"Sztafeta Pokoleń" - 2/2020

Zawartość numeru:

- Od Redakcji
- Z ŻYCIA STOWARZYSZENIA PIOTROWSKICH ZE STRACHOCINY
- AKTUALNOŚCI
- Moja "Kronika” – Stanisław Berbeć-Piotrowski - odcinek XIX
- Z dziejów królewskiej wsi Strachocina – Wł. Piotrowski - odcinek VII
- ZE SPORTU
- ODESZLI OD NAS
- NOWINY GENEALOGICZNE
- WSPOMNIENIA O PRZODKACH - O swojej siostrze Łucji pisze Zbigniew Piotrowski
- LISTY OD CZYTELNIKÓW
- ROZMAITOŚCI - 1. 60-lecie pewnej matury
- ROZMAITOŚCI - 2. Strachockie rody – Radwańscy – odcinek 3

 
 

Od Redakcji

Drodzy Czytelnicy!

Oddajemy do Waszych rąk dwudziesty szósty numer naszego biuletynu „SZTAFETA POKOLEŃ”. Oddajemy go, jak zwykle, z niegasnącą nadzieją, że będzie to zajmująca, interesująca lektura. Dział „Z życia Stowarzyszenia” przynosi tym razem krótką informację o kolejnym „zjeździe” Błaszczychów, to już czwarty, pierwszy odbył się w 1990 r.

Dział „Aktualności” przynosi nowiny z życia naszej „małej ojczyzny” – Podkarpacia (nie mylmy z województwem Podkarpackim!), w tym ciekawą informację o historycznej inscenizacji na sanockim zamku..

W dziale historycznym kontynuujemy publikację fragmentów osobistej, „Kroniki” Stanisława Berbecia-Piotrowskiego. Tym razem jest to opis lat 60-tych w Strachocinie, w tym bardzo ważnej dla życia wsi jej elektryfikacji. W tym samym dziale zamieszczamy kolejny (VII) odcinek historycznego artykułu z dziejów Strachociny w związku z jej 650-leciem.

W rubryce „Wspomnienia o przodkach” zamieszczamy wspomnienie o zmarłej Łucji z Fryniów-Piotrowskich Reiss autorstwa Jej brata Zbigniewa, marszałka naszych dwóch zjazdów.

W rubryce „Rozmaitości” zamieszczamy wspomnienie wyjątkowej matury w sanockim liceum ogólnokształcącym - z udziałem trzech Piotrowskich ze Strachociny, a także innych wydarzeń związanych z nauką Strachoczan w liceum w latach 50-tych i 60-tych ubiegłego wieku. W ramach „projektu” zamieszczania w „Sztafecie” krótkich „portretów” strachockich rodów tym razem zamieszczamy kolejny odcinek, już trzeci, „portretu” rodu Radwańskich, kolejnego znakomitego, najliczniejszego rodu, który zaznaczył się w historii Strachociny na przestrzeni ostatnich wieków, bardzo blisko związanego poprzez liczne małżeństwa z Piotrowskimi.

Dziękujemy za wszystkie listy, emaile i telefony. Pomagają nam w redagowaniu biuletynu. Jak zawsze, ciągle aktualny jest nasz apel o tego typu pomoc – tak więc czekamy ciągle na Wasze artykuły, listy, emaile, telefony, SMS-y – z uwagami, sprostowaniami, informacjami, materiałami do publikacji, starymi zdjęciami, itp. Życzymy przyjemnej lektury!

Redakcja                              

 
 

Z ŻYCIA STOWARZYSZENIA PIOTROWSKICH ZE STRACHOCINY

Z regulaminu Stowarzyszenia:
Członkami Stowarzyszenia mogą być potomkowie Stefana Piotrowskiego ze Strachociny k/Sanoka, żyjącego w latach 1667 - 1757, oraz ich małżonkowie.

*       *       *

Zarząd Stowarzyszenia na jesiennym „posiedzeniu” omówił aktualną sytuację w Stowarzyszeniu. Posiedzenie miało jak zwykle charakter korespondencyjny. Dyskutowano, wymieniano informacje pocztą mailową. Głównym tematem było istnienie naszego Stowarzyszenia w epoce pandemii koronawirusa, która może potrwać bardzo długo. Oczywiście, Zarząd tradycyjnie dyskutował także na temat biuletynu Stowarzyszenia i naszej strony internetowej.

*       *       *

19 sierpnia w Gdańsku odbył się IV Zjazd Błaszczychów. Ze względu na panującą epidemię koronawirusa miał on charakter wybitnie „kadłubowy”, wzięło w nim udział tylko 18 osób. Obok rodzin Władysława i Tadeusza z Gdańska (syn Tadeusza, Jarosław przyjechał z rodziną z Warszawy, w której mieszka od blisko roku) resztę Błaszczchów reprezentowały jedynie Anna Dąbrowska z Kielc i Monika Drak-Dąbrowska z Krakowa (synowa i córka Barbary z Błaszczychów-Piotrowskich Dąbrowskiej z Sanoka). Zjazd miał miejsce w ogródku domu Przemysława i Anny Piotrowskich w Gdańsku-Osowej. Siłą rzeczy, ze względu na miejsce, miał bardzo skromny program. Ograniczył się praktycznie do wspomnień, rozmów o „klanie” Błaszczychów w całej Polsce, planach organizacji „regularnego” zjazdu na Podkarpaciu w przyszłym roku, wspomnieniach zmarłej w styczniu tego roku na Śląsku seniorce Błaszczychów, Annie z Błaszczychów Gacek. Wieczorem, po przejściu do domu Tadeusz zademonstrował w telewizorze swoje nagrania z poprzednich zjazdów, a także ciekawostki tatarskie. Nie było zawodów sportowych, ogniska, tańców, praktycznie nie było śpiewów. Zjazd miał podstawowe zadanie - podtrzymać tradycję zjazdów Błaszczychów, które utrzymują jedność „klanu”.

Zjazdy Błaszczychów mają już 30-letnią historię. Pierwszy odbył się w 1990 r. w Strachocinie, w setną rocznicę śmierci Błażeja Piotrowskiego „z Kowalówki”, protoplasty Błaszczychów, od którego poszła nazwa „klanu”. Nie był liczny, zgromadził tylko 22 osoby, w tym trzy-osobową „delegację” Błaszczychów amerykańskich. Drugi zjazd odbył się w 2000 r. i był to zjazd historyczny. Zorganizowany z rozmachem, zgromadził 52 osoby, w tym 4 z USA. Właśnie ten zjazd zainspirował Fryniów-Piotrowskich, którzy zrobili swój zjazd, na którym padła myśl, żeby zrobić zjazd wszystkich Piotrowskich ze Strachociny. To był wielki początek - książki „Piotrowscy ze Strachociny”, Stowarzyszenia Piotrowskich, Zjazdów 2007 i 2017 r., „Sztafety pokoleń”, strony internetowej. III zjazd Błaszczychów odbył się w 2010 r. w Strachocinie, zgromadził tylko 21 osób. Zapewne wielu Błaszczychom wydawało się, że wystarczą zjazdy „ogólno-Piotrowskie”. Ale to nieprawda. Ważna jest więź „klanowa”, bo bez niej nie będzie więzi „rodowej” potomków Stefana Piotrowskiego ze Strachociny. Dlatego bezwzględnie konieczne jest podtrzymywanie tradycji indywidualnych zjazdów „klanów” Piotrowskich ze Strachociny.



IV Zjazd Błaszczychów w Gdańsku. Siedzą od lewej: Władysław i Ina Piotrowscy, Anna Dąbrowska, Monika Drak-Dąbrowska, Elżbieta i Tadeusz Piotrowscy, stoją w drugim rzędzie, od lewej: Lechosław, Katarzyna, Anna, Jarosław, Magdalena i Przemysław, Piotrowscy. Stoją w trzecim rzędzie, najmłodsi: Weronika, Barbara, Hanna, Przemysław Młodszy, Stanisław i Joanna, Piotrowscy.

*       *       *

Dzień Wszystkich Świętych na cmentarzach w tym roku wyglądał przez pandemię zupełnie inaczej niż w poprzednich latach. Cmentarze były zamknięte. W Strachocinie co prawda nie, ale odwiedzających było zdecydowanie mniej. Mimo tego przed tablicą pamiątkową naszego przodka, Stefana Piotrowskiego, pojawiły się kwiaty i płonące znicze. Wcześniej tablica została oczyszczona a otoczenie uporządkowane. Wszystkim, którzy pamiętali o uczczeniu pamięci Stefana w takim wyjątkowym dniu Wszystkich Świętych serdecznie dziękujemy.

 

 

AKTUALNOŚCI

15 sierpnia Polska obchodziła setną rocznicę „bitwy warszawskiej”. W 1920 r. rozegrała się pod Warszawą jedna z najważniejszych, zdaniem historyków, bitew w historii Europy. Młode państwo polskie zastopowało atak bolszewickiej Rosji na wycieńczoną I wojną światową zachodnią Europę. Bitwa ta prawdopodobnie była najważniejszą bitwą dla Polski w całej, tysiącletniej historii. W bitwie tej wzięło udział kilku Strachoczan, w tym co najmniej dwóch potomków Stefana Piotrowskiego, oficerów, Józef Dąbrowski, prapraprawnuk Katarzyny z Piotrowskich Radwańskiej, wnuczki Stefana, oraz Józef Kucharski, praprawnuk Agnieszki z Piotrowskich Galant, córki Szymona Piotrowskiego, przodka Szumów-Piotrowskich, brat Bronisławy, żony Stanisława Błaszczychy-Piotrowskiego. Obydwaj nasi bohaterowie byli wielokrotnie dekorowani wysokimi odznaczeniami wojskowymi za udział w bitwach w obronie ojczyzny, obydwaj zginęli w 1940 r. z rąk sowieckiego NKWD w Katyniu.

*             *             *

Od pani Małgorzaty Dąbrowskiej z Sanoka otrzymaliśmy informację o zakończeniu w Strachocinie prac pielęgnacyjnej przy zabytkowej alei kasztanowo-lipowej prowadzącej m.in. do „Bobolówki” – miejsca kultu św. Andrzeja Boboli, jednego z patronów Polski. Kiedyś prowadziła do dworku właścicieli strachockiego folwarku, do 1945 r. Dydyńskich, w okresie XVI – XVII w. Bobolów. Aleja została wpisana na listę zabytków w 1994 r. Pielęgnacja alei polegała na przycięciu konarów i gałęzi, usunięciu posuszu, redukcji koron oraz umieszczeniu wiązań zabezpieczających poszczególne elementy koron przed wyłamaniem. W ramach pielęgnacji dokonano nasadzenia zastępcze sadzonkami kasztanowca białego i lipy drobnolistnej. Wszystkie prace zostały wykonane zgodnie z zaleceniami dokumentacji - ekspertyzy dendrologicznej oraz projektem nasadzeń zastępczych, Przebudowana została także droga, wzdłuż alei poszerzono i wzmocniono nawierzchnię jezdni, wykonano parking przed bramą wjazdową na „Bobolówkę” oraz wykonano chodnik. Poniżej obecny wygląd alei.


*             *             *

Jak podaje portal internetowy Sanok Nasze miasto w Strachocinie rozpoczęły się prace związane z budową sieci wodociągowej rozdzielczej wraz z przyłączami. Jest to inwestycja, na którą mieszkańcy czekali od wielu lat. Przedsięwzięcie obejmie budowę sieci wodociągowej wraz z przyłączami, o łącznej długości prawie 20 km (ponad 15 km sieci wodociągowej i 4 km przyłączy). Całkowity koszt inwestycji to ponad 2,8 mln zł. Zakończenie prac planowane jest na ostatni kwartał 2021 roku, natomiast już w połowie przyszłego roku rozpocznie się przyłączanie budynków mieszkalnych do sieci.

*             *             *

Na dziedzińcu sanockiego zamku miała miejsce ciekawa inscenizacja historyczna przedstawiająca odbicie infamisa Mikołaja Białoskórskiego. Inscenizacja przedstawiała prawdziwe wydarzenie z burzliwej historii Ziemi Sanockiej w XVII wieku. W 1629 roku, za panowania w Polsce króla Zygmunta III Wazy, w czasie gdy sanockim starostą grodowym był Franciszek Mniszech (rodzony brat carycy Maryny, żony Dymitra Samozwańca), w lochu wieży sanockiego zamku siedział szlachcic Mikołaj Białoskórski, znany hultaj, łotr, grasant i infamis (człowiek skazany na utratę czci i praw), skazany przez sąd na ścięcie przez kata. Przed egzekucją pojawia się pod zamkiem w Sanoku oddział kamratów skazańca (w rzeczywistości był to oddział 500 żołnierzy z 8-ma armatami!) z kasztelanem oświęcimskim Andrzejem Zborowskim na czele (krewniakiem skazańca), żądając jego uwolnienia. Na nic się zdała obrona zamku, skazaniec został odbity. Jak pisze w swoim znanym dziele „Prawem i lewem” Władysław Łoziński (to on opisał całą sprawę) był to „wymowny przykład upadku władz i powagi rządów” I Rzeczpospolitej XVII wieku. Współczesna inscenizacja była bardzo udana.


 

*             *             *

Miasto Krosno od 1 stycznia 2021 r. powiększy się o obszar o ok. 122 ha. 31 lipca Rada Ministrów przyjęła rozporządzenie w tej sprawie. Do Krosna zostanie przyłączonych ok. 96 ha z gminy Krościenko Wyżne i ok. 26 ha z gminy Miejsce Piastowe. Jest to obszar obejmujący byłe lotnisko w Targowiskach i przyległe tereny. Przyłączony teren obejmuje bezpośrednie połączenie Krosna z drogą krajową nr 19 i projektowaną drogą ekspresową S19. Będzie także dobrze przygotowaną, dużą strefą biznesową, która zapewne ściągnie firmy, oferujące atrakcyjne miejsca pracy dla mieszkańców nie tylko Krosna, ale i okolic. Starania dotyczące zmiany granic były prowadzone od ponad dwóch lat. W grudniu 2017 r. miasto nabyło prawo użytkowania wieczystego terenu po zlikwidowanym lotnisku "Iwonicz". W 2020 r. wniosek o przyłączenie uzyskał pozytywne opinie rad sąsiednich gmin oraz powiatu krośnieńskiego oraz akceptację Rady Ministrów.

 

 

Z HISTORII

Moja „Kronika” – Stanisław Berbeć-Piotrowski
 
Odcinek XIX

Poniżej przedstawiamy kolejny odcinek „Mojej kroniki” Stanisława Berbecia-Piotrowskiego - fragment zawierający opis początku lat 60-tych w Strachocinie.

Rok 1960.

Rejon Energetyczny Sanok w myśl zarządzenia ma przejąć linię elektroenergetyczną i wszystkie przyłącza do odbiorców energii elektrycznej w Strachocinie od Kopalnictwa Naftowego. Ponieważ tak linia elektroenergetyczna z Kopalni do wsi, jak i sieć we wsi, oraz punkty odbioru energii nie odpowiadają przepisom Budowy Urządzeń Elektroenergetycznych (PBUE), została podjęta decyzja wykonania nowej dokumentacji elektryfikacji wsi – linii wysokiego napięcia, stacji transformatorowej, linii niskiego napięcia i przyłączy do odbiorców.

Trwają prace przy dalszej budowie drogi. Mieszkańcy masowo wychodzą do pracy. Wykonano drugi odcinek drogi, od dolnego końca wsi do „górki” (Cecułów).

Urząd Miejski w Sanoku a raczej Miejska Komunikacja Samochodowa wyraża zgodę na uruchomienie linii autobusowej z Sanoka do Strachociny i z powrotem. Linię będą obsługiwać autobusy MKS. Przystanek końcowy w Strachocinie ustanowiono na dole wsi, na „krzyżówce”, obok domu Woźniaka.

Rok 1961.

Trwają prace przy budowie linii elektroenergetycznej wysokiego napięcia, stacji trafo i linii niskiego napięcia we wsi. Ta część robót wykonywana jest na koszt Państwa. Instalacje w budynkach wykonuje się prywatnie.

Na Przewodniczącego Gromadzkiej Rady Narodowej (GRN) wybrany został Stanisław Piotrowski ze Strachociny (Berbeć-Piotrowski, autor Kroniki – red.). Do Gromady należą Pakoszówka, Strachocina i Lalin, siedziba GRN mieści się w Pakoszówce.

W sali widowiskowej dokonano remontu – wymieniono podłogę i przygotowano pomieszczenia na Punkt Biblioteczny.

Trwają dalsze prace przy budowie drogi. Wykonano kolejny odcinek, już ostatni, od „Górki” (Cecułów) na Widacz, do granicy z Bażanówką.

Okazuje się, że jest wykonana dokumentacji melioracji wsi Strachocina. Już dłuższy czas leży w szufladach Zarządu i nikt się o nią nie dopomina. Ta sprawa jest poruszana w Gromadzkiej Radzie Narodowej. Trzeba zebrać podpisy gospodarzy wyrażających zgodę na wykonanie melioracji na ich gruntach. Nie wszyscy gospodarze taką zgodę wyrażają. W związku z tym ma być zmeliorowane tylko trzy czwarte gruntów w Strachocinie.

Według dokumentacji prócz melioracji gruntów rolnych ma być wykonana regulacja Potoku Różowego. Brzegi Potoku mają być wyłożone kamieniami.

Wykonano linię elektryczną niskiego napięcia do kościoła oraz instalację w kościele i w plebanii. Fundusz na te prace uzyskano ze sprzedaży części gruntów parafialnych (za zgodą biskupa przemyskiego) i składek na ten cel parafian.

12 kwietnia Rosjanin Jurij Gagarin jako pierwszy człowiek wzniósł się ponad ziemską atmosferę i okrążył ziemski glob. Lot trwał 108 minut.

cdn                              

 

Z HISTORII

Z dziejów królewskiej wsi Strachocina – Wł. Piotrowski

Odcinek VII

W zeszłym roku obchodziliśmy 650-lecie powstania naszej rodowej „kolebki”, królewskiej wsi Strachocina. W związku z tym jubileuszem przedstawialiśmy cykl „obrazków” z jej dawniejszych dziejów, chcemy to kontynuować. W poprzednim numerze „Sztafety” zamieściliśmy odcinek przedstawiający okres Strachociny w austriackiej Galicji po uzyskaniu przez nią autonomii, w tym odcinku przedstawiamy Strachocinę w okresie odradzania się Polski po ponad 120-letniej niewoli.

Strachocina w dobie odradzającej się Polski

Początek XX wieku przyniósł pewne ożywienie gospodarcze w Galicji mimo dość dużych wahań koniunktury spowodowanych mieszaniem się przez Ck Austro-Węgry w polityczne sprawy bałkańskie. To ożywienie dało się odczuć także w okolicy Strachociny, a konkretnie w zagłębiu naftowym jasielsko-krośnieńsko-sanockim i Fabryce Wagonów w Sanoku. W ciągu 10 lat liczba pracowników zatrudnionych w przemyśle, górnictwie, handlu i komunikacji w Galicji wzrosła o 40%, tyle, że z bardzo niskiej bazy. Powoli rosły też miasta, w tym najbliższy Strachocinie Sanok. W 1890 r. Sanok liczył 5 559 mieszkańców (w tym 2148 Polaków) podczas gdy w 1910 r. było ich już 10 096 osób (w tym 4876 Polaków). Cała Galicja liczyła w 1910 r. ok. 8 mln mieszkańców, z których ok. 20% mieszkało w miastach. Pewien postęp nastąpił także w gospodarce rolnej. Rosła powierzchnia uprawy pszenicy i żyta, kosztem owsa i jęczmienia. Wzrastała uprawa buraków cukrowych (niestety, w Galicji była tylko jedna cukrownia, w Przeworsku k. Rzeszowa), koniczyny i innych mieszanek pastewnych. Rozwijała się hodowla świń i drobiu. W jakimś sensie czynnikiem rozwojowym była rosnąca emigracja, zarówno sezonowa (do sąsiednich krajów europejskich) jak i stała, za ocean. Na stałe wyjechało w pierwszym dziesięcioleciu XX w. co najmniej pół miliona ludzi. Właśnie emigracja przyczyniała się w dużym stopniu do zmian na galicyjskiej wsi. Emigranci przysyłali krewniakom pieniądze, które pozwalały na unowocześnienie gospodarstw i poprawę warunków bytowania.

Wszystkie te sprawy dotyczyły także Strachociny i jej mieszkańców, chociaż w różnym stopniu. Najważniejszym wydarzeniem była emigracja dużej liczby mieszkańców. Ubyło gąb do wyżywienia (a przynajmniej nie przybywało nowych), a rąk do pracy na małych gospodarstwach było ciągle wystarczająco dużo. Krewniacy zza oceanu poczuwali się do obowiązku aby pomagać rodzinom w kraju, przynajmniej ci w pierwszym pokoleniu. Przy ogromnej różnicy w poziomie życia pomiędzy Galicją a Ameryką (głównym celem emigracji) każdy dolar miał dużą wartość dla krewniaków pozostałych na rodzinnej ziemi. Wieś się bogaciła, czego namacalnym dowodem była budowa ładnego kościoła i budynku nowej szkoły. Zbudowano także wiele domów za „amerykańskie” pieniądze. Reemigrant z Ameryki, Józef Berbeć-Piotrowski, wybudował pierwszy dom murowany we wsi (wg świadectwa syna).

Zmiany w Galicji w przededniu I Wojny Światowej nie dotyczyły tylko gospodarki. Zmieniała się także sytuacja społeczna i polityczna. Prężnie rozwijał się ruch ludowy, rosły wpływy Polskiego Stronnictwa Ludowego (PSL) - PSL powstał w 1895 r. na zjeździe działaczy ludowych w Rzeszowie. Zwiększał się nakład gazety PSL „Przyjaciel ludu”, przyczyniała się ona do wzrostu świadomości narodowej chłopów galicyjskich, którzy jeszcze pół wieku wcześniej nazywali się często „mazurami” a nie Polakami..

Akurat te sprawy niezbyt interesowały Strachoczan. Nigdy nie mieli problemu ze swoją „polskością”. Ton życiu społecznemu wsi nadawali potomkowie drobnej szlachty, która kilka pokoleń wcześniej uciekała przed ukraińskimi Kozakami z „płonącej” Ukrainy – Radwańscy, Piotrowscy, Lisowscy, Błażejowscy, Mieleccy, Winniccy i inni. Strachocina była pod tym względem wsią wyjątkową. Całkowicie różną od sąsiadów ze strony „rusińskiej”, gdzie do głosu coraz częściej dochodzili nacjonaliści (wszystkie pozostałe wsie doliny Potoku Różowego miały ludność mieszaną, z przewagą Rusinów, w dzisiejszej nomenklaturze Ukraińców), jak i wiosek z drugiej strony, gdzie było pełno mieszkańców, którzy nosili takie nazwiska jak: Bajger, Giefert, Kandefer, Kielar, Prajsner, Zimmerman, Rosenbeiger, Lorentz, Uhlman, Klamman, Reiss, itp. (przykłady zostały wzięte z wiosek leżących pomiędzy Strachociną a Krosnem), którzy dopiero powoli „dojrzewali” do „polskości”. Strachoczanie niezbyt chętnie garnęli się także do ruchu ludowego, którego celem miałaby być walka z właścicielami folwarków. Folwark strachocki był stosunkowo niewielki, niezbyt zamożny. Konfliktów drobnych nie brakowało, ale w sumie szans na wygranie czegoś znaczącego dla społeczności wiejskiej było niewiele. Dlatego cały wysiłek rozsądnych Strachoczan szedł w kierunku polepszania warunków życia we wsi. O wiele większym zainteresowaniem we wsi cieszyło się Kółko Rolnicze niż komórka PSL (istniała taka, ale nie wykazywała większej aktywności).

Kółko Rolnicze to była placówka Towarzystwa Kółek Rolniczych, które zostało utworzona w Galicji w 1882 r. Jak mówił program Towarzystwa, jego celem było szerzenie wśród mieszkańców wsi oświaty rolniczej, organizowanie zaopatrzenia dla rolników, oraz zbytu produktów rolniczych. Towarzystwo zakładało biblioteki i czytelnie, organizowało kursy, zakładało swoje sklepy i punkty skupu, krzewiło wiedzę o nowoczesnym rolnictwie. W Strachocinie Kółko założono w 1909 r. Do najaktywniejszych jego członków (zarazem założycieli) należeli Jan Winnicki, Maciej Dąbrowski, Franciszek Kiszka-Rogowski i Józef Wójtowicz. Głównym przejawem jego działalności był sklep, ale bywały także kursy i odczyty, związane z wiedzą rolniczą. Inną, ważną dla wsi „instytucją” była Straż Pożarna, która nie tylko walczyła z pożarami, ale szerzyła także oświatę w zakresie bezpieczeństwa pożarowego i była jednym z ważniejszych filarów życia społecznego wsi (m.in. organizowała festyny, wystawiała wartę przy Grobie Pańskim podczas Wielkanocy, itp.).

Strachoczanie raczej nie garnęli się do organizacji paramilitarnych, takich jak „Związek Strzelecki”, popierany przez Polską Partię Socjalno-Demokratyczną (PPSD), czy oddziały polowe towarzystw gimnastycznych „Sokół” (to Narodowa Demokracja, „endecja”). Te organizacje działały głównie w miastach (m.in. bardzo aktywnie w Sanoku), ale należeli do nich także mieszkańcy sąsiednich wsi. Pewnym wyjątkiem były Drużyny Bartoszowe, popierane przez Polskie Stronnictwo Ludowe. Drużyny Bartoszowe powstawały także na wsiach, program ich działania był w części bardzo zbieżny z programem Towarzystwa Kółek Rolniczych, oczywiście z wyjątkiem spraw ściśle politycznych, paramilitarnych, niepodległościowych. Może dlatego stosunek strachockiej młodzieży do tego ruchu był inny niż do organizacji wcześniej wymienianych. Właśnie w Strachocinie 9 lipca 1911 r. została utworzona pierwsza w powiecie sanockim Drużyna Bartoszowa (w Sanoku dopiero kilka tygodni później!). Trochę później takie drużyny powstały w Zarszynie, Bażanówce, Pakoszówce i w dalszych, sąsiednich wsiach. W 1912 r. strachocka Drużyna Bartoszowa wystąpiła na pokazie w Sanoku podczas święta 3 Maja jako jedna z siedmiu drużyn Chorągwi Sanockiej. Członkami tych wszystkich organizacji paramilitarnych była patriotyczna młodzież, której celem była walka o niepodległą Polskę. Liczba ich szła w tysiące, na ich bazie później powstały Legiony marszałka Józefa Piłsudskiego.

Ten w miarę pomyślny okres w historii Galicji, Sanoka (Sanok „kwitł”, wychodziły tutaj dwa czasopisma – „Gazeta Sanocka” i „Tygodnik Ziemi Sanockiej”), także i Strachociny, przerwał w 1914 r. wybuch I Wojny Światowej („Wielkiej Wojny”). Sam wybuch wojny z Serbią (bo taki był początek wojny 28 lipca 1914 r.) przyjęty był bez większych obaw, przez młodzież nawet z zadowoleniem. Zapowiadało się na kilkunastodniową przygodę. Nikomu nie przychodziło do głowy, że szykuje się światowa zawierucha, która zmieni całkowicie istniejący świat. Początkowe starcia z armią rosyjską były dla Ck armii korzystne. Wkroczyła ona głęboko w Królestwo Kongresowe, sięgając aż za Lublin. Jednak na południu, w Galicji, Rosjanie szybko przełamali austriacką obronę i już 3 września zdobyli Lwów, stolicę Galicji, 18 września sforsowali San, 26 września zdobyli Sanok, a 27 weszli do Strachociny. Była to rosyjska jazda, głównie Kozacy, ale między nimi zdarzały się także jednostki polskich ułanów w służbie rosyjskiej. Polacy rozprowadzali ulotki naczelnego wodza wojsk rosyjskich, księcia Mikołaja Mikołajewicza Romanowa, które obiecywały Polakom szeroką autonomię „pod berłem rosyjskim”, przypominając wspólne zwycięstwo Słowian nad Niemcami pod Grunwaldem. Kozaccy jeźdźcy, w burych, długich płaszczach, uzbrojeni byli w szable, karabinki i lance. Rozlokowali się po domach, konie wprowadzili do stodół. Nie mieli ze sobą kuchni polowych, żyli z tego co udało się im zdobyć w terenie. Z reguły przestrzegali zasady, żeby nie grabić w miejscu gdzie kwaterowali tylko wyprawiali się dalej, nawet do sąsiednich wiosek, tam gdzie nie kwaterowali współtowarzysze. Z takich wypraw przywozili chleb, kury, ziemniaki, kapustę, cebulę, naftę i inne potrzebne rzeczy. Dyżurny gotował strawę na dwa - trzy dni a potem znowu jechali „straszyt baby", jak mawiali.

Pierwszy pobyt Rosjan w Strachocinie nie dał się zbyt mocno we znaki mieszkańcom wsi, zresztą nie trwał długo. Już 5 października 1914 r. siły austriackie (wsparte posiłkami niemieckimi), w kontrofensywie próbującej odblokować twierdzę Przemyśl, weszły do Strachociny. Przez pewien czas wycofujący się Kozacy ustawili na Widaczu cztery działa i ostrzeliwali z nich nacierające od strony Zarszyna i Jaćmierza oddziały austriackie, ale szybko się zwinęli i wycofali. Armia austriacka zachowywała się niewiele lepiej niż Kozacy. Jak pisał naoczny świadek, wygłodniali piechurzy, brodzący w błocie (jesień była deszczowa), całymi kompaniami schodzili z gościńca, rzucali się na kapuściane głąby, gryźli surowe główki kapusty, bagnetami krajali i jedli pastewne buraki. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, żeby domyślić się jak zachowywali się żołnierze będący w takim stanie, w stosunku do mieszkańców wsi.

Austriacy zabawili tylko trzy tygodnie w Strachocinie i okolicach, doszli do Przemyśla i utknęli na linii Sanu. Mimo ponawianych prób nie udało się go przekroczyć. Klęski na północnym odcinku frontu spowodowały generalny odwrót i Strachocina z najbliższą okolicą ponownie dostała się pod okupację wojsk rosyjskich 11 listopada 1914 r. Tym razem przez Strachocinę przemaszerowała rosyjska piechota, posuwająca się na zachód i południe, w stronę gór. Kilka dni po przemarszu piechoty ponownie zjawili się w Strachocinie Kozacy, którzy starym zwyczajem żyli z rabunku.

W połowie grudnia 1914 r. nieproszonych rosyjskich gości na krótko zluzowali ponownie żołnierze Ck armii, która próbując przyjść z odsieczą twierdzy przemyskiej, zaatakowała z przełęczy karpackich, przeszła przez okolicę Strachociny i utknęła w rejonie Birczy, na przedpolu Przemyśla. Ta wizyta też nie była spokojną pielgrzymką żołnierską. Jak pisze Alojzy Zielecki w monografii Sanoka „Sanok – dzieje miasta” Ck wojska, szczególnie pułki węgierskie, rabowały i rekwirowały na jeszcze większą skalę niż rosyjskie. Co prawda, dotyczyło to Sanoka, ale Strachocina leży bardzo blisko Sanoka, zachowania żołnierzy były zapewne podobne.

Kolejna „wizyta” Ck armii nie trwała w Strachocinie długo. Pod naporem nieprzyjaciela wojska austriackie cofnęły się poza linię kolejową Sanok – Krosno, na wzgórza Odrzechowy. Do Strachociny kolejny raz wkroczyli Rosjanie, tym razem była to piechota. Rosjanie ze strachockich Kiszkowych Gór ostrzeliwali ogniem artyleryjskim pozycje austriackie w Odrzechowej, których broniły pododdziały przemysko-sanockiego pułku piechoty. Obrona ta nie trwała długo. Do końca roku 1914 Austriacy zostali wyparci przez oddziały rosyjskie na główny grzbiet karpacki. Podczas wyjątkowo mroźnej zimy 1915 r. na łuku Karpat toczyły się ciężkie walki pomiędzy Rosjanami, którzy chcieli wtargnąć do kotliny węgierskiej, i wojskami c.k., które nie chciały na to pozwolić, wiedząc, że byłby to koniec Austro-Węgier. Walki te przez historyków nazywane są Bitwami Karpackimi. Były one dla tej ziemi bezprecedensowe, zarówno jeśli chodzi o liczbę walczących żołnierzy, przekraczającą znacznie milion po każdej z walczących stron, jak i ogrom poniesionych strat. Trudno przy tym rozstrzygnąć, ilu żołnierzy, którzy stracili tu życie, poległo w walce, a ilu zamarzło czy zmarło z głodu i wycieńczenia. Bilans tych zmagań jest porażający. Straty austro-węgierskie szacuje się na 700-800 tys., zaś rosyjskie na 1,2 mln! Prawie dwa miliony żołnierzy straciło w ciągu kilku miesięcy życie w Karpatach! W czasie tych walk Strachocina znalazła się tuż na zapleczu atakujących wojsk, ze wszystkimi tego skutkami, rekwizycjami zboża (przede wszystkim owsa), siana, koni, bydła, resztek wozów, gwałtami na cywilnej ludności, przypadkowymi starciami zbrojnymi. Wprawdzie przy rekwizycji bydła Rosjanie płacili rublami, ale za te ruble nie można było niczego kupić, a po ich odejściu przestały one mieć jakąkolwiek wartość.

Te mordercze walki o dostęp na Nizinę Węgierską, mające jako bezpośrednie zaplecze rejon Strachociny, trwały do wiosny 1915 r. 1 maja 1915 r. pod Gorlicami rozpoczęła się ofensywa wojsk austriackich i posiłkowych niemieckich, która przerodziła się w totalną klęskę Rosjan. Mimo prób oporu, m.in. nad Wisłokiem i na przedpolach Sanoka, zmuszeni oni byli do szybkiego odwrotu aż za San. Strachocina została wyzwolona przez wojska X Korpusu przemyskiego, w skład którego wchodził także batalion z Sanoka 45 pułku piechoty, 10 maja 1915 r. Taka sytuacja panowała już do końca I wojny św., która zakończyła się 11 listopada 1918 r. Nie znaczy to, że przez większość czasu trwania wojny (do listopada 1918 r.) Strachocina żyła w błogim spokoju, jedynie nasłuchując wieści z dalekich frontów.

Mobilizacja strachockich mężczyzn rozpoczęła się już w sierpniu 1914 r. Objęła wszystkich zdolnych do noszenia broni do 42. roku życia. Młodsi, którzy odbyli regularną służbę wojskową, weszli w skład oddziałów liniowych, przede wszystkim byli powołani do pododdziałów c.k. 45 pułku piechoty, którego dwa bataliony stacjonowały w okresie pokoju w Sanoku. Ci, którzy nie odbyli regularnej służby woskowej byli powołani do wojsk Obrony Krajowej – Landwehry, głównie do c.k. 32 pułku Landwehry, którego pododdziały także stacjonowały w czasie pokoju w Sanoku. Starsi byli powoływani do oddziałów Pospolitego Ruszenia – Landsturmu, głównie do c.k. 18 pułku Landsturmu. Oczywiście, były także przydziały do różnych innych jednostek, także kawaleryjskich czy artylerii. W trakcie wojny przenoszono żołnierzy z jednostki do jednostki. Poszczególne armie czy korpusy składały się z wszystkich trzech rodzajów sił zbrojnych. Oprócz powołanych do regularnej służby żołnierskiej, do wojska zostali powołani także woźnice z dwukonnymi wozami na tzw. forszpan. Byli to mężczyźni w wieku powyżej 42 lat lub niezdolni do służby liniowej. W sumie w wojnie wzięło udział prawdopodobnie ok. 250 Strachoczan z 29 roczników. Co najmniej 40-tu z nich nie powróciło do domu żywych, 7-miu, ciężko-rannych, zmarło wkrótce w domu (na tablicy pamiątkowej na kościelnym murze znajduje się 47 nazwisk – zdaniem wielu Strachoczan lista ta nie jest pełna). Wielu Strachoczan powróciło jako inwalidzi, niektórzy dopiero po latach, z rosyjskiej lub włoskiej niewoli.

Kilkakrotne przejścia frontu przez Strachocinę (Rosjanie „gościli” we wsi aż trzykrotnie) spowodowały ogromne straty we wsi. Obydwie armie zabierały wszystko co im wpadło w rękę, przede wszystkim konie, bydło, inną żywność i paszę dla koni. Terroryzowali mieszkańców - głównie kobiety, bo większość mężczyzn przebywała na froncie. W wyniku ostrzału uszkodzony został kościół. Odtrącony element z piaskowca jeszcze w latach 50-tych leżał pod murem kościoła, obok zakrystii. Jeden z pocisków artyleryjskich, które spadły na kościół, został na wieczną rzeczy pamiątkę wmurowany na zewnątrz południowej ściany nawy. Spaliły się dwa domy w dolnej części wsi – Adamiaków i Winnickich (w sąsiednim Zarszynie spaliło się 260 domów!). Ciężkie czasy nie minęły po przejściu frontu w 1915 roku i odejściu Rosjan. Wojna dała się we znaki całej monarchii Austro-Węgierskiej. Zapanowała straszna bieda, powszechny głód, brakowało wszystkiego, żywności, surowców dla fabryk, ziarna siewnego, koni i wozów w rolnictwie. Zarekwirowano dzwony kościelne, na gospodarzy nałożono duże kontyngenty zbożowe. Wprowadzono ograniczenia przemiału zboża w młynach, zarekwirowano górne, ruchome kamienie w żarnach (po latach powtórzyło się to w latach okupacji niemieckiej 1940 – 44).

Koniec Wielkiej Wojny został przyjęty przez mieszkańców wsi z radością (tym większą, że niepodległość odzyskiwała Polska), ale przede wszystkim z ogromną ulgą. Nieformalna niepodległość dla Strachociny przyszła trochę wcześniej niż dla reszty Polski. Monarchia habsburska „sypała” się już mocno w październiku 1918 r. Miejscowe samorządy (w Galicji były one silne) przejmowały władzę we własne ręce. Strachocina patrzyła na „stołeczny” Sanok, gdzie już 20 października Rada Miejska powołała Komitet Samoobrony Narodowej. Był to polityczny zalążek suwerennej władzy. Komitet nawiązał kontakt z Polską Komisją Likwidacyjną w Krakowie, polską niezależną władzą polityczną, która nakazała przejęcie władzy w powiecie od Austriaków. 1 listopada pojawiła się odezwa komendanta formujących się wojsk polskich w Sanoku informująca o utworzeniu polskich władz wojskowych. W Sanoku stacjonował wtedy 54 pułk piechoty składający się w ogromnej większości z żołnierzy czeskich, którzy byli zdecydowanymi przeciwnikami monarchii austriackiej. Komendantowi garnizonu nie pozostało nic innego jak poddać się Komitetowi i przekazać mu władzę oraz obiekty wojskowe. Sam został internowany i wywieziony do Krakowa a żołnierze czescy 4 listopada wymaszerowali do swojej ojczyzny żegnani życzliwie przez sanoczan (3 listopada Austro-Węgry podpisały akt kapitulacji z państwami Ententy). Żołnierze innej narodowości rozeszli się do domów, bez broni. W tym samym czasie, kiedy toczyły się rozmowy z dowódcą garnizonu i przejmowano koszary wysłannicy Komitetu odwiedzili kolejno starostę, prezesa sądu i dyrekcję Skarbu zawiadamiając ich o przejęciu władzy przez nowo powstałe państwo polskie. Z gmachów pozdejmowano godła austriackie. Powiat sanocki (w tym Sanok i Strachocina) był jednym z pierwszych, które zrzuciły obce panowanie, już na początku listopada a nie dopiero 11 listopada, jak przyjęto w oficjalnej historii Polski.

Jak już wspomniano wcześniej, odzyskanie niepodległości przyjęto w Strachocinie z radością, którą jednak mąciła pamięć, żałoba i smutek po utracie bliskich, czy niespokojne wyczekiwanie na ich powrót z frontu lub niewoli. W Strachocinie nigdy nie było problemu z polską świadomością narodową. Przyczyną nie było tylko sąsiedztwo z żywiołem ukraińskim, ale także edukacja młodzieży – na terenach etnicznie polskich i mieszanych Galicji, szkoła była praktycznie polska, z nauczaniem polskiej historii i geografii. Świadomość narodową wyrabiała także ogólna atmosfera panująca w państwie austriacko-węgierskim, atmosfera ruchów narodowych, walk poszczególnych narodów o autonomię i prawa do własnej tożsamości. Dla wielu mieszkańców Strachocina była właściwie zawsze w Polsce. Polska była nie tylko szkoła, ale także kościół, urzędy i urzędnicy w Sanoku, sądy i więzienie, gazety (bardzo rzadko zresztą czytane), Kółko Rolnicze, w jakimś zakresie także i wojsko, bo wielu Strachoczan służyło w jednostkach stacjonujących w Sanoku, gdzie niższa kadra wojskowa była bardzo często polska. To nie był zabór rosyjski czy niemiecki, gdzie rok 1918 przyniósł ogromny przełom, wszystko wywróciło się do góry nogami. Mimo tych wszystkich uwarunkowań pierwsze lata niepodległości pełne były jednak uniesień patriotycznych, organizowano różne imprezy, zabawy, festyny, z okazji świąt narodowych. Z biegiem czasu wolność narodowa powszedniała, życie w nowej sytuacji stawało się dla wielu cięższe niż było w czasach Galicji.

Zakończenie Wielkiej Wojny nie oznaczało pokoju w Polsce. Jeszcze przed oficjalnym końcem wojny wybuchł w Galicji konflikt polsko-ukraiński. Ukraińcy dążyli do utworzenia niepodległego państwa. Strona polska nie godziła się z tym. W walkach o polskość Lwowa, Przemyśla i innych miast i terenów brali udział polscy żołnierze, weterani z armii austriackiej, wśród nich także Strachoczanie. Jednym z nich był Józef Kucharski, syn Władysława (praprawnuk Agnieszki z Piotrowskich Galant, brat Bronisławy z Kucharskich, żony Stanisława Błaszczychy-Piotrowskiego), późniejsza ofiara sowieckiego NKWD w lesie katyńskim. W 1920 r. rozpoczęła się z kolei wojna z bolszewicką Rosją o wschodnie granice Polski. Wzięli w niej udział także Strachoczanie - wielu młodych ochotniczo. Nie wszystkim dane było powrócić z tej wojny – pięciu z nich zginęło. Niektórzy ochotnicy, rozgoryczeni, do końca życia nie mogli zapomnieć niezrealizowanych obietnic przydziału ziemi (w nagrodę) przez marszałka Piłsudskiego (m.in. Michał Ćwiąkała, mąż Zofii z Giyrów-Piotrowskich).

Koniec działań wojennych nie oznaczał szybkiego powrotu do stanu przedwojennego. Okres powojenny to okres ogromnej biedy, wręcz nędzy we wsi. Brakowało wszystkiego, zboża, chleba, ziemniaków, mleka, opału, odzieży, nawet podstawowych sprzętów w domu. Niedożywienie, głód, powodowały seryjne wybuchy epidemii groźnych chorób - grypy „hiszpanki”, tyfusu, czerwonki, szkarlatyny. Największe śmiertelne żniwo zebrały „hiszpanka” i szkarlatyna, W pierwszej połowie stycznia 1921 r. epidemia szkarlatyny spowodowała śmierć dwadzieściorga dzieci, w tym czternaścioro w wieku szkolnym.

Oczywiście, największym ciosem wojennym dla wsi była śmierć lub inwalidztwo tak dużej ilości mężczyzn - żołnierzy (o stratach wśród cywilów brak danych), ale i gospodarcze straty były ogromne. Zniszczeniu uległy pola uprawne, zasiewy, zbiory, budynki gospodarcze, narzędzia rolnicze. Straty w glebie polegały na obniżeniu jej jakości i urodzajności poprzez wydobycie na wierzch warstwy ziemi nieurodzajnej na zniszczonych okopami, rowami strzeleckimi i stanowiskami artyleryjskimi polach, a także rozjeżdżonych różnymi pojazdami polach. Ucierpiały również pola na obszarach nieobjętych bezpośrednimi działaniami wojennymi w wyniku braku uprawy, nawożenia, przez zachwaszczenie. Trzeba było zasypywać rowy, niwelować szańce i inne umocnienia ziemne, naprawiać zniszczone rowy odwadniające i sieć melioracyjną. Na niektórych polach uprawnych rowy strzeleckie miały szerokość nawet do ośmiu metrów. Przemarsze wojsk i walki na polach uprawnych powodowały ogromne straty w uprawach, zasiewach i zbiorach już zebranych. Dotyczyło to zarówno zbóż ozimych jak i, przede wszystkim, ziemniaków i innych okopowych. Ze stodół i innych miejsc magazynowania zrabowano ogromne ilości siana, niewymłóconego zboża, ziarna, zebranych ziemniaków, buraków, zbiorów roślin strączkowych, owoców, itd.

Duże straty były w narzędziach rolniczych, wozach, pługach, bronach, sieczkarniach, młynkach (wialniach), a nawet w narzędziach ręcznych - kosach, łopatach, siekierach, kilofach, itp. Wojska rosyjskie podczas ponad czteromiesięcznego pobytu w zimie 1915 r. rabowały na potęgę wszystko, nieważne czy im było coś potrzebne do własnych celów, czy na handel (z reguły wymienny) w innych miejscowościach. Ogromną stratą był rabunek koni i bydła, zrabowanego przez przechodzące wojska. W całej wsi po wojnie można było doliczyć się zaledwie kilku, ledwo powłóczących nogami starych szkap i kilkanaście krów i cieląt, ukrytych przed grasującymi żołnierzami. A przecież zarówno konie jak i krowy były podstawą strachockiej gospodarki. Konie były niezbędne do uprawy roli, a mleko i przetwory mleczne (masło, ser) były niezwykle ważną pozycją w diecie mieszkańców wsi. Jeszcze większe straty dotyczyły świń, tyle że nie miało to tak dużego znaczenia dla Strachoczan. Na szczęście, nie ucierpiały dużo zabudowania wsi, spłonęło kilka domów mieszkalnych i zabudowań gospodarczych, niewspółmiernie mniej niż straty z tego powodu w sąsiednich wioskach, szczególnie tych wzdłuż linii kolejowej, o którą toczyły się ciężkie walki (Zarszyn, Długie, Nowosielce i inne).

Do odbudowy gospodarki przystąpiono szybko, tuż po opuszczeniu wsi przez wojsko w maju 1915 r. Najważniejszą sprawą było jak najszybsze wznowienie prac polowych. Po uporządkowaniu roli problemem był brak koni, ziarna siewnego, ziemniaków-sadzeniaków i innych materiałów nasiennych. W tych sprawach do akcji weszły instytucje krajowe Galicji, które starały się pozyskiwać zarówno konie jak i materiały nasienne z innych krajów monarchii i z zagranicy. Rolnicy nie dostawali nic za darmo, mogli je kupować, tylko niektórym udawało się uzyskiwać kredyty.

W tej sytuacji niezwykle cenna okazywała się solidarność mieszkańców wsi i samopomoc rodzinna. Najbiedniejsi i ci, którzy ponieśli największe straty mogli liczyć zawsze na pomoc bogatszych współmieszkańców, sąsiadów, krewniaków. Niezwykle istotna, chyba największa, pomoc finansowa przyszła od krewniaków zza oceanu. Za przesyłane pieniądze dokonywano zakupów podstawowych środków do codziennego życia, do uruchomienia gospodarstwa, uzupełniano braki w koniach i bydle. Dopiero w latach 20-tych zaczęły napływać do wsi pierwsze pieniądze z tytułu odszkodowań wojennych, a także renty po poległych na frontach wojny lub renty inwalidzkie. Dla zubożałej wsi był to bardzo duży zasiłek finansowy. Wdowa po poległym na froncie włoskim Janie Błaszczycha-Piotrowskim, Paulina z Giyrów-Piotrowskich otrzymała w roku 1922 rentę wdowią w wysokości 75 marek 60 fenigów rocznie (wypłacaną w miesięcznych ratach) plus dodatek 33 marek 60 fenigów na każdego z synów (miała ich dwóch, trzeci zmarł podczas epidemii), z wyrównaniem od 1 listopada 1918 r. (kopia dokumentu poniżej).



Pismo Ministerstwa Spraw Wojskowych RP do Pauliny Piotrowskiej z dnia 13.09.1922 r. w sprawie renty wdowiej po mężu Janie Piotrowskim, poległym w służbie wojskowej w dniu 21.11.1915 r.

Był to dla niej znaczący zasiłek pieniężny, szczególnie ważny, że te pieniądze przychodziły systematycznie co miesiąc. Może te pieniądze spowodowały podjęcie decyzji o budowie nowego domu, który zastąpił starą, blisko 70-letnią chatę wybudowaną jeszcze przez dziadka męża Pauliny, Michała Piotrowskiego „z Kowalówki”. Nowy dom był nowoczesny na ówczesne czasy, nowością była m.in. drewniana podłoga w alkierzu, którą podziwiali z uznaniem sąsiedzi. Podłoga w pokoju „dziennym” (kuchni) była ciągle jeszcze gliniana. Oczywiście, w budowie domu finansowo pomogli bratowej także bracia męża z Ameryki. Takich domów, mimo ogromnych trudności, powoli powstawało we wsi więcej. I najczęściej były podobnie finansowane.

Powoli wieś wracała do normalności po ogromnych stratach wojennych. Porządkowano pola, uzupełniano inwentarz i narzędzia. Można przyjąć, że w połowie lat 20-tych sytuacja we wsi w miarę wróciła do równowagi. Oczywiście, w rodzinach, które straciły swoich bliskich wojenne rany jeszcze długo pozostały ponurym wspomnieniem.

c d n      

 

ZE SPORTU

Piłkarze Górnika Strachocina grają w sezonie 2020/21 w krośnieńskiej klasie A, razem z najbliższymi sąsiadami: Nowosielcami, Długiem, Zarszynem, Bażanówką i Pakoszówką. Ale jest i nowa drużyna z Sanoka - Wiki oraz zdecydowanie bogatsze od Górnika: Sanovia Lesko, Zagórz i Bukowsko. Początek sezonu wypadł dobrze, w 12 początkowych meczach Górnik zdobył 25 punktów, lepszy jest tylko zespół Wiki Sanok. Oczywiście, rozgrywki komplikuje panująca pandemia, są problemy z wszystkim, treningami, meczami, kibicami. Daleko jest do normalności, jednak rozgrywki się toczą.

Sanocki Ekobal, krośnieńskie Karpaty i Czarni Jasło, podkarpackie drużyny grające w mocno powiększonej IV lidze podkarpackiej spisują się na razie różnie. Po 19 meczach (w jesiennej rundzie będzie ich 21) Karpaty Krosno zajmowały 4-te miejsce w tabeli, Ekobal Sanok zajmował 12-te miejsce, a Czarni Jasło miejsce 17-te (na 22 zespoły). Pandemia powoduje takie same problemy, a może nawet większe (kwestia kibiców i dalszych wyjazdów) niż w przypadku drużyn A-klasy, w której gra Górnik Strachocina.

Sanoccy hokeiści, którzy w tym sezonie powrócili do polskiej ligi, spisują się na razie słabo. Dwuletni pobyt w lidze słowackiej (II-giej) chyba nie wyszedł im na korzyść. Zmiana ligi, a może pandemia, skutkują słabą do tej pory postawą.

Bardzo dobrze spisali się żużlowcy krośnieńskiego klubu Wilki Krosno startujący w tym sezonie w II lidze. Na długo przed zakończeniem rozgrywek zapewnili sobie awans do I ligi żużlowej. Najlepszym zawodnikiem całej II ligi jest żużlowiec Wadim Tarasienko, który ma dwukrotnie większą zdobycz punktową niż drugi zawodnik w rankingu.

Reprezentacja Uczelni Państwowej im. Jana Grodka w Sanoku została wicemistrzem Polski w akademickim unihokeju podczas historycznych, pierwszych zawodów na tym szczeblu. Rywalizacja odbywała się w dniach 15-16 września w Warszawie. W wielkim finale sanoczanie przegrali z AZS AGH Kraków dopiero po emocjonujących karnych.

 

 

ODESZLI OD NAS

Maria Piotrowska z Zarszyna

28 lipca 2016 zmarła w Zarszynie (koło Strachociny) Maria Piotrowska z domu Karasek, żona Tadeusza Jakuba Giyra-Piotrowskiego. Maria urodziła się 30.03.1931 r. Doczekała się dwóch synów, Zbigniewa i Andrzeja, piątki wnuków i trójki prawnuków.

Leokadia z Piotrowskich „zza Potoczka” Hałasowska

25 marca 2019 r. zmarła Leokadia Paulina z Piotrowskich „zza Potoczka”, po mężu Hałasowska. Leokadia urodziła się 23 stycznia 1927 r., była córką Piotra Piotrowskiego „zza Potoczka” i Cecylii Cecuła (córka Marii Giyr-Piotrowskiej), siostrą Stanisława (ur. 15.10.1930 r.) i Marianny Agnieszki (ur. 21.01.1924 r.), po mężu Sitek.

Łucja z Fryniów-Piotrowskich Reiss z Krosna

15 maja 2020 r. w Krośnie zmarła Łucja z Fryniów-Piotrowskich, córka Władysława (ur. w Strachocinie) i Zofii z Kenarów. Łucja urodziła się 24 sierpnia 1941 r., z mężem Janem Reissem doczekali się trzech córek, Marty, Magdaleny i Małgorzaty, i czworga wnuków – Michała, Sary, Konrada i Oliwii. Jej starszym bratem jest Zbigniew Fryń-Piotrowski, nasz dwukrotny marszałek Zjazdów Potomków Stefana Piotrowskiego, w 2007 i 2017 r., a młodszym Marian Fryń-Piotrowski, były Prezes Stowarzyszenia Piotrowskich ze Strachociny.

Irena z Adamiaków Woźniak

W lipcu 2020 r. zmarła Irena z Adamiaków Woźniak, wnuczka Balbiny z Giyrów-Piotrowskich Winnickiej. Irena urodziła się w Strachocinie 15 października 1935 r. Była córką Zofii z Winnickich i Józefa Adamiaków, żoną Tadeusza Woźniaka ze Strachociny. Z Tadeuszem Irena doczekała się dwóch synów, Andrzeja i Jerzego (Andrzej zmarł w tym roku w Sanoku). Irena została pochowana 18 lipca w grobowcu rodzinnym przy mężu, na cmentarzu w Strachocinie.

Miłosz Piotrowski z Sanoka

25 października 2020 r. zmarł w szpitalu w Amsterdamie w Holandii Miłosz Piotrowski „spod Mogiły”, syn Krystyny z d. Górniak i Ryszarda Piotrowskich „spod Mogiły” z Sanoka. Miłosz urodził się w 1992 r. w Sanoku. Do szpitala w Amsterdamie został przywieziony ciężko ranny w wyniku wypadku. Pochowany został na cmentarzu w Sanoku.

Stefania Piotrowska z Sanoka

1 listopada 2020 r. zmarła w Sanoku, w wieku 91 lat, Stefania z d. Jasik Piotrowska, wdowa po Emilianie Błaszczycha-Piotrowskim. Stefania urodziła się 8 października 1919 r. w Stryju na dzisiejszej Ukrainie. Po wojnie z rodzicami przyjechała do Sanoka. Ukończyła Liceum Pedagogiczne w Sanoku i całe życie pracowała jako nauczycielka. Doczekała się dwóch córek, Zenony i Ewy oraz czwórki wnucząt – Agaty, Artura, Łukasza i Mateusza. Została pochowana na cmentarzu w Sanoku.

 

NOWINY GENEALOGICZNE

Od Bogdana Piotrowskiego „zza Potoczka”, urodzonego w Strachocinie, mieszkającego w Sanoku, otrzymaliśmy trochę spóźnione informacje genealogiczne dotyczące jego rodziny. W Kanadzie, w miejscowości Missisauga, wyszła za mąż córka Bogdana, Justyna Piotrowska (ur. 1990 r.) za Rafała Kardasza, rodem z Leska. Ślub odbył się 21 sierpnia 2018 r. Wcześniej młoda para doczekała się syna Filipa (ur. 2.01.2018 r.).

Od Michaliny Cecuły-Liss, żony Leonarda Cecuły (ur. 1937 r.), syna Władysława Cecuły i Marianny z Radwańskich ze Strachociny, otrzymaliśmy sprostowanie i dodatkowe informacje do naszego artykułu-„portretu” rodu Cecułów ze Strachociny, zamieszczonego w „Sztafecie pokoleń” nr 22 z 2018 roku. Okazuje się, że bardzo zniekształciliśmy jej nazwisko - przed zamążpójściem nazywała się Piernik a nie Ficznik (błąd wziął się z pewnością z mylnego odczytania odręcznego, niezbyt wyraźnego, pisma). Michalina Piernik z Jaćmierza wyszła za mąż za Leonarda Cecułę ze Strachociny. Leonard zmarł w 1998 r., Michalina wyszła drugi raz za mąż za Bogusława Lissa. Z Leonardem doczekała się trzech synów: Marka, Waldemara i Artura. Syn Waldemara, Dawid, jest znanym piosenkarzem-raperem, współpracuje ze znanym raperem „Szpaku”. Michalina mieszkała z rodziną przejściowo w Mrzygłodzie i Rymanowie, obecnie mieszka w Krośnie. Jako ciekawostkę historyczną z życia rodziny podała, że dziadka Leonarda, Jana Cecułę zabił koń podczas pracy w polu.

Od Marka Hudymy, męża Ewy z Giyrów-Piotrowskich, córki Andrzeja Giyra-Piotrowskiego z Zarszyna, otrzymaliśmy ciekawy list i nowiny genealogiczne dotyczące „gałązki” Giyrów-Piotrowskich z Zarszyna. Aktualnie ten fragment naszego „drzewa genealogicznego wygląda jak poniżej:

Z listu Marka Hudymy: Ewa z Giyrów-Piotrowskich Hudyma, córka Zbigniewa Piotrowskiego, ukończyła Politechnikę Warszawską. Wyszła za mąż za Marka Hudymę. Doczekali się trójki dzieci: Adama, Roberta i Magdaleny. Marcin Piotrowski, syn Zbigniewa Piotrowskiego, brat Ewy, ur. 14.01.1982 r. ożenił się z Izabellą Radomską, doczekali się córki Martyny Piotrowskiej, ur. 15.04.2013 r.Stryj Ewy, Andrzej Giyr-Piotrowski, jest obecnie zastępcą wójta gminy Zarszyn, sekretarzem gminy. Rodzina Hudymów mieszka obecnie w Niemczech, w Berlinie.

 

WSPOMNIENIA O PRZODKACH

5 maja 2020 r. zmarła w Krakowie Łucja z Fryniów-Piotrowskich Reiss, siostra naszego dwukrotnego marszałka naszych zjazdów, w 2007 i 2017 roku Zbigniewa Frynia-Piotrowskiego, który ją wspomina w poniższym tekście.

Moje wspomnienie o Siostrze

15 maja 2020 r. zmarła w Krakowie Łucja z Fryniów-Piotrowskich Reiss. Łucja urodziła się 24 sierpnia 1941 r. w Rymanowie. Była córką Zofii z Kenarów i Władysława Frynia-Piotrowskiego. Po zakończeniu II wojny światowej rodzina Piotrowskich zamieszkała w Sanoku. Tam też Łucja ukończyła szkołę średnią. Następnie podjęła studia na Politechnice Łódzkiej, na Wydziale Chemii, którą ukończyła uzyskując tytuł mgr inż. chemika.

Wyszła za mąż za Jana Reissa, z którym rozpoczęła pracę zawodową w Zakładach Przemysłu Gumowego „Stomil” w Sanoku. Po kilku latach awansowała na kierowniczkę Laboratorium Chemicznego w Zakładach Tworzyw Sztucznych w Brzozowie, a w 1969 r. przeniosła się z rodziną (mężem i córeczką Martą) do Krosna, gdzie podjęła pracę w Oddziale Krosno Instytutu Nafty i Gazu w Krakowie. W Instytucie pracowała do czasu przejścia na emeryturę. Tematem Jej pracy były badania nad doborem materiałów do uszczelniania odwiertów w przemyśle naftowym i gazownictwie. W trakcie pracy podjęła uzupełniające studia w Instytucie Odlewnictwa w Krakowie i otworzyła przewód doktorski. Przewód doktorski zakończyła publiczną obroną rozprawy doktorskiej pod tytułem „Dobór staliwa o optymalnych własnościach na elementy armatury urządzeń eksploatowanych w krajowym przemyśle naftowym” w dniu 24 marca 1981 r., uzyskując tytuł doktora nauk technicznych.

W życiu prywatnym z mężem Janem doczekała się trzech córek, Marty, Magdaleny i Małgorzaty. Wszystkie córki ukończyły studia wyższe w Krakowie, tam zamieszkały, podjęły pracę i pozakładały rodziny. W tej sytuacji rodzice na emeryturze przeprowadzili się z Krosna do Krakowa i zamieszkali u najmłodszej córki Małgorzaty. Dziadkowie doczekali się trzech wnuczek i dwóch wnuków. Jan zmarł 21 kwietnia 2015 r. W ostatnich latach Łucja (przez nas, w rodzinie oraz przez znajomych, nazywana Adą) walczyła z groźną chorobą – niestety nie zdołała jej pokonać.

W dniu imienin naszej Mamy (Zofii) odeszła na zawsze do „Domu Ojca”. Została pochowana w Krakowie na cmentarzu parafialnym w Borku Fałęckim.

Ada! – Na zawsze pozostaniesz w mej pamięci Kochaną Młodszą Siostrą!!

Śpij w pokoju! - Zbyszek

 

LISTY OD CZYTELNIKÓW

Od Stanisława Lisowskiego, wnuka Małgorzaty z Giyrów-Piotrowskich, otrzymaliśmy ciekawy list, w którym Stanisław opisuje, m.in. dzieje rodziny swojej ciotki, Bronisławy z Lisowskich Pucz (ur. 3.03.1909 r.), córki Małgorzaty z Giyrów-Piotrowskich. Bronisława po ślubie z Teofilem Puczem osiadła wraz z mężem w Załużu, który leży po prawej stronie Sanu i w 1939 roku znalazł się pod okupacją sowiecką. Sowieci całą rodzinę wywieźli do Kazachstanu. Jak pisze Stanisław na podstawie opowieści jego stryja księdza Piotra, tylko dzięki zaradności Teofila udało się rodzinie - rodzicom i trójce dzieci (Stanisław, Leokadia i Zofia) przetrwać na „nieludzkiej ziemi”. Po wojnie wrócili do kraju i osiedli w Czerteżu k/Sanoka. Syn Stanisław wyjechał do Zgierza. Leokadia po zamążpójściu zamieszkała z mamą w Czerteżu, a Zofia z mężem zamieszkała w Sanoku. Mąż Bronisławy, Teofil, zmarł dość wcześnie, wcześniej zmarły także jej córki, Bronisława dożyła sędziwego wieku. Niestety, Stanisław nie pamięta (lub nie znał nigdy) bliższych szczegółów (dat, imion nazwisk) dotyczących jego kuzynostwa, Stanisława, Leokadii i Zofii, oraz ich rodzin. Ostatnio odwiedził rodzinną Strachocinę – sąsiadów, cmentarz, a także wiceprezesa Stowarzyszenia Waldemara Berbecia-Piotrowskiego.

Od Bogdana Piotrowskiego „zza Potoczka” z Sanoka otrzymaliśmy list z nowinami genealogicznymi z „klanu” Piotrowskich zza Potoczka” i pozdrowieniami dla „Sztafety”. Panie Bogdanie dziękujemy za list i prosimy o częstszy kontakt.

Od Roberta Frynia-Piotrowskiego otrzymaliśmy bardzo ciekawy list omawiający różne tematy, także te związane z dalszym działaniem naszego Stowarzyszenia. Robert, obecnie mieszkaniec Warszawy, ciągle związany jest uczuciowo z Podkarpaciem. Kiedy tylko może jedzie do „swojej” Rudawki Rymanowskiej, leżącej na przedpolu Beskidu Niskiego. Z Rudawki robi wycieczki po okolicy, bywa także w nieodległych Pastwiskach, miejscu śmierci czesko-brytyjskiego oficera Franciszka Geislera, o którym pisaliśmy wcześniej w „Sztafecie”. Przesłał nam kilka informacji i zdjęć z tego miejsca. W Pastwiskach powstało prywatne muzeum ku czci Franciszka Geislera, ufundowane przez jego syna. Robert uważa, że warto je odwiedzić, zobaczyć i zapoznać się z tymi, dość dobrze udokumentowanymi faktami, nawet w ramach letniej wycieczki rowerowej.
Panie Robercie – dziękujemy.


Muzeum

Na zdjęciu powyżej budynek muzeum, w którym znajduje się m.in. tablica informacyjna (w języku polskim i angielskim) o drodze wojennej i śmierci Franciszka Geislera, o udziale Czechosłowackiej Brygady Desantowej (większość to byli Słowacy) w operacji dukielskiej, poniżej schemat pierwszej i ostatniej podróży Franciszka Geislera.



Jeden z eksponatów muzeum – mapa przedstawiająca pierwszą i ostatnią podróż Franciszka Geislera z Europy Środkowej do Wielkiej Brytanii. Pierwsza, w latach 1939 – 40, prowadziła z Czech, przez Węgry, dawną Jugosławię, Grecję, Turcję, Syrię, Morze Śródziemne, Algier, znowu Morze Śródziemne, południową Francję, skąd morzem, wokół Zachodniej Europy, do Wielkiej Brytanii. Ostatnia, niestety, z Wielkiej Brytanii, morzem do Egiptu, przez Palestynę (obecny Izrael), Syrię, Irak, Iran do armii czechosłowackiej w ZSRR. Skąd na front do Pastwisk, koło Sanoka w Polsce. Gdzie spotkała go bohaterska Śmierć.

Od pani Małgorzaty Dąbrowskiej, córki Władysławy z Błaszczychów-Piotrowskich Sawczak, otrzymujemy regularnie sympatyczne przesyłki z informacjami na najróżniejsze tematy. Małgorzata pisze o pielęgnacji alei na Bobolówkę w Strachocinie, o gwałtownych burzach nawiedzających Sanok, o sytuacji pandemicznej w Sanoku, o remoncie (bardzo uciążliwym) ulicy 800-lecia, na której mieszka, o przedwojennym numerze miesięcznika „Morze”, organie Ligi Morskiej i Kolonialnej, znalezionym na strychu. Informacjom często towarzyszą stosowne zdjęcia.
Pani Małgorzato, za wszystkie tego typu ciekawostki dziękujemy.

 

 

ROZMAITOŚCI

1. 60-lecie pewnej matury

W tym roku Józef Fryń-Piotrowski z Grybowa i Władysław Błaszczycha-Piotrowski z Gdańska (czyli ja) mieli uroczyście obchodzić 60-lecie swojej matury, którą zdali w 1960 r. w I Liceum Męskim w Sanoku (dawnym Gimnazjum im. Królowej Zofii). Razem z Józefem i Władysławem maturę w 1960 r. zdał także trzeci Piotrowski ze Strachociny, Tadeusz „Kozłowski”-Piotrowski. Niestety, Tadeusz nie doczekał tego jubileuszu, zmarł dość wcześnie, nie doczekał się nawet 50-tej rocznicy matury. Rok 1960 był rokiem wyjątkowym, nigdy wcześniej, a zapewne i nigdy później, trzech Piotrowskich ze Strachociny nie ukończyło w jednym roku tego liceum. Panująca pandemia koronawirusa pokrzyżowała plany jubileuszu. Trzeba było przełożyć tę sympatyczną uroczystość na przyszły rok lub później. Wspominając o tej wyjątkowej (ze względu na liczbę Piotrowskich) maturze, chcę przypomnieć nasz pobyt i naukę w sanockim liceum, a także, bardzo krótko, ich poprzedników i następców w tym liceum.

Józef, Tadeusz i Władysław nie byli pierwszymi absolwentami tego liceum wśród Piotrowskich ze Strachociny, mimo że Piotrowscy „wystartowali” dość późno do szkół średnich. Pod tym względem wyprzedzili ich przedstawiciele innych strachockich rodów - Radwańscy (m.in. Paweł Radwański „z Górki”, ur. 8.01.1866 r., syn Walentego – późniejszy ksiądz Franciszkanin, O. Sebastian, był maturzystą pierwszego rocznika sanockiego Gimnazjum w 1888 r.!), Dąbrowscy (m.in. Michał Dąbrowski, maturzysta z 1900 r.), Kucharscy (m.in. Józef Kucharski, siostrzeniec O. Sebastiana, maturzysta z 1919 r., zginął w Katyniu), Lisowscy, Mieleccy, czy Galantowie. Przedstawiciele tych rodów (niektórzy z nich to potomkowie Stefana Piotrowskiego po „kądzieli”) już przed II wojną światową kończyli sanockie liceum-gimnazjum (niektórzy o wiele wcześniej).

Niestety, w konserwatywnych rodzinach Piotrowskich wykształcenie długo nie było w cenie. Zapewne brakowało także pieniędzy na utrzymywanie uczniów w Sanoku, a ze Strachociny trudno było chodzić do szkoły na piechotę. Być może w grę wchodziły i inne przyczyny. Jak mówi „Kronika Błaszczychów”, Paulinie z Giyrów-Piotrowskiej, wdowie po Janie Błaszczycha-Piotrowskim, dalszą edukację synów po ukończeniu szkoły w Strachocinie (4-klasowej – byli dobrymi uczniami) odradzał ks. proboszcz Władysław Barcikowski mówiąc, że „może to ich zepsuć, zdemoralizować, odciągnąć od religii i od Boga, pozbawić szans na zbawienie”. A Paulina, podobnie jak inni Piotrowscy, była pod ogromnym wpływem księdza proboszcza.

Dopiero po II wojnie światowej Piotrowscy raźniej ruszyli do sanockich szkół. Najpierw wybierali szkołę zawodową przy Sanowagu (obecnie Autosan) - m.in. Stanisław i Józef Piotrowscy „spod Mogiły”, i „Handlówkę” (głównie dziewczyny), później przyszła kolej na liceum. Pierwszym powojennym absolwentem liceum wśród potomków Stefana Piotrowskiego był Tadeusz Dąbrowski, wnuk Balbiny z Giyrów-Piotrowskich (maturę zdał w 1952 r., ukończył studia w Lublinie, został lekarzem weterynarzem, wiele lat pracował jako weterynarz w Mrzygłodzie, później w Sanoku).

Dwa lata po Tadeuszu Dąbrowskim progi liceum przekroczyli wreszcie dwaj Piotrowscy, Roman Piotrowski „z Kowalówki” i Zbigniew Fryń-Piotrowski (Zbigniew już jako stały mieszkaniec Sanoka). Zdali oni maturę w 1954 r. Roman nie poszedł na studia po maturze. Studiowanie w tym czasie nie było łatwym wyborem. Utrzymanie studenta w dużym mieście było dużym wydatkiem dla rodziców, szczególnie dla takich gospodarzy jak Strachoczanie, gospodarzących na 2 – 3 hektarach. Decyzji nie ułatwiała także stosunkowa łatwość znalezienia pracy przez absolwenta liceum w różnych firmach, administracji czy w szkole. Ciągle jeszcze wszędzie brakowało wykształconych ludzi, zdziesiątkowanych przez okupanta w czasie wojny i przez „rewolucję społeczną” po wojnie. Także dostać się na studia było w tym czasie o wiele trudniej niż w późniejszych latach - 60-tych czy jeszcze później. Miejsc na studiach było stosunkowo mało, egzaminy wstępne były trudne do „przebrnięcia”, zapewne także poziom sanockiego liceum nie był najwyższy i nie przygotowywał odpowiednio absolwentów do studiów. Naturalnie, wtedy tak tego nie widzieli, zarówno nauczyciele jak i absolwenci sanockiego liceum, ale często potwierdzały to losy sanockich studentów, którzy wracali do domu już po pierwszej sesji egzaminacyjnej na wyższej uczelni.

Roman ukończył pomaturalne 2-letnie Studium Nauczycielskie, został nauczycielem, pracował w Lesku, tam założył rodzinę i dał początek Piotrowskim „z Kowalówki” w Lesku. Roman już nie żyje. Zbigniew był historycznie pierwszym Piotrowskim, potomkiem Stefana Piotrowskiego ze Strachociny, absolwentem studiów wyższych. Ukończył Wydział Chemiczny Politechniki Łódzkiej, został inżynierem chemikiem, powrócił w rodzinne strony, był dyrektorem w Krośnieńskich Hutach Szkła. Obecnie jest emerytem, mieszka w Krośnie, był marszałkiem obydwu Zjazdów Potomków Stefana Piotrowskiego, w 2007 r. i 2017 r.

W 1952 r. naukę w sanockim liceum rozpoczęli Józef Błaszczycha-Piotrowski i Tadeusz Winnicki, syn Zofii z Wołaczów-Piotrowskich. Maturę zdali cztery lata później, w 1956 r. Obydwaj mieli nieudane pierwsze próby studiowania, może wybrali zbyt ambitnie uczelnie. Pokończyli najpierw pomaturalne Studia Nauczycielskie, pracowali jako nauczyciele, dopiero po latach ukończyli studia. Tadeusz na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach ukończył Wydział Chemii (jest mgr chemikiem) i na Politechnice Śląskiej w Gliwicach Wydział Górniczy (został mgr inżynierem mechanizacji i automatyzacji górnictwa), był dyrektorem w kopalni „Bolesław Śmiały” w Łaziskach, obecnie na emeryturze. Józef ukończył zaocznie prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim, pracując w Komendzie Wojewódzkiej Milicji w Rzeszowie. Obecnie także na emeryturze

Rok później (w 1953 r.) naukę w sanockim liceum męskim rozpoczął Kazimierz Piotrowski „z Kowalówki”, młodszy brat Romana. Kazimierz zdał doskonale maturę w 1957 r., dostał się na studia w renomowanej Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Zaliczył bez problemów I rok studiów i zrezygnował z dalszej nauki na tej uczelni. Odnalazł w sobie inne powołanie, został alumnem Seminarium Duchownego w Przemyślu, otrzymał święcenia kapłańskie (jako pierwszy Piotrowski ze Strachociny w historii!), był prawdziwym kapłanem „z powołania”, został kanonikiem i prałatem. Najdłużej „proboszczował” w Iwoniczu koło Krosna. Obecnie mieszka dalej w Iwoniczu jako ksiądz rezydent.

I wreszcie w 1956 roku naukę w sanockim liceum męskim rozpoczęli bohaterowie wspomnianej matury w 1960 r. – Józef, Tadeusz i Władysław Piotrowscy. Jak już wspomniałem na wstępie, byliśmy ewenementem, trzech Piotrowskich ze Strachociny na raz, przypadek pierwszy w historii. Z dostaniem się do liceum nie było wtedy problemu, przyjęcie odbywało się bez egzaminów wstępnych (roczniki „wojenne” były niezbyt liczne). Wręcz odwrotnie, kompletowanie dwóch klas (dwie klasy liczące po ok. 25 uczniów, jedna z językiem łacińskim i jedna z językiem angielskim) trwało do końca września. Chętnych do liceum ogólnokształcącego ciągle było jeszcze niewielu, większość chłopaków (szczególnie ze wsi) wybierała szkołę zawodową przy Autosanie lub technikum mechaniczne. Strachoczanie w składzie Piotrowscy i Wiesław Łukaszczuk, syn kierownika szkoły w Strachocinie, wybrali klasę A, „łacińską”, jako nieliczni wśród kandydatów z podsanockich wsi. Większość klasy A stanowili rdzenni Sanoczanie. Znaleźliśmy się w jednej klasie z wieloma chłopakami ze znanych sanockich rodzin: Marianem Kawskim, Adamem Dębcem, Zbigniewem Słuszkiewiczem, Orestem Leńczykiem (syn profesora z liceum żeńskiego, późniejszy znany trener piłkarski) i innymi. Część z nich to byli uczniowie ze szkoły podstawowej w tym samym budynku, która była integralną całością z liceum, tworząc z nim „jedenastolatkę”. Był to stary budynek, sprzed I wojny św., galicyjskiego Gimnazjum im. Królowej Zofii, które powstało już w 1880 r. W starszych klasach tej szkoły podstawowej często uczyli profesorowie liceum, znający dobrze swoich uczniów, którzy kontynuowali naukę w liceum.

Całą czwórką Strachoczan zamieszkaliśmy w szkolnym internacie, przy ul. Szopena, biegnącej u podstawy Góry Parkowej. To stary budynek, z czasów Galicji (nosił kiedyś nazwę Bursy Jubileuszowej im. Cesarza Franciszka Józefa), ciągle wtedy nazywany bursą, znajdujący się ok. 500 m od szkoły. Mieszkało w nim w sumie ok. 60 uczniów, w tym z klasy ósmej ok. 15-tu. Ósmoklasiści zajmowali jedną z dwóch dużych sal na parterze (druga służyła jako sala nauki). Bursa stała na dość dużej działce, część jej zajmował sad z jabłoniami i warzywnikiem, część ogród kwiatowy, część stanowiło nieogrodzone podwórze, odgrodzone wysokim murem od posesji stojących powyżej, już na zboczu Góry Parkowej. Na tym podwórzu było miejsce na boisko siatkówki, ale bardzo ograniczone, boczna linia była zaledwie metr od muru. Siatkę mocowaliśmy z jednej strony na murze.

Życie uczniów w internacie było ściśle zorganizowane. Zasadniczo każda klasa miała oddzielną salę, z małym wyjątkiem klasy X, która mieszkała w dwóch mniejszych salach. W sumie mieszkało w internacie ok. 60 uczniów łącznie z wszystkich czterech klas. Liczba ta była zmienna, opłata za internat była dość duża, niektórzy uczniowie przychodzili do internatu tylko na okres zimowy. „Szefem” sali był gospodarz wybierany przez mieszkańców (w VIII klasie był nim u nas Gienek Sawczyszyn z Mokrego, powtarzający klasę). „Szefem” - gospodarzem całego internatu był w roku 1956/57 uczeń X klasy Staszek Sokołowski. Oczywiście, „szefowie” mieli tylko pomocniczą „władzę”, internatem rządził kierownik Edward Gliwa. Życie internatu rozpoczynało się pobudką o godz. 06.30. Mycie było dość kłopotliwe, bo umywalnia była niezbyt duża, kłopoty były także w ubikacji, była zdecydowanie za mała. O godz. 07.00 było śniadanie w jadalni w przyziemiu. Każdy odbierał swoją porcję indywidualnie w okienku (chleb nie był limitowany, stał w koszyku na każdym stole). O godz. 07.30 było wyjście do szkoły, ale nie chodziliśmy w jednej kolumnie. Dostawaliśmy do szkoły drugie śniadanie, ale mizerne. Obiad był o godz. 14.00, w godz. 16.00 – 18.00 klasy VIII i IX miały naukę własną w sali nauki (świetlicy). Klasy X i XI uczyły się w swoich salach. Kolacja była o 18.30. potem czas wolny. O 21.45 apel wieczorny całego internatu z kierownikiem, apel prowadził gospodarz internatu. Na zakończenie śpiewaliśmy „Pieśń francuskich dokerów” (nie wiem dlaczego akurat tę pieśń ?) i od 22.00 obowiązywała cisza nocna. Jak widać, czasu wolnego nie było zbyt wiele, na szczęście regulamin nie był zbyt ściśle przestrzegany i pozwalał „żyć”. Kierownik dość liberalnie podchodził do obowiązujących zgodnie z regulaminem godzin. W końcu był rok 1956, rok wielkiej „przemiany październikowej”, zmiany następowały nawet w sprawach najdalszych od wielkiej polityki.

Wyżywienie w internacie było bardzo dobre, przynajmniej nam, Strachoczanom, tak się wydawało. W naszych domach rodzinnych nie przelewało się. Sam fakt, że mieliśmy regularne posiłki - śniadanie, drugie śniadanie, trzy-daniowy obiad i kolację, było dla nas czymś zupełnie nowym. Do tego główna kucharka, pani Stefa, była prawdziwą mistrzynią. Potrafiła z produktów, zapewne nie zawsze najlepszej jakości, wyczarować prawdziwe cuda kulinarne. Nawet ryby morskie (chyba dorsze) pozbawiała ich nieciekawego smaku i zapachu – były pyszne. Część podstawowych produktów (ziemniaki, warzywa, głównie kapusta) była dostarczana przez rodziców uczniów jako element opłaty za internat. Może nie wszyscy musieli je dostarczać, może można było płacić gotówką, ale dla nas, Strachoczan, było to dobre, tańsze rozwiązanie. Do tego bardzo ekologiczne (tego się jeszcze wtedy nie doceniało), wszystko z upraw na nawozie naturalnym. Internat miał także swoje małe gospodarstwo pomocnicze, swój sad owocowo-warzywny, a także hodował na resztkach świnie. Działało to jeszcze w latach 50-tych, może nie do końca tego okresu. Przy roznoszeniu obiadu pomagali dyżurni, śniadania i kolacje każdy odbierał przy „okienku” indywidualnie. Dyżurni chodzili także z młodszą kucharką z dużym garem po mięso i ryby do sklepu na „Okopisku” (w okolicy dzisiejszej galerii) i rano po bułki do piekarni niedaleko internatu żeńskiego. Dawało to okazję do zarobku najmłodszej klasie, dyżurni ze starszych klas wstydzili się paradować przed dziewczynami z workiem bułek i „wynajmowali” zmienników z VIII klasy za pieniądze (niezbyt duże). Jadalnia służyła także za salę nauk dla największych „kowali” (Piotrowscy się do nich nie zaliczali).

Jak wynika z rozkładu zajęć, czasu na jakieś rozrywki mieliśmy raczej niewiele. Jak przystało na młodych chłopaków, dużą jego część poświęcaliśmy na sport. Każdą wolną chwilę staraliśmy się wykorzystać na niego. Czynnie uprawialiśmy przede wszystkim cymbergaj, ping pong i siatkówkę. Ta kolejność nie jest przypadkowa. W cymbergaja można było zagrać nawet mając kilka minut czasu. Dzisiejsza młodzież prawdopodobnie nawet nie wie co to za gra. A była w latach 50-tych wszechobecna. Propagowała ją nawet oficjalna młodzieżowa gazeta „Świat Młodych”. Ale graliśmy nie dlatego, że jakaś gazeta ją popierała, ale dlatego, że to była prawdziwa frajda. Prowadziliśmy rozgrywki „ligowe” indywidualne, także mecze drużynowe, typu „łacinnicy” na „anglików”. „Łacinników” z reguły reprezentowali Piotrowscy (zresztą, także w meczach ping pongowych). Cymbergaj był grą kameralną, najlepiej grało się na stołach w sali nauki. Były duże, gładkie (stoliki szkolne były niewygodne). Bywało, że grało się po cichu podczas godzin nauki, a przynajmniej przeprowadzaliśmy w tym czasie treningi „indywidualne”. W końcu muszę przypomnieć na czym polegał cymbergaj, bo młodsi mogą już nie wiedzieć. Był to „mikrofutbol”, zawodnik miał gracza w postaci monety (różne monety, często stare, rosyjskie czy austriackie), piłką była najczęściej leciutka, aluminiowa 1 groszówka, czasem, w wypadku jej braku, 2 groszówka. Grało się do 6 goli. Gracza uderzało się małym grzebieniem, ale jeszcze lepsze rezultaty dawały „popychaczki” robione z plastikowych ekierek. Drużyna Piotrowskich była w ścisłej czołówce, mimo, że nie mieliśmy doświadczenia ze szkoły podstawowej, w szkole w Strachocinie cymbergaj nie był chyba znany, a z pewnością nie był popularny.

Zdecydowanie gorzej było z ping pongiem. W internacie był tylko jeden stół, stał w sali nauki. Dostęp do niego był bardzo trudny, szczególnie dla ósmoklasistów. Okupowały go głównie IX i X klasa, maturzyści z klasy XI raczej już „odpuszczali”. Dla nas Strachoczan ping-pong był zupełną nowością. Zaczynaliśmy od zera, początki były bardzo trudne, ale ja zawędrowałem aż na szczyt. Na wiosnę 1959 roku zostałem mistrzem internatu. Nawiązałem tym do strachockiej tradycji, mistrzem internatu był 4 lata wcześniej Tadeusz Winnicki, syn Zofii z Wołaczów-Piotrowskich. Być może, tytuł mistrza internatu był tożsamy z mistrzem szkoły, bo poza internatem ping-pong nie był zbyt popularny. Do internatu przychodził na ping-pong Orest Leńczyk, mieszkający niedaleko internatu, ale przegrywał z nami. Podobnie jak w cymbergaju, prowadziliśmy nieustanne rozgrywki pingpongowe, zarówno indywidualne, jak i drużynowe. Nasza trójka Piotrowskich z reguły spuszczała lanie „anglikom” i drużynowo byliśmy najlepsi w internacie. Trochę naszą dumę pingpongowych mistrzów nadwerężyli studenci z Krakowa, którzy przyjechali do Sanoka na praktykę i zamieszkali w internacie. Okazało się, że ping-pong w ich wydaniu był trochę inną dyscypliną niż ta, którą my uprawialiśmy. Ale tłumaczył nas nie tylko wiek (w końcu byli od nas kilka lat starsi), ale i rakietki, z którymi przyjechali. To już była inna epoka sprzętowa.

Jeszcze gorzej niż z ping-pongiem było z siatkówką. Tutaj najmłodsze klasy mogły tylko kibicować meczom rozgrywanym przez starszych kolegów. Czasami się zdarzało, że z braku zawodników dopuszczano najlepiej rokujących z nas do udziału w grze, ale było to bardzo rzadko. Akurat w siatkówce różnica wieku była decydująca, tak więc szans tych było bardzo mało. Największe szanse z nas miał najwyższy Józek, Tadzio był najniższy, nawet nie próbował grywać w siatkówkę, ja byłem średniakiem. Mieliśmy jakieś pojęcie o siatkówce, bo w Strachocinie siatkówka była dość popularna, także w najstarszych klasach szkoły podstawowej. Może to spowodowało, że razem z Józkiem i kilkoma innymi kolegami zgłosiliśmy się (w IX klasie) do MKS-u Sanok (Międzyszkolny Klub Sportowy), do znanej trenerki Wandy Lichnowskiej, która szukała kandydatów na siatkarzy. Rozpoczęliśmy regularne treningi w sali dawnego Liceum Pedagogicznego na Posadzie, dostawaliśmy od kierownika internatu zwolnienie z nauki własnej. Wyprawa na Posadę była czasochłonna. Przez kilka miesięcy żyliśmy sprawą siatkówki, ale z biegiem czasu entuzjazm większości z nas minął, treningi były ciężkie, sukcesy nie przychodziły, Po pół roku pozostało nas (z internatu) chyba tylko trzech, Józek i Janek Rachwał ze Wzdowa, których trenerka wprowadziła do szeroko rozumianej pierwszej drużyny MKS, i ja, który pozostałem w drugiej drużynie, która często występowała jako sparingpartner dla pierwszej drużyny dziewcząt, które miały problemy ze skompletowaniem odpowiednio dużego zespołu. Muszę dodać, że MKS Sanok to była prawdziwa potęga w szkolnej siatkówce w dawnym województwie rzeszowskim. Chłopcy byli mistrzami województwa, dzielnie walczyli w półfinałach mistrzostw Polski z drużynami z Krakowa i Lublina (dziewczyny MKS Sanok nie tylko były zdecydowanie najlepsze w województwie, ale z powodzeniem występowały w lidze okręgowej seniorek). O przebicie się do pierwszej szóstki było bardzo trudno, jeden z kolegów (z technikum, Czesiek Wiewiórski) był w kadrze juniorów Polski. Ale nie poddawaliśmy się, Józek walczył o awans do szóstki, ja lubiłem same treningi. I mecze z dziewczynami, dziewczyny były ładne i sympatyczne, a szczególnie jedna (niestety, ich idolami byli zawodnicy pierwszej szóstki). Nasza przygoda z siatkówką trwała ponad dwa lata. Józek dzięki niej grywał w pierwszej szóstce naszego liceum (raz im się nawet udało wygrać z technikum), obydwaj na wakacjach grywaliśmy w barwach LZS Strachocina z niezłymi rezultatami.

Poza tymi podstawowymi, trzema dyscyplinami sportowymi chwytaliśmy się za najróżniejsze inne sporty: judo, kulturystykę, niektóre dyscypliny lekkoatletyczne, szermierkę (oczywiście, bez profesjonalnego sprzętu), kulturystykę (czytaliśmy czasopismo „Sport dla wszystkich” jej poświęcone), a nawet yogę (naszym guru był Tadeusz Kędzior).


Szermierka w ogrodzie internackim – udany flesz Józka Frynia-Piotrowskiego (po lewej) w walce z Władkiem Błaszczychą-Piotrowskim.

Oczywiście, całą trójką Piotrowskich byliśmy zagorzałymi kibicami sportowymi. Przede wszystkim piłki nożnej. Byliśmy świadkami (niestety, głównie przez prasę, rzadko przez radio) Mistrzostw Świata w 1958 roku w Szwecji i debiutu największej gwiazdy piłkarskiej wszechczasów, Brazylijczyka Pele. Brazylia wygrała w półfinale z Francją, w której grał słynny Raymond Kopaczewski. Kibicowaliśmy Górnikowi Sanok (po połączeniu ze Stalą, Sanoczance), co nam nie wychodziło na dobre na lekcjach chemii prof. Bogusza, zdecydowanie niechętnego kibicowaniu. Kibicowaliśmy także naszym kolegom z klasy grającym doskonale w drużynie trampkarzy Górnika – Orestowi Leńczykowi, Dębcowi, Słuszkiewiczowi, kibicowaliśmy sanockim hokeistom (na ich bramce stał kolega z klasy B, „angielskiej”, Leszek Roszniowski, na zmianę z ojcem), kibicowaliśmy sanockim bokserom (w Domu Kultury) i tenisistom.

Poza ćwiczeniami fizycznymi, które można zakwalifikować do kategorii sportu, „uprawialiśmy” najróżniejsze inne formy ruchu fizycznego, m.in. zaprawę do siatkówki (przysiady, doskoki przy ścianie), łażenie po jabłoniach w internatowym sadzie, mocowanie się na ręce, skoki „tygrysie” przez poręcz łóżka, nie brakowało i wzajemnych bójek, itp. Na zdjęciu obok próba zbudowania swego rodzaju piramidy – na samym dole jest Bogdan Wancewicz (przyszły wójt gminy Komańcza), powyżej, siedzi na nim, Józek Fryń-Piotrowski, na samej górze Władek Błaszczycha-Piotrowski, z boku, próbuje wejść na górę Tadzio „Kozłowski”-Piotrowski. Jak widać, robiliśmy wszystko, żeby zachować, a nawet rozwinąć swoją sprawność fizyczną, najczęściej nabytą wcześniej w pracy w gospodarstwach wiejskich.

W tym ruchu „rozrywkowym”, który wypełniał nam niezbyt długi czas wolny, nie zapominaliśmy o najważniejszym celu naszego przybycia do Sanoka, o nauce. Początki nauki dla nas, Piotrowskich, w VIII klasie liceum były trudne (zapewne tak musiało być także w przypadkach naszych wcześniejszych poprzedników ze Strachociny). Dała o sobie znać duża różnica poziomów pomiędzy szkołą podstawową w Strachocinie i szkołami nie tylko w Sanoku, ale także w Zarszynie czy Zagórzu. Niestety, strachocka szkoła w pierwszej połowie lat 50-tych reprezentowała mizerny poziom. Co prawda pojawiały się w niej nauczycielki, które próbowały coś zmienić (m.in. strachockie rodaczki, Maria Cecuła „Ceculanka” i Janina Radwańska, po mężu Hełpa), ale dopiero w najstarszych klasach - V, VI i VII. Pozostali nauczyciele pozostawiali wiele do życzenia. Źle było z tak ważnymi przedmiotami jak matematyka, fizyka i chemia. Uczył ich w ostatnich klasach (fizyka i chemia tylko w tych klasach była) kierownik szkoły Łukaszczuk. Może kiedyś był niezłym nauczycielem, ale w latach 1953–56 był już chyba zupełnie „wypalony”. Chyba najgorzej było jednak z językiem rosyjskim. Zapewne nikt ze starszych nauczycieli go nie znał, dlatego wypchnięto do jego nauczania zupełnie „świeżą” absolwentkę sanockiego liceum, Anię Augustyn z Jaćmierza. Biedna dziewczyna niewiele się go nauczyła w liceum, a musiała jakoś brnąć z nauczaniem. Wzięła się na sposób, opowiadała nam na lekcjach czytane przez nią książki, m.in. Dumasa „Hrabia Monte Christo” i „Trzej muszkieterowie”. Większość uczniów była tym zachwycona, woleli słuchać opowieści o wyczynach Atosa, Portosa, Aramisa i D’Artagnana niż ślęczeć nad „ruskimi bukwami”. Wiadomo czym to się musiało skończyć.

Strachockim nauczycielom nie pomagało wyposażenie szkoły. Biblioteka szkolna praktycznie nie istniała. W czasie wojny „wyczyścili” ją okupanci niemieccy, po wojnie zapełniła się takimi „dziełami” jak „Timur i jego drużyna” Gajdara (niestety, nie była to opowieść o wodzu tatarskim Tamerlanie, lecz o radzieckich pionierach w czasie II wojny światowej), czy „Ogniwo” Broniewskiej, o złym kułaku, który chciał zniszczyć snopowiązałkę spółdzielni produkcyjnej i dzielnych harcerzach, którzy to udaremnili. W szkole brakowało jakichkolwiek pomocy szkolnych, czy to do fizyki, chemii czy biologii. Jedynymi pomocami były duże ekierki i liniał do kreślenia kredą na tablicy. Wyposażeni w wiedzę w takiej szkole młodzi Strachoczanie ruszali na „podbój” sanockiego liceum.

Problemem Strachoczan był nawet język. Gwara (dialekt?) strachocka przypominała bardziej język sarmackiego pisarza Chryzostoma Paska niż język kolegów z Sanoka. Co prawda, w strachockiej szkole uczniowie starali się używać standardowej polszczyzny (w wersji podkarpackiej), ale język rodzinnego domu nie pozostawał bez pewnego wpływu, podobnie jak fakt, że część nauczycielek to były strachockie rodaczki. Widać było także różnice cywilizacyjne. Wiedziała o tym wychowawczyni „łacinników”, pani profesor Wanda Kubrakiewicz (zwana przez uczniów poufale „Wandzią”). Od razu zarządziła mieszane pary przy dwuosobowych stolikach, chłopaków z miasta i chłopaków ze wsi (tych z internatu i dojeżdżających). Trwało to pół roku, przysłużyło się to z pewnością do pewnej integracji klasy, ale różnice nigdy nie zanikły. Zdecydowanie szybciej przebiegała integracja kolegów w internacie, zarówno „łacinników” z „anglikami”, jak i z chłopakami wyznania grecko-katolickiego (skrzętnie ukrywanego, poznawaliśmy to tylko po opóźnionych powrotach z ferii świątecznych Bożego Narodzenia – kwestia kalendarza!), którzy zresztą dość konsekwentnie „wykruszyli” się.

Nasi profesorowie reprezentowali bardzo zróżnicowany poziom. Wychowawczyni, prof. Wanda Kubrakiewicz, uczyła nas łaciny i matematyki. Jeżeli chodzi o łacinę, to chyba było nie najgorzej. W jej wykonaniu nauczanie łaciny to nie była nauka języka konwersacji tylko znajomość języka potrzebnego do tłumaczenia oryginalnych tekstów łacińskich, raczej tylko z czasów klasycznych – historyków, Liwiusza, Cezara, Tacyta, czy poetów – Owidiusza, Wergiliusza, Horacego. Przy okazji nauki łaciny poznawaliśmy kulturę nie tylko starożytnego Rzymu, ale także starożytnej Grecji. Oczywiście, wcześniej była podbudowa w zakresie słownictwa i gramatyki. Z tym było różnie, ale wszystko to było dla nas, chyba wszystkich, zupełnie nowe, bardzo ciekawe. Zdecydowanie gorzej było z nauczaniem matematyki. Z trudem brnęliśmy przez zawiłości potęgowania, pierwiastkowania, paraboli, sinusów, cosinusów, Talesów, Pitagorasów. Tu dawała się już odczuć różnica podstaw wyniesionych z poprzednich lat nauki. Zazdrościliśmy kolegom „anglikom”, których już od VIII klasy uczyła matematyki prof. Irena Żywiec-Olbert, nazywana pieszczotliwie „Ireczką”. Na szczęście, my także przeszliśmy pod jej „opiekę” od X klasy. To była wspaniała nauczycielka młodszego pokolenia, z zupełnie innym podejściem do zawodu. Myślę, że przez kolejne dwa lata potrafiliśmy przy niej mocno nadrobić straty poniesione przez pierwsze dwa lata. Prowadziła nas już do matury, zapewne jej praca zaowocowała przy realizacji planów życiowych wielu naszych kolegów.

Zdecydowanie gorzej potoczyła się sprawa z innym ważnym przedmiotem jakim była fizyka, przynajmniej dla tych z nas, którzy wiązali swoją przyszłość z politechniką. Przez pierwsze dwa lata uczył nas fizyki prof. Emil Pecka-Burzyński, starszy, zasłużony pedagog, weteran tajnego nauczania w czasie okupacji niemieckiej, ale chyba nie bardzo umiejący się znaleźć w nowej rzeczywistości. Także w metodach nauczania fizyki. Do tego profesor dużo chorował, często lekcje nie odbywały się w ogóle, albo profesor podczas lekcji był niedysponowany. Na szczęście, w X klasie naukę fizyki w klasie „łacinników” przejął dobry fachowiec, prof. Tadeusz Godula, który poprowadził nas już do matury. Podobnie jak „Ireczka” starał się nadrabiać to co straciliśmy przez pierwsze dwa lata. Profesor Godula położył duży nacisk na przygotowanie do ewentualnych studiów technicznych tej grupy uczniów, którzy byli bardziej zainteresowani fizyką. Prowadził bardzo aktywne Kółko Fizyczne, na którym starał się łatać stare braki. „Humanistom” trochę „odpuszczał” niedostatki ich wiedzy w zakresie fizyki.

Prawie analogiczną sprawę mieliśmy z kolejnym bardzo ważnym przedmiotem – językiem polskim. Pierwsze dwa lata uczyła nas polskiego prof. Antonina Willy, zwana przez nas „Wilusią”. Była to wielce zasłużona, starsza nauczycielka, niestety mająca dość oryginalne metody nauczania, które zdecydowanie nie podobały się uczniom. Na szczęście, cicha wojna trwała tylko dwa lata, w X klasie przejęła nas prof. Maria Gładysz, która wcześniej uczyła już „anglików” (wśród nich swojego syna Andrzeja Gładysza). Była to solidna nauczycielka, realizująca sprawnie program. Zrobiła to w samą porę, bo akurat w X klasie poznawaliśmy najwspanialsze chyba okresy naszej literatury – Romantyzm i Pozytywizm. XI klasę tylko w skromnym zakresie poświęciliśmy literaturze XX wieku, większość czasu zajęły nam powtórki z literatury i gramatyki z poprzednich lat, oraz przygotowanie do matury.

Kolejnym przedmiotem, „przełamanym” na dwie części w naszym odbiorze, była biologia. Pierwsze dwa lata „męczyła” się z nami prof. Zofia Rozenbajger. Młoda dziewczyna nie potrafiła zapanować nad klasą. I, jak w poprzednich przypadkach, znowu po dwóch latach „zluzował” ją inny nauczyciel. Był nim Karol Siekierzyński, stary wyga, który potrafił zainteresować biologią rozbrykane towarzystwo. Jakie on miał wspaniałe słownictwo! Stąd jego przydomek, który mu nadaliśmy „śwagier”. Jak któraś z ofiar męczyła się przy odpowiedzi to pięknie, śpiewnie deklamował: „Pomoc dajcie mi rodacy, gdy okrutna moc mnie nęka”. I starał się nie „nękać” za bardzo delikwenta. Jak na tym wychodzili przyszli lekarze – nie wiem. Został nim chyba tylko Andrzej Gładysz (wojskowym, był pułkownikiem, niestety już nie żyje).

Zupełnie inaczej miała się sprawa z kolejnym bardzo ważnym przedmiotem – historią. W VIII klasie zajęła się nami prof. Zofia Bandurkówna. Wspaniała nauczycielka, do tego wspaniały, zupełnie nowy dla nas, rozdział wiedzy historycznej – starożytność. Egipt, Mezopotamia, Grecja, Rzym. Szkoda tylko, że bardzo mało o Chinach czy Indiach. „Zosia” (tak o niej mówiliśmy) potrafiła pięknie opowiadać o tych ciekawych tematach. A w zakresie historii Polski chyba po raz pierwszy słyszeliśmy o historii Rusi Halickiej, Ziemi Sanockiej i samym Sanoku. Gorzej było w kolejnych dwóch latach, kiedy przejął nas prof. Zygmunt Szmidt, znany jako „Ppan”. Na szczęście, w maturalnej klasie ponownie trafiliśmy na prof. Bandurkównę. Co było o tyle ważne, że historia była przedmiotem obowiązkowym na maturze.

Z wiadomych powodów ogromne trudności miała cała nasza trójka z językiem rosyjskim. Po strachockiej szkole przyszliśmy do VIII klasy praktycznie z zerową jego znajomością, podczas gdy nasi koledzy ze szkół sanockich płynnie mówili i czytali po rosyjsku. Różnica między nami była ogromna, czego nie chciała zauważać prof. Sabina Kielarska (nosiła niezbyt sympatyczne przezwisko „Babaricha”). Być może, była doskonałą rusycystką, ale dla nas prawdziwą „prześladowczynią”.

O innym ważnym przedmiocie, chemii, i profesorze, który nas jej uczył, „Jasiu” Boguszu można by bardzo długo opowiadać. Legenda szkoły, niesamowity oryginał, wspominany przez absolwentów wielu roczników szkoły. Nam, Piotrowskim, dał się we znaki. Profesor nie lubił sportu (sam grywał trochę w szachy), a może jeszcze bardziej kibiców sportowych, Tak więc nam nie było „po drodze” z profesorem. Poza tym profesor nie lubił uczniów „hardych”. My może nie byliśmy hardzi, ale swój honor mieliśmy, najbardziej imponował tym Tadzio. Podczas tzw. „akademii” w internacie (profesor miał dyżury w internacie) nie pozwalaliśmy się karać „fizycznie”, co było nieciekawą rozrywką profesora i jego adoratorów wśród naszych kolegów.

Geografii uczyła nas prof. Kazimiera Chomiak, solidna nauczycielka, szanowana przez uczniów, mająca dobry kontakt z zainteresowanymi tym przedmiotem (należałem do nich), nie uprzykrzająca życia pozostałym. W Szkole Morskiej przydały mi się wiadomości z jej lekcji. Pozostałe przedmioty, astronomię, logikę, rysunek i przysposobienie wojskowe traktowaliśmy raczej jako tzw. „michałki”. Chociaż rysunek w VIII klasie, techniczny (z dyr. Penarem), dał się nam mocno we znaki. Kreślenie prymitywnymi przyrządami (linie grafionami, pismo zwykłym piórem kreślarskim) było bardzo kłopotliwe, tylko nieliczni (najbogatsi) mieli już zachodnie przybory kreślarskie. W IX klasie był już rysunek odręczny, artystyczny. Rysowaliśmy m.in. portret naszego kolegi, Krzyśka Stopy z Zagórza. Mnie się nawet udał, można było nawet poznać Krzyśka. Na PW (z prof. Stanisławem Olbertem, mężem „Ireczki”) maszerowaliśmy z austriackimi manlicherami, niesamowicie ciężkimi.

Z każdym rokiem Piotrowscy czuli się pewniej (jeżeli chodzi o naukę) w sanockim otoczeniu. Pokazała to X klasa, kiedy to nastąpił prawdziwy „pogrom” w obydwu klasach. „Padła” ponad połowa kolegów, którzy rozpoczęli naukę w 1956 r. Z tych szczęśliwców, którzy się uratowali zrobiono tylko jedną klasę maturalną (sytuację trochę uratowali „spadochroniarze” z wyższej klasy i przybysze z innych liceów). Strachoczanie, Piotrowscy i Wiesiek Łukaszczuk, znaleźli się w komplecie na mecie. I bez problemów zdaliśmy maturę. Problemy zaczęły się po maturze, przy starcie do wyższych uczelni. Jak już wcześniej pisałem, nie była to jakaś wielka niespodzianka, poziom naszego liceum, był, mimo wielu przechwałek, niestety, nie najwyższy. Żaden z nas Piotrowskich w „pierwszym rzucie” nie dostał się na studia wyższe. Józek i Tadzio ukończyli dwuletnie, pomaturalne Studium Nauczycielskie. Były to szkoły zastępujące zlikwidowane Licea Pedagogiczne, które były szkołami średnimi, na podbudowie szkoły podstawowej. W ramach generalnego dokształcania nauczycieli, w trybie wieczorowym i zaocznym, uzupełniali swoje nauczycielskie wykształcenie, uzyskując w końcu dyplom „równoważny studiom wyższym”. Józek był przez wiele lat kierownikiem (dyrektorem) Ośrodka Szkoleniowo-Wypoczynkowego Politechniki Warszawskiej w Grybowie, w Beskidzie Niskim. Tadzio był pracownikiem Wojewódzkiego Kuratorium Oświaty w Krośnie, później dyrektorem jednej ze szkół w Krośnie. Ja (Władek) także nie dostałem się na studia (nie chciał na nie iść, a tam gdzie poszedł dostać się było o wiele trudniej - przyp. TeSteP), ukończyłem trzyletnią pomaturalną Szkołę Morską w Gdyni, której dyplom pozwalał uzyskiwać oficerskie dyplomy morskie, włącznie z dyplomem kapitana żeglugi wielkiej upoważniającym do prowadzenia statków bez ograniczeń wielkości. Jeszcze kilka lat wcześniej to było technikum morskie, po szkole podstawowej. Szkoła Morska w 1968 roku uzyskała statut Wyższej Szkoły Morskiej, 30 lat później stała się Akademią Morską a od dwóch lat jest Uniwersytetem Morskim w Gdyni. Dopiero po kilku latach rzuciłem pracę na morzu i ukończyłem wydział elektryczny Politechniki Gdańskiej. Pracowałem w energetyce, przez ostatnie lata jako główny energetyk Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej w Gdańsku.

Jak już zaznaczyłem na wstępie, matura w sanockim liceum (ongiś Gimnazjum im Królowej Zofii) z udziałem trzech Piotrowskich ze Strachociny to ewenement. Raczej nigdy się nie powtórzy, bo Piotrowskich w Strachocinie niewielu. Trzy lata po „naszej” maturze maturę zdał mój młodszy brat, Tadeusz Piotrowski. On bez problemów dostał się na studia. Ukończył wydział elektryczny Politechniki Gdańskiej (wcześniej ode mnie), został pracownikiem Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni, gdzie pracował do czasu odejścia na emeryturę. Już z Uniwersytetu Morskiego. Obydwaj mieszkamy w Gdańsku. Dwa lata po nim (w 1965 r.) maturę w sanockim liceum zdał Zbigniew Piotrowski „spod Stawiska” ze Strachociny. Zbigniew ukończył rzeszowską Wyższą Szkołę Pedagogiczną, pracował w sanockim liceum nr 2. Niestety, zmarł młodo. Rok po Zbigniewie, w 1966 roku, zdał maturę Edward Fryń-Piotrowski, syn Stanisława. Edward zginął tragicznie w Bieszczadach w dość dziwnych okolicznościach będąc studentem II roku studiów na Politechnice Łódzkiej. Rok po Edwardzie maturę w Sanoku zdał Marek Błaszczycha-Piotrowski, syn Kazimierza. Marek ukończył rzeszowską Wyższą Szkołę Inżynierską i pracował jako inżynier mechanik w Hucie Stalowa Wola. Obecnie na emeryturze. W 1968 r. maturę w „naszym” liceum zdał Andrzej Kucharski, wnuk Zofii z Wołaczów-Piotrowskich. Andrzej został inżynierem melioracji, dzisiaj na emeryturze, mieszka w Krośnie Z biegiem czasu, wraz z upowszechnianiem się średniego wykształcenia i narastającą falą „wyżu demograficznego”, gwałtownie rosła ilość maturzystów ze Strachociny w sanockich szkołach. Ale Piotrowskich już wśród nich było coraz mniej.

 

3. Strachockie rody – Radwańscy

W poprzednich numerach zamieściliśmy ogólne informacje o Radwańskich w Strachocinie i przedstawiliśmy linię Kazimierza Radwańskiego z domu, noszącego w czasach Galicji nr 1, a także linię Macieja Radwańskiego z domów nr 11 i 12 w „górze” Strachociny. W tym odcinku wędrujemy w dół wsi, z biegiem Potoku Różowego, do domu Andrzeja Radwańskiego, noszącego w czasach Galicji nr 16.

Linia Andrzeja Radwańskiego (dom nr 16)

Kolejną linią genealogiczną Radwańskich, wędrując w dół wsi, z biegiem Potoku Różowego, była linia Andrzeja Radwańskiego z domu noszącego później nr 16. Nie wiemy kiedy się urodził ten Andrzej Radwański. 10 listopada 1754 r. odbył się ślub pomiędzy Andrzejem Radwańskim, kawalerem (Juvenem) i Reginą Lisowską, panną (Virginem). Ślubu udzielał strachocki wikariusz (nie zapisano nazwiska), świadkami byli Józef Daszyk i Sebastian Radwański, oraz inni świadkowie (et allis Testibus). Żadnych innych danych dotyczących nowożeńców nie podano, ani ich wieku, ani nazwisk rodziców. Można w przybliżeniu przyjąć, że Andrzej w chwili ślubu miał około 30 lat (w takim wieku mężczyźni w tym czasie zawierali małżeństwa), tj. urodził się ok. 1724 r. Nie wiadomo na pewno czyim był synem, z późniejszych stosunków własnościowych można domniemywać, że był synem Michała, urodzonego w 1705 roku, prawdopodobnie syna Sebastiana. Występowanie dziadka Sebastiana na ślubie wnuka mogło być przypadkowe, w zastępstwie, ojciec Michał mógł być chory, zmarł pięć lat później 19 kwietnia 1761 r. Dom Andrzeja stał na tzw. Górce (do dzisiaj zachowała się taka nazwa), niezbyt wysokim pagórku w górnej części Strachociny, oblanym z trzech stron przez Potok Różowy i jego dwa dopływy. Jak twierdzi historyk-amator, Józef Błaszczycha-Piotrowski, Górka świetnie nadawała się na usytuowanie jakiegoś gródka czy zameczku obronnego. Na austriackim wykazie podatkowych z ok. 1790 r. dom ten nosi nr 16 i gospodarzy w nim jeszcze Andrzej, mimo podeszłego jak na ówczesne czasy wieku. Andrzej miał gospodarstwo o obszarze ok. 17 hektarów i należał do najbogatszych mieszkańców wsi. Prawdopodobnie pełnił jakiś czas funkcję wójta (advocatus), ale nie wiemy co ta funkcja w przypadku Strachociny znaczyła. Andrzej i Regina doczekali się ośmiorga dzieci: Agaty Katarzyny (ur. 3.02.1759 r.), Jadwigi (ur. 29.09.1761 r.), Sebastiana (ur. 2.01.1764 r.), Józefa (ur. 5.01.1767 r.), Konstancji Katarzyny (ur. 12.02.1769 r.), Jana (ur. 27.12.1771 r.), Fabiana Sebastiana (ur. 20.01.1773 r.) i Wawrzyńca (ur. 6.08.1775 r.). Niestety, syn Jan zmarł krótko po urodzeniu. O dalszych losach córek Andrzeja nie mamy żadnych informacji. Synowie, z wyjątkiem Jana, pożenili się i pozakładali rodziny.

Najstarszy syn Andrzeja, Sebastian, ożenił się z Anną Mogilaną (ur. 12.93.1763 r.), córką Mikołaja i Marianny. Anna urodziła czworo dzieci: Jana (ur. 31.12.1790 r.), Mariannę (ur. 13.08.1795 r.), Tomasza (ur. 16.12.1798 r.) i Andrzeja (ur. 29.11.1805 r.). O dalszych losach trójki z nich, Jana, Marianny i Andrzeja, nie mamy żadnych wiadomości. Syn Sebastiana, Tomasz, ożenił się z Marią Cecułą (7.08.1808 r.), córką Jana i Katarzyny Radwańskiej. Tomasz i Maria doczekali się trzech córek: Salomei (ur. 7.11.1829 r.), Reginy (ur. 20.06.1832 r.) i Anastazji. O ich losach nie mamy żadnych wiadomości.

Józef Radwański, syn Andrzeja, i jego potomkowie

Kolejny syn Andrzeja, Józef, ożenił się z Jadwigą Katarzyną Sitek (ur. 15.10. 1761 r.), córką Wojciecha i Katarzyny Cecuła. Córka Wojciecha, Jadwiga Katarzyna prawdopodobnie używała tylko drugiego imienia Katarzyna. Katarzyna była dziedziczką gospodarstwa i domu nr 24. Sprawa jest dość niejasna, ojciec Jadwigi Katarzyny, Wojciech Sitek zmarł dość wcześnie i wdowa po nim, Katarzyna, wyszła za mąż za Stefana Piotrowskiego, z którym miała córkę Mariannę (o jej losach nic nie wiemy). Po śmierci Stefana Katarzyna wyszła jeszcze raz za mąż, za starszego brata Stefana, wdowca, Józefa Piotrowskiego. Właśnie Józef Piotrowski jest na austriackim wykazie podatkowym gospodarzem w domu nr 24. Zapewne po jego śmierci Jadwiga Katarzyna odziedziczyła majątek i dom nr 24, i wniosła go w posagu wychodząc za mąż za Józefa Radwańskiego. W rękach Radwańskich dom nr 24 (kolejne budowle z tym numerem) pozostawał do XX wieku i nosił we wsi dość tajemniczą nazwę „Rzeźnikówka”, a tę gałąź rodu Radwańskich nazywano Radwańskimi „z Rzeźnikówki”. Z Katarzyną Józef doczekał się czworga dzieci: bliźniaków Marcina i Katarzyny (ur. 10.11.1792 r.), Marianny (ur. 23.10.1794 r.) i Macieja (ur. 26.01.1800 r.). Krótko po urodzeniu Macieja Katarzyna zmarła i Józef ożenił się po raz drugi, z Agnieszką Woytowicz (ur. ok. 1785 r.), córką Sebastiana i Marianny. Z Agnieszką Józef doczekał się kolejnej szóstki dzieci: Marianny (ur. IV.1805 r., zapewne przyrodnia siostra o tym imieniu zmarła wcześniej), Wojciecha Benedykta (ur. 20.03.1808 r.), Pawła (ur. 26.06.1811 r.), ponownie Marianny (ur. 7.08.1818 r.), Franciszki Wiktorii (ur. 14.02.1822 r.) i Bartłomieja (ur. 20.08.1825 r.). Wszystkie dzieci Józefa rodziły się w domu nr 24.

O dalszych losach życia dzieci Józefa, zarówno z małżeństwa z Katarzyną jak i Agnieszką nie mamy żadnych wiadomości z jednym wyjątkiem, Pawła. Paweł ożenił się z Katarzyną Adamiak, córką Franciszka. Katarzyna pochodziła spoza Strachociny, prawdopodobnie z Pakoszówki. Katarzyna urodziła dwóch synów: Walentego (ur. 14.02.1836 r.) i Błażeja (ur. 22.01.1838 r.). Krótko po urodzeniu Błażeja Katarzyna zmarła i Paweł ożenił się z Magdaleną Galant (ur. 15.01.1820 r.), córką Jana i Katarzyny Cecuły. Z Magdaleną Paweł doczekał się tylko jednego dziecka, córki Zofii (ur. 29.05.1843 r.).

Starszy syn Pawła, Walenty, ożenił się z Franciszką Piotrowską, adaptowaną córką Szymona Szuma-Piotrowskiego i Katarzyny Firlej. Z Franciszką Walenty doczekał się pięciorga dzieci: Wiktorii (ur. 23.12.1865 r.), Katarzyny (ur. 18.01.1869 r.), Marianny (ur. 28.03.1873 r.), Józefa (ur. 26.11.1875 r.) i Jana (8.04.1880 r.). O losach córek Walentego, Wiktorii, Katarzyny i Marianny nie mamy żadnych informacji. Córka Józefa wyszła za mąż za Wincentego Adamiaka (ur. 11.12.1875 r.), syna Kacpra i Marianny Pielech. Józefa urodziła trzech synów: Jana, Józefa i Franciszka. Syn Walentego, Jan, ożenił się z Magdaleną Wołacz-Piotrowską (ur. 22.07.1886 r.), córką Andrzeja i Anieli Markowskiej. Magdalena urodziła dwoje dzieci, Anielę (ur. 16.05.1907 r.) i Piotra (ur. 27.11.1908 r.). Córka Magdaleny, Aniela, wyszła za mąż za Piotra Daszyka i urodziła dwójkę dzieci, Janinę i Stanisława. O losie Piotra nie mamy żadnych informacji.

Młodszy syn Pawła, Błażej, ożenił się z Katarzyną Woźniak, córką Wojciecha i Marianny Galant (prawdopodobnie Katarzyna miała wcześniej nieślubnego syna Wawrzyńca, ale chyba nie był to syn Błażeja, bo zachował nazwisko Woźniak). Błażej i Katarzyna doczekali się dwójki dzieci: Marianny (ur. 1.12.1862 r.) i Franciszka (ur. 29.01.1865 r.). Błażej pozostał z rodziną w domu nr 24, ale nie wiadomo czy z całym majątkiem ojcowskim.

Córka Błażeja, Marianna, wyszła za mąż za Walentego Kwolka (ur. 9.02.1853 r.), syna Adama i Konstancji z Kozłowskich. Marianna urodziła sześcioro dzieci: Michała, Pawła, Jana, Paulinę, Władysława i Stanisława. Syn Marianny, Władysław Kwolek, ożenił się z Anielą Berbeć-Piotrowską.

Syn Błażeja, Franciszek, ożenił się z Marianną Zielonka (ur. 4.07.1863 r.), córką Grzegorza i Salomei Sitek. Franciszek i Marianna doczekali się czworga dzieci: Jana (ur. 9.03.1896 r.), Szymona (ur. 28.10.1900 r.), Tomasza (ur. 28.08.1903 r.) i Albiny (ur. 13.12.1905 r.). O losach dwójki dzieci Franciszka, najstarszego syna Jana i córki Albiny nie mamy żadnych wiadomości. Franciszek odziedziczył dom i gospodarstwo Błażeja (dom nr 24).

Syn Franciszka, Szymon, ożenił się z Heleną Buczek (ur. 1.06.1905 r.), córką Jana i Marianny Cecuła. Szymon i Helena doczekali się sześciorga dzieci: Weroniki (ur. 8.03.1927 r.), Józefa Mateusza (ur. 23.01.1929 r.), Jana (ur. 10.05.1931 r.), Ludwiki Emilii (ur. 20.05.1934 r.), Anny Franciszki (ur. 15.10.1940 r.) i Bolesława Pawła (ur. 15.01.1947 r.). Najstarsza córka Szymona, Weronika wyszła za mąż za Andrzeja Małka. Syn Szymona, Jan, ożenił się z Marią Knapik. Córka Anna, w swoim czasie uważana za najładniejszą dziewczynę we wsi – prawdziwą „miss Strachociny”, wyszła za mąż za Aleksandra Iwanika (spoza Strachociny). Prawdopodobnie mieszka w Krakowie. Najmłodszy syn Szymona, Bolesław, ożenił się z Elżbietą Kawalec. O współmałżonkach dzieci Szymona nie mamy żadnych informacji, wszyscy pochodzą spoza Strachociny. Bolesław ma syna Daniela, który mieszka we Wrocławiu, zajmuje się amatorsko historią Strachociny. M.in. wysunął on bardzo ciekawą hipotezę w sprawie nazwy Strachociny i pierwszych w niej osadników („Sztafeta” nr 1 z 2008 r.). Próbuje ona tłumaczyć fenomen odmienności Strachociny w porównaniu z bliższymi i dalszymi sąsiadami.

Syn Franciszka, Tomasz, ożenił się ze Stefanią Radwańską, córką Stefana i Anny. Tomasz ze Stefanią doczekał się czworga dzieci: Władysława Wojciecha (ur. 20.03.1930 r.), Tadeusza (ur. 8.02.1935 r.), Marianny Agaty (ur. 1.02.1938 r.) i Elżbiety Bogusławy (ur. 15.04.1945 r.). Syn Tomasza, Tadeusz, ożenił się z Elżbietą Mika, córka Marianna wyszła za mąż za Kazimierza Leśniaka, a córka Elżbieta wyszła za mąż za Zdzisława Abrahamowicza. Wszyscy współmałżonkowie dzieci Tomasza pochodzą spoza Strachociny.

Fabian Sebastian, syn Andrzeja, i jego potomkowie

Kolejny syn Andrzeja, Fabian Sebastian, ożenił się z Anną Pisula, córką Andrzeja, pochodzącą spoza Strachociny. Nie wiemy co zadecydowało o takim ożenku syna strachockiego bogacza. Może jakaś nadzwyczajna uroda Anny? Fabian i Anna doczekali się czworga dzieci: Konstancji (ur. 17.02.1800 r.), Józefa (ur. 10.03.1802 r.), Andrzeja (ur. 23.11.1804 r.) i Jakuba (ur. 24.07.1807 r.). Krótko po urodzeniu Jakuba Anna zmarła. Fabian ożenił się szybko (małe dzieci) z Teklą Pucz (ur. 19.09.1790 r.), córką Józefa i Franciszki Lisowskiej. To było już małżeństwo „na miarę” Radwańskich. Pucze wcześniej nosili nazwisko Adamski. W „Księdze chrztów” pod datą 24.01.1789 r. zapisano narodziny Franciszki, córki Michała Adamskiego, inaczej (alias) Pucza i Rozalii Klary Zuzanny Piotrowskiej. Z Teklą Fabian doczekał się jeszcze dziewięcioro dzieci: Michała (ur. 19.09.1809 r.), Franciszka (ur. 30.08.1812 r.), Apolonii (ur. 30.01.1814 r.), Magdaleny (ur. 12.06.1817 r.), Wojciecha (ur. 26.03.1820 r.), Salomei (ur. 14.11.1822 r.), Marianny (ur. 24.10.1828 r.), Urszuli (ur. 26.10.1828 r.) i Zofii (ur. 19.04.1832 r.). Fabian odziedziczył ojcowski dom na Górce (nr 16) i gospodarstwo (może trochę mniejsze o działy braci). Wszystkie dzieci Fabiana urodziły się w domu nr 16.

O losach większości dzieci Fabiana nie mamy żadnych wiadomości. Być może zmarły w dzieciństwie lub w wczesnej młodości, z tego okresu nie zachowała się parafialna Księga Zgonów. Jakiejś znaczącej fali emigracyjnej ze Strachociny w tym okresie jeszcze nie było.

Syn Fabiana i Anny, Andrzej, ożenił się z Katarzyną Mielecką, córką Andrzeja i Apolonii. Andrzej i Katarzyna doczekali się sześciorga dzieci: Sebastiana (ur. 3.01.1850 r.), Wincentego (ur. 20.07.1852 r.), Stanisława (ur. 4.05.1856 r.), Marianny (ur. 29.11.1858 r.), Mateusza (ur. 18.02.1861 r.) i Aleksandra (ur. 1.07.1863 r.). Niestety, czworo dzieci Andrzeja i Anny zmarło w dzieciństwie: Sebastian – 11.09.1851 r., Wincenty – 22.02.1857 r., Marianna – 12.03.1863 r. i Mateusz – 3.04.1863 r. Andrzej prawdopodobnie wybudował ok. 1857 r. nowy dom noszący nr 91. Dwójka najstarszych jego synów urodziła się jeszcze w domu ojcowskim (nr 16) na Górce, pozostałe dzieci urodziły się już w nowym domu.

Syn Andrzeja i Katarzyny, Stanisław, ożenił się z Magdaleną Winnicką, córką Stanisława i Anastazji. Magdalena urodziła pięcioro dzieci: Antoniego (ur. 20.07.1880 r.), Mariannę (ur. 13.03.1883 r.), Wincentego (ur. 14.03.1889 r.), Zofię (ur. 27.04.1895 r.) i Stefana (ur. 26.12.1898 r.). O losach starszej trójki dzieci, Antoniego, Marianny i Wincentego, nie mamy żadnych wiadomości.

Córka Stanisława, Zofia, wyszła za mąż za Franciszka Radwańskiego (ur. 1.10.1899 r.), syna Józefa i Katarzyny Pielech. Zofia urodziła w małżeństwie z Franciszkiem dwoje dzieci: Michała i Stanisława Józefa. Krótko po urodzeniu Stanisława Zofia zmarła, Franciszek ożenił się drugi raz z Marianną Pielech.

Syn Stanisława, Stefan, ożenił się z Marianną Radwańską, córką Józefa i Katarzyny Pielech, siostrą swojego szwagra Franciszka. Marianna urodziła troje dzieci: Stefanię Brygidę (ur. 8.10.1922 r.), Bronisławę (ur. 3.01.1926 r.) i Zdzisława Michała (ur. 30.09.1928 r.). O losach dzieci Stefana nie mamy żadnych wiadomości.

Najmłodszy syn Andrzeja i Katarzyny, Aleksander, ożenił się z Wiktorią Daszyk (ur. 1.12.1870 r.), córką Wojciecha i Marianny Adamiak. Marianna urodziła czworo dzieci: Jana (ur. 8.12.1890 r.), Cecylię (ur. 5.06.1895 r.), Helenę (ur. 21.04.1898 r.) i Franciszka (ur. 21.09.1901 r.). Krótko po urodzeniu Franciszka Wiktoria zmarła (zm. 11.06.1903 r.). Aleksander ożenił się powtórnie z Magdaleną Mogilaną, córką Ignacego i Katarzyny Pielech. Magdalena urodziła tylko córkę Anielę (ur. 20.09.1904 r.) i owdowiała. Aleksander musiał dość szybko zemrzeć i nie zdążył mieć z Magdaleną więcej dzieci. Wyszła ona powtórnie za mąż za Michała Klimkowskiego, syna Wawrzyńca, który w wyniku małżeństwa z Katarzyną Radwańską wszedł w posiadanie domu nr 16 na Górce. Dwójka dzieci Magdaleny primo voto Radwańskiej z Michałem Klimkowskim, Małgorzata i Józef, urodziła się w dawnym domu Radwańskich (nr 16) na Górce.

Starszy syn Aleksandra, Jan, ożenił się Marianną Radwańską (ur. 13.08.1897 r.), córką Feliksa i Wiktorii Cecuła. Z Marianną Jan doczekał się trojga dzieci: Bronisława Bolesława (ur. 4.11.1920 r.), Alojzy Weroniki (ur. 19.01.1928 r.) i Aleksandra (ur. 25.01.1930 r.).

O losach pozostałych dzieci Aleksandra nie mamy żadnych wiadomości.

Córka Jana i Marianny, Alojza Weronika, wyszła za mąż za Władysława Radwańskiego. Młodszy syn Jana, Aleksander, ożenił się z Anielą Buczek, z którą doczekał się czterech córek: Lucyny (ur. 24.08.1959 r.), Bogusławy, Ireny i Małgorzaty. Lucyna wyszła za mąż za Zbigniewa Radwańskiego. Urodziła czwórkę dzieci: Izabelę Magdalenę (ur. 29.05.1981 r.), Patrycję Elżbietę (ur. 1984 r.), Tomasza Pawła (ur. 28.04.1987 r.) i Wojciecha Adama (ur. 15.12.1991 r.). Patrycja zmarła jako małe dziecko w 1985 r.

Syn Fabiana i Tekli, Michał, ożenił się z Magdaleną Adamiak (ur. 16.05.1820 r.), córką Wojciecha i Konstancji Radwańskiej. Michał i Magdalena doczekali się siedmiorga dzieci: Elżbiety (ur. 1.11.1839 r.), Katarzyny (ur. 1.12.1842 r.), Andrzeja (ur. 25.11.1845 r.), Brygidy (ur. 2.10.1851 r.), Stanisława (ur. 3.05.1855 r.), Marianny (ur. 12.05.1858 r.) i Jana (ur. 21.06.1862 r.). Niestety, wszyscy trzej synowie Michała zmarli jako mali chłopcy, Andrzej – 5.08.1846 r., Stanisław – 6.01.1862 r. i Jan – 14.03.1863 r. Michał był dziedzicem gospodarstwa i domu nr 16 na Górce. Okazał się ostatnim Radwańskim jego gospodarzem. Zmarł 11.01.1866 r. nie zostawiając przy życiu żadnego syna, który mógłby z automatu być jego dziedzicem. Żona Michała, Magdalena, zmarła 9.11.1884 r.

Najstarsza córka Michała, Elżbieta, wyszła za mąż za Kazimierza Romerowicza (26.02.1842 r.), synem Andrzeja i Katarzyny. Młodzi zamieszkali w domu Romerowiczów – nr 13. Elżbieta urodziła siedmioro dzieci: Katarzynę, Tomasza, Grzegorza, Mikołaja, Wiktorię, która zmarła po roku, znowu Wiktorię i Józefa. Kilka lat po urodzeniu Józefa Elżbieta zmarła – 24.09.1879 r.

Młodsza córka Michała, Katarzyna, wyszła za mąż za Wawrzyńca Klimkowskiego (ur. 14.08.1838 r.), syna Macieja i Marianny Woytowicz. Wawrzyniec wprowadził się do domu Radwańskich (dom nr 16) na Górce. Katarzyna urodziła siedmioro dzieci: Franciszkę, Bartłomieja, Mariannę, Michała, Szymona, Magdalenę i Kazimierza. Po śmierci ojca Michała Katarzyna i Wawrzyniec weszli w posiadanie domu na Górce i połowy Górki (druga połowa, z domem nr 17, pozostała w posiadaniu Radwańskich). Wawrzyniec Klimkowski zmarł 4 lutego 1885 r.

Kolejna córka Michała, Brygida, wyszła za mąż za Stanisława Galanta (10.05.1844 r.), syna Szymona i Marii Woytowicz. Młodzi zamieszkali w domu Galantów nr 35. Brygida urodziła troje dzieci: Mariannę, Katarzynę i Franciszka.

Najmłodsza córka Michała, Marianna, wyszła za mąż za Jakuba Romerowicza (ur. 15.07.1845 r.), syna Michała i Apolonii Piotrowskiej. Marianna urodziła czworo dzieci: Andrzeja, Michała, Małgorzatę i Jana. Córka Marianny, Małgorzata, wyszła za mąż za Jana „Kozłowskiego”- Piotrowskiego.

Córka Fabiana i Tekli Radwańskich, Apolonia wyszła za mąż za Jana Woytowicza i urodziła sześcioro dzieci: Marię, Adama, Jadwigę, ponownie Marię, Franciszka i Helenę.

Córka Fabiana i Tekli Radwańskich, Salomea wyszła za mąż za Marcina Woźniczyszyna i urodziła czworo dzieci: Filipa, Katarzynę, ponownie Katarzynę i Mariannę.

Najmłodsza córka Fabiana i Tekli Radwańskich wyszła za mąż za Stanisława Frynia-Piotrowskiego i urodziła syna Michała, przodka „Błażejowskich”-Piotrowskich.

Wawrzyniec, syn Andrzeja, i jego potomkowie

Najmłodszy syn Andrzeja i Reginy, Wawrzyniec, ożenił się z Marianną Daszyk. Nie znamy rodziców Marianny ani jej daty urodzenia. Zapisy w parafialnej Księdze Metrykalnej dotyczące innych przypadków z Daszykami pozwalają twierdzić, że nazwisko Daszyk pochodzi z nazwiska Woytowicz. Formą pośrednią było nazwisko Dachowicz, odnotowane w Księdze. Warto dodać, że na austriackim wykazie podatkowym z ok. 1790 r. Józef Woytowicz (dom nr 5) sąsiaduje z Szymonem Daszykiem (dom nr 6). Wawrzyniec i Marianna doczekali się czworga dzieci: Marianny (ur. 9.03.1803 r.), Zofii (ur. 18.04.1806 r.), Wojciecha (ur. 28.03.1809 r.) i Tekli (ur. 22.09.1813 r.). Po śmierci Marianny Wawrzyniec ożenił się powtórnie, z Franciszką Hydzik. Franciszka pochodziła zapewne spoza Strachociny, bardzo możliwe, że z sąsiednich Kostarowiec, gdzie mieszkali Hydzikowie. Z Franciszką Wawrzyniec doczekał się tylko jednego dziecka, Grzegorza (ur. 7.03.1828 r.). O losach dzieci Wawrzyńca wiemy niewiele. Zofia urodziła nieślubne dziecko, Walentego (ur. 6.01.1836 r.). Chłopak zmarł jako 5-letni dzieciak, 28 stycznia 1841 r.

Syn Wawrzyńca, Wojciech, ożenił się z Anną Radwańską. Prawdopodobnie była to córka Wojciecha i Anny Maślany urodzona 7.07.1821 r., z linii Radwańskich zapoczątkowanej przez Kazimierza z późniejszego domu nr 1. Anna urodziła syna Piotra (ur. ok. 1830 r.) i krótko potem zmarła. Wojciech ożenił się z Marianną Adamiak, córką Kazimierza. Z Marianną Wojciech doczekał się pięciorga dzieci: Tomasza (ur. 20.12.1834 r.), Jana (ur. 28.08.1837 r.), Wawrzyńca (ur. 13.07.1840 r.), Katarzyny (ur. 1.12.1842 r.) i Stefana (ur. 1.01.1847 r.). Najstarszy syn, Tomasz zmarł jako 6-letni chłopak 17.03.1841 r. O losach Wawrzyńca i Katarzyny nie mamy żadnych wiadomości.

Pierworodny syn Wojciecha, Piotr, ożenił się z Heleną Cecuła (ur. 24.02.1829 r.), córką Franciszka i Katarzyny Radwańskiej. Z Heleną Piotr doczekał się siedmiorga dzieci: Brygidy (ur. 28.01.1853 r.), Wojciecha (ur. 22.03.1856 r.), Antoniego (ur. 2.06.1859 r.), Marianny (ur. 10.07.1862 r.), Pawła (ur. 17.12.1864 r.), Andrzej (ur. 23.11.1867 r.) i Franciszka (ur. 16.11.1871 r.).

Starsza córka Piotra, Brygida, wyszła za mąż za Antoniego Galanta (ur. 28.05.1837 r.), syna Wawrzyńca i Agnieszki Romerowicz. Brygida urodziła czterech synów: Jana, Pawła, Grzegorza i Stefana. Grzegorz ożenił się z Balbiną Radwańską, a jego córka Zofia wyszła za mąż za Kazimierza Berbecia-Piotrowskiego.

Młodsza córka Piotra, Marianna, wyszła za mąż za Jana Mogilanego. Nie mamy żadnej wiadomości o losach tego małżeństwa. Nie mamy żadnych wiadomości o losach synów Piotra - Pawła i Andrzeja.

Najstarszy syn Piotra i Heleny, Wojciech, ożenił się z Marianną Szul. Marianna pochodziła spoza Strachociny. Z Marianną Wojciech doczekał się trójki dzieci: Tekli (ur. 14.07.1887 r.), Czesława (ur. 27.07.1891 r.) i Anieli. Aniela wyszła za mąż za Józefa Wójtowicza (ur. 3.01.1900 r.), syn Andrzeja i Wiktorii Mogilanej i urodziła czwórkę dzieci: Leona, Bogusława Ludwika, Kazimiery i Wilhelminy. O pozostałych dzieciach Wojciecha nie mamy żadnych wiadomości.

Młodszy syn Piotra i Heleny, Antoni, ożenił się z Agnieszką Adamiak (ur. 22.10.1864 r.), córką Kacpra i Marianny Pielech. W małżeństwie doczekali się oni czwórki dzieci: Walentego (ur. 8.02.1890 r.), Józefy (ur. 18.03.1893 r.), Piotra (ur. 16.08.1896 r.) i Walerii (ur. 12.05.1902 r.).

Syn Antoniego, Piotr, ożenił się z Marianną Pielech (ur. 28.08.1894 r.), córką Pawła i Katarzyny Romerowicz. Piotr i Marianna doczekali się czwórki dzieci: Stefanii Stanisławy (ur. 12.05.1926 r.), bliźniaków, Jana i Władysława (ur. 3.04.1932 r.) i Cecylii (ur. 16.11.1934 r.). Syn Jan ożenił się z Marią Bąk z Sanoka.

Najmłodszy syn Piotra i Heleny, Franciszek, ożenił się z Julianną Pałycią (Palicą, różnie jest wpisywane w Księdze Chrztów), córką Grzegorza i Marianny Fill. Julianna pochodziła z sąsiednich Nowosielec. Małżeństwo doczekało się czwórki dzieci: Władysława (ur. 24.09.1898 r.), Stanisława (ur. 2.04.1900 r.), Jana (ur. 17.08.1902 r.) i Marianny (ur. 4.06.1909 r.).

Syn Wojciecha i Marianny, Jan, ożenił się z Agnieszką Kotlarczyk (ur. 1852 r.), nieślubną córką Ewy Kotlarczyk (tak zapisano w Księdze Małżeństw). Kolejny, dość nietypowy ożenek Radwańskiego. W dniu ślubu 15 października 1867 r. Jan miał 30 lat, a panna młoda, Agnieszka, zaledwie 15. Zgodę na ślub nieletniej Agnieszki podpisali jej rodzice (!) Grzegorz i Ewa Radwańscy. Być może Agnieszka była przedślubnym dzieckiem Ewy i dopiero później zawarła ona małżeństwo z Grzegorzem, który nie uznał Agnieszki za swoją córkę, jak zazwyczaj bywało w takich przypadkach. Nazwisko Kotlarczyk było zapisywane przy małżeństwie Ewy z Grzegorzem różnie, jako Kotlarczyk, ale także jako Kotlarska. Agnieszka urodziła dziewięcioro dzieci: Wiktorię (ur. 5.2.1869 r.), Wiktora (ur. 3.1.1872 r.), Wawrzyńca (ur. 18.11.1874 r.), Mariannę (ur. ok. 1878 r.), Czesława (ur. 29.7.1881 r.), Feliksę (ur. 20.5.1884 r.), Wojciecha (ur. 22.4.1887 r.), Albinę - Balbinę (ur. 14.5.1890 r.) i Andrzeja (ur. 21.11.1896 r.). Prawdopodobnie Jan zamieszkał z rodziną w nowo wybudowanym domu nr 83. Tam rodziły się dzieci Jana. Dom ten stanął w okolicy dzisiejszego stadionu sportowego Górnika Strachocina. W XIX wieku może był tam jeszcze staw lub bardzo podmokła łąka. O trójce synów Jana - Czesławie, Wojciechu i Andrzeju nie mamy żadnych wiadomości. Być może zabrali się z falą emigracji do Ameryki, która była szczególnie duża na początku XX wieku.

Najstarsza córka Jana, Wiktoria, wyszła za mąż za Franciszka Kwolka (ur. 25.05.1861 r.), syna Andrzeja i Katarzyny Radwańskiej. Wiktoria urodziła ośmioro dzieci: Władysława, Jana, Czesława, Ludwika, Mariannę, Stanisława, Katarzynę i Cecylię. Mąż Wiktorii zmarł 13 maja 1920 r.

Młodsza córka Jana, Marianna, wyszła za mąż za Jana Cecułę (ur. 14.05.1867 r., syna Wojciecha i Heleny Buczek. Marianna była drugą żoną Jana Cecuły, pierwszą była też Marianna, ale Piotrowska. Marianna (Radwańska) urodziła pięcioro dzieci: Władysława, Franciszka, Zofię, Bronisławę i Anielę.

Kolejna córka Jana, Feliksa, wyszła za mąż za Piotra Buczka (ur. ok. 1878 r.), syn Franciszka i Katarzyny Buczek. Feliksa urodziła sześcioro dzieci: Zofię, Mariannę Jadwigę, Stanisława Michała, Józefa Grzegorza, Tadeusza Wojciecha i Franciszka Pawła.

Najmłodsza córka Jana, Albina (Balbina), wyszła za mąż za Grzegorza Galanta (ur. ok. 1878 r.), syna Antoniego i Brygidy Radwańskiej. Balbina urodziła dwoje dzieci: Antoniego i Zofię Weronikę. Zofia wyszła za mąż za Kazimierza Berbecia-Piotrowskiego.

Najstarszy syn Jana i Agnieszki, Wiktor, ożenił się z Marianną Adamiak (ur. ok. 1878 r.), nieślubną córką Łucji Adamiak, córki Wojciecha. Wiktor i Marianna doczekali się trojga dzieci: Jana (ur. 18.08.1900 r.), Władysława (ur. 7.04.1904 r.) i Marty (ur. 10.01.1906 r.). Prawdopodobnie już rodzina Wiktora (a może nawet jego ojca Jana) otrzymała we wsi przydomek Radwańskich „z młaki”. Słowo „młaka” w gwarze strachockiej oznacza teren bagnisty, podmokły. W powszechnym słowniku języka polskiego już go nie ma, ale w internetowej Wikipedii jest, tyle, że jego znaczenie jest rozbudowane, nieledwie jako termin naukowy. Dom Radwańskich stał niedaleko dzisiejszego stadionu, kiedyś był tam duży staw (warto przypomnieć przydomek jednej z linii Piotrowskich – Piotrowscy „spod stawiska”), później podmokła łąka.

Starszy syn Wiktora, Jan, ożenił się z Zofią Adamiak. Zofia urodziła syna Eugeniusza Andrzeja (ur. 22.11.1926 r.). Nic nie wiemy o losach Eugeniusza Andrzeja, prawdopodobnie wyprowadził się ze Strachociny

Młodszy syn Wiktora, Władysław, ożenił się z Marianną Pisulą, z którą doczekał się trójki dzieci: Kazimiery Magdaleny (ur. 21.07.1928 r.), Stanisława (ur. 13.09.1932 r.) i Jana Franciszka (ur. 1.04.1936 r.).

Córka Władysława, Kazimierza, wyszła za mąż za Dionizego Klimkowskiego „z Górki”. W ten sposób powróciła na ziemię przodków, na Górkę.

Starszy syn Władysława, Stanisław, to znacząca postać we wsi. Ulubieniec dziewcząt, doskonały sportowiec, najlepszy piłkarz, mogący grać na każdej pozycji, prawdziwa podpora ówczesnej strachockiej drużyny piłki nożnej. Stanisław był także doskonałym siatkarzem. Ożenił się z Zofią Konda-Piotrowską (10.01.1935 r.), córką Piotra i Cecylii Woźniak, jedną z najpiękniejszych dziewcząt we wsi. Z Zofią Stanisław doczekał się syna. Szukając lepszej przyszłości Stanisław postanowił wyjechać z rodziną ze Strachociny na zachód Polski, ale niestety, Zofia nie chciała mu towarzyszyć i małżeństwo rozpadło się. Syn Stanisława, który po latach dołączył do ojca, do śmierci matki przyjeżdżał do rodzinnej Strachociny.

Młodszy syn Jana, Wawrzyniec, ożenił się Małgorzatą Galant, córką Piotra i Reginy Ciupa. Z Reginą doczekał się dwóch synów: Franciszka (ur. 10.10.1906 r.) i Jana (ur. 30.01.1910 r.). Wawrzyniec prawdopodobnie zbudował na działce rodzinnej nowy dom dla swojej rodziny noszący nr 88. Ze względu na położenie tego domu w pobliżu podmokłego terenu (zapewne porośniętego krzewami wikliny) jego rodzina otrzymała we wsi przydomek Radwańscy „zza łozin”. O losach młodszego syna Wawrzyńca, Jana, nie mamy żadnych informacji.

Starszy syn Wawrzyńca, Franciszek, ożenił się z Marcjanną Wroniak (ur. 9.01.1908 r.), córką Wawrzyńca i Katarzyny Adamiak, i zamieszkał w rodzinnym domu „za łozinami”. Franciszek i Marcjanna doczekali się siedmiorga dzieci: Władysławy (ur. 28.05.1929 r.), Kazimierza Piotra (ur. 11.03.1932 r.), Stanisława (ur. 23.03.1935 r.), Teresy (ur. 6.04.1940 r.), bliźniaków, Józefa i Tadeusza (ur. 6.04.1943 r.) i Szczepana Jana (ur. 23.01.1946 r.). Rodzina „Załoziniaków” szczęśliwie przetrwała wojnę mimo toczących się walk frontowych w pobliżu ich domu.

Starsza córka Franciszka, Władysława, wyszła za mąż za Mariana Lisowskiego (ur. 15.08.1925 r.), syna Józefa i Marianny Pielech. Władysława i Marian wyemigrowali do USA, zamieszkali w Toledo, w stanie Ohio. Doczekali się córki Barbary Zofii, która wyszła w Stanach za mąż za Polaka, Fabiana Zielińskiego.

Najstarszy syn Franciszka, Kazimierz, ożenił się z Leokadią Błażejowską (ur. 8.12.1930 r.), córką Jana i Zofii Pielech. Kazimierz wprowadził się do domu Błażejowskich i po śmierci rodziców Leokadii dom należący prawdopodobnie od XVII wieku do Błażejowskich (oczywiście, kolejne budowle pełniące tę rolę), noszący od austriackich czasów numer 36, przeszedł w ręce Radwańskich. Warto zauważyć, że Kazimierza do końca życia sąsiedzi nazywali „Błażejowskim”, taka była siła tradycji. Kazimierz i Leokadia doczekali się czwórki dzieci: Marty, Andrzeja, Wojciecha i Agaty. Córka Kazimierza i Leokadii, Marta, wyszła za mąż za Waldemara Berbecia-Piotrowskiego. Andrzej ożenił się z Teresą Giyr-Piotrowską. Kazimierz „Błażejowski”-Radwański „zza łozin” to jeszcze jedna ciekawa postać wśród Radwańskich. Niezwykle towarzyski, bardzo lubiany przez nowych sąsiadów (głównie byli to Piotrowscy), wspaniały gawędziarz. Był jednym z wiodących członków strachockiej Ochotniczej Straży Pożarnej, znawcą Strachociny i jej mieszkańców, bystrym obserwator realiów wsi. Podczas wielogodzinnych rozmów prowadzonych z redaktorami przekazał mnóstwo informacji na różne tematy do naszego zbiorowego dzieła „Piotrowscy ze Strachociny”. Kazimierz kochał konie, podczas służby wojskowej był kawalerzystą w ostatnim oddziale konnym wojska polskiego. Razem z Leokadią pochowani zostali na strachockim cmentarzu, niedaleko od tablicy pamiątkowej Stefana Piotrowskiego.

Młodszy syn Franciszka, Stanisław, ukończył sanockie liceum ogólnokształcące (jako jeden z pierwszy Strachoczan, razem z Romanem Piotrowskim „z Kowalówki” i Zbigniewem Fryniem-Piotrowskim). Został nauczycielem na Śląsku, ożenił się z Anną Kwaśniewską. Młodsza córka Franciszka, Teresa, wyszła za mąż za Stanisława Pielecha, strachockiego rodaka. Syn Franciszka, bliźniak Józef, ożenił się z Emilią Suwała (Emilia pochodziła spoza Strachociny). Jego brat Tadeusz ożenił się ze strachocką rodaczką, Heleną Pielech i zamieszkał w Strachocinie. Najmłodszy syn Franciszka, Szczepan Jan wyemigrował do USA żeniąc się z Amerykanką polskiego pochodzenia.

Najmłodszy syn Wojciecha i Marianny Adamiak, Stefan, ożenił się z Gertrudą Woytowicz (ur. 17.12.1852 r.), córką Jana i Anny Sitek. Stefan i Gertruda doczekali się siedmiorga dzieci: Marianny (ur. 5.01.1871 r.), Małgorzaty (ur. 14.01.1873 r.), Katarzyny (ur. 25.11.1875 r.), Julianny (ur. ok. 1877 r.), Feliksa (ur. ok. 1878 r.), Pauliny (ur. 28.06.1888 r.) i Wawrzyńca (ur. 7.08.1891 r.). Córki Stefana, Małgorzata i Katarzyna, zmarły jako małe dziewczynki. Małgorzata w wieku 4 lat – 14 stycznia 1877 r., Katarzyna jako 11- latka – 8 września 1886 r. O córce Paulinie nie mamy żadnych wiadomości.

Najstarsza córka Stefana, Marianna, wyszła za mąż za Macieja Dąbrowskiego (ur. 1.2.1868 r.), syna Stanisława i Małgorzaty Kucharskiej. Marianna i Maciej doczekali się siedmiorga dzieci: Pawła, Wiktorii, Jana, Franciszka, Franciszki, Stanisława i Katarzyny. Maciej Dąbrowski to wyjątkowa postać w Strachocinie. Powszechnie szanowany gospodarz, wieloletni wójt Strachociny. Jego wnuk, Tadeusz, doktor weterynarii, ożenił się z Barbarą Błaszczychą-Piotrowską.

Córka Stefana, Julianna, wyszła za mąż za Antoniego Dąbrowskiego (ur. 14.7.1881 r.), syna Franciszka i Ewy Żwiryk. Julianna urodziła czworo dzieci: Mieczysława, Janinę Gertrudę, Anielę i Bronisława Michała. Mieczysław był kierownikiem Kopalni Strachocina.

Starszy syn Stefana, Feliks, ożenił się z Balbiną (Albiną) Berbeć-Piotrowską (ur. 10.06.1882 r.), córką Marcina i Marianny Kucharskiej. Balbina urodziła pięcioro dzieci: Władysława (ur. 2.11.1904 r.), Zofię (ur. 21.12.1908 r.), Jadwigę (ur. 23.12.1910 r.), Tadeusza (ur. 13.02.1922 r.) i Stanisława. Nic nie wiemy o losach dzieci Feliksa.

Młodszy syn Stefana, Wawrzyniec, ożenił się z Katarzyną Galant, córką Jana i Wiktorii Dąbrowskiej. Wawrzyniec i Katarzyna doczekali się czwórki dzieci: Bronisława (ur. 24.04.1920 r.), Marianny (ur. 2.02.1923 r.), Kazimiery (ur. 15.12.1925 r.) i Władysława (ur. 21.06.1928 r.). Starszy syn Wawrzyńca, Bronisław, ożenił się z Danielą Waśniewską (pochodziła spoza Strachociny). Córka Marianna wyszła za mąż za Władysława Wójtowicza. Córka Kazimiera wyszła za Bolesława Lisowskiego (ur. 14.05.1920 r.), syna Karola i Wiktorii Dąbrowskiej. Młodszy syn Wawrzyńca, Władysław, ożenił się z Zofią Piotrowską „spod Mogiły” (ur. 15.03.1933 r.), córką Tomasza i Pauliny Radwańskiej. Zofia urodziła dwóch synów, Ryszarda i Tadeusza.

 

Uwagi i uzupełnienia
do odcinka nr 2 opisu rodu Radwańskich ze „Sztafety pokoleń” nr 25

Od pana Kamila Sikory z Zagórza, prawdziwej skarbnicy informacji genealogicznych dotyczących Strachoczan, otrzymaliśmy solidny wykaz uwag i uzupełnień do zamieszczonego w poprzednim numerze „Sztafety” (nr 25) odcinka opisu rodu Radwańskich. Poniżej zamieszczamy stosowne poprawki.

1. Strona 53 - Córka Jana Radwańskiego i Doroty z Galantów, Piotra Celestyna, urodziła się 9.10.1879 r. a nie jak podano w opisie 9.10.1979 r. Był to typowy błąd drukarski.
    - Inna córka Jana, Józefa (ur. 6.10.1867 r.), wyszła za mąż w Łańcucie za Pacułę. Błędnie wpisano datę ślubu - 1 kwietnia 1951 r. Jest to data śmierci Józefy, daty ślubu nie znamy.
    - Syn Józefa, Grzegorz, urodził się 22 stycznia 1866 r., a nie 22 października 1866 r., jak napisano w opisie.
    - Dodatkowo Kamil podaje informację dotyczącą najmłodszego syna Grzegorza, Marcela (ur. 12.07.1873 r.). Marcel ożenił się dnia 18.02.1906 r. w Sanoku z Salomeą Olearczyk, urodzoną 18.07.1886 r. na Posadzie Sanockiej, córką Marcina Olearczyka i Anny z domu Rudy. Marcel zmarł w Sanoku dnia 16.04.1959 r. W opisie podawaliśmy, że o Marcelu nie mamy żadnych informacji.
2. Strona 55 - Pan Kamil podaje informację, że Wiktoria Kwolek (ur. 17.09.1886 r.), wnuczka Grzegorza Radwańskiego, córka jego najstarszej córki Marcjanny i Kacpra Kwolka, wyszła za mąż w Altoonie (Pensylwania, USA) za Marka Cecułę (ur. 24.04.1881 r. w Strachocinie), syna Fabiana. W amerykańskim akcie ślubu podano inną datę ślubu Wiktorii – 29.09.1886 r.
3. Strona 57 – Z Małgorzatą Galant (ur. 10.06.1892 r.) ożenił się, oczywiście, Franciszek, syn Macieja Mateusza a nie syn Jana. Jan był dziadkiem tego Franciszka.
    - Pan Kamil przypomina (za „Sztafetą pokoleń” nr 13!), że Janina (ur. 11.11.1921 r.), córka Franciszka Radwańskiego i Małgorzaty z Galantów, wyszła za mąż za Franciszka Winnickiego, urodzonego 04.01.1910 r. i urodziła córkę Barbarę (ur. 1947 r.). Winniccy zamieszkali w Rzepedzi w Bieszczadach.
    - Jednocześnie pan Kamil przypuszcza, że siostra Janiny, Kazimiera Radwańska (ur. 9.05.1925 r.), została żoną Dionizego Klimkowskiego (ur. 16.11.1925 r.), syna Ludwika i Stanisławy Niemiec. Sprawa nie jest pewna.
4. Strona 58 – Pan Kamil podaje informację o losach Jakuba (ur. 13.07.1894 r.), syna Franciszka i Marianny z Cecułów (w opisie podaliśmy, że nic nie wiemy o losach Jakuba). Otóż Jakub wyemigrował do USA na statku „Amerika”, płynącym z Hamburga do Nowego Jorku, gdzie dotarł dnia 05.08.1912 r. (w tym samym roku, w którym zatonął Titanic). Jako kontakt w Ameryce podał brata Michała, a w Polsce kontakt - matka Marianna Radwańska. Jakub ożenił się w USA z Karoliną Szarawy i miał z nią córkę Stellę, która zmarła w wieku 4 lat. Jakub zginął w wypadku dnia 18.11.1934 w Toledo w stanie Ohio (mieszkało tam wielu Polaków z Galicji, m.in. Błaszczychy- Piotrowscy).
    - Pisze także pan Kamil, że jakiś Michał Radwański, który pasuje datą urodzenia do tego Michała – brata Jakuba wyemigrował za ocean w 1909 r. na statku „Argentina” z portu w Trieście (kiedyś w Austro- Węgrzech, dziś we Włoszech) do Nowego Jorku. Jako cel podróży podał szwagra - Andrzeja Pielecha, a kontakt w kraju - żonę Annę.     - Pan Kamil przy okazji podaje jeszcze informację o Szczepanie Radwańskim (ur. 1886 r.) pisząc, że ma (w swoich materiałach) Stefana z tego roku, syna Marii Radwańskiej, córki Grzegorza. Emigrował on w 1923 r. a jako cel podał brata Michała Radwańskiego. Nie wiadomo czy chodzi o wspomnianego powyżej Michała.
5. Strona 61 – Pan Kamil uważa, że Rozalia Radwańska (ur. ok. 1785 r.), córka Adama i Anny z Galantów, była drugą żoną Sebastiana Woytowicza. Pierwsza żona Sebastiana, Rozalia Radwańska (ur. 1769 r.), córka Szymona Radwańskiego i Klary z Sidorskich, matka Katarzyny, Marianny, Antoniego Jana, Rozalii i Jakuba Stanisława, musiała zemrzeć przed rokiem 1823 i Sebastian ożenił się wtedy z Rozalią, córką Adama, która urodziła dwójkę dzieci – Wojciecha (ur. 1823 r.) i Elżbietę (ur. 1826 r.). Oczywiście, sprawa nie jest całkowicie pewna, zapisy w księdze metrykalnej nie są jednoznaczne.
6. Strona 62 – Pan Kamil sprawdził najdrobniejsze szczegóły w naszym opisie. Sprawdził, że data urodzenia córki Andrzeja Radwańskiego i Marianny Ochęduszko, Franciszki (29.02.1835 r.) jest błędna. Rok 1835 nie był przestępny, tak więc Franciszka nie mogła się urodzić 29 lutego, urodziła się zapewne 28 lutego. Błędny wpis to prawdopodobnie „zasługa” księdza dokonującego wpisu urodzin.

Panie Kamilu, dziękujemy za wszystkie uwagi i uzupełnienia. Jesteśmy pełni podziwu za ogrom włożonej pracy we wgłębianie się w szczegóły genealogiczne licznego rodu strachockich Radwańskich.