachockich, które na przestrzeni wieków wchodziły w relacje małżeńskie z potomkami Stefana Piotrowskiego. Te „portrety” zostały sporządzone na podstawie materiałów zgromadzonych w okresie przygotowywania książki „Piotrowscy ze Strachociny w Ziemi Sanockiej – Genealogia rodu i najdawniejsze dzieje” i nie wykorzystanych w całości w tej książce. W żadnym wypadku nie roszczą sobie pretensji do miana monografii rodów, ale dla zainteresowanych mogą być ciekawe. Tym razem prezentujemy „portret” kolejnego ciekawego Strachockiego rodu – Mieleckich.

Mieleccy ze Strachociny

Mieleccy to stary ród strachocki, obecny w Strachocinie od ponad 250 lat. Prawdopodobnie Mieleccy, tak jak wiele strachockich rodów, przybyli do spustoszonej przez tatarskie najazdy okolicy Sanoka w drugiej połowie XVII wieku, ale do Strachociny zawitali trochę później, gdzieś w latach 50-tych XVIII wieku. Od tego czasu, niezbyt liczni, ale dość zamożni, cieszyli się we wsi zawsze powszechnym szacunkiem i uznaniem. Na przestrzeni lat wielokrotnie wchodzili w związki małżeńskie z potomkami Stefana Piotrowskiego, stąd bliskie relacje między tymi rodami. Dzisiaj, po latach masowych wyjazdów, zarówno Mieleckich jak i Piotrowskich w rodzinnej wiosce pozostała jedynie garstka.

Nazwisko Mielecki nie jest popularne w Polsce, legitymuje się nim zaledwie ok. 600 osób (Mielecki i Mielecka), mieszkających w różnych miejscach w całym kraju, w tym w powiecie sanockim aż 50 osób (trzecie miejsce w kraju!). Ród Mieleckich w Strachocinie to jeden z najbardziej tajemniczych przypadków, jeżeli chodzi o pochodzenie. Prawdopodobnie Mieleccy przywędrowali w okolice Sanoka w drugiej połowie XVII wieku uciekając przed pożogą, która ogarnęła południowo-wschodnie obszary Rzeczpospolitej, tak jak wielu innych ówczesnych Strachoczan. Ale w Strachocinie zjawili się prawdopodobnie dopiero w latach 50-tych XVIII wieku. Historycznie, Mieleccy to znany małopolski ród szlachecki, herbu Gryf, blisko spokrewniony z Branickimi. Pod koniec XVI wieku dobijali się, podobnie jak kuzyni Braniccy, do kręgu magnatów. Piastowali wysokie stanowiska, wojewodów, kasztelanów, Jan Mielecki, wojewoda podolski, osiągnął stanowisko marszałka wielkiego koronnego, a jego syn Mikołaj, także wojewoda podolski, został w czasach Stefana Batorego hetmanem wielkim koronnym. O wysokiej pozycji Mieleckich świadczyło także małżeństwo Mikołaja z Elżbietą Radziwiłłówną, córką Mikołaja Radziwiłła, znanego w historii jako „Czarny”, kanclerza i marszałka litewskiego. Nazwisko swoje Mieleccy wzięli od miasta Mielec, które było pierwotną siedziba rodu. Z biegiem czasu fortuna odwróciła się od Mieleckich, linia hetmańska wygasła i jej majątek przeszedł w obce ręce, inne gałęzie rodu, coraz liczniejsze z pokolenia na pokolenie, podupadły majątkowo. Warto jednak zaznaczyć, że jeszcze w połowie XVII wieku Mieleccy byli dzierżawcami królewskiej wsi Nowosielce, sąsiada Strachociny. Wielu Mieleckich szukało jednak swojego szczęścia w dalszych okolicach Rzeczpospolitej, na terenach dzisiejszej Ukrainy. Zostawali tam dzierżawcami lub zarządcami magnackich majątków, zaciągali się do służby wojskowej na kresach południowo-wschodnich Rzeczpospolitej. Katastrofa lat 50-tych XVII wieku, która dotknęła te tereny, była także życiową katastrofą dla wielu Mieleckich tam żyjących. Ratowali się ucieczką na zachód, do Ziemi Sanockiej. Po blisko stu latach jeden z uboższych Mieleckich postanowił osiedlić się w Strachocinie. W ten sposób Mieleccy stali się jedynymi spadkobiercami tradycji nieledwie magnackich wśród strachockiej „szlachty”. Oczywiście, nie ma żadnych dokumentów pisanych, które świadczyły by o statusie szlacheckim strachockich Mieleckich, ale mówi o tym tradycja rodzinna przechowywana we wsi, nie tylko w rodzinach Radwańskich, Kucharskich, Winnickich czy Piotrowskich, ale także Mieleckich. A także pewne zapisy w parafialnej „Księdze Metrykalnej”.

Najstarszym, znanym z Ksiąg Metrykalnych parafii Strachocina Mieleckim był Wawrzyniec Mielecki, żyjący w połowie XVIII wieku, żonaty z Anną. Majątek Wawrzyńca położony był w środkowej części wsi, po lewej stronie Potoku Różowego, na wprost siedzib Piotrowskich (dom nosił później, w czasach Galicji, numer 39). Ten majątek to była zapewne oddzielna dzierżawa, nie należąca do Giebułtowskich, dzierżawców Strachociny. W wykazie podatkowym z roku ok. 1790, obejmującym gospodarstwa płacące tzw. podatek rustykalny („wiejski”), nie ma gospodarstwa z domem nr 39, podobnie jak niektórych gospodarstw należących do Radwańskich i gospodarstwa z domem nr 47, należącego do Wojciecha Piotrowskiego. Te gospodarstwa, których nie ma w wykazie podatników płacących podatek „rustykalny” płaciły zapewne podatek w „taryfie” dominikalnej, przysługującej samodzielnym posiadłościom (posiadłościom szlachty i Kościoła). Świadczy to o innym statusie społecznym Mieleckiego. Wawrzyniec miał z Anną siedmioro dzieci: Sebastiana (ur. 8.01.1772 r.), Gertrudę Wiktorię (ur. 7.11.1773 r.), Wojciecha (ur. 1774 r.), Andrzeja (ur. 7.11.1776 r.), Andrzeja Franciszka (ur. 7.10.1779 r.), Stanisława (ur. 6.04.1788 r.) i Jana (ur. 14.08.1791 r.). Nie wiemy jak duże było gospodarstwo Wawrzyńca, ale musiał być gospodarzem znaczącym we wsi, świadczą o tym małżeństwa jego synów i córki.

Najstarszy syn Wawrzyńca, Sebastian, ożenił się z Marianną Konstancją Radwańską (ur. 16.02.1787 r.), córką Andrzeja i Agnieszki Daszyk. Ojciec Marianny, Andrzej, syn Macieja, był jednym z najbogatszych gospodarzy we wsi. Jego gospodarstwo w górnej części wsi (dom nosił nr 12) miało ok. 19 hektarów. Po ślubie młodzi zamieszkali w domu panny młodej, u Radwańskich. W małżeństwie doczekali się prawdopodobnie siedmioro dzieci: Agnieszki (ur. 27.11.1806 r.), Marianny (ur. 3.01.1813 r.), Szymona (ur. 7.10.1815 r.), Teresy (ur. 2.10.1818 r.), Jakuba Wawrzyńca (ur. 25.05.1822 r.), Magdaleny (ur. 28.03.1824 r.), i Bartłomieja (ur. 18.08.1826 r.). Ciekawe, że dzieci Sebastiana i Marianny rodziły się w domu nr 11 lub domu nr 12. Obydwa te domy należały do Radwańskich, Macieja Radwańskiego i jego potomków.

Synowie Sebastiana, Jakub i Bartłomiej, nie zostawili potomków w Strachocinie. Prawdopodobnie, jeżeli dożyli do wieku dorosłego to wyprowadzili się z rodzinnej wsi. W ich przypadku było to stosunkowo łatwo, w okolicy Strachociny mieszkało więcej Mieleckich, zapewne krewniaków Mieleckich ze Strachociny.

Syn Sebastiana, Szymon, ożenił się z Marianną Romerowicz (ur. 20.12.1825 r.), córką Andrzeja i Katarzyny. Szymon i Marianna nie doczekali się dzieci odnotowanych w strachockiej „Księdze Urodzeń”. Marianna zmarła 14.01.1862 r., po 12 latach małżeństwa, na „suchoty” (gruźlicę). Szymon zmarł 28.11.1880 r.

Najstarsza córka Sebastiana, Agnieszka, wyszła za mąż za Michała Galanta (ur. 6.09.1799 r.), syna Wojciecha i Marianny Cecuła-Błażejowskiej (nazwisko żony Wojciecha zapisywane było różnie w parafialnej „Księdze Urodzeń i Chrztów”, raz Cecuła, raz Błażejowska). Ojciec Michała, Wojciech, miał średnie gospodarstwo, ok. 7 hektarów, w środkowej części wsi. Dom Galantów nosił numer 41. Agnieszka urodziła Michałowi czworo dzieci: Juliannę (ur. 16.06.1830 r.), Teodora (ur. 28.10.1832 r.), Rozalię (ur. 31.08.1835 r.) i Elżbietę (ur. 20.02.1839 r.). Cała czwórka urodziła się w domu Radwańskich, nr 12, w górze wsi. Niestety, najstarsza córka, Julianna, zmarła jako mała dziewczynka, w wieku 11 lat.

Młodsza córka Sebastiana, Marianna, poszła śladem starszej siostry i wyszła za mąż za młodszego brata Michała, Franciszka Galanta (ur. 22.09.1803 r.), syna Wojciecha i Marianny Cecuła-Błażejowskiej. Marianna, podobnie jak siostra, urodziła także czwórkę dzieci: Teodora (18.11.1832 r.), Małgorzatę (ur. 10.06.1837 r.), Agatę (ur. 3.02.1842 r.) i Joannę (ur. 25.05.1850 r.). Dzieci Marianny i Franciszka urodziły się w domu Galantów, nr 41. Podobnie jak w przypadku kuzynki Julianny, najstarszy Teodor zmarł jako mały chłopiec, w wieku 9 lat. O dalszych losach dzieci Agnieszki i Marianny z Mieleckich Galant, tych którzy dożyli dorosłości, nie mamy informacji.

Z trzecią córką Sebastiana i Marianny, Teresą, sprawa jest dość niejasna. Prawdopodobnie, wzorem swojej ciotki Gertrudy (o niej później) nie używała swojego imienia, które otrzymała przy chrzcie. Imię Teresa było bardzo rzadkie w Strachocinie, Mieleccy „przywieźli” je ze sobą, na co dzień Teresę nazywano we wsi Franciszką i tak była zapisywana w „Księdze Chrztów” w kościele przy zapisach rodzonych dzieci. Teresa Franciszka wyszła za mąż za Michała Woźniaka (ur. 28.09.1803 r.), syna Antoniego i Agnieszki Stanik. Ojciec Michała, Antoni, był bogatym gospodarzem gospodarującym na gospodarstwie i domu nr 9 na samej górze wsi (w Bukowsku). Może już nie tak bogatym jak jego ojciec Jakub Antoszyk (Antoszyki zmienili nazwisko na Woźniak), bo swoje działy po Jakubie otrzymali bracia Antoniego, Tomasz i Jan, ale ciągle zaliczał się do bogatszych we wsi. Po ślubie Franciszka Teresa wprowadziła się do domu Woźniaków (nr 9). Urodziła pięcioro dzieci: Wojciecha (ur. 1837 r.), Kunegundę (ur. 28.07.1839 r.), Marię (ur. 7.03.1842 r.), Marcjannę (ur. 30.12.1845 r.) i Nikolę (ur. 8.12.1849 r.). Niestety, z piątki tylko dwójka dożyła wieku dorosłego. Młodsze córeczki zmarły w dzieciństwie: 6-letnia Marysia 13.10.1848 r., Marcysia jako niemowlę – 21.02.1846 r. i 6-letnia Nikola (też bardzo rzadkie imię u Mieleckich) 17.05.1855 r. Syn Wojciech ożenił się z Łucją Adamiak, jego wnuczka Cecylia (ur. 25.10.1899 r.) była żoną Piotra Kondy-Piotrowskiego. Córka Franciszki Teresy, Kunegunda, wyszła za mąż za Macieja Romerowicza. Ich córka Marianna została żoną Floriana Giyra-Piotrowskiego.

Córka Wawrzyńca Mieleckiego, Gertruda, na co dzień nosiła zapewne imię Wiktoria, modne wówczas wśród strachockich rodziców. W parafialnej „Księdze Metrykalnej” próżno szukać Gertrud, a małych Wikci jest wiele. Nadanie tak różnego imienia Gertruda córce świadczy jedynie o tym, że Mieleccy byli trochę „inni” niż strachocka „elita”, uważali się za „ważniejszych”. Wiktoria Gertruda wyszła za mąż za Andrzeja Klimkowskiego (ur. 21.11.1759 r.), syna Józefa Klimkowskiego i Jadwigi. Ojciec Andrzeja był organistą w strachockim kościele, miał dość dużo gospodarstwo i dom noszący numer 56, położony w dolnej części wsi, na lewym brzegu Potoku Różowego. Jego dom stał na zboczu dość wysokiego pagórka, który nosił szumną nazwę Klimowej Góry. Po ślubie młodzi zamieszkali w domu rodzinnym Klimkowskich. Wiktoria Gertruda i Andrzej mieli siedmioro dzieci: Sebastiana (ur. 5.01.1795 r.), Katarzynę (ur. 30.10.1796 r.), Magdalenę (ur. 29.03.1799 r.), Zofię (ur. 16.02.1802 r.), Agnieszkę (ur. 1.01.1805 r.), Mariannę (ur. 22.10.1807 r.) i Wojciecha (ur. 13.04.1812 r.). Wiktoria Gertruda przez wiele lat pełniła we wsi rolę położnej, w latach 20-tych XIX w. pomogła przyjść na świat wielu Strachoczanom. Andrzej z biegiem czasu przejął gospodarstwo ojca, nosił we wsi przezwisko „Klim”, które z biegiem czasu stało się przydomkiem tej części rodu Klimkowskich, która pozostała w rodzinnym gnieździe, pod Klimową Górą. Losy dzieci Wiktorii Gertrudy i Andrzeja Klimkowskich przedstawiliśmy już w „Sztafecie”, w opisie rodu Klimkowskich w Strachocinie.

Może warto dodać, że syn Wiktorii Gertrudy, Wojciech, ożenił z Apolonią Piotrowską (ur. 12.02.1825 r.), córką Sebastiana i Marianny z Kuźniarskich, siostrą Macieja Józefa Wołacza-Piotrowskiego i Kacpra Pawła Berbecia-Piotrowskiego, z którą miał syna Feliksa (ur.15.05.1849 r.). Córka wnuka Wiktorii Gertrudy, Feliksa, dziedzica gospodarstwa pod Klimową Górą, Wiktoria (ur. ok. 1877 r.) wyszła za mąż za Józefa Gorlickiego. Z kolei córka Wiktorii, Zofia Gorlicka (ur. 27.03.1912 r.), wyszła za mąż za Stanisława Piotrowskiego „spod stawiska” i dali oni początek „klanowi” „Gorlickich”-Piotrowskich w Strachocinie.

Młodszy syn Wawrzyńca, pierwszy Andrzej, zapewne zmarł jako dziecko, bo trzy lata później narodzonemu chłopcu nadano imię Andrzej, ale z dodatkiem drugiego imienia Franciszek. Andrzej Franciszek Mielecki także ożenił się z panną Radwańską, z Apolonią Radwańską (ur. 9.02.1788 r.), córką Mikołaja i Marianny Rymarowicz, wnuczką Józefa Radwańskiego i Katarzyny Piotrowskiej. Siostra Apolonii, Agnieszka, wyszła za mąż za Macieja Dąbrowskiego. Józef, dziadek Apolonii, to zapewne rodzony brat Andrzeja Radwańskiego „z Górki”, dziadek Marianny Konstancji, żony Sebastiana Mieleckiego. Ale ojciec Apolonii, Mikołaj (potocznie nazywany we wsi Michałem) nie był już „z Górki”, lecz z domu nr 68, który stanął na terenie (ok. 11 hektarów) wykupionym od Giebułtowskich przez Józefa. Andrzej i Apolonia doczekali się prawdopodobnie ośmiorga dzieci: Andrzeja (ur. 30.11.1808 r.), Stanisława (ur. 9.05.1811 r.), Marty Marianny (ur. 3.08.1814 r.), Konstancji (ur. 17.02.1817 r.), Szymona (ur. 28.10.1819 r.), Wiktorii (ur. 20.12.1825 r.) i Tomasza (ur. 29.12.1828 r.). Bardzo możliwe, że także córki Katarzyny, ale prawdopodobnie Katarzyną nazywano we wsi Wiktorię i Wiktoria jako Katarzyna znalazła się w parafialnej „Księdze Metrykalnej”. Niewiele mamy informacji o dzieciach Andrzeja Franciszka i Apolonii.

Najstarszy syn Andrzeja Franciszka i Apolonii, Andrzej, zmarł jako kawaler, w 1849 r. Jako przyczynę śmierci podano epidemię. Podczas tej samej epidemii zmarła także córka Andrzeja Franciszka, Marta Marianna – 3.01.1848 r.

O synu Andrzeja Franciszka, Stanisławie nie mamy żadnych informacji. Syn Tomasz był żonaty prawdopodobnie z Katarzyną Woźniczyszyn, ale chyba nie miał dzieci, nie ma ich w „Księdze Urodzeń”. Zmarł 8.12.1854 r. Syn Szymon był żonaty z Marianną (ur. 20,12.1825 r.), ślub odbył się ok. 1850 r., 12 lat później Marianna zmarła (zm. 14.01.1862 r.), jak zapisano w „Księdze Zgonów”, na „suchoty” (gruźlicę). Prawdopodobnie Szymon i Marianna Mieleccy byli bezdzietni.

Córka Andrzeja Franciszka i Apolonii, Konstancja, prawdopodobnie wyszła za mąż za Wojciecha Woźniaka. Nic bliżej o nim nie wiemy. Z Wojciechem miała syna Franciszka (ur. 2.09.1845 r.), niestety, Franciszek zmarł jako małe dziecko, 3,01.1848 r. Po śmierci Wojciecha Woźniaka Konstancja wyszła za mąż ponownie, za Macieja Pielecha. Też nie wiemy nic o Macieju, z wyjątkiem tego, że dał początek Pielechom „Maciusiom”. Z Maciejem Pielechem Konstancja urodziła bliźniaki, Piotra i Pawła (ur. 25.06.1859 r.), które zmarły w niemowlęctwie, a w dniu 20.04.1865 r. urodziła syna Wojciecha. Synem tego Wojciecha był Stanisław Pielech, który zginął w KL Auschwitz (Oświęcimiu). Konstancja z Mieleckich Pielech zmarła 10 lipca 1890 r. w wieku 73 lat.

Córka Andrzeja Franciszka i Apolonii, Katarzyna wyszła za mąż za Andrzeja Radwańskiego (ur. 23.11.1804 r.), syna Fabiana Sebastiana i Anny Pisula. Z Andrzejem Katarzyna doczekała się sześciorga dzieci: Sebastiana (ur. 3.01.1850 r., zm. 11.09.1851 r.),Wincentego (ur. 20.07.1852 r., zm. 22.02.1857 r.), Stanisława (ur. 4.05.1856 r.), Marianny (ur. 29.11.1858 r., zm. 12.03.1863 r.), Mateusza (ur, 18.02.1861 r., zm. 3.04.1863 r.) i Aleksandra (ur. 1.07.1863 r.) . Po śmieci Andrzeja Katarzyna wyszła za mąż za Karola Chylińskiego (ur. 22.101840 r.), syna Jana i Katarzyny Radwańskiej. Ślub odbył się w 22.10.1867 r. Z Karolem Katarzyna nie miała już dzieci. Karol zmarł 22 lipca 1883 r.

Potomków Andrzeja Franciszka i Apolonii Mieleckich przedstawia poniższy diagram. Apolonia zmarła 13.01.1848 r. podczas epidemii w wieku 65 lat w domu nr 39.

Inny syn nestora strachockich Mieleckich Wawrzyńca, Stanisław Mielecki (ur. 6.04.1788 r.) ożenił się z Zofią Adamiak (ur. 26.04.1787 r.), córką Michała Adamskiego (Adamiaka) i Agnieszki Radwańskiej. Z nazwiskiem Adamiaków-Adamskich była podobna historia jak z kilkoma innymi nazwiskami w Strachocinie. Jeszcze ojciec Michała nosił nazwisko Adamski. Początek „skracania” nazwiska Adamski miał miejsce jeszcze przed założeniem „Księgi Metrykalnej”, w „Księdze” Adamscy są już tylko nieliczni, wśród nich właśnie Michał. Stanisław i Zofia mieli tylko troje dzieci: Katarzynę Felicitę (ur. 22.10.1813 r.), Katarzynę (ur. 20.09.1818 r.) i Jana (ur. 22.03.1821 r.). Stanisław był chyba słabego zdrowia, zmarł 5.06.1847 r. Przyczyną była „ordynaria” czyli po prostu „starość”. Zofia, żona Stanisława niewiele przeżyła męża, zmarła 11.11.1847 r. podczas epidemii. Nic nie wiemy o losach dzieci Stanisława i Zofii, bardzo możliwe, że śladem innych Mieleckich, wyemigrowały wcześnie ze Strachociny.

Syn Wawrzyńca i Anny, Wojciech urodził się w 1774 r. Dokładna data jest niemożliwa do odczytania, w „Księdze Metrykalnej” brak kilku kartek, wiemy tylko, że w 1846 roku zmarł w wieku 72 lat. Sprawa z małżeństwem Wojciecha nie jest jasna. Prawdopodobnie był najpierw żonaty z Franciszką, którą miał córkę Mariannę (ur. 13.12.1807 r.). Nie znamy nazwiska rodowego Franciszki, przy urodzeniu córki zapisana jest jako Franciszka Mieleczonka. Po śmierci Franciszki wdowiec Wojciech ożenił się z wdową po Janie Galancie, Agnieszką Franciszką Piotrowską (ur. 25.12.1763 r.), córką Szymona Piotrowskiego, przodka Szumów-Piotrowskich. Agnieszka Franciszka i Jan Galantowie mieli siedmioro dzieci: Michała (ur. 1792 r.), Macieja (ur. 1794 r.), Agnieszkę (ur. 1795 r.), Mariannę (ur. 1797 r.), Jana (ur. 1802 r.), Tomasza (ur. 1804 r.) i Kazimierza (ur. 1808 r.). Po ślubie Agnieszki Franciszki z Wojciechem Mieleckim małżeństwo zamieszkało w domu Piotrowskich (dom nr 44) i tam urodziły się kolejne ich dzieci: Jan (ur. 11.6.1810 r.), Fabian Sebastian (ur. 28.12.1818 r.), Paweł (ur. 14.1.1815), Tomasz (ur. 12.12.1815 r.) i Małgorzata (ur. 27.5.1821 r.). Być może także córka Wojciecha Marianna była już córką Agnieszki Franciszki primo voto Galantowej, ale kolidują z tym daty urodzenia Marianny (rok 1807) i najmłodszego dziecka Franciszki Agnieszki z Janem Galantem, Kazimierza (rok 1808). Nie wykluczone, że to tylko błędne zapisy w parafialnej „Księdze chrztów”. Co ciekawe, ojcem chrzestnym Marianny, córeczki Wojciecha, jest Szymon Piotrowski, a ojcem chrzestnym Kazimierza, synka Jana Galanta jest Michał Piotrowski. Przy zapisach kolejnych dzieci Wojciecha Agnieszki Franciszki Piotrowskiej, wdowy po Janie Galancie, matka wpisywana jest konsekwentnie jako Franciszka Galancionka. Wszystkie dzieci urodziły się w domu Piotrowskich, nr 44. Po urodzeniu Małgorzaty (a może przy urodzeniu?) Agnieszka Franciszka zmarła i Wojciech ożenił się po raz trzeci (małe dzieci potrzebowały opieki matki) z Marianną Buczek (ur. 16.05.1801 r.), córką Kazimierza Buczka i Agnieszki Adamiak. Jeszcze dziadek Marianny, Wojciech nosił nazwisko Buczkowski, ale księża strachoccy „skrócili” je do Buczek. Nie jedyny to przypadek w Strachocinie. Z Marianną Wojciech doczekał się sześciorga dzieci: Marcina (ur. 10.11.1824 r.), Stefana (ur. 24.12.1826 r.), Joanny (ur. 21.8.1832 r.), Teodora (ur. 1.7.1835 r.), Teresy (ur. 21.10.1838 r.) i Apolonii (ur. 20.3.1844 r.). Teodor zmarł 28.11.1847 r., jako 12-letni chłopak, podczas epidemii. W czasie szalejącej epidemii zmarły także, Joanna (zm.16.01.1848 r.) oraz Apolonia (zm. 13.01.1848 r.). Także Teresa zmarła jako dziecko (zm. 5,01,1854 r.). Wojciech mieszkał z rodziną w domu Piotrowskich, nr 44, zmarł 3.09.1846 r., wdowa po nim, Marianna, zmarła 29 listopada 1847 r., podczas epidemii.

Niestety, niewiele wiemy o losach dzieci Wojciecha. Zapewne, jak już wcześniej wspominaliśmy, Mieleccy chętnie emigrowali ze Strachociny, w XIX wieku bardzo przeludnionej jak na wieś trudniącą się tylko rolnictwem. Być może pomagali im w tym inni Mieleccy mieszkający w okolicy Sanoka. Trochę więcej wiemy o dzieciach Wojciecha z pierwszego małżeństwa, ale też tylko o jego dwóch synach, Janie i Fabianie Sebastianie, oraz ich potomkach.

Najstarszy syn Wojciecha, Jan, ożenił się z Katarzyną Radwańską (ur. 24.10.1822 r.), córką Andrzeja Radwańskiego i Marianny Ochęduszko. Z Marianną Jan doczekał się jedynie dwójki dzieci: Joanny (ur. 23.05.1850 r.) i Józefa (ur. 4.03.1859 r.). Niestety, Józef zmarł jako 14-letni chłopak, 14.10.1875 r.).

Córka Wojciecha, Joanna, wyszła za mąż za Antoniego Filipa-Piotrowskiego. Ślub odbył się 17.11.1868 r. Z nazwiskiem Antoniego jest pewien problem. Nie wiadomo czy był synem Józefa Filipa i Rozalii Lisowskiej czy synem Filipa Piotrowskiego i Rozalii Lisowskiej. Joanna i Antonii doczekali się tylko dwójki dzieci (w parafii Strachocina): Jana (ur. 17.11.1870 r.) i Piotra (ur. 14.06.1873 r.). Przy zapisie chrztu Jana jako ojciec zapisany jest Antoni Filip, syn Józefa i Rozalii Lisowskiej, a przy zapisie chrztu Piotra jako ojciec zapisany jest Antoni Piotrowski, syn Filipa Piotrowskiego i Rozalii Lisowskiej. Jako matka jest oczywiście w obu przypadkach zapisana Joanna Mielecka, córka Jana Mieleckiego i Katarzyny Radwańskiej. Wśród Piotrowskich wówczas żyjących w Strachocinie próżno szukać Filipa w odpowiednim wieku. O losach synów Joanny, Jana i Piotra nie mamy żadnych informacji.

Syn Wojciecha i Franciszki Galant, Fabian Sebastian, ożenił się z Agnieszką Buczek (ur. 8.01.1827 r.), córką Jana i Marianny Galant. Fabian i Agnieszka doczekali się ośmiorga dzieci: Urszuli (ur. 28.10.1849 r.), Elżbiety (ur. 14.11.1852 r.), Marianny (ur. 7.04.1856 r.), ponownie Marianny (ur. 20.07.1858 r.), mimo że starsza siostra Marianna jeszcze żyła (może miała jakieś drugie imię, którego ksiądz nie wpisał do „Księgi”?), Magdaleny (ur. 8.12.1861 r.), Jana (ur. 26.10.1863 r.), Wiktorii (ur. 6.09.1866 r.) i Franciszka (ur. 14.12.1869 r.). Niestety, podobnie jak wiele innych dzieci w tych czasach, tak i dzieci Fabiana Sebastiana i Agnieszki nie wszystkie dorosły do wieku dojrzałego. Druga Marianna zmarła w wieku 4 lat (zm. 23.09.1863 r.), Magdalena zmarła jako niemowlę 24.09.1862 r., Wiktoria zmarła w wieku 2 lat (zm. 27.10.1868 r.), a Franciszek zmarł także jako niemowlę (zm. 25.06.1870 r. Fabian Sebastian Mielecki zmarł 13.02.1885 r. , Agnieszka 28.03.1895 r.

O losach trzech najstarszych córek Fabiana Sebastiana, Urszuli, Elżbiety i Marianny (pierwszej), niewiele wiemy. Zapewne dożyły wieku dojrzałego, nie zarejestrowano ich śmierci w wieku dziecięcym i młodości. Elżbieta miała nieślubną córką Wiktorię (ur. 27.03.1876 r.), która zmarła jako małe dziecko 14.05.1877 r. Jedynie syn Fabiana Sebastiana, Jan, dożył do dojrzałości i doczekał się potomków.

Syn Fabiana Sebastiana i Agnieszki, Jan Junior, ożenił się z Katarzyną Radwańską (ur. 18.01.1869 r.), córką Walentego i Franciszki Szum-Piotrowskiej. Babcią Katarzyny, matką Franciszki Szum-Piotrowskiej, była Katarzyna Firlej. Firlejowie to także, podobnie jak Mieleccy, kiedyś znany magnacki ród. Nie wiadomo czy przodków Katarzyny łączyło coś, poza nazwiskiem oczywiście, z rodziną magnacką Firlejów. Firlejowie w okresie XV–XVII wieków należeli do najpotężniejszych rodów magnackich w Małopolsce. Piastowali wysokie urzędy państwowe, kasztelana krakowskiego (pierwszy urząd w I Rzeczpospolitej!), wojewodów, biskupów, i wiele innych (m.in. Mikołaj Firlej w czasach Zygmunta Starego był hetmanem wielkim, a Henryk Firlej na początku XVII wieku prymasem Polski). Jedna z linii Firlejów powiązana była z okolicami Krosna (w krośnieńskich kościołach są ich nagrobki), ich własnością był przez pewien czas zamek odrzykoński. Z biegiem czasu ród Firlejów mocno podupadł, najbogatsze linie nie miały męskich potomków, biedniejsze linie rozrosły się tak mocno, że spadły w szeregi średniej, a nawet bardzo ubogiej szlachty. Trudno powiedzieć czy Katarzyna była z „tych” Firlejów, ale nie można tego całkowicie wykluczyć.

Jan i Katarzyna mieli tylko trójkę dzieci: Franciszka (ur. 5.3.1895 r.), Józefa (ur. 16.3.1900 r.) i Kazimierza (ur. 6.1.1912 r.). O losach najstarszego syna, Franciszka, nie mamy żadnych informacji. Bardzo możliwe, że wziął udział w I wojnie światowej. Młodszy syn Józef był chyba za młody by walczyć za „cysorza” Franca Józefa. Józef ożenił się z Katarzyną Wołacz-Piotrowską (ur. 12.11.1893 r.), córką Andrzeja Wołacza-Piotrowskiego i Anieli Markowskiej. Z Katarzyną mieli pięcioro dzieci: Mariana (ur. 9.12.1923 r.), Janinę (ur. 10.2.1926 r.), Jadwigę (ur. 8.03.1928 r.), Mariannę Józefę (ur. 13.03.1931 r.) i Stanisława (ur. 1.01.1936 r.). Najmłodszy z rodzeństwa, Stanisław zmarł jako 13-letni chłopak, 11.07.1949 r.

O Marianie i Janinie nie mamy żadnych informacji. Jadwiga wyszła za mąż za strachockiego rodaka Kazimierza Radwańskiego (ur. 27.09.1921 r.), syna Antoniego Radwańskiego i Małgorzaty Cecuły. Ślub młodej pary odbył się w strachockim kościele 16 lutego 1949 r. Zamieszkała ona w Strachocinie i doczekała się dzieci.

Marianna Józefa także wyszła za mąż, lecz zapis jej ślubu (w „Księdze Chrztów i Urodzeń”, do „Księgi Ślubów” nie dotarliśmy) jest zupełnie nieczytelny.

Najmłodszy syn Wawrzyńca i Anny Mieleckich, Jan Starszy (ur. 14.08.1791 r.) ożenił się z Agnieszką Woytowicz (ur. 3.01.1809 r.), córką Kazimierza Woytowicza i Marianny Cecuły. Po ślubie młodzi Mieleccy wprowadzili się do domu Woytowiczów w górze wsi (dom nr 5) i Jan włączył się do pracy w gospodarstwie Woytowiczów. Z Agnieszką Jan miał sześcioro dzieci: Juliannę (ur. 11.02.1828 r.), Pawła (ur. 8.01.1831 r.), Jadwigę (ur. 13.10.1836 r.), Wawrzyńca (ur. 8.08.1839 r.), Marię (ur. 28.01.1843 r.) i Anastazję (ur. 28.12.1845 r.). Niestety, Wawrzyniec i najmłodsza Anastazja zmarli w dzieciństwie, Wawrzyniec 5.12.1841 r., a Anastazja 10.01.1848 r. Jan Starszy zmarł dość młodo 13.11.1847 r., jak wpisano, w czasie epidemii, zaopatrzony Sakramentami.

Najstarsza córka Jana i Agnieszki, Julianna, wyszła za mąż za Pawła Piotrowskiego „z Kowalówki”, ur. 23.01.1827 r., syna Kazimierza i Marii Radwańskiej „z Górki”. Małżeństwo Julianny, jak wiele innych małżeństw młodych Mieleckich, było znaczące we wsi. Piotrowscy „z Kowalówki” może nie byli bardzo bogatą rodziną, ale ogólnie szanowaną i cenioną. Po ślubie Paweł z Julianną zamieszkali w domu Piotrowskich „na Kowalówce” (dom nr 37). Wkrótce urodził się im syn Andrzej (ur. 23.11.1854 r.). W tym samym roku nagle zmarł ojciec Pawła, Kazimierz i Paweł został samodzielnym gospodarzem. Oczywiście, dużo do powiedzenia miała ciągle matka Marianna. Być może stres związany z nagłym przejęciem odpowiedzialności za gospodarstwo miał tak niszczący wpływ na Pawła, że ten nie wytrzymał tego napięcia i 10 lipca 1857 r. nagle zmarł. W „Księdze Zgonów” ksiądz wpisał jako przyczynę śmierci udar (apoplexis). Już po śmierci Pawła urodził się drugi jego syn, Szymon (ur. 6.09.1857 r.), typowy „pogrobowiec”. Po śmierci Pawła młoda wdowa szybko znalazła kandydata na męża i opiekuna jej małych synów, był nim Feliks Szmyt (ur. 12.01.1828 r.), syn Wojciecha Szmyta (ur. 23.04.1790 r.) i Zofii Radwańskiej (ur. 12.04.1804 r., córki Jana Radwańskiego „z Górki” i Marianny Galant). Szmytowie byli dość bogatymi gospodarzami, ich gospodarstwo było położone w górnej części wsi (dom nr 19). Przy ślubie Julianny i Feliksa, który odbył się w lutym 1868 r., Feliks jest wpisany jako Tkacz v. Szmid, na wykazie podatkowym z 1790 r. gospodarstwo i dom nr 19 należały do Macieja Tkaczyka. Związek Julianny z Feliksem początkowo miał prawdopodobnie nieformalny charakter. Julianna urodziła dwójkę dzieci zapisane jako nieślubne, był to Wojciech (ur. 5.04.1861 r.) i Józef (ur. 26.11.1862 r.). Dopiero w 1868 r, po ślubie, Feliks wprowadził się do domu Piotrowskich „na Kowalówkę”. W małżeństwie Julianna i Feliks doczekali się trzech córek, Marianny (ur. 20.03.1869 r.), Katarzyny (ur. 17.02.1871 r.) i Wiktorii (ur. 4.06.1874 r.), ale los nie był łaskawy dla dzieci Szmytów. Marianna zmarła jako roczne dziecko (zm. 15.03.1870 r.), Wiktoria jako półtoraroczne (zm, 1.02.1876 r.), a Józef zmarł w wieku niespełna siedmiu lat (zm. X.1869 r.) na deserterię, jak wpisano w „Księdze zgonów”.

Córka Julianny, Katarzyna wyszła za mąż za Ludwika Michalskiego, o losie syna Wojciecha nie zachowały się w rodzinie żadne wiadomości, albo zmarł w młodości, albo wyemigrował ze Strachociny. Julianna i Feliks z biegiem czasu wyprowadzili się z domu „na Kowalówce” i zamieszkali w domu Michalskich (dom nr 109), u córki Katarzyny, może wiązało się to z chorobą Julianny i potrzebą opieki ze strony córki. Julianna zmarła 30.10.1884 r. na zapalenie płuc, Feliks przeżył żonę o 17 lat, zmarł 2.04.1901 r.

Syn Jana, Paweł Mielecki, ożenił się z Elżbietą Radwańską (ur. 3.07.1833 r.), córką Józefa Radwańskiego „z Górki” i Marianny Sitek. Ojciec Elżbiety, Józef Radwański to jeden z najbogatszych gospodarzy we wsi, Elżbieta była najlepszą partią do ożenku we wsi. Ten ślub po raz kolejny świadczył o wysokiej pozycji Mieleckich w Strachocinie. Po ślubie młodzi zamieszkali w domu Radwańskich. Z Elżbietą Paweł doczekał się trójki dzieci: Katarzyny (ur. 8.11.1856 r.), Marianny (ur. 12.11.1858 r.) i Jana (ur. 19.10.1861 r.). Niestety, małżeństwo nie miało szczęścia do dłuższego wspólnego życia. Paweł zmarł 14.06.1863 r. w wieku zaledwie 31 lat na gruźlicę („suchoty”, jak zapisał ksiądz w „Księdze Zgonów”). Zaopatrzył go Św. Sakramentami i pochował na strachockim cmentarzu proboszcz ks. Jan Mikołajewicz. Wdowa Elżbieta, matka małych dzieci, szybko wyszła za mąż (21.10.1863 r.) za dalszego kuzyna, Jakuba Radwańskiego, syna Zofii Radwańskiej. Z Jakubem urodziła jeszcze pięcioro dzieci: Zofię, Joannę, Franciszka, ponownie Zofię i Piotra.

Dzieci Pawła też nie miały szczęścia do długiego życia. Młodsza córka Marianna zmarła jako panna, w wieku 20 lat (zm. 30.03.1879 r.), syn Jan zmarł jako kawaler w wieku 30 lat (zm. 21.08.1892 r.). Starsza córka Pawła, Katarzyna wyszła za mąż za wdowca Michała Galanta (ur. 8.09.1847 r., pierwszą jego żoną była Marianna Radwańska, córka Jana i Anny). Z Michałem Katarzyna doczekała się córki Pauliny (ur. 29.06.1897 r.). Michał trzy lata po narodzinach Pauliny zmarł (zm. 22.12.1900 r.). Katarzyna zmarła 22.07.1909 r.

Młodsza córka Jana i Agnieszki, Jadwiga wyszła za mąż za Antoniego Lisowskiego (ur. 6.06.1827 r.), syna Andrzeja Lisowskiego i Konstancji Dębowicz. Było to kolejne małżeństwo w rodzie Mieleckich potwierdzające ich pozycję we wsi. Lisowscy należeli do strachockiej elity. Jadwiga i Antoni w małżeństwie doczekali się siedmiorga dzieci: Szymona (ur. 19.10.1864 r.), Jana (ur. 16.12.1866 r.), Marianny (ur. 10.6.1869 r.), bliźniaków, Feliksa (ur. 21.08.1872 r.) i Wojciecha (ur. ur. 21.08.1872 r.), Bartłomieja (ur. 28.08.1874 r.) i Stanisława (ur. ok. 1878 r.). Niestety, jak często się w tych czasach zdarzało, dwoje dzieci zmarło w niemowlęctwie, jeden z bliźniaków, Feliks zmarł po 2 miesiącach (zm. 23.11.1872 r.), a Bartłomiej zmarł po pół roku życia (zm. 3.04.1875 r.). Życie rodzinne małżeństwa Lisowskich przerwała śmierć Jadwigi, która zmarła mając niecałe 43 lata (zm. 2.07.1879 r.), zostawiając całą gromadkę małych dzieci bez matczynej opieki. Będąc w takiej sytuacji Antoni dość szybko ożenił się powtórnie z Antoniną Radwańską, córką Grzegorza i Zuzanny Radwańskiej. Z Antoniną Antoni miał jeszcze syna Michała (ur. 19.09.1883 r.). O losach życiowych dzieci Jadwigi z Mieleckich Lisowskiej więcej pisaliśmy w „portrecie” rodu Lisowskich zamieszczonym w „Sztafecie pokoleń” nr 16 z 2015 r.

Kolejna córka Jana i Agnieszki, Maria (Marianna) wyszła za mąż (w 1868 r.) za wdowca, Wawrzyńca Cecułę (ur. 1.08.1819 r.), syna Wojciecha i Konstancji Lisowskiej. Pierwszą żoną Wawrzyńca była Marianna Adamiak, z którą miał trójkę dzieci: Katarzynę (ur. 21.11.1849 r.), Wiktorię (ur. 21.12.1852 r., późniejsza żona Michała Winnickiego) i Aleksandra (ur. 12.07.1858 r.). Maria i Wawrzyniec Cecułowie mieli córkę Anastazję (ur. 27.03.1869 r.), która wyszła za mąż za Jana Adamiaka (ur. 22.07.1862 r.), syna Jakuba i Marianny Sitek. Anastazja urodziła siedmioro dzieci: Tomasza, Katarzynę, Juliannę, Antoniego, Franciszka, Józefa i Mariannę. Syn Anastazji, Antoni Adamiak (ur. 30.05.1898 r.), który nosił we wsi przydomek „Pączek” (pochodzący z istniejącego kiedyś w Strachocinie nazwiska Pączkowski) ożenił się z Katarzyną Giyr-Piotrowską, córką Floriana i Marianny Romerowicz.

Najmłodsza córka Jana i Agnieszki Anastazja zmarła podczas epidemii – 10.01.1848 r.