"Sztafeta Pokoleń" - 2/2024
Zawartość numeru:
   
Oddajemy do Waszych rąk trzydziesty czwarty numer naszego biuletynu „SZTAFETA POKOLEŃ”. Oddajemy go, jak zwykle, z niegasnącą nadzieją, że będzie to zajmująca, interesująca lektura. Dział „Z życia Stowarzyszenia” przynosi informację o pracy Zarządu (w tym kolejny raz informację o wojnie w Ukrainie), o spotkaniu „Koła” Stowarzyszenia sanockich „Błaszczychów”, o edukacji naszej młodzieży i o zniczach i kwiatach przy tablicy upamiętniającej naszego przodka Stefana Piotrowskiego ze Strachociny.
   
Dział „Aktualności” przynosi nowiny z życia naszej „małej ojczyzny” – Podkarpacia (nie mylmy z województwem Podkarpackim!), w tym ciekawe informacje z Muzeum Historycznego w Sanoku, z akcji konserwacji obiektów zabytkowych w Krośnie i ciekawostki z przemysłu.
   
W dziale historycznym kontynuujemy publikację „obrazków” z dziejów Strachociny, tym razem z okresu po II wojnie światowej (odc. XIV).
   
W ramach „Wspomnień o zmarłych” wspominamy Tadeusza Winnickiego, syna Zofii z Wołaczów-Piotrowskich.
   
W rubryce „Rozmaitości” zamieszczamy kopię Dokumentu lokacyjnego Strachociny, artykuł o „Zapomnianej wojnie” i „portret” strachockiego rodu Pączkowskich.
   Dziękujemy za wszystkie listy, emaile i telefony. Pomagają nam w redagowaniu biuletynu. Jak zawsze, ciągle aktualny jest nasz apel o tego typu pomoc - tak więc czekamy ciągle na Wasze artykuły, listy, emaile, telefony, SMS-y - z uwagami, sprostowaniami, informacjami, materiałami do publikacji, starymi zdjęciami. Apelujemy także o przekazywanie nam adresów mailowych - gwarantujemy, że nie będziemy ich nadużywać, posłużą nam tylko do zbierania informacji do „Sztafety” i przesyłania elektronicznej wersji „Sztafety”.
    Życzymy przyjemnej lektury!
Redakcja
Z ŻYCIA STOWARZYSZENIA PIOTROWSKICH ZE STRACHOCINY
Z regulaminu Stowarzyszenia:
„Członkami Stowarzyszenia mogą być potomkowie Stefana Piotrowskiego ze Strachociny k/Sanoka, żyjącego w latach 1667 - 1757, oraz ich małżonkowie.”
*   * *
   
Zarząd Stowarzyszenia na jesiennej „sesji” omówił aktualną sytuację w Stowarzyszeniu. Posiedzenie miało, jak wszystkie ostatnie, charakter korespondencyjny. Dyskutowano, wymieniano informacje pocztą mailową.
   
Nie zapomniano o toczącej się w Ukrainie, tuż za wschodnią granicą, wojnie. Rosjanie ciągle ostrzeliwują całe terytorium Ukrainy, broń dostarczają im Iran i Korea Północna. Prezydent Ukrainy wystąpił z apelem do krajów Zachodu, w którym stwierdził, że stały pewny pokój między Rosją i Ukrainą można osiągnąć tylko przyjęciem (a przynajmniej na dzisiaj zaproszeniem) Ukrainy do NATO.
    Rozmawiano także o powstającym Centrum Kultury i Tradycji Regionalnej w Strachocinie, o jego przyszłościowym programie działalności, także o zachowaniu dorobku poprzedniej Izby Pamięci, dzieła naszego „kronikarza” Stanisława Berbecia-Piotrowskiego.
    Jak zwykle, rozmawiano także o naszej stronie internetowej i o biuletynie „Sztafeta pokoleń”.
*   * *
   
„Koło” sanockich Błaszczychów naszego Stowarzyszenia Piotrowskich ze Strachociny nie zapomina o swoich przodkach.
   
Małgorzata Dąbrowska z d. Sawczak zamówiła Mszę Św. w intencji dziadków śp. Franciszki z Dziubanów i Józefa Piotrowskich w Sanoku w kaplicy św. Maksymiliana Marii Kolbego. Na tej Mszy św. 17 września 2024 r. o godz. 18.00 spotkali się po kądzieli wnukowie Piotrowskich: Małgorzata Dąbrowska, Stanisława i Mirosław Lewiccy, Róża i Jan Nebesio oraz prawnukowie: Piotr Lisowski z Brzozowa (syn śp. Marii i Mariana Lisowskiego) oraz Marzena Nebesio.
   
Po Mszy Św. Małgorzata zaprosiła wszystkich do siebie przyjmując wspaniałą gościną. Były wspomnienia rodzinne Błaszczychów. Zebrani czuli więź z tymi, którzy już tak dawno od nich odeszli i których nie znali, gdyż zmarli oni przed ich urodzeniem bądź też wtedy, gdy byli całkiem mali.
Na zdjęciu od lewej: Róża i Jan Nebesiowie, ich córka Marzena, Piotr Lisowski,
Stanisława Lewicka, Małgorzata Dąbrowska i Mirosław Lewicki
 
Róża Nebesio robi zdjęcie. To ona przekazała nam informację o spotkaniu w Sanoku i zdjęcia.
    Przekazała nam też ciekawą informację o kaplicy-kościółku pw. św. Maksymiliana Marii Kolbego. Znajduje się on w dzielnicy Śródmieście przy ul. Zagrody 10 nad Potokiem Płowieckim obok I Licem Ogólnokształcącego im. Komisji Edukacji Narodowej w Sanoku. Położona jest na terenie dawnego gospodarstwa rolnego o powierzchni 34 ha, należącego do oo. Franciszkanów. W 1950 r. decyzją władz PRL obszar ten upaństwowiono pozostawiając w posiadaniu klasztoru ok. 2 ha z zabudowaniami gospodarczymi, domem mieszkalnym i ogrodem. W 1973 r. ok. połowę tego majątku z budynkami gospodarczymi i częścią ogrodu odebrano zakonowi franciszkańskiemu tym razem płacąc za to i postawiono w tym miejscu budynek liceum ogólnokształcącego. W 1974 r. na pozostałym kościelnym majątku została otwarta kaplica, która służy młodzieży obok uczącej się jak i ludziom okolicznym, bowiem jest kościołem rektoralnym. Franciszkanie przekazali kaplicę Diecezji Przemyskiej. Ksiądz rektor mieszka w plebani stojącej w pobliżu kaplicy.
*   * *
*   * *
*   * *
   
21 lipca w sanockim skansenie odbyły się I Mistrzostwa Kół Gospodyń Wiejskich Powiatu Sanockiego „Od pola do stołu”, w zakresie potraw regionalnych. Gminę Sanok (największą gminę w powiecie sanockim) reprezentowały Koła z Markowiec i Strachociny. W ramach konkursu Koła serwowały wspaniałe regionalne przysmaki, m.in.: gołąbki, żurek, pierś w karmelu w opiekanej cukinii, pasztet z fasoli, maślane koguciki, pierogi, kwas z grzybami, kisełycia, bigos i inne smakołyki.
   
KGW Strachocina wystawiło: pierożki pieczone (z kapustą kwaśną z grzybami oraz ziemniaczane), kompot z jabłek do popicia (bardzo wszystkim smakował), serniki, różne inne ciasta i sztandarową, unikatową, strachocką potrawę, słynny kwas wigiliijny. Z tym, że według „szefowej” Koła, Marty Piotrowskiej, ze względu na to, że to miała być potrawa „regionalna”, nie był on postny tylko na rosole, dlatego był przedstawiony jako "dlo wożnych gości". Podawany był z bułką-chałką (wypiek szefowej), grzybki były w nim tylko borowiki,
a kasza gryczana (w podawanym przez nas przepisie występuje jęczmienna, tak jak gotuje się u Błaszczychów).
   
Rywalizacja na smaki była bardzo zacięta i wyrównana. Ostatecznie surowa Komisja Konkursowa pierwsze miejsce przyznała KGW z Czystogarbu (z Gminy Komańcza) za chłodnik litewski oraz gołąbki z tartych ziemniaków i kaszy gryczanej. Pani Marta podsumowała konkurs wypowiedzią, że nieważne jest przyznane miejsce, sama prezentacja jest wyróżnieniem dla strachockiej kuchni.
*   * *
    7 sierpnia br. zakończyły się prace przy pierwszej części dużej inwestycji zrealizowanej przez Muzeum Historyczne w Sanoku. Są to kartusze herbowe, które pojawiły się nad dawnym, głównym wejściem do Zamku Królewskiego w Sanoku. Kartusze zawierają herby: Sforza (herb rodowy królowej Bony), Orła (herb Królestwa Polskiego) oraz Pogoni (herb Wielkiego Księstwa Litewskiego). Rekonstrukcji dokonano na podstawie oryginalnych elementów dekoracyjnych, które zostały odnalezione podczas badań archeologicznych na terenie zamkowego dziedzińca. Sforza i Orzeł stanowią dokładne odtworzenie odnalezionych w czasie prowadzonych badań archeologicznych oryginalnych kartuszy, które pierwotnie zdobiły fasadę zamku. Trzeci, Pogoń, zaprojektowano na zasadzie analogii z epoki.
    Odtworzona dekoracja rzeźbiarska przywróci walor architektoniczny, a przede wszystkim historyczny, najstarszego i najważniejszego zabytkowego obiektu na terenie Sanoka - Zamku Królewskiego, pełniącego przez wieki rolę centrum władzy administracyjnej i sądowniczej Ziemi Sanockiej.
*   * *
    Od 3 do 6 września trwały targi w Międzynarodowym Salonie Przemysłu Obronnego (MSPO) w Kielcach. Targi w MSPO to najważniejsze wydarzenie targowe branży obronnej, które przez 4 dni gromadzi producentów, użytkowników, ekspertów oraz inne podmioty z sektora z całego niemal świata. MSPO towarzyszy Wystawa Sił Zbrojnych RP, w której w tym roku wzięło udział 1000 żołnierzy oraz setki sprzętu wojskowego. Podczas targów odbywały się dziesiątki spotkań, konferencji tematycznych, forów i prezentacji specjalistycznych. PGZ S.A. była partnerem strategicznym targów. Jak co roku wystawa HSW/PGZ mieściła się w hali C oraz na terenie zewnętrznym. Poza HSW swoje wyroby prezentowały tu pozostałe spółki z grupy kapitałowej PGZ. Wystawa HSW/PGZ cieszyła się ogromnym zainteresowaniem zwiedzających i gości. Podczas targów w MSPO zaprezentowane zostały również wyroby wyprodukowane w HSW S.A. Oddział Autosan w Sanoku: Kontener Warsztatowy KW1C oraz autobus SANCITY 9LE. KW1C stanowi niezawodne wsparcie dla jednostek wojskowych tam, gdzie wymagana jest szybka i skuteczna reakcja serwisowa. SANCITY 9LE to nisko-wejściowy autobus do komunikacji miejskiej. W Kielcach zaprezentowany został w promocyjno-targowej wersji konferencyjnej. W trakcie targów Huta Stalowa Wola S.A. wyróżniona została nagrodą DEFENDER przyznaną dla Taktycznego Pojazdu Wielozadaniowego 4×4 WARAN.
*   * *
   
W Krośnie dba się o konserwację zabytków.
Ostatnio zakończono konserwację we wnętrzu trójprzęsłowej kaplicy św. Anny w kościele pw. Trójcy Świętej.
Pierwsza wzmianka o istnieniu tej kaplicy pochodzi z 1402 r. W latach 1637-41 została gruntownie przebudowana staraniem znanego kupca, długoletniego wójta Krosna, Szkota Roberta Wojciecha Portiusa. Wykonano wówczas nowe sklepienie i ozdobiono je sztukaterią, której stylistyka, podobna jak w nawie, wiązana jest z tzw. renesansem lubelskim.
W 2 poł. XVIII uległo ono zniszczeniu na skutek pożaru i w jego miejsce, na nieco niższej wysokości, założono obecnie istniejące sklepienie kolebkowo-krzyżowe na gurtach wspartych na filarach przyściennych. W czasie przebudowy kaplicy nastąpiło prawdopodobnie jej poszerzenie poza wcześniejszy obrys murów. Tylko ściana zachodnia została zachowana, o czym świadczą partie odsłoniętego ceglanego wątku, a także kamienna oprawa okna. Po tej przebudowie wnętrze ozdobiono dekoracją, na którą ok. 1830 r. F. K. Marynowski wykonał nowy wystrój malarski.
Obecna konserwacja miała na celu usunięcie skutków opanowanych już przyczyn zawilgocenia murów, przebadanie nawarstwień dekoracji i wyeksponowanie w miarę możliwości jej autentycznych partii.
Wymieniono zdegradowane tynki i wtórne łaty. Położono nowe, w miejscach ubytków i ujednolicono je fakturalnie. Relikty gotyckiego wątku oraz tajemniczy otwór wejściowy ujawniony na poziomie chóru muzycznego, udokumentowano i zasłonięto, gdyż kluczowym celem było utrzymanie jedności stylowej całego wnętrza o charakterze późnobarokowym z eklektycznym dopełnieniem jego walorów estetycznych.
   
Trwają także prace przy konserwacji innego cennego zabytku Krosna – słynnej Kaplicy Oświęcimiów przy kościele OO. Franciszkanów. Dotychczas zakończono działania przy dwóch elewacjach: frontowej i północnej. Wykonane prace miały charakter zachowawczy, nie zmieniający niczego w artykulacji ścian, jedynie korygujący ich efekt estetyczny w zakresie kolorystyki i faktury, naśladowczo do oryginału. Na przełomie XIX/XX w., podczas regotyzacji kościoła odsłonięto elewację frontową mauzoleum Oświęcimów wyburzając barokową kaplicę NMP Murkowej. Dokonano wówczas aranżacji nadającej elewacjom wygląd, który do dziś zachował się z pewnymi zmianami. W trakcie badań nie odkryto wcześniejszych nawarstwień, sprzed wspomnianej aranżacji.
   
Barokowa kaplica Oświęcimów to wspaniałe dzieło włoskich mistrzów, powstałe w latach 1647-48 bezpośrednio po tragicznej śmierci młodziutkiej, dwudziestoletniej Anny. Jest wymieniane zgodnie jako „perła polskiego baroku”. Wykonana z wielkim rozmachem według projektu wybitnego mediolańczyka Vincenzo Petroniego, zachwyca swoim bogactwem i wielkością. Niemal dominuje w stosunku do kościoła a gotycką surowość wnętrza świątyni zaledwie siedem schodków dzieli od zaczarowanej krainy baroku. Zwracają uwagę zwłaszcza niezwykle dekoracje stiukowe, wykonane przez najwybitniejszego w tej sztuce artystę - Giovanniego Battistę Falconiego, twórcę m.in. sztukaterii w kaplicy Wazów w Katedrze Wawelskiej, w kościele św. Piotra i Pawła w Krakowie czy na zamku w Baranowie Sandomierskim. Koronkowe stiuki wypełniają potężną kopułę i spływają na ściany kaplicy w formie wielkich ram, kartuszy podtrzymywanych przez putta czy ozdób okołookiennych. Bezpośrednio pod kopułą w dekoracji znajdziemy tzw. panoplia - motywy wojenne - armaty, sztandary, bębny wojenne, kule. Podczas konserwacji tynków zewnętrznych tam, gdzie zaszła konieczność wymiany ich wymiany, zastosowano tynki tradycyjne wapienno-piaskowe z nieznacznym dodatkiem cementu białego. Tynki w płycinach zostały pomalowane w kolorze kontrastowym.
*   * *
    Konserwacja zabytku ma miejsce także w Komborni koło Krosna, w kościele parafialnym pw. Matki Bożej Pocieszenia. Kościół ten zbudowany został w latach 1931-1934, w miejscu rozebranej, drewnianej świątyni z XV w. Główne elementy dawnego wyposażenia wnętrza, m.in. barokowe ołtarze, czy prospekt organowy zostały przeniesione do nowego kościoła i do dzisiaj decydują o charakterze jego wystroju. Parafia w latach 2021-2022 prze-prowadziła prace konserwatorskie przy parze bliźniaczych ołtarzy bocznych: pw. Najświętszego Serca Jezusowego oraz pw. św. Józefa. Obydwa ołtarze boczne są jednokondygnacyjne z parami kolumn wspierającymi belkowa-nie, ujęte ażurowymi uchami, w zwieńczeniu znajdują się wazony, flankujące obrazy pochodzące z nieistniejącej ambony: "Św. Jan Ewangelista" oraz "Matka Boża Bolesna". W toku przeprowadzonych prac wykonano naprawy stolarskie, impregnację i dezynsekcję struktur stolarko-snycerskich. Odsłonięto i scalono oryginalne warstwy malarskie, posiadające gładką, wybłyszczoną powierzchnię, kolorystycznie utrzymaną w ciepłym odcieniu piaskowym z ciemniejszymi żyłkami na strukturze oraz chłodniejszej szarości na detalu snycerskim. Obrazy z ołtarzy przemalowane były po formie i wymagały typowych prac konserwatorskich. Podobnie jak i rzeźba Jezusa eksponowana we wnęce retabulum jednego z ołtarzy. Złocenia założono nowe w tradycyjnej technologii pozłotniczej.
*   * *
   
12 września zakład BWI Group w Krośnie, produkujący amortyzatory i układy zawieszenia, świętował jubileusz 80-lecia istnienia. Uroczystości, które odbyły się przy ulicy Okulickiego, zgromadziły przedstawicieli firmy, władz lokalnych oraz zaproszonych gości, w tym byłych dyrektorów firmy. Wydarzenie było okazją do refleksji nad bogatą historią zakładu, jego obecną pozycją na rynku motoryzacyjnym oraz planami na przyszłość. Początki krośnieńskiej fabryki sięgają trudnych czasów powojennych. Jesienią 1944 roku do zniszczonych wskutek bombardowań Zakładów Gumowych "Wudeta" powrócili robotnicy, aby przywrócić produkcję. W lutym 1945 roku rząd powołał do życia Państwowe Przedsiębiorstwo Traktorów i Maszyn Rolniczych, zlecając załodze serwis i naprawę sprzętu do prac polowych.
   
Przełomowym momentem w historii zakładu był rok 1958 – w zakładzie wykonano pierwszy amortyzator. Zwiększono liczbę pracowników do 374 osób, a liczba rocznie wytwarzanych amortyzatorów szybko osiągnęła poziom 120 tys. Ważnym etapem był rok 1968, gdy w zakładzie rozpoczęła się produkcja amortyzatorów włoskiej firmy RIV Officine di Villar Perosa w ramach licencji na samochód osobowy Fiat 125p, a następnie w oparciu o angielską licencję firmy Armstrong. Osiem lat później została zakupiona licencja na sprężyny gazowe. Od 1969 roku firma funkcjonowała pod nazwą Fabryka Amortyzatorów "Polmo", która obowiązywała do roku 1994. Następnie przekształciła się w spółkę akcyjną, przyjmując nazwę Fabryka Amortyzatorów S.A. Kolejnym przełomowym momentem było przejęcie w 1997 roku zakładu przez amerykański koncern Delphi Automotive Systems, wchodzący w skład General Motors Corporation. Było to zupełnie nowe otwarcie, które rozpoczęło budowanie znaczenia krośnieńskiego ośrodka w branży motoryzacyjnej w Europie i na świecie. Ostatnia zmiana nastąpiła w 2009 roku, gdy zakład przejęło chińskie konsorcjum Beijing West Industries - BWI Group.
   
Obecnie BWI Group Krosno jest jednym z kluczowych pracodawców w regionie, zatrudnia ponad 1400 pracowników. Patrice Colomb, pełniący funkcję President Europe BWI, w swoim wystąpieniu podkreślił globalną pozycję krośnieńskiego zakładu. - Od skromnych początków zakład rozwinął się w najnowocześniejszy zakład, obecnie uznawany na całym świecie za lidera w produkcji amortyzatorów i układów zawieszenia do wszystkich rodzajów pojazdów. Nasz produkt napędza najbardziej szanowane marki motoryzacyjne na świecie i jesteśmy dumni, że odgrywamy kluczową rolę w zapewnianiu bezpieczeństwa, komfortu i wydajności milionów samochodów na całym świecie. Dzisiaj nasz zakład jest doskonałym przykładem nowoczesnej produkcji łączącej zaawansowaną robotykę, precyzyjną inżynierię i najnowocześniejszą technologię, aby dostarczać produkty najwyższej jakości. Fabryka w Krośnie realizuje dostawy do 46 klientów w 97 lokalizacjach na całym świecie. Wśród głównych odbiorców produktów znajdują się takie koncerny jak BMW, Stellantis, Ford, GM, Audi, Volvo, Ferrari czy Lamborghini.
   
Jubileusz 80-lecia był nie tylko okazją do wspomnień, ale także do spojrzenia w przyszłość. Rafał Rączka, dyrektor operacyjny zakładu w Krośnie, wskazał na główne wyzwania stojące przed firmą. - Motoryzacja się zmienia, słyszeliśmy wszyscy o elektro-mobilności. To są inne samochody, to są cięższe samochody, tam są inne oczekiwania. To jest pierwsze wyzwanie. Drugie wyzwanie to jest wszystko to, co jest związane z ekologią, czyli redukcja masy, odpowiedź na to, czego szuka klient w zakresie konwencjonalnej mobilności, czyli silników spalinowych. Następne wyzwanie to jest to, czego szukamy jako podstawa, czyli bezpieczeństwo. Tutaj wymagania stale rosną i oczekujemy tego, że amortyzator, pełniąc tą podstawową funkcję, zapewniając bezpieczeństwo, będzie coraz lepszy. Ogromnym wyzwaniem jest ograniczanie kosztów i podnoszenie konkurencyjności wewnątrz rynku motoryzacyjnego. Kulminacyjnym punktem uroczystości była projekcja specjalnie przygotowanego filmu, przedstawiającego bogatą historię 80 lat zakładu w Krośnie.
Z HISTORII
Z dziejów królewskiej wsi Strachocina
Władysław Błaszczycha-Piotrowski
Odcinek XIV
W 2019 roku obchodziliśmy 650-lecie powstania naszej rodowej „kolebki”, królewskiej wsi Strachocina. W związku z tym jubileuszem przedstawialiśmy cykl „obrazków” z jej dawniejszych dziejów, po małej przerwie na przedstawienie ścisłej symbiozy wsi ze strachocką kopalnią gazu, chcemy to kontynuować. W numerze 34 „Sztafety” przedstawiamy Trzecią część naszego „obrazka” z życia Strachociny po II wojnie światowej.
Lata po II wojnie światowej - cz. III
    Burzliwe przemiany polityczno-społeczne, które miały miejsce na całym świecie w latach 60-tych XX wieku nie ominęły także Strachociny, z tym że dotyczyły jej w niezbyt dużym rozmiarze i dotarły do niej z dużym opóźnieniem. Pod względem społeczno-gospodarczym w Polsce lata 60-te to był okres pewnej stagnacji. Po okresie dużego rozkołysania nastrojów politycznych w latach 1956-59 przyszedł czas studzenia atmosfery. Co prawda sytuacja nigdy nie powróciła do stanu sprzed Października 56 r., do czasów twardego stalinizmu, niemniej na każdym kroku widać było regres, cofanie się zmian demokratycznych. Przykładem mógł tu być stosunek komunistycznego państwa do Kościoła. Pisaliśmy już o tym w poprzednim odcinku.
    W dziedzinie komunistycznej doktryny gospodarczej nie nastąpiły jakieś znaczące zmiany, jedynie zrezygnowano z odgórnego forsowania spółdzielni produkcyjnych (odpowiednika sowieckich kołchozów) na wsi. Wiele dotychczasowych spółdzielni rozpadło się. Było to jedynie taktyczne, tymczasowe ustępstwo na rzecz „przestarzałych form produkcji rolnej” (w sąsiednich krajach kołchozy były podstawą organizacji rolnictwa). Na okres przejściowy, do czasu stworzenia bardziej sprzyjających warunków dla kolektywizacji, wymyślono formę „kółek rolniczych” (nazwa nie miała nic wspólnego z dawnymi kółkami), spółek wiejskich do spraw narzędzi i sprzętu zmechanizowanego. Kółka miały bezwzględny monopol w dostępie do reglamentowanych traktorów oraz innych maszyn i narzędzi, a także innych towarów reglamentowanych (np. materiały budowlane, nawozy i środki ochrony roślin). W dziedzinie gospodarki pozarolniczej nic się w zasadzie nie zmieniło, obowiązywała zasada „własności społecznej” (czyli w praktyce państwowej) środków produkcji”, centralne planowanie i priorytet rozwoju przemysłu ciężkiego. Na gospodarce ciążyły ogromne wydatki na zbrojenia związane z rosnącym wyścigiem zbrojeń pomiędzy Wschodem i Zachodem. W takiej sytuacji polska gospodarka rozwijała się wolno, państwowa własność wszystkich ważniejszych przedsiębiorstw, błędy centralnego planowania, nieudolność władz centralnych, fatalny dobór kadr w przedsiębiorstwach (głównie pod kątem przynależności partyjnej), powodowały wzrastającą zapaść ekonomiczną kraju i prowadziły prosto do katastrofy i gwałtownego wybuchu niezadowolenia narodu w grudniu 1970 roku. Po drodze były jeszcze „wypadki marcowe” 68 r., bunt intelektualistów i studentów zwiastujący nadciągającą burzę.
    Wszystkie te sprawy w mniejszym lub większym stopniu miały wpływ na życie Strachoczan. Dowiadywali się oni o wydarzeniach światowych i ogólnokrajowych głównie z telewizji, która od początku stała się prawdziwym „oknem na świat” jej odbiorców, jednocześnie jednak doskonałą tubą propagandową komunistycznej władzy. Wszystkie wiadomości były mocno ocenzurowane, dozowane zgodnie z wolą partii, niemniej po raz pierwszy Polacy mogli chociaż cokolwiek zobaczyć co się dzieje z drugiej strony „żelaznej kurtyny”. Między innymi mogli śledzić „wyścig” pomiędzy USA a ZSRR w podboju Kosmosu. Polska telewizja przekazywała dużo informacji z tego „wyścigu”. Nie bez powodu – w pierwszej fazie ZSRR zdawał się wyprzedzać USA w tej dziedzinie. Pierwszego sztucznego satelitę wystrzelili w przestrzeń kosmiczną Rosjanie w 1957 r. (4 października - był to Sputnik I), Amerykanie swojego Explorera wysłali dopiero 4 miesiące później. Pierwszego człowieka w Kosmos wysłali także Rosjanie 12 kwietnia 1961 r. (J. Gagarin, na ten temat w Polsce krążyły najróżniejsze plotki podające w wątpliwość szczęśliwy powrót pierwszego kosmonauty rosyjskiego na Ziemię). Pierwszy Amerykanin poleciał w Kosmos dopiero 10 miesięcy później (J. Glenn). W 1963 roku Rosjanie wysłali w Kosmos pierwszą kobietę (W. Tierieszkową, w celach czysto propagandowych). Dopiero na Księżycu wylądowali pierwsi Amerykanie, było to 16 lipca 1969 roku (N. Armstrong i E. Aldrin). Bezpośrednią transmisję z tego wydarzenia w telewizji oglądał cały świat, musiała ją transmitować także TVP. Ten wyścig był przedsięwzięciem niezwykle skomplikowanym technicznie i niezmiernie kosztownym. Koszty jego, obok olbrzymich kosztów ponoszonych na wyścig zbrojeń (loty kosmiczne były zresztą jego częścią), ogromnie ciążyły na gospodarce obozu komunistycznego, nie tylko ZSRR, ale także krajów satelickich, w tym Polski. Przy z natury mało wydolnym pod względem gospodarczym systemie, udział w tym specyficznym wyścigu wymagał ogromnej koncentracji środków i wysiłku ekonomicznego. Niestety, odbijało się to na poziomie życia szarych Polaków, w tym także Strachoczan.
    Na lata 60-te przypada najszybszy rozwój telewizji w Polsce w zakresie społeczno-kulturowym, która zmienia dosłownie wszystko, poglądy polityczne, obyczaje, modę, nawyki ludzi. Dotyczy to także mieszkańców Strachociny, chociaż nie w takim dużym zakresie jak powszechnie w kraju, starsi mieszkańcy podchodzili do telewizji z rezerwą. Ale młodsi, właśnie dzięki telewizji (w sensie technicznym, dzięki temu że docierała do każdego, prawie, domu), podlegają trendom narzucanym przez nią prawie w takim stopniu jak młodzi w miastach. Zainteresowanie telewizją od samego początku było ogromne. W krótkim czasie zrewolucjonizowała ona życie Polaków, podobnie jak wcześniej stało się to w innych krajach. Jak już wspominałem, do Strachociny telewizja dotarła w połowie lat 60-tych. Początkowo był tylko jeden program nadawany przez kilka godzin codziennie. W górskim terenie były ogromne kłopoty z odbiorem sygnału telewizyjnego, obraz telewizyjny w pierwszych odbiornikach był złej jakości, ludzie niechętnie kupowali telewizory. Sytuacja polepszyła się gdy wybudowano przekaźnik telewizyjny na Górze Parkowej w Sanoku. Dopiero w 1970 r. uruchomiono drugi ogólnopolski program, TVP2, w którym było zdecydowanie mniej polityki. Nastawiony był na programy kulturalne i rozrywkowe. W dziedzinie obyczajowo-kulturalnej było stosunkowo najluźniej, mniej cenzury, pewne znaczenie miała tutaj walka z Kościołem, przekazywany z Zachodu obraz życia młodzieży miał na celu przyśpieszenie laicyzacji młodych Polaków. W 1971 r. rozpoczęto nadawać programy telewizyjne w kolorze. Ale w Strachocinie telewizory odbierające kolor pojawiły się zdecydowanie później, były drogie, mieszkańcy Strachociny mieli inne priorytety zakupowe.
    Telewizja w latach 60-tych na całym świecie „robiła” rewolucję, m.in. lansowała nowych idoli kultury masowej. Najbardziej spektakularnym przykładem w tej dziedzinie była muzyka rockowa i jej herosi. Ten rodzaj muzyki rozrywkowej powstał w USA już w latach 50-tych (Elvis Presley), ale dopiero w latach 60-tych zaczęło się rockowe szaleństwo na świecie nakręcane przez telewizję. Muzycy brytyjskich zespołów rockowych takich jak The Beatles (John Lennon, Paul McCartney, George Harrison i Ringo Starr), The Rolling Stones czy The Animals, stali się prawdziwymi bożyszczami młodych fanów. Podczas ich występów na estradach całego świata działy się szaleństwa, młodzież wpadała w trans, rozhisteryzowane dziewczyny masowo mdlały, zdarzały się samobójstwa w ekstazie. Jakiś drobny udział w tym miały i narkotyki, coraz powszechniejsze na Zachodzie, ale przede wszystkim był to przemożny wpływ działań promocyjnych realizowanych głównie przez telewizję. Także polska młodzież starała się brać udział w tym międzynarodowym „szaleństwie”, naśladując na własnym podwórku te zjawiska. Tak było przede wszystkim z muzyką młodzieżową. Polską odpowiedzią na zjawisko grup rockowych był ogromny urodzaj na podobne grupy rodzimego pochodzenia. Takie zespoły jak Czerwono-Czarni, Niebiesko-Czarni, Czerwone Gitary (najpopularniejsze), Skaldowie, Trubadurzy, No to co, Breakout, uzyskały w Polsce popularność niewiele mniejszą niż legendarni Beatlesi, a tacy wykonawcy jak Czesław Niemen, Seweryn Krajewski, Krzysztof Krawczyk, Helena Majdaniec, Karin Stanek, bracia Zielińscy, Stan Borys czy Mira Kubasińska, byli prawdziwymi idolami młodych Polek i Polaków. Popularni byli także wykonawcy innych piosenek, bardziej melodyjnych, spokojniejszych, Maryla Rodowicz, Piotr Szczepanik, Irena Jarocka, Marek Grechuta. Tych słuchało także inne, starsze audytorium. Zupełnie samodzielnym w dziedzinie piosenki zjawiskiem była Ewa Demarczyk.
    Na parkietach lat 60-tych tańczono najróżniejsze tańce, wśród młodszych początkowo niepodzielnie królował niezwykle dynamiczny rock and roll, później przyszedł trochę spokojniejszy twist. W ciasnych mieszkaniach tańczono coś na kształt zdegenerowanego rocka, jedni lepiej, drudzy gorzej, nikt się tym specjalnie nie przejmował. Na imprezach okolicznościowych starszego towarzystwa (m.in. sylwestrowych) tańczono jednak ciągle tańce klasyczne: walc, tango, polkę i inne. Na imprezach kameralnych muzykę odtwarzano głównie z płyt gramofonowych (popularne były gramofony ze wzmacniaczem o nazwie „Bambino”), magnetofony (duże, szpulowe) dopiero wchodziły do użytku w tym okresie. Pod koniec lat 60-tych rozpoczęto w Polsce produkcję magnetofonów na licencji niemieckiego Grundiga. Oczywiście, młodzi Strachoczanie nigdy nie szaleli w takim stopniu jak młodzież w dużych miastach, ale interesowali się tymi zjawiskami, starając się naśladować swoich miejskich rówieśników.
    Tu jednak dało mocno znać o sobie zjawisko chyba dość typowe dla Strachociny. Otóż jak wspomniano wcześniej Strachoczanie co prawda nie wzięli większego udziału w „przeprowadzce” na tzw. Ziemie Odzyskane w latach 40-tych, ale od lat 50-tych ogromna część młodego pokolenia co rok opuszczała rodzinną wieś przenosząc się głównie do miast. Przede wszystkim do najbliższych, ale także na Górny Śląsk, do Krakowa, Rzeszowa czy Warszawy. Na wsi pozostawało coraz mniej młodych ludzi, w niektórych domach pozostali tylko rodzice, którzy z natury rzeczy nie przywiązywali większej wagi do nowinek technicznych czy kulturowych. Co prawda „młodzież” nie zrywała więzi z rodzinami w Strachocinie, były one ciągle bardzo bliskie. Przyjeżdżające na Święta, urlopy, wakacje, dzieci czy wnuki Strachoczan przywoziły ze „świata” nowinki cywilizacyjne w szerokim zakresie, ale niekoniecznie były one przyjmowane przez stałych mieszkańców.
    Niestety, negatywne nastawienie starszego pokolenia (i części młodego, które pozostało w rodzinnej wsi) do nowości kulturalnych, obyczajowych, przenosiło się także na inne dziedziny życia. M.in. na stosunek do spraw dotyczących gospodarstwa rolnego, swojego tradycyjnego warsztatu pracy. Strachoczanie bardzo niechętnie podejmowali próby ich modernizowania. Dalej tradycyjnie uprawiali rolę, siejąc i sadząc wszystkiego po trochę, wszystkie cztery zboża, ziemniaki, buraki cukrowe, warzywa. Zmiany w gospodarowaniu były bardzo powolne, przychodziły z trudem, najczęściej wymuszane przez otoczenie zewnętrzne i ubytek sił do pracy. Właśnie ubytek rąk do pracy w rodzinie - wyjazd dzieci i ubytek sił własnych - powodował, że powoli wprowadzano do użytku maszyny rolnicze. Najwcześniej brak rąk do pracy dał znać o sobie w okresie wykopków i siewów jesienią oraz sianokosów późną wiosną (okres roku szkolnego), tak więc pierwszymi maszynami, które Strachoczanie kupowali były koparki do ziemniaków, kosiarki do trawy i siewniki. W okresie żniw (wakacje), kiedy domy były pełne młodych rąk do pracy, długo jeszcze królowała praca ręczna, jedynie kosa zastąpiła sierp. Jednak pod koniec dekady lat 60-tych nawet zbiór zbóż został zmechanizowany, najpierw zastosowano do koszenia zboża proste kosiarki do traw, później zaczęto stosować snopowiązałki. W rodzinach młodszych, „rozwojowych”, sytuacja była trochę inna, ale nie zdecydowanie. Ogólnie panująca atmosfera oddziaływała także na nie. W grę wchodziły także inne czynniki, wprowadzanie nowoczesnych maszyn rolniczych, mechanizację na większą skalę, ograniczały nie tylko względy psychologiczne, ale także ekonomiczne (małe dochody z karłowatych gospodarstw nie pozwalały na zakup droższych, bardziej wydajnych maszyn, które zresztą nie mogłyby być odpowiednio wykorzystywane), a także tak prozaiczne powody jak wymiary pól czy pochyłości terenu. Wydaje się jednak, że najważniejszym czynnikiem był duch konserwatyzmu udzielający się wszystkim, wynikający trochę z wieku i w dużej mierze z braku perspektyw na przyszłość (wśród dzieci wielu rodzin nie widać było przyszłych rolników). W pewnych dziedzinach, np. stosowania nawozów sztucznych czy kwalifikowanego ziarna siewnego, sprawy nie miały się najgorzej, te rzeczy były regulowane odgórnie, na nawozy były przydziały, podobnie reglamentowane było ziarno siewne. Gorzej było ze stosowaniem środków ochrony roślin, stosowano je jeszcze w tym okresie w małym zakresie. W Strachocinie nie zaistniało zjawisko wyprzedaży przydziałowych nawozów sztucznych czy ziarna siewnego przyjeżdżającym na Podkarpacie rolnikom z Wielkopolski czy Opolszczyzny, jak to się działo w innych wsiach w okolicy. Ale tylko ze względu na wielkość strachockich gospodarstw i związanych z tym małych przydziałów.
    Także w hodowli zmiany następowały powoli. Krowy w ogromnej większości pasiono ciągle tradycyjnie na trawiastych drogach i skrawkach łąk od maja do listopada, zimą były karmione suchą koniczyną, parzoną sieczką z gotowanymi ziemniakami i słomą, ale w latach 60-tych zaczęto jednak przywiązywać większą wagę do ich hodowli niż dawniej. Zorganizowany we wsi w latach 50-tych skup mleka przez mleczarnię w Sanoku spowodował, że mleko zaczęło przynosić znaczące w budżecie domowym dochody. Zaczęto coraz lepiej dbać o krowy, uprawiano więcej koniczyny, pozostawiano pastwiska do pasienia. Zbiegło się to z pewnymi zmianami w proporcjach poszczególnych upraw. Zaniechano zupełnie uprawy lnu (kiedyś uprawy przynoszącej znaczne dochody,z biegiem czasu mało opłacalnej), ograniczono uprawę buraków cukrowych w ramach kontraktacji przez cukrownię (ze względu na malejącą opłacalność przy ogromnym nakładzie pracy i dużym wysiłku), zmniejszono uprawę zbóż chlebowych. W to miejsce zwiększono uprawę ziemniaków i roślin do karmienia bydła, koniczyny, lucerny, seradeli. W związku ze zmniejszeniem się rodzin zmniejszyło się zapotrzebowanie na żywność w gospodarstwach. Nie bez znaczenia był tu także fakt zniesienia pod koniec lat 50-tych obowiązkowych dostaw państwu w naturze, zbożu, ziemniakach, mięsie. W to miejsce podwyższono podatki na które potrzebna była gotówka, pieniędzy potrzeba było także na kształcenie dzieci. Nie wpłynęło to jednak w jakiś zasadniczy sposób na zwiększenie intensywności gospodarowania na roli. Raczej zadziałało w innym kierunku. Ostry kurs na oszczędność pieniędzy spowodował, że coraz mniej inwestowano w gospodarstwa, intensywność gospodarowania zdecydowanie się zmniejszyła.
    Niewielkie zmiany nastąpiły w organizacji prac domowych. Dalej tradycyjnie ogromna ich większość spadała na barki kobiet. Sytuacja o tyle się pogorszyła, że w wielu rodzinach odpadła pomoc dzieci. Tutaj w lepszej sytuacji były rodziny młodsze a także te, gdzie podział na role „męskie” i „żeńskie” w pracach domowych był mniej tradycyjny (pod tym względem różnice pomiędzy poszczególnymi rodzinami były duże). W zdecydowanie gorszej sytuacji były kobiety w rodzinach bardzo konserwatywnych, gdzie mężczyzna nie angażował się w tradycyjnie „kobiece” prace (zdecydowana większość prac w domu łącznie z karmieniem inwentarza, przygotowaniem posiłków, praniem, naprawami, sprzątaniem i malowaniem mieszkań, itd.), szczególnie w domach gdzie gospodarze byli starsi. Na szczęście ilość pracy w tych rodzinach była zdecydowanie mniejsza niż dawniej. Gospodarstwa domowe powoli się kurczyły z odejściem kolejnych dzieci z domu. Mniej czasu wymagało przygotowanie posiłków, obiadów nie gotowano codziennie, wiele rzeczy kupowano gotowych ze sklepu. W wielu rodzinach całkowicie zarzucono pieczenie chleba w domu, kupowano go w sklepie, potrzeba go było teraz zdecydowanie mniej. W sklepach pokazały się konserwy rybne, serki topione, powidła, dżemy. Nie były one tanie ale dla dwójki czy trójki ludzi, starszych, mało wymagających, można było sobie pozwolić na „luksus” zakupu gotowych produktów w sklepie a nie robić ich samodzielnie. Gospodynie przestały przygotowywać ogromne ilości zapasów na zimę, chociaż ciągle jednak coś magazynowały. Robiły „weki” mięsne, kompoty, tradycyjną sałatkę warzywną na bazie zielonych pomidorów, kiszone ogórki, ale wszystko w zdecydowanie mniejszych ilościach. Bardziej wystawne posiłki przygotowywano z okazji przyjazdu dzieci „ze świata”, głównie w okresie urlopów i wakacji. W dekadzie lat 60-tych nawet w najbardziej tradycyjnych domach zarzucono potrawy tradycyjnej kuchni strachockiej. Oczywiście, ciągle obecne były nieśmiertelne pierogi, zarówno z ziemniaków (na wpół „ruskie”, z mniejszą ilością twarogu) jak i z kapusty czy twarogu, w lecie pierożki z jagód (trześni), śliwek, jabłek. Także nie brakowało kiszonej kapusty i barszczu, ale znikły z menu takie potrawy jak fasola z suszonymi jabłkami, kasza „pęcak” na różne sposoby czy „zamieszka”. Powszechna stała się „Kuchnia polska”, oczywiście w dość ubogiej wersji, jednak nie odbiegająca mocno od „standardowej”. Zdecydowanie bogaciej odżywiano się w okresie świątecznym i urlopowym, kiedy domy były pełne gości.
    W zakresie innych prac domowych, takich jak pranie, sprzątanie, prasowanie czy malowanie mieszkań, na przestrzeni dekady lat 60-tych nie zaszły zbyt duże zmiany. Po „rewolucji” lat 50-tych, spowodowanych głównie gwałtownym otwarciem się strachockich rodzin na „świat”, nastąpiła pewna stabilizacja. Dalej brakowało bieżącej wody w domach i kanalizacji. Do prania, zmywania i gotowania trzeba było nosić wodę wiadrem ze studni. Pranie robiono w elektrycznych prostych pralkach wirowych (najpopularniejszym modelem takiej pralki była „Frania”, często tej nazwy używano jako synonimu tej generacji pralek) przy których było mnóstwo ręcznej roboty. Wodę wlewano ręcznie z góry (grzano na kuchence gazowej), brudną wypuszczano do wiadra wężykiem spustowym. Tak więc pranie ciągle pozostawało bardzo ciężką pracą, na szczęście było go coraz mniej. Proces prania przyśpieszyło zastosowanie nowych proszków do prania. Ich jakość zdecydowanie się polepszyła, przebojem lat 60-tych był pierwszy polski proszek detergentowy IXI 65 (technologia została prawdopodobnie wykradziona na Zachodzie przez polski wywiad wojskowy), czasem docierały do wsi proszki zachodnie, z tych najpopularniejsze było niemieckie OMO. Także płyny do zmywania naczyń, które weszły do codziennego użytku w dekadzie lat 60-tych, były coraz doskonalsze. Ciągle jednak zmywanie, bez bieżącej wody, było bardzo kłopotliwe.
    Technika malowania strachockich domów też niewiele zmieniła się na przestrzeni omawianego okresu. Dalej malowano wnętrza farbami klejowymi, kłopotliwymi w stosowaniu, dość szybko brudzącymi się. Zmieniała się jedynie moda na przestrzeni lat, z biegiem czasu zaprzestano malowania ścian wzorzystymi wałkami, ozdabiania ich dużymi, wielokolorowymi kwiatami. Ściany malowano na jeden pastelowy kolor, bez żadnych wzorów, podobnie sufity, ale te zawsze na biało. Malowanie mieszkań ciągle należało w Strachocinie do obowiązków gospodyni (w niektórych domach mężowie pomagali w tych pracach). Sytuacja w nowszych domach, pobudowanych po wojnie, była o tyle lepsza, że otynkowane ściany i sufity nie wymagały corocznych napraw jak w starych domach. Także drewniane podłogi były ogromnym ułatwieniem w utrzymywaniu porządku.
    Jedną z dziedzin podlegających ciągłym zmianom jest kwestia wyglądu - odzieży, fryzury, obuwia. Jak w wielu innych dziedzinach tak samo w stroju lata 60-te przyniosły zmiany, które najbardziej widoczne były w miastach, ale mieszkańcy wsi, szczególnie młodsi, starali się nadążyć za nimi. Dziewczyny zaczęły chodzić w coraz krótszych spódniczkach, początkowo są to spódniczki o długości powyżej kolan, pod koniec dekady mini spódniczki niewiele już zakrywają sobą. Przejściową ciekawostką (z początków lat 60-tych) są spódniczki specjalnie przeznaczone do tańczenia rock-and-rolla, krótkie, bardzo szerokie, ubierane na obfite, nakrochmalone halki, ściągnięte szerokim, elastycznym czarnym pasem. Męska część młodzieży (z czasem także dziewczyny a nawet starsi „młodzieżowcy”) przebrała się masowo w dżinsy i T-szerty. Były to głównie dżinsy produkcji krajowej („Odry”), ale także kupowane w sklepach dolarowych PKO (później zamienionych w „Pewex’y”) zagraniczne - tańsze włoskiego pochodzenia „Riffle”, droższe markowe „Wrangler’y”, rzadziej „Lee”, bardzo rzadko „Levis’y”. Inny kanon mody męskiej to spodnie dopasowane ściśle w pasie, lekko rozszerzane ku dołowi (czasowa odmiana to mocno rozszerzane tzw. dzwony), w sumie dość wąskie. Najbardziej buntowali się przeciwko takiej modzie najstarsi, ojcowie i dziadkowie, ale najczęściej byli skazani na to co produkuje państwowy przemysł tekstylny w ramach produkcji planowej (na indywidualne szycie spodni nie mogli sobie pozwolić, było to dla nich zbyt drogie). Przebojem lat 60-tych była odzież z tworzyw sztucznych. Mężczyźni byli zachwyceni koszulami nie wymagającymi prasowania („non iron”), elastycznymi golfami świetnie dopasowującymi się do sylwetki, paradowali w krawatach z nylonowej żyłki, używali jedynie elastycznych skarpetek z różnego rodzaju tworzyw sztucznych. Kobiety zaczynały wkładać elastyczne rajstopy, wszyscy nosili „doskonałe” płaszcze ortalionowe, na których imporcie rosły fortuny marynarzy i sprzedawców. Dopiero w latach 70-tych (a nawet później) nastąpił generalny odwrót od tego typu odzieży (powody były różne, najogólniej, higieniczno-zdrowotne i estetyczne). Powróciły do łask tworzywa naturalne, bawełna, wełna, jedwab, ewentualnie mieszanki tworzyw sztucznych i naturalnych. Ale w latach 60-tych wszystkich cieszyły wysokie walory „użytkowe” nowych materiałów, przede wszystkim duża trwałość i stosunkowo niska cena.
    W dziedzinie damskich fryzur trudno coś nowego wymyślić od czasu starożytnej Krety, ale i tutaj lata 60-te zaznaczyły się ciekawymi rozwiązaniami. Dziewczyny z dumą obnosiły wysokie koki utrwalone syntetycznym lakierem albo potężne natapirowane grzywy przypominające do złudzenia sztuczne peruki. Modne stały się także proste, długie włosy w stylu popularnej aktorki Mariny Vlady. Nosiły je nie tylko młode dziewczyny, ale także starsze panie. Coraz częściej po fryzurze i ubiorze trudno było określić wiek właścicielki. Oczywiście, starsze kobiety ciągle nosiły chustki, a pod nimi włosy splecione w jeden warkocz kunsztownie zakręcony na głowie (zasłonięty chustką). Wojna pokoleniowa o kobiecą „głowę” ciągle jeszcze trwała. Firmy kosmetyczne promowały na szeroką skalę wśród kobiet wyrazisty i mocny makijaż, malowało się już nie tylko usta ale i oczy (brwi, powieki, rzęsy). Chłopcy mieli lepiej, tylko nieliczni obnosili bujne, rozczochrane, długie grzywy wzorowane na członkach zespołów rockowych, reszta strzygła się krótko, najczęściej zaczesując włosy na bok, z przedziałkiem. Wąsy czy wąsy i broda były rzadkością, uważane były za „dziwactwo. Golono się jeszcze często brzytwą, ale coraz częściej były to „maszynki” z żyletką, nowego pomysłu (bardzo cienką, z miękkiego stopu metalowego, ponoć „srebrne”). Maszynki elektryczne (m.in. Philipsa) były jeszcze rzadkością, zresztą ówczesne nie goliły idealnie, szczególnie kłopot z nimi mieli posiadacze ciemnego zarostu.
    W dziedzinie obuwia warto odnotować bardzo wygodną innowację jaką było wprowadzenie do masowego stosowania tzw. japonek (inaczej - „laczki”), lekkich sandałków z miękkiego tworzywa które trzymały się jedynie na pasku przeprowadzonym pomiędzy palcami stopy. Zrobiły one zawrotną karierę na całym świecie (szczególnie tym uboższym), w Polsce trochę mniejszą, ale także były bardzo popularne w latach 60-tych (później wyszły trochę z mody). W dziedzinie obuwia należy wspomnieć przejściową modę na męskie półbuty z podwiniętym do góry, ściętym czubkiem. W pewnym okresie chłopak nie mógł się nigdzie pokazać bez takich butów.
    Życie młodych Strachoczan zasadniczo nie różniło się już mocno od życia milionów młodych ludzi w Polsce mieszkających w miastach. Starsi, pracujący już, powoli dorabiali się, kupowali skromne meble (tylko takie były w sprzedaży), radioodbiorniki (oczywiście, ciągle jeszcze lampowe, w dużych drewnianych, ładnych, obudowach, z „magicznym okiem” do strojenia), później pierwsze telewizory. Przeżywali pierwsze emocje motoryzacyjne. Dotyczyło to przede wszystkim motocykli. Lata 60-te to w polskiej motoryzacji ciągle jeszcze etap motocykli. Obok pojazdów produkcji polskiej („Junak” ze Szczecina, „WFM” z Warszawy, „SHL” z Kielc i „WSK” ze Świdnika) na drogach można było spotkać motocykle czeskie („Jawy” i „CZ”), węgierskie („Pannonia”) i najlepsze, wschodnio-niemieckie „MZ-tki”. Samochody były w tym okresie jeszcze rzadkością w Polsce (w roku 1960 było ich w Polsce tylko ok. 100 tysięcy, po 10 latach ok. 480 tysięcy, głównie to rodzime „Syrenki” i licencyjne „Fiaty 125p.”), prawdopodobnie w Strachocinie samochody (zapewne używane, dość wiekowe) mieli tylko młodzi entuzjaści motoryzacji, zawodowi kierowcy, którzy potrafili je naprawiać, tacy jak na przykład Bolesław Woźniak czy Tadeusz Woźniak (zginął w wypadku samochodowym na trasie Zagórz – Lesko).
    Mimo ogromnej konkurencji telewizji lata 60-te to był ciągle jeszcze okres dość dużej popularności kina. Nawet w Strachocinie, chociaż aby zobaczyć dobry, aktualny film trzeba było jechać do Sanoka. Co prawda z Zachodu nie importowano najgłośniejszych amerykańskich produkcji kinowych (takich jak „Ben Hur” czy „Kleopatra”) ze względu na ograniczenia finansowe, ale sprowadzano co głośniejsze (i tańsze) pozycje filmowe z krajów zachodnioeuropejskich (a także amerykańskie westerny). Poza tym powstało dużo niezłych filmów w Polsce. Takie filmy jak „Krzyżacy”, „Faraon”, „Popioły”, „Rękopis znaleziony w Saragossie”, „Lalka”, „Pan Wołodyjowski”, „Nóż w wodzie” (pierwszy znany film Polańskiego), czy filmy Skolimowskiego, cieszyły się dużym powodzeniem nie tylko wśród młodzieży. Bezapelacyjną rewelacją filmową tego okresu był film „Sami swoi”. Stał się on prawdziwym filmem kultowym wszystkich generacji widzów.
    W dziedzinie czytania książek w dekadzie lat 60-tych powoli zaczynała swoją wyniszczającą misję telewizja. Czytano coraz mniej, głównie było to zajęcie ludzi młodych. W latach 60-tych największą popularnością cieszyły się pozycje z zakresu literatury faktu (eseje historyczne Pawła Jasienicy, Mariana Brandysa), powieści science-fiction (głównie S. Lema), młodzi zaczytywali się literaturą ibero-amerykańską (książki Borgesa, Cortazara, Marqueza - słynne „Sto lat samotności”). W Polsce tego czasu panował prawdziwy szał na punkcie Ibero-Amerykanów, podobnie jak w końcu lat 50-tych na punkcie północnych Amerykanów (Hemingwaya, Faulknera, Steibecka, Caldwella). Przejściowo bardzo modny był R. Graves ze swoimi powieściami historycznymi („Ja, Klaudiusz”, „Klaudiusz i Messalina” i inne), po latach odkryto przemilczanego dotychczas w kraju Gombrowicza. Poza książkami czytano gazety codzienne i czasopisma. Gazety to przede wszystkim ciągle „Gromada-Rolnik Polski”, rzadziej „Nowiny Rzeszowskie”. Z czasopism to głównie „Przyjaciółka” (ogromnie popularna wśród kobiet, głównie ze względu na wiele porad praktycznych dla gospodarstwa, ale także ze względu na sentymentalne opowieści miłosne i porady sercowe), rzadziej „Przekrój”, „Szpilki” (magazyn satyryczny którego gwiazdą był Jerzy Urban, późniejszy „wróg publiczny nr 1”!), „Kulisy” (goniące za sensacją), „Magazyn Polski” i „Panorama”. Oczywiście, kibice sportowi regularnie czytali „Przegląd Sportowy”, katowicki „Sport” i kolorowego „Sportowca”. Rzecz jasna, w Strachocinie tylko młodsi (głównie młodzież sanockich szkół) starali się dotrzymywać kroku ogólnokrajowym trendom czytelniczym.
    Jeżeli chodzi o bardziej ambitne dziedziny kultury, muzykę klasyczną (filharmonia, opera), teatr, sztuki plastyczne, nie miały one, siłą rzeczy, wśród Strachoczan zbyt wielu odbiorców. Chyba nie tylko z racji trudności z dostępem do przybytków tej „wysokiej” kultury, ale także z braku autentycznego zapotrzebowania na tego typu kulturę. Prawdopodobnie Strachocina nie wydała żadnego wybitniejszego artysty, większość Strachoczan, którzy wyszli w „świat” z rodzinnej wioski wybierało konkretne zawody, najbliżsi tej „wysokiej” kulturze byli chyba dość liczni nauczyciele.
    Codzienne życie wsi toczyło się w latach 60-tych w miarę spokojnie. Mieszkańcy starali się jakoś żyć, dostosowywać się do panujących realiów. Dużą pomocą była Kopalnia (pisaliśmy o tym w „Sztafecie” nr 31), w której pracowała duża część Strachoczan. Rodzice dbali o edukację swoich dzieci, to było dla Strachoczan bardzo ważne, najważniejsze. Od lat 60-tych prawie cała strachocka młodzież kończąca szkołę podstawową w Strachocina kontynuowała swoją edukację w szkołach średnich w Sanoku. Jak nie w liceach ogólnokształcących to w technikach i szkołach zawodowych. Wielu młodych Strachoczan nie poprzestawało na tym, „szturmowali” z powodzeniem uczelnie wyższe, m.in. na Politechnice Warszawskiej studiowali Franciszek Dąbrowski i Stanisław Hoszowski, na Politechnice Śląskiej Tadeusz Winnicki, syn Jana (górnictwo) i Zbigniew Piotrowski, na Politechnice Gdańskiej Władysław i Tadeusz Piotrowscy, na krakowskiej AGH Alicja Kucharska, na Politechnice Krakowskiej – Andrzej Kucharski, na krakowskiej WSP Krystyna Kucharska, na rzeszowskiej WSI (poprzednik Politechniki) Marek Piotrowski, w Seminarium Duchownym w Przemyślu (Kazimierz Piotrowski). Także wielu innych Strachoczan studiowało na uczelniach całego kraju, niektórzy na studiach wieczorowych czy zaocznych (wielu nauczycieli). Niektórzy wybierali uczelnie „egzotyczne” (dla Strachoczan), WAT (Wojskowa Akademia Techniczna - Tadeusz Winnicki, syn Grzegorza), Oficerska Szkoła MO (Józef Piotrowski, później UJ w Krakowie) czy Szkoła Morska w Gdyni (Władysław Piotrowski, później PG). Miało to wpływ na strachocką młodzież. Także na rodziców studentów czy absolwentów wyższych uczelni, śledzili oni ich kariery w „świecie”.
    Strachoczanie dbali o swoje domy i obejścia. Nowych domów w latach 60-tych nie wybudowano dużo, ale były to już domy murowane, w miarę nowoczesne, nie różniące się bardzo od domów jednorodzinnych w miastach. Ostatni drewniany dom zbudował w Strachocinie Stanisław Błaszczycha-Piotrowski (chciał umrzeć w drewnianej chałupie, nie spodziewał się spadkobiercy w Strachocinie, czwórka dzieci „wyfrunęła” w Polskę), a pierwszy murowany dom po wojnie zbudował, przy dawnym „mateczniku” Piotrowskich, w pobliżu ujścia Potoku Kiszkowego do Potoku Różowego (Różany) też Stanisław Piotrowski, Berbeć-Piotrowski. Wcześniej, jeszcze przed wojną, dom częściowo murowany zbudował stryj Stanisława, Józef Berbeć-Piotrowski, a pierwszym całkowicie murowanym domem mieszkalnym w Strachocinie był dom zbudowany w środku wsi z cegły wypalonej na budowę kościoła, ale uznanej za nieodpowiednią, należący do Dąbrowskich, znany we wsi jako „kamienica”. W latach 60-tych zabudowa Strachociny zaczęła się przesuwać w „dół” wsi, na tereny należące przed wojną do dworu (folwark), bliżej Sanoka. Przede wszystkim wzdłuż szosy prowadzącej do Sanoka przez Jurowce, także przy drodze idącej obok kościoła (na odcinku pomiędzy cmentarzem i kościołem), przez Kostarowce do Sanoka.
    Coś się działo także we wsi w zakresie modernizacji rolnictwa, m.in. przeprowadzano meliorację pól. Co prawda, z dużymi oporami i trudnościami, ale jednak prace posuwały się do przodu. Przy okazji wykonano także regulację Potoku Różowego. Co prawda, tego typu inwestycje po latach będą krytykowane jako kompletnie sprzeczne z nowoczesnymi zasadami ochrony środowiska, ale tak robiono wtedy powszechnie na świecie. Na „resztówce” (na Bobolówce) Kółko Rolnicze wybudowało nowe, murowane garaże na ciągniki i sprzęt. Uruchomiono tak również podręczny warsztat mechaniczny i kuźnię.
    Powoli inwestowano w budynki użyteczności społecznej. Wybudowano nową remizę dla Ochotniczej Straży Pożarnej. Ta inwestycja była bardzo potrzebna. Nie tylko ze względu na podstawową jej funkcję, czyli przechowywanie sprzętu strażackiego, ale także ze względu na dość dużą świetlicę użytkowaną na różne cele, m. in. wydzierżawiono ją na izbę szkolną dla pobliskiej szkoły. W szkole zabrakło pomieszczeń dla młodzieży w związku z rosnącym programem nauczania i koniecznością rezygnacji z nauką na zmiany, jak to bywało przez dekady. W szkole podstawowej w latach 60-tych został zorganizowany „Kurs Wieczorowy w zakresie nauczania VII klasy dla Pracujących”, którzy ukończyli 35 lat. Wielu dorosłych mieszkańców Strachociny ukończyło tylko szkołę cztero-klasową, tylko taka była we wsi przez wojną. Na kurs uczęszczało 58 osób.
    Gminna Spółdzielnia „Samopomoc Chłopska” w Sanoku wybudowała sklep w dolnej części wsi, obok ujścia Potoku Kiszkowego do Potoku Różanego. Kopalnia „przywróciła do życia” salę widowiskową Domu Ludowego urządzając w niej, na podstawie porozumienia z Samorządem Wiejskim w Strachocinie, świetlicę dla pracowników Kopalni Strachocina. Przeprowadzono gruntowny remont, zakupiono wyposażenie - stoły, krzesła, stół pingpongowy, szachy, warcaby, zaprenumerowano prasę. Zorganizowano Dziecięcy Zespół Pieśni i Tańca. Zatrudniono instruktora do prowadzenia tego zespołu. Organizowano w świetlicy akademie z okazji Świąt i Rocznic, konkursy, gry, zabawy taneczne. Świetlica służyła jako kino i sala teatralna dla gościnnych występów amatorskich teatrów z innych miejscowości. Miejscowy ruch teatralny zamarł. Ożywioną działalność świetlica prowadziła przez kilka lat. Wolny wstęp na imprezy w świetlicy mieli wszyscy mieszkańcy Strachociny.
    Ważnym wydarzeniem dla Strachociny w latach 60-tych były obchody 600-lecia jej założenia w 1369 r.. Były to prawdopodobnie pierwsze, hucznie obchodzone urodziny wsi w całej jej historii. Nie wiadomo kto był inicjatorem tych obchodów. Bardzo prawdopodobne, że był nim ksiądz Stanisław Adamiak (Adamski), urodzony 30 sierpnia 1925 r., strachocki rodak, brat Janiny Adamiak, żony naszego „kronikarza” Stanisława Berbecia-Piotrowskiego, stryj historyka Tomasza Adamiaka (autora „Zarysu dziejów parafii Strachocina” z 2001 r.), wujek wiceprezesa naszego Stowarzyszenia Waldemara Berbecia-Piotrowskiego. Ksiądz Stanisław był jednym z pierwszych Strachoczan, którzy mocno zaangażowali się w badanie przeszłości rodzinnej wsi. Zgłębił opracowania historyczne znanego historyka Przemysława Dąbkowskiego, zajmującego się historią Galicji, śledził w nich najmniejsze wzmianki o Strachocinie i jej sąsiedztwie. Opracował bardzo ciekawy opis Strachociny i jej dziejów, niestety, pozostał on tylko w rękopisie. Sięgał także do opracowań innego historyka-badacza dziejów Ziemi Sanockiej, Adama Fasnachta. Ksiądz Stanisław zanotował i pozostawił w rękopisie także rozmowę z Józefem Samborskim (ur. 1870 r.) na temat Strachociny końca XIX wieku. Był jednym z pierwszych, którzy twierdzili, że św. Andrzej Bobola urodził się w Strachocinie. Niewykluczone, że jakimś impulsem obchodów 600-lecia był także przykład sąsiedniego Jaćmierza, który w 1960 roku obchodził swoje 600-lecie powstania. Jednym z głównych organizatorów jaćmierskiej uroczystości był profesor LO Józef Stachowicz z Sanoka, pół-Strachoczanin, jego matką była Strachoczanka, Katarzyna Radwańska, córka Macieja Michała Radwańskiego „z Górki”, bratanica Marianny Radwańskiej, żony Kazimierza Piotrowskiego „z Kowalówki”, kuzynka także Marianny Radwańskiej, pierwszej żony Błażeja Piotrowskiego „z Kowalówki”, przodka Błaszczychów-Piotrowskich. Profesor Józef Stachowicz, postać legendarna, miał duży sentyment do Strachociny, był bliskim przyjacielem, w czasie studiów, strachockiego bohatera Józefa Kucharskiego, który zginął z rąk NKWD w Katyniu w 1940 r.
    W celu organizacji obchodów powołano Komitet Obchodów 600-lecia. Przewodniczącym Komitetu został Henryk Kuszewski – kierownik szkoły, sekretarzem nasz „kronikarz” Stanisław Berbeć-Piotrowski, członkami byli: Bronisław Dąbrowski, Marian Kwolek i Aniela Dąbrowska, nauczycielka. Utworzono konto bankowe. Zamówiono kamień dla wykonania pamiątkowego pomnika upamiętniającego 600-lecie. Wysłano zaproszenia do Strachoczan w całej Polsce a nawet do USA. Przykład takiego zaproszenia zamieszczamy poniżej, akurat to powędrowało do Gdańska, do autora tego tekstu i było przyjęte z dużą przyjemnością.
    Komitet zaproponował program obchodów na miarę ówczesnych możliwości. Był w dość kłopotliwej sytuacji, ponieważ program musiał być zatwierdzony przez odpowiednie władze, które nie chciały widzieć w programie nic związanego z Kościołem. A przecież w Strachocinie nie było to możliwe. Dlatego, w ramach obowiązującej powszechnie w tym czasie w Polsce konwencji rozdwojonej jaźni, przedstawiono program (zamieszczony poniżej) możliwy do zatwierdzenia wiedząc, że przebieg obchodów będzie „trochę” inny.
    W pierwszym dniu obchodów odbyła się typowa danina na rzecz panujących stosunków społeczno-politycznych, rytualna, uroczysta sesja Gromadzkiej Rady Narodowej (GRN) i rozszerzone plenum komitetu FJN (Gromadzkiego Komitetu Frontu Jedności Narodu), z udziałem władz powiatowych z Sanoka i odczytaniem odpowiedniego referatu.
    Strachocina była już w tym czasie częścią Gromady Jurowce. Dla młodzieży wyjaśnienie - FJN to była atrapa udająca porozumienie trzech partii politycznych - PZPR, ZSL i SD, mająca dobrze świadczyć o demokratycznym pluralizmie partyjnym, w rzeczywistości to była jedna partia komunistyczna dzierżąca absolutną władzę w Polsce. Oczywiście, to zebranie nie cieszyło się większym zainteresowaniem Strachoczan.
    Większym (nawet bardzo dużym) zainteresowaniem cieszyło się zgromadzenie mieszkańców w środku wsi, przed nowo postawionym pomnikiem upamiętniającym 600-lecie. Ciekawy w formie pomnik składa się z dwóch głazów z wyrytymi datami – 1369 i 1969. Na lewym, wyższym głazie, pod datą 1969 znajduje się orzeł. Z nim też wiąże się historia – pierwotnie ten orzeł miał koronę (Strachocina była wsią „królewską”!), ale po interwencji „władz” kamieniarz pozbawił go korony, nadał mu charakter orła PRL-owskiego. Zrobił to jednak tak (czy celowo?), że wygląda jakby mu ktoś zdarł koronę z głowy, razem z czubkiem głowy.
    Na powyższym zdjęciu, pomnik z 1969 r. to ta część po prawej. Zdjęcie przedstawia pomnik z 2019 r, zawierający także stary pomnik z 1969 r. na nowym miejscu, przed nowym Domem Ludowym.
    Pod pomnikiem zapalono znicze, orkiestra wykonała hymn państwowy i złożono kwiaty. Po krótkim przemówieniu odbył się apel poległych Strachoczan podczas I i II wojny światowej a orkiestra wykonała marsz żałobny Chopina. Po zmierzchu na otaczających Strachocinę wzgórzach („górach”) zapalono duże ogniska symbolizujące dawne wici wzywające pospolite ruszenie do obrony Ojczyzny.
    Drugi dzień obchodów rozpoczął się wcześnie, już o godzinie 6.00 pobudką w wykonaniu orkiestry dętej, która przemaszerowała przez wieś. Dalej w planowanym programie znalazła się długa przerwa. Właśnie w tej przerwie odbyła się bardzo ważna część całych obchodów 600-lecia czyli uroczysta, koncelebrowana Msza św. pod przewodnictwem strachockiego proboszcza księdza prałata Jana Latawca, z licznym udziałem księży, zarówno strachockich rodaków jak i księży z sąsiednich parafii. Tu trzeba dodać, że w tym czasie żyło siedmiu księży, strachockich rodaków: Franciszkanie - Piotr Lisowski i Kucharscy, Józef i Stanisław, księża diecezjalni („świeccy”) – Stanisław Adamiak (Adamski), Józef Winnicki, Piotr Pielech i Kazimierz Piotrowski „z Kowalówki”. Niestety, nie wszyscy przybyli na to święto ich rodzinnej wioski, zapewne mieli na swoje usprawiedliwienie różne, ważne powody. Ale i tak ilość celebransów była wyjątkowa. Kościół był także doskonale przygotowany, pięknie wystrojony, na mszę stawiła się prawie cała wieś.
    Bardzo ważnym elementem mszy było kazanie wygłoszone przez księdza Stanisława Adamiaka (Adamskiego). Była to prawdziwa lekcja historii dla Strachoczan. Opowiedział on o założeniu wsi „królewskiej”, o katastrofalnym najeździe Tatarów w 1624 r., o szlacheckim rodowodzie mieszkańców wsi, nie tylko dzierżawców, o daninie krwi jaką zapłaciła Strachocina w I i II wojnie światowej. Dużo miejsca poświęcił świętemu Andrzejowi Boboli. Pisze o tym bratanek księdza Stanisława, Tomasz Adamiak w swoim „Zarysie dziejów parafii Strachocina” tak: „ks. Poplatek, który napisał życiorys św. Andrzeja wymienia Strachocinę 25 razy w swojej książce. Wyraził on ustnie swoją opinię, że „św. Andrzej najprawdopodobniej urodził się w Strachocinie, ale nie mamy metryki.”. Wydaje się, że żadna inna miejscowość na terenie diecezji przemyskiej i sandomierskiej nie wykaże się silniejszymi dowodami nad te, które my posiadamy. Dlatego też zamówiłem obraz św. Andrzeja u malarza Idziego Dąbrowskiego w Besku, który to obraz możemy w tej chwili oglądać w kościele. W przyszłości trzeba będzie wybudować nowy ołtarz, aby św. Andrzej Bobola był w swojej rodzinnej miejscowości należycie czczony i uhonorowany.”
    Na koniec Mszy św. wspaniale zabrzmiała pieśń „Boże coś Polskę…” a szczególnie fragment jej refrenu: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”.
    Po Mszy nastąpiło odsłonięcie i poświęcenie tablicy poległych Strachoczan w wojnach światowych i innych. Niestety, listy ofiar wojny z bolszewikami w latach 1920-21 i II wojny światowej nie można było, głównie ze względów politycznych, sporządzić w sposób kompletny, z podaniem nie tylko nazwisk ale i szczegółów. Dopiero 3 września 1995 r. możliwe się stało sporządzenie poprawnej tablicy (na zdjęciu obok) i zastąpienie nią poprzedniej. Tabicę umieszczono na murze kościoła, zawiera ona przede wszystkim 47 nazwisk Strachoczan, którzy zginęli na frontach I wojny światowej (nazywanej w okresie między wojennym Wielką Wojną) lub ciężko ranni zmarli tuż po wojnie z ran. Lista ta była ustalana dopiero w latach 60-tych, zdaniem niektórych starszych mieszkańców jest ona także niekompletna, ale nikt nie potrafił dokonać poprawki. Znalazły się na niej następujące nazwiska:
Adamiak Grzegorz |     | Kucharski Paweł |     | Radwański Jakub |
Adamiak Jan |     | Kwolek Ludwik |   | Radwański Jan |
Adamiak Tomasz |     | Kwolek Michał |   | Radwański Jan |
Buczek Feliks |     | Lisowski Paweł |   | Radwański Tomasz |
Buczek Franciszek |     | Mazur Józef |   | Radwański Wawrzyniec |
Buczek Józef |     | Michalski Jan |   | Radwański Wincenty |
Cecuła Franciszek |   | Mermon Władysław |   | Romerowicz Franciszek |
Cecuła Grzegorz |     | Mogilany Grzegorz |   | Romerowicz Jan |
Ćwiąkała Józef |   | Mogilany Jan |   | Romerowicz Jan |
Dąbrowski Józef |   | Pielech Władysław |   | Romerowicz Michał |
Dąbrowski Karol |   | Piotrowski Piotr |   | Samborski Stanisław |
Daszyk Władysław |   | Piotrowski Jan |   | Sitek Antoni |
Herburt Franciszek |     | Piotrowski Jan |   | Winnicki Ignacy |
Janik Piotr |   | Piotrowski Jan |   | Winnicki Jan |
Kiszka Franciszek |   | Pucz Feliks |   | Wójtowicz Paweł |
Klimkowski Jakub |   |   |   | Wroniak Piotr |
    Poniżej nazwisk poległych w czasie I wojny światowej umieszczono poległych, zamordowanych i zamęczonych w okresie później:
W wojnie bolszewickiej 1919 – 1920 r.:
      | Adamiak Franciszek, |   | Pielech Alojzy |
      | Galant Jan, |   | Kwolek Jan, |
      | Woźniak Stanisław |
W II wojnie światowej 1939 – 1945 r.:
W wojnie obronnej 1939 r.:Kwolek Józef, Romerowicz Jan
Zamordowanych w Katyniu, ZSRR, 1940 r.:
Dąbrowski Józef, Kucharski Józef
Zamęczonych w obozach koncentracyjnych
1940 – 1945 r. Oświęcim, Buchenwald:
Dąbrowski Tadeusz, Pielech Stanisław, Piotrowski Franciszek
Społeczeństwo Strachociny i Kombatanci        
Strachocina 3. IX. 1995 r.        
    Po południu miały miejsce kolejne wydarzenia związane z 600-leciem. Przede wszystkim odbyło się uroczyste otwarcie nowego boiska sportowego na „Stawiskach” (w górze wsi). Związane to było z reaktywowaniem przez młodzież LZS-u Strachocina (Ludowego Zespołu Sportowego) z dwoma sekcjami - piłki nożnej i siatkówki. To był czyn młodzieży na 600-lecie Strachociny nagrodzony przez mieszkańców wsi przeznaczeniem na boisko sportowe (przyszły stadion) łąki gromadzkiej, która powstała po likwidacji potężnego stawu na Potoku Różowym (Różanie). Boisko należało dopiero urządzić, ale podstawowa rzecz została załatwiona. Kolejnymi wydarzeniami drugiego dnia obchodów 600-lecia było oddanie do użytku Ochotniczej Straży Pożarnej basenu (zbiornika) przeciw-pożarowego, otwarcie placu gier i zabaw dla dzieci, i młodzieży, i wreszcie na koniec szampańska zabawa do późnej nocy. Warto jeszcze dodać, że w roku 600-lecia dach strachockiego kościoła parafialnego został pokryty blachą ocynkowaną. W obchodach 600-lecia Strachociny duży udział miała Kopalnia Strachocina, zarówno szefostwo jak i wszyscy inni pracownicy.
    W artykule wykorzystano min. informacje z „Mojej kroniki” Stanisława Berbecia-Piotrowskiego.
Cdn.
 
   
Piłkarze Górnika Strachocina w przerwie letniej zdobyli Puchar Wójta Gminy Sanok wygrywając w finale 6:0 z LKS Pisarowce. W sezonie 2024/25 występują w klasie A grupa Krosno I. Spisują się na razie bardzo dobrze, przed ostatnią kolejką pierwszej rundy (jesiennej) zajmują pierwsze miejsce z dorobkiem 31 pkt. Ale z takim samym dorobkiem, tuż za nimi są Zgoda Zarszyn i LKS Długie, najbliżsi sąsiedzi, Górnik ma najlepszy stosunek bramek. Zdecydowanie wyprzedza Sanovię Lesko, Remix Niebieszczany i Orła Bażanówkę. Górnik wygrał z Orłem Bażanówka 6:0, ale ostatnio niestety przegrał ze Zgodą Zarszyn na własnym boisku 1:2
Młodzi żużlowcy Celfast Wilki Krosno, zdobywcy Drużynowego Pucharu Ekstraligi 250cc
Tadeusz Winnicki, syn Zofii z Wołaczów-Piotrowskich
 
W grudniu, zeszłego roku (2023 r.) zmarł na Śląsku Tadeusz Winnicki, syn Zofii z Wołaczów-Piotrowskich i Jana Winnickich ze Strachociny.
 Tadeusz urodził się 6 kwietnia 1938 r. w Strachocinie. Jego ojcem był Jan Winnicki, z zawodu kowal, ale także rolnik, gospodarujący na niewielkim gospodarstwie. Tadeusz miał czworo rodzeństwa, młodszego brata, Antoniego (w Strachocinie zwanego Tośkiem, ur. 1943 r.) i trzy siostry, Anielę (ur. 1930 r.), Elżbietę (ur. 1933 r.) i Natalię (ur. 1950 r.). Dom Winnickich w Strachocinie sąsiadował bardzo blisko z naszym domem, (Błaszczychów), odległość między naszymi domami była nie większa niż 50 metrów. Tak więc od najmłodszych lat wychowywaliśmy się na tym samym „podwórku”. Nie było to klasyczne podwórko, tylko tzw. ogród, po prostu pastwisko, porośnięte solidną, soczystą trawą, służące wszystkim zwierzętom do pasienia się, a nam, dzieciom także do zabawy.
  Tadeusz (dla mnie „od zawsze” Tadek) był wyjątkowym chłopakiem, niezwykle żywotny, zręczny, szybki, silny, był liderem „starszej” trójki z naszego podwórka. Poza Nim był w niej mój kuzyn Józek Błaszczycha-Piotrowski (ur. 1939 r.) i Kazik Piotrowski „z Kowalówki” (ur. 1940 r., późniejszy ksiądz). Oni byli „nauczycielami” dla naszej, „młodszej” trójki, w której oprócz mnie był młodszy brat Tadka, Antek i mój kuzyn Zbyszek Błaszczycha-Piotrowski, brat Józka (wszyscy trzej urodziliśmy się w 1943 r.). Najlepszym pedagogiem, zarazem wzorem do naśladowania dla nas był właśnie Tadek. To On i reszta z jego trójki uczyli nas robić łuki, strzały, dzidy z leszczyny, fujarki z kory wierzbowej, proce, czapki z sitowia. Uczyli nas grać w „kiczki” i „kociumyrę”, zabaw w „pukankę” i „noże”, w „policjantów i złodziei”. Tak się złożyło, że w numerze „Sztafety” nr 32 (z grudnia 2023 r., był w nim nekrolog żony Tadka, Urszuli) zamieściliśmy artykuł pt. „Wspomnienia z dzieciństwa naszego „Ślązaka”, zawierający fragment jednego z listów Tadka do redakcji „Sztafety”, w którym opisuje On m.in. grę w „kociumyrę”, także wspomina tam „kropienie pola”, smażenie „jajówki” w Zielone Świątki i inne obyczaje, w których uczestniczyły dzieci i dorastająca młodzież. Tadek i „spółka” zabierali nas ze sobą na jagody (trześnie). Dla Tadka nie było trześni, żeby nie potrafił na nią wejść. Z Tadkiem jeździliśmy po szuter (żwir) na Sanoczek (rzeczkę), gdzie próbowaliśmy pływać (w Strachocinie nie było wody na pływanie). Tadek od najmłodszych lat pracował z koniem, ojciec pracował w kuźni, a on w tym czasie powoził, wykonywał prace polowe koniem. Zazdrościłem mu, bo mój tato bardzo długo nie pozwalał mi na samodzielną pracę z koniem. A ja potrafiłem to robić, bo właśnie Tadek mnie nauczył.
  Tadek „zrobił” ze mnie ministranta. Nauczył mnie łacińskiego tekstu ministrantury (wspólnych z księdzem modlitw „u stóp ołtarza”), czynności ministranta przy ołtarzu, z dzwonieniem, podawaniem ampułek z winem i wodą, przenoszeniem mszału, itp. Sprawa była o tyle ważna, że przez kilka lat nie miał kto uczyć w Strachocinie chłopaków na ministrantów, wcześniej robili to klerycy, Józef Winnicki i Stanisław Adamiak, ale po ich wyświęceniu na księży już nie mogli przyjeżdżać do rodzinnej parafii, żeby szkolić ministrantów. Kilka lat później przyszedł do pomocy proboszczowi ks. Latawcowi wikary, który się tym zajął, ale przez kilka lat była fatalna luka.
  Tadek miał wrodzone zdolności aktorskie. Od najmłodszych lat występował na „deskach” strachockiego amatorskiego teatru, początkowo grywał role dziecięce, później, jak był starszy, już jako uczeń sanockiego liceum, ważne role „dorosłe”, m.in. amantów. Był przystojny, podobał się dziewczynom. Wszędzie gdzie się tylko pojawił był prawdziwą duszą towarzystwa, m.in. podczas organizowanych przez uczącą się w szkołach średnich strachocką młodzież dorocznych „opłatków”. Swoją sprawność fizyczną spożytkował także podczas mieszkania w internacie w Sanoku, został mistrzem internatu w ping-pongu (cztery lata później ja powtórzyłem Jego sukces, ale tylko dlatego, że chciałem Go za wszelką cenę naśladować).
  Gdy cała „starsza” trójka z podwórka poszła do liceum w Sanoku nasze kontakty trochę przygasły, ale jednak na wakacje czy święta na krótko odżywały. Dopiero matura Tadka (w 1956 r.) stała się tym „kamieniem milowym” w naszych wzajemnych stosunkach. Od tego czasu właściwie do pierwszego zjazdu Piotrowskich w 2007 roku, nasze spotkania były bardzo rzadkie. Tadek przyjeżdżał do Strachociny na urlopy, do rodziców i siostry Natalii (Toli), która pozostała w rodzinnym domu w Strachocinie, ale w takich terminach, że rozmijaliśmy się. Ale czasem zdarzało się, że trafialiśmy na siebie, a wtedy nasze rozmowy trwały godzinami. Mieliśmy dużo wspólnych tematów, On, emigrant na Górnym Śląski, ja, emigrant na Pomorzu, bardzo podobne stosunki etniczne. O dalszych losach Tadka dowiadywałem się od innych ludzi, m.in. od Jego młodszego brata Antka, z którym miałem stały kontakt listowy, ale niezbyt bliski. Dopiero od 2007 roku byliśmy z Tadkiem w stałym kontakcie, duży w tym udział „Sztafety pokoleń” (co świadczy o tym jak jest potrzebna), dzwoniliśmy do siebie, ja starałem się wyciągnąć od Niego jak najwięcej materiałów do „Sztafety”, wypytywałem także o rodzinę, siostry, brata Antka. Nasze rozmowy telefoniczne były czasami bardzo długie, wspominaliśmy czasy dzieciństwa, szkołę w Sanoku, profesorów, naszych wspólnych znajomych, nie tylko z naszych dwóch „trójek z podwórka”. Mieliśmy jeden, w pewnym sensie wspólny temat, Tadek był żonaty ze Ślązaczką, a ja z Pomorzanką, Kociewiaczką. Bariera kulturowa w jednym i drugim małżeństwie podobna, my imigranci z dalekiego Podkarpacia, żony z zupełnie innego świata. Ale obydwaj potrafiliśmy ułożyć sobie tak stosunki kulturowe, że mieliśmy udane małżeństwa. Tadek bardzo ciężko przeżył śmierć swojej Urszuli, zapewne to także przyśpieszyło i jego śmierć.
  Wiem z tych rozmów, że Tadek ukończył studia na Wyższej Szkole Pedagogicznej w Katowicach, Wydział Wychowania Technicznego i Politechnice Śląskiej (Wydział Górniczy), był magistrem inżynierem mechanizacji i automatyzacji górnictwa, 19 kwietnia 1965 r. ożenił się z rodowitą Ślązaczką, Urszulą Schaal, zrobił udaną karierę zawodową (był jednym z dyrektorów w dużej kopali węgla kamiennego „Bolesław Śmiały” w Łaziskach Górnych). W 1986 roku został uznany za „Zasłużonego pracownika KWK Bolesław Śmiały”. Taki tytuł przysługuje nielicznej grupie pracowników kopalni. Udzielał się także na innych polach, przez 20 lat był prezesem klubu „Polonia” w Łaziskach Górnych, przez 3 kadencje był radnym Miejskiej Rady Narodowej. Mieszkał w Łaziskach, w swoim domu, pozostawił córkę Sabinę (ur. 13.04.1970 r.), absolwentkę Wydziału Geologii na UŚ w Katowicach i Wydziału Ochrony Środowiska AGH w Krakowie. Sabina wyszła za mąż za Tomasza Mrowca (ur. 13.06.1970 r., informatyk po Politechnice Śląskiej), ma córkę Olgę (ur. 2003 r.) i syna Seweryna (ur. 2009 r.).
  Żegnaj Tadku, requiescat in pace – Twój sąsiad Władek Błaszczycha      
  List ze wspomnieniami o Tadeuszu przysłała do „Sztafety” również Jego córka Sabina, urodzona 13 kwietnia 1970 r., absolwentka Wydziału Geologii na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach i Wydziału Ochrony Środowiska Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie.
  „Generalnie mój Tata był wielkim kibicem sportowym do ostatnich dni najważniejsza gazeta to był „Sport” i lokalne dodatki sportowe żeby posprawdzać tabele, kto gdzie gra, jaka liga.... Chętnie poświęcał swój czas żeby zawozić mnie w góry gdzie ja jeździłam na nartach a on czekał pod stokiem. Cieszył się moim każdym dziecięcym zwycięstwem chyba bardziej niż ja sama. Nauczył mnie grać w ping ponga, badmintona, chodził ze mną na basen, chodził na wywiadówki, pomagał stroić salę przed studniówką. Nie był ojcem z nazwy. On nim był. Uwielbiał wnuki i chętnie się nimi zajmował i oczywiście wszystkim się nimi chwalił, aż przesadnie :))). W 2006 r. miał nawet artykuł w lokalnej gazecie bo zimą ulepił ze śniegu na swoim ogródku cały zwierzyniec dla wnuczki. Był bardzo silny fizycznie a zarazem bardzo wrażliwy i uczuciowy - nie wstydził się łez, od wielu osób słyszałam że był dobrym człowiekiem pomógł wielu osobom, oczywiście nie raz wykorzystując swoją pozycję czy znajomości. Był bardzo uczciwy i kiedy miał możliwość wzbogacenia się w czasach polityczno-gospodarczych przemian kategorycznie odmówił tego. W ostatnich latach, opowiadając o rodzinnych stronach coraz częściej miał łzy w oczach. Po śmierci mamy (bardzo ciężko to przeżył) odwiedził brata Antka, siostrę Elę w Sokółce, siostrę Anielę w Strachocinie i miesiąc później odszedł.
    | ||
    |
  Tata ukończył Wyższą Szkołę Pedagogiczną w Katowicach na Wydziale Wychowania Technicznego a wcześniej Studium Nauczycielskie na kierunku fizyka. Późnej było górnictwo. Z tego co nam opowiadał to pracował w tartaku, budował kolej wąskotorową w Bieszczadach, a potem tu, na Śląsku, najpierw był nauczycielem fizyki i matematyki - wtedy poznał mamę również nauczycielkę, potem była kopalnia i na koniec prowadził swój sklep w domu babci. Za swoją solidną pracę i postawę życiową otrzymał wiele nagród, wyróżnień, tytułów, odznak i medali:
- złoty krzyż zasługi (1985 r.)  Żegnaj Tato, Twoja córka Sabina      
    | ||
    |
Od redakcji „Sztafety”
  Pani Sabina wyszła za mąż za Tomasza Mrowca (ur. 13.06.1970 r.), absolwenta Wydziału Górniczego Politechniki Śląskiej (kierunek Elektryfikacja i automatyzacja kopalń), aktualnie pracjącego w branży informatycznej. Ma córkę Olgę (ur. 2003 r.), studentkę Szkoły Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego UŚ na kierunku „Organizacja produkcji filmowej i telewizyjnej” i syna Seweryna (ur. 2009 r.) ucznia LO na profilu matematyczno - fizycznym.
  Ś. p. Dziadek Tadeusz o swoich wnukach tak pisał do mnie: „Mamy cudowne wnuki, jak każdy dziadek i babcia. Wnusia Olga była najlepszą uczennicą w szkole. Tańczyła i śpiewała w zespole „Radość”, gdzie była solistką, grała na pianinie i flecie, ładnie jeździła na nartach i pływała. Seweryn w przedszkolu był już gwiazdą, na wszystkich uroczystościach śpiewał solo. Wygrał powiatowy konkurs kolęd i pastorałek. Wygrał regionalny konkurs na wykonawcę piosenki śląskiej i wystąpił w międzynarodowym konkursie piosenki śląskiej na Gali 50-lecia Zespołu „Śląsk” w Koszęcinie.
    Bardzo miłą wiadomość otrzymaliśmy z Krakowa, od Przemysława „Błażejowskiego”-Piotrowskiego, syna Prezesa naszego Stowarzyszenia, Franciszka „Błażejowskiego’-Piotrowskiego z Sanoka. 8 czerwca br. Przemysław wstąpił w związek małżeński z Agnieszką Krępą z Jarosławia (w województwie podkarpackim), urodzoną 5 lipca 1991 r., córką Mariana i Teresy. Uroczystość odbyła się w kościele pw. Chrystusa Króla w Jarosławiu. Po ślubie zamierzają zamieszkać w Krakowie. Przemysław jeszcze dodaje w swoim liście: Agnieszka Krępa stała się tym samym Agnieszką Piotrowską. Składamy młodej parze gratulacje i życzymy szerokiej drogi „życiowej”. Przemysław urodził się 15 lutego 1983 r., jest synem Franciszka i Marty z Wójtowiczów, ukończył studia na Uniwersytecie Jagiellońskim (UJ), Żona Agnieszka jest absolwentką krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej (AGH).
   
Od Ireny Piotrowskiej „spod Mogiły” z Sanoka, wdowy po śp. Józefie, zasłużonym członku naszego Stowarzyszenia, otrzymaliśmy wspaniałą informację, Irena doczekała się prawnuka, Kacpra Piotrowskiego (ur. 12.1.2024 r.), syna Marcina i Joanny Piotrowskich „spod Mogiły”.
    (poniżej „drzewko” genealogiczne rodziny Ireny)
    Od Róży Nebesio z Sanoka otrzymaliśmy aktualne dane Jej rodziny (po kądzieli Błaszczychów-Piotrowskich): Jan Stefan Nebesio ur. 1.01.1953 r. i Róża Maria Ławrynowicz ur. 20.08.1953 r. mają 3 córki: 1.Marzena Karolina ur. 10.04.1980 r., 2.Marcelina Anatola ur. 18.02.1984 r. i Marcin Woźniak ur. 18.05.1978 r. – syn ich to Gabriel Wenanty ur. 8.06.2022 r., 3.Ewa Maria ur. 20.08.1987 r. i Grzegorz Tadeusz Sabat ur. 26.03.1985 r. - ich synowie: Witold Karol ur. 28.04.2012 r. i Antoni Piotr ur. 16.04.2013 r.
    Od Ireny Piotrowskiej z Sanoka, wdowy po nieodżałowanej pamięci Józefie Piotrowskim „spod Mogiły”, aktywnym członku naszego Stowarzyszenia, otrzymaliśmy długi, ciekawy list, także „Tygodnik Sanocki”, magazyn „Głos Zarszyna” i inne materiały do Sztafety. Irena (lat 91) wspomina w swoim liście czasy swojej młodości (pochodzi z Jaćmierza, ale mieszkała także 9 lat w Zarszynie). Bardzo ciekawy jest też przysłany numer „Głosu Zarszyna”, jest w nim m.in. opis zwyczajów ludowych w Zarszynie związanych z kalendarzem świąt liturgicznych w kościele, ale, jak pisze „Gos”, „moc czerpią także z czasów dawniejszych, jeszcze z pogaństwa”. Znalazła się tam także informacja o odwiedzinach pani Agaty Kozieradzkiej-Węgrzyn, Sanoczan z Koła Trójmiasta i Ziemii Pomorskiej Towarzystwa Przyjaciół Sanoka i Ziemi Sanockiej, wśród których są dwaj członkowie „redakcji” naszej Sztafety, Władysław i Tadeusz Błaszczycha-Piotrowscy. Napiszemy o tym więcej w następnym numerze Sztafety. Dziękujemy pani Ireno i pozdrawiamy.
   
W maju otrzymaliśmy ciekawy list od pana Marcina Marynicza, który poszukuje informacji o rodzinie Pączków w Strachocinie:
   
„…zbieram materiały do monografii pewnej podkarpackiej parafii. Jeden podrozdział chcę poświęcić dotychczasowym proboszczom tej parafii. Jednym z nich, a dodatkowo bardzo zasłużonym, był niejaki ks. Andrzej Pączek (1849-1907), którego grób znajduje się na cmentarzu w Lipsku (gm. Narol). Zarówno w jego metryce zgonu, jak i jego bratanka Andrzeja, wskazano na Strachocinę jako miejsce pochodzenia. Niestety, problemem jest fakt, że nieznani są rodzice tegoż Andrzeja, ale dużym ułatwieniem jest informacja, że przebywał u niego końcem XIX wieku bratanek, który niestety zmarł mając 17 i pół roku, więc urodzić się powinien w 1883 r. Jego rodzicami mieli być Sebastian Pączek i Zofia zd. Cecuła. Zatem przyjąć należy, że Sebastian to brat rodzony Andrzeja (księdza) i tu pojawia się ogromna prośba. Czy posiada Pan może wgląd w zapisy metrykalne parafii strachocińskiej? Jeśli tak, to czy mógłbym prośbę odnośnie rodziny Pączków? Przede wszystkim poszukuję aktu chrztu księdza Andrzeja Pączka z ok. 1849 r., ale także informacji o jego przodkach (głównie rodzicach) i może coś więcej o rodzeństwie. Będę zobowiązany za wszelkie informacje. Marcin Marynicz.” Pan Marynicz trafił dobrze, bo mieliśmy już wstępnie przygotowany artykuł z serii „Strachockie rody” pt. „Pączkowscy”. Tak więc podzieliliśmy się naszą wiedzą o Andrzeju Pączku, jednocześnie przy okazji „odkrywając” jeszcze jednego księdza, Strachoczanina. Wspomniany artykuł (o Pączkowskich) zamieszczony w tym numerze „Sztafety”, jest bogatszy o krótką informację od pana Marynicza o księdzu Andrzeju Pączku, naszym „krajanie”. U ks. Andrzeja Pączka, proboszcza lipskiej parafii, w młodości pobierała nauki Bernardyna Maria Jabłońska, Błogosławiona Kościoła katolickiego (beatyfikowaną przez św. Jana Pawła II w 1997 r.), która przez 38 lat była Generalną Przełożoną Zgromadzenia Sióstr Albertynek Posługującym Ubogim. Pan Marcin Marynicz jest „spowinowacony” z Błogosławioną Bernardyną Marią Jabłońską, ojciec Błogosławionej, po śmierci pierwszej żony, ożenił się z Cecylią Marynicz.
   
Także ciekawy list otrzymaliśmy od Jakuba Górskiego w sprawie rodu Kucharskich:
   
„… zajmuję się genealogią rodziny Pyżyńskich z Krzywczy. Według zapisu w księdze metrykalnej z 1837 roku, mój prapradziadek Franciszek Pyżyński był synem Stanisława i Zofii Kucharskiej, córki Jana ze Strachociny. … czy ta Zofia to córka Jakuba Ignacego (Jana) Kucharskiego z Waszej strony internetowej Piotrowskich ze Strachociny?”.
   
W odpowiedzi panu Jakubowi potwierdziliśmy duże prawdopodobieństwo tego, że Jakub Ignacy to Jan, który 14.11.1779 r. ożenił się z Teklą Wroblowską, córką strachockiego organisty, i miał (m.in.) córkę Zofię, ur. 15.03.1796 r. Wzmianka o organiście zainteresowała pana Jakuba, który pociągnął dalej naszą korespondencję. Okazuje się, że ojcem chrzestnym prapradziadka Jakuba był organista z Birczy, którego żoną była Tekla Kucharska, z domu Wroblowska. Jak pisze dalej pan Jakub: „Tekla Kucharska z domu Wroblowska, zmarła w 1827 roku w... Birczy. Co więcej, mieszkała tam z całą rodziną, przypuszczam, że może po śmierci męża. Skąd przypuszczenie? Bo w pobliskiej Dobrzance jej syn Józef był zarządcą majątku rodzeństwa Wisłockich. Kiedy urodził się Józef to nie wiem... Możliwe, że pomiędzy Teresą i Zofią... W Birczy też brała ślub Teresa, ale w wieku 55 lat... W 1844 roku opisano, że mieszka w Birczy od 20 lat, ale pochodzi ze Strachociny... Co ciekawe, wszystkie ówczesne wydarzenia z Kucharskimi w Birczy łączy osoba Marianny Szczepańskiej, która była chrzestną na chrzcinach, albo świadkową na ślubach... To takie moje dotychczasowe ustalenia. Generalnie, oprócz Szczepańskiej świadkami w wydarzeniach były osoby z wyższych szczebli lokalnej drabiny społecznej”. Na tym nasza korespondencja się urwała. Warto dodać, że Szczepańscy mieszkali w tym czasie w Strachocinie.
    Od Przemysława Piotrowskiego z Krakowa otrzymaliśmy list z informacją o jego ślubie z Agnieszką Krępą z Jarosławia (patrz Nowiny Genealogiczne), oraz z garstką informacji o swojej żonie i sobie. Agnieszka pochodzi ze Smołdzina na Pomorzu (urodziła się w Słupsku), dużej wsi (gminnej) nad rzeką Łupawa, leżącej bardzo blisko morza, między dwoma jeziorami przybrzeżnymi, Łebsko i Gardno, tuż przy Słowińskim Parku Narodowym. Jej pradziadkowie ze strony mamy pochodzą z Litwy, z Wilna. Po 1945 roku musieli uciekać z Wilna i osiedlili się na Pomorzu. Tato Agnieszki, major WP, wędrował z rodziną po Polsce, zgodnie z przydziałem do jednostki wojskowej, na stałe osiadł w Jarosławiu. Przemysław i Agnieszka lubią podróżować, po Polsce i świecie, po Bieszczadach i po wydmach Słowińskiego Parku. Uprawiają biegi długodystansowe, zaliczyli kilka maratonów. Wybierają się do Wilna, Agnieszka chce odszukać swoje litewskie „korzenie” (może Przemysław też, tatarskie?). Ostatnio byli w Szczawnicy pod Pieninami i sfotografowali ciekawostkę, cukiernię Piotrowskich (zdjęcie poniżej). Panie Przemysławie, dziękujemy za list i zapraszamy do współpracy ze „Sztafetą pokoleń”.
Zdjęcie z wakacyjnego wyjazdu Przemysława i Agnieszki do Szczawnicy - w samym centrum miasta króluje cukiernia "Piotrowscy" :-)
1. Dokument lokacyjny Strachociny
2. Zapomniana wojna Tadeusz Stanisław Błaszczycha-Piotrowski
W Polsce mało kto wie o tym, że właśnie mija 250 lat od „Wojny Polskiej”, wojny której wynik przesądził o późniejszym upadku Rzeczpospolitej, a także zadecydował o tragicznych losach Tatarów Krymskich. Nikt nie wydaje się pamiętać o tym, tak ważnym dla Tatarów i Polaków wydarzeniu, wygląda na to, że nikt się nim nie interesuje. A dzieje się to w Polsce gdzie się przywiązuje tyle wagi do swojej historii.
„Wojna polska” to wojna toczona 250 lat temu, w latach 1768 - 1774 pomiędzy Cesarstwem Rosyjskim a Sułtanatem Tureckim i sprzymierzonym z nim Chanatem Krymskim. Ta - używana w historiografii tureckiej i tatarskiej (po turecku Leh muharebesi, po tatarsku Lech sugyszy) - nazwa tej wojny pochodzi stąd, że jej celem było usunięcie z terytorium Rzeczypospolitej wojsk rosyjskich i przywrócenie jej suwerenności, brutalnie gwałconej przez agresywnego sąsiada, który sprawował w niej wówczas faktyczne rządy. Na tronie polskim osadził „swojego człowieka”, protegowanego rosyjskiej carycy, Stanisława Augusta Poniatowskiego, zaś w roku 1768 wymusił traktat o wieczystej przyjaźni, mocą którego Rzeczpospolita stała się nieomal całkiem formalnie rosyjskim protektoratem.
Działania Rosji były łamaniem ustaleń traktatów Pruckiego z 12 lipca 1711 r. i Adrianopolskiego z 24 czerwca 1713 r., zawartych z Turcją w wyniku przegranej wówczas przez Rosję wojny. Podpisując je Rosja zobowiązała się (między innymi) usunąć z terytorium Rzeczypospolitej swoje wojska i nie wtrącać się do jej wewnętrznych spraw.
Dlaczego Porta wymusiła na Rosji podpisanie takich traktatów i dlaczego była tak zainteresowana ich respektowaniem, zatem wspieraniem Rzeczpospolitej, mimo iż, co by nie mówić, było to przecież wzmacnianie sławetnego antytureckiego „Przedmurza Chrześcijaństwa”?
Rzecz leżała nie w Rzeczpospolitej, a w Cesarstwie Rosyjskim. Przegrana wyprawa wiedeńska z roku 1683 roku złamała potęgę Turcji i zapoczątkowała jej zmierzch jako mocarstwa. Wykorzystała to Rosja. Nieomal natychmiast po klęsce Turcji rozpoczęła marsz na południe w stronę Morza Czarnego. Z dalekosiężnym planem zapanowania nad nim, włącznie z przejęciem cieśnin tureckich łączących go z Morzem Śródziemnym. W tym samego Konstantynopola, stolicy Turcji, ale także wschodniego chrześcijaństwa, co miałoby ogromne znaczenie ideologiczne i propagandowe.
Już w roku 1686 armia rosyjska ruszyła na Chanat Krymski, sojusznika i wasala Porty. Tatarzy odparli wtedy ten atak, podobnie jak kolejny z roku 1689. Znacznie lepiej poszło najeźdźcom już w kolejnych wyprawach z lat 1695 i 1696. Podczas drugiej z nich zdobyli fortecę Azow u ujścia Donu do Morza Azowskiego, wraz z przyległymi terenami, gdzie zbudowali port wojenny w Taganrogu. W ten sposób, po raz pierwszy w historii, Rosja uzyskała tak pożądany przez siebie dostęp do niezamarzającego w zimie morza. Chociaż Morze Czarne pozostało jeszcze nadal wewnętrznym morzem tureckim, pojawiły się jednak na nim także rosyjskie okręty wojenne. Zdobycze te usankcjonował traktat pokojowy zawarty w Konstantynopolu 13 lipca 1700 r. (Warto tu przypomnieć, jako ciekawostkę, że dopiero ten traktat zwolnił Moskwę z płacenia jasaku, należnego dotychczas od niej Chanowi Krymskiemu, w ramach trybutowych obowiązków względem prawnego spadkobiercy Złotej Ordy, suwerena Księstwa Moskiewskiego).
Na początku XVIII w. Turcja, chociaż osłabiona, nadal była jeszcze mocarstwem, o czym przypomniała Rosji kolejna wojna turecko-rosyjska z lat 1710 - 1711. Swoistym preludium do tej wojny była bitwa pod Połtawą z roku 1709, w której Rosja zadała druzgocącą klęskę Szwecji. Teraz, zabezpieczywszy swoją północ, wznowiła marsz na południe. Jednak, jak się okazało, ciągle jeszcze było na to za wcześnie. Turcy byli na agresję przygotowani, armia rosyjska została otoczona przez przeważające siły turecko-tatarskie i tylko dzięki zabiegom dyplomatycznym (w tym prawdopodobnie przekupieniu wysokich dowódców armii tureckiej) zakończyło się to jedynie podpisaniem traktatu zwanego Traktatem Pruckim. Odbierał on Rosji Azow wraz z przyległym terytorium, oraz nakazywał zburzenie trzech zbudowanych tam przez nią twierdz (w tym nadczarnomorskiego Taganrogu). Zobowiązywał on również Rosję do wycofania swoich wojsk z granic Rzeczpospolitej, a także do zaprzestania mieszania się w sprawy polskie. Zaporoże miało zostać protektoratem Turcji. Chodziło tu o osłabienie rosnącej w siłę Rosji, ale także o wzmocnienie Polski, spodziewanego, pożądanego antyrosyjskiego sojusznika.
Rosja i owszem, w chwili bezpośredniego zagrożenia, traktat podpisała, ale gdy to zagrożenie minęło, ani myślała go respektować. Dopiero pod naciskiem ponownego wypowiedzenia jej przez Portę wojny, w roku 1713 podpisała nowy traktat, Traktat Adrianopolski, w którym potwierdziła przyjęte wcześniej zobowiązania. Traktat podpisała ale z przyjętych w nim zobowiązań nadal wywiązywała się nierzetelnie, w tym nie wycofała się z Polski. Tak czy inaczej w roku 1768, w chwili wybuchu Wojny Polskiej, Turcja miała pełne prawo powoływać się na łamanie obydwu traktatów.
W roku 1768 potencjały militarne Sułtanatu Tureckiego i Imperium Rosyjskiego były już zupełnie inne niż w czasie zwycięskiej dla Turcji wojny z lat 1710 - 1711. Przez ten czas Turcja z roku na rok słabła, Rosja natomiast rosła w siłę. Dla słabnącej Turcji każdy sojusznik był na wagę złota. Doskonałym kandydatem na takiego sojusznika nadal wydawała się być Rzeczpospolita. Taki sojusz byłby w żywotnym interesie obydwu państw. Postrzegano to i w Polsce. W roku 1738 pojawił się na sejmie projekt sojuszu polsko-tureckiego. Sejm jednak został wtedy zerwany, podobnie jak wiele innych w tamtych czasach.
Rzeczpospolita była wówczas państwem ogromnym terytorialnie, przy tym, pomimo strat ekonomicznych, jakie poniosła w ostatnich dziesięcioleciach, pozostawała, co najmniej potencjalnie, krajem bogatym. Była wielkim producentem i eksporterem zboża, „spichlerzem Europy”. Także hodowcą i eksporterem koni, bez wielkiej ilości których, w tamtych czasach nie mogła się obyć żadna armia. Porównuje się ich ówczesną rolę do roli ropy naftowej we wojnach współczesnych. Jednak bogate i silne było nie polskie państwo lecz polska magnateria. Potężna, a przy tym skłócona i z królem, zatem z państwem i między sobą. Prowadząca własną politykę dbającą o swoje prywatne, postrzegane często nader krótkowzrocznie, interesy, a nie o dobro Rzeczpospolitej. Chodzi tu zarówno o politykę wewnętrzną (podatki, rekrutację wojska, a nawet wymiar sprawiedliwości), ale także politykę międzynarodową. Władza państwowa reprezentowana przez króla i Sejm była słaba, zupełnie bezsilna militarnie. Narzuconą przez Moskwę ustawą tzw. Sejmu Niemego z roku 1717, drastycznie ograniczono dopuszczalną liczebność armii. Intencjonalnie miało to na celu uniemożliwienie panującemu zaprowadzenie tzw. „absolutum dominium”, czego obawiała się warstwa panująca, jednak w rzeczywistości i przede wszystkim, czyniło Rzeczypospolitą bezbronną zarówno wobec swojej magnaterii jak i wobec zakusów sąsiadów. Szczególnie szkodliwym, z punktu widzenia i państwa i jego mieszkańców, było istnienie wcale licznej grupy wysługujących się sąsiednim mocarstwom, na ogół pobierając za to wynagrodzenie. Rekrutowali się oni z najwyższych kręgów społecznych. Złudnie mniemali, że ich los osobisty nie ma związku z istnieniem niepodległej Rzeczpospolitej. O tym, że byli w błędzie, przekonali się wtedy, gdy było już za późno.
Ówczesne stosunki między Rzeczpospolitą a Cesarstwem Rosyjskim przywodzą na myśl relacje pomiędzy Chanatem Kazańskim i Księstwem Moskiewskim z XVI wieku. Wtedy Moskwa też osadzała na kazańskim tronie „swoich” chanów, najpierw Mehmeda Emina, potem Szejcha Alego. Tatarom Kazańskim trzeba jednak przyznać, że obydwu obalili. Tego drugiego wówczas, gdy próbował formalnie przyłączyć rządzony przez siebie kraj do Księstwa Moskiewskiego, dzięki czemu do takiego, pokojowego wchłonięcia nigdy nie doszło. W czasie pertraktacji tatarsko-rosyjskich z sierpnia 1991 roku mogli się na to powoływać tatarscy negocjatorzy. Inaczej było z Polską, której ostatni król Stanisław August ostatecznie dobrowolnie zrzekł się korony na rzecz carycy Katarzyny, zatem na rzecz Rosji.
Jednak i w XVIII-wiecznej Polsce podejmowano próby obalenia rosyjskiej władzy nad Rzeczypospolitą. Jedną z najpoważniejszych z nich była zawiązana 29 lutego 1768 r. Konfederacja Barska. Opowiadała się ona przeciwko Rosji i jej działaniom na terytorium Polski. Czyli za realizacją postanowień podpisanych przez Rosję traktatów Pruckiego i Adrianopolskiego. Nic dziwnego, że 16 grudnia 1768 roku konfederaci barscy zawarli nieformalne przymierze polsko-tatarsko-tureckie. Jego artykuł 4. zobowiązywał Turcję i Chanat Krymski do niezawierania pokoju z Rosją aż do czasu przywrócenia niepodległości Rzeczypospolitej, zgodnie z ustaleniami tych traktatów. Przymierze było wspierane (niestety tylko deklaratywnie) przez Francję. Rosję wspierała natomiast Wielka Brytania, a także (po początkowych wahaniach) narzucone przez Rosję władze Rzeczpospolitej.
Wojna turecko-rosyjska - dla Turków i Tatarów Wojna Polska - w tym czasie już trwała. Na początku września roku 1768 rosyjscy Kozacy, w pogoni za oddziałem konfederackim, wtargnęli na teren Sułtanatu, gdzie spalili przygraniczne miasteczko Bałta. Wykorzystując to jako casus belli sułtan Mustafa III, 6 października wypowiedział Rosji wojnę.
Żadna ze stron konfliktu nie była przygotowana do rozpoczęcia działań wojennych, stąd zaczęły się one dopiero w następnym roku. Od wiosennego najazdu Tatarów na rosyjską część Ukrainy. Latem ruszyły główne siły rosyjskie. Przez polską część Ukrainy weszły na należące do Turcji tereny Mołdawii i Wołoszczyzny. Po początkowych niepowodzeniach, jesienią Rosjanie wygrali bitwę pod Kamieńcem Podolskim, zajęli Chocim, a potem Jassy i Bukareszt.
Jednocześnie Rosja podjęła dwa inne działania. Militarne - przerzucenie floty bałtyckiej na Morze Śródziemne, oraz dywersyjne - podburzanie przeciw Turcji jej wieloetnicznych poddanych. Połączone tym, że flota rosyjska miała wywoływać i wspierać osłabiające państwo antytureckie powstania. Udało się wywołać niezbyt intensywne wystąpienia Arabów w Syrii i w Egipcie, oraz chrześcijan w Grecji. Natomiast prawdziwie wielkim sukcesem było radykalne zniszczenie przez flotę rosyjską floty tureckiej w bitwie pod Czeszme, w lipcu 1770 r. Umożliwiło to blokowanie cieśnin tureckich, wraz z samym Konstantynopolem.
W dalszym przebiegu wojny Rosjanie odnosili kolejne sukcesy militarne. W 1770 ich wojska lądowe pobiły Turków pod Rabą Mogiłą, potem nad Largą i Kagułem, docierając do Dunaju. W 1771 zajęły cały Krym. W granicach Rzeczpospolitej wojska rosyjskie ostatecznie rozbiły wojska Konfederatów. W obliczu przegranej na lądzie i morzu Turcja poprosiła o rozejm. Zawarto go 19 maja 1772 r.
To jeszcze nie zakończyło Wojny Polskiej. Formalnie do tego zakończona doszło dopiero 21 lipca 1774., pokojem w Küczük Kajnardży. Rzecz jasna w jego warunkach nie było mowy o wycofaniu się Rosji z Polski. Przeciwnie, to Turcja straciła zwierzchnictwo nad Chanatem Krymskim, któremu formalnie zagwarantowano niepodległość. W praktyce oddawało go to Rosji, przez którą został inkorporowany już w roku 1783. Było to złamaniem warunków pokoju, ale wówczas już nie było nikogo, kto by za Tatarami mógł i chciał się ująć.
Tak radykalne zwycięstwo Moskwy zaniepokoiło innych europejskich graczy. Obawiano się nadmiernego, burzącego równowagę polityczną, wzrostu jej potęgi. Chcąc temu zapobiec sfinalizowano plan ograniczenia rozmiarów sukcesu Rosji poprzez rozbiór nadzorowanej przez nią dotychczas Polski. Rzeczpospolita miała nadal być rosyjskim protektoratem, ale już nie cała, sporą jej część miały przejąć Prusy i Austria. 5 sierpnia 1772 roku Rosja, Prusy i Austria podpisały traktat rozbiorowy. 30 września 1773 roku, staraniem Rosji i polskich renegatów, zawierdził go polski Sejm.
Historia zadrwiła sobie z Polaków, wojna której celem miało być wyrwanie ich kraju spod rosyjskiej kurateli i owszem wyrwała spod niej spore jego fragmenty, ale ... przekazując je trzem sąsiadom. Już nie pod kuratelę lecz na własność.
Jeszcze bardziej negatywnie odbił się na losach Rzeczpospolitej kolejny konflikt rosyjsko-turecki, z lat 1787 - 1792. Rozpoczynał się optymistycznie, zwycięstwami Turcji. Pozwoliły one Polsce uwolnić się, na pewien czas, od zależności od Rosji, co wykorzystano na przeprowadzenie reform ustrojowych wzmacniających państwo. Ich ukoronowaniem było uchwalenie Konstytucji 3 Maja. Niestety Rosja wojnę z Turcją wygrała i - korzystając z zaproszenia polskich renegatów i ich wsparcia - zbrojnie przerwała próby naprawy Rzeczpospolitej, a ostatecznie doprowadziła do likwidacji jej państwowości.
Turcja przetrwała, jednak systematycznie traciła swoją pozycję i swoje terytoria. Niewątpliwie pod wpływem tego sformułowano w niej wtedy pogląd o nieuznawaniu zmian terytorialnych wymuszonych poprzez agresję. Uwzględniał on oczywiście niedawnego sojusznika, nieistniejącą już wówczas Rzeczpospolitą. Stąd Turcja nigdy nie uznała rozbiorów Polski. Znana legenda mówi, że przez cały ich okres, podczas corocznych spotkań z dyplomatami sułtan miał pytać „A gdzie jest poseł z Lechistanu?”, na co odpowiadano mu „Wasza Wysokość, poseł z Lechistanu jeszcze nie przybył, z powodu istotnych przeszkód.”
Historycy kwestionują prawdziwość tej anegdoty, podobny dialog byłby niemożliwy ze względu na protokół dyplomatyczny. Jednak gdy w roku 1831, w czasie Powstania Listopadowego, wysłannicy Rządu Narodowego rozmawiali w Stambule z tureckim ministrem wojny, Chosrewem Paszą, o wsparciu przez Turcję Polski w ówczesnej wojnie polsko-rosyjskiej, ten miał powiedzieć (między innymi), że Turcja „nigdy rozbioru Polski nie sankcjonowała, więc byt jej wciąż uznaje”.
Tadeusz St. Piotrowski
Artykuł ukazał się w "Przeglądzie Tatarskim" nr 1 (57)/2023
3. Strachockie rody - Pączkowscy - Pączki
    Kontynuujemy prezentację krótkich „portretów” rodów strachockich, które na przestrzeni wieków wchodziły w relacje małżeńskie z potomkami Stefana Piotrowskiego. Te „portrety” zostały sporządzone na podstawie materiałów zgromadzonych w okresie przygotowywania książki „Piotrowscy ze Strachociny w Ziemi Sanockiej – Genealogia rodu i najdawniejsze dzieje” i niewykorzystanych w całości w tej książce. W żadnym wypadku nie roszczą sobie pretensji do miana monografii rodów, ale dla zainteresowanych mogą być ciekawe. Tym razem prezentujemy „portret” kolejnego ciekawego rodu – Pączkowskich, którzy w Strachocinie z biegiem czasu zmieniali nazwisko na Pączkiewiczów i Pączków.
Pączkowscy ze Strachociny
    Pączkowscy to stary ród strachocki, obecny w Strachocinie przez co najmniej 200 lat. Prawdopodobnie Pączkowscy, tak jak wiele strachockich rodów, przybyli do spustoszonej przez tatarskie najazdy okolicy Sanoka w drugiej połowie XVII wieku. Z biegiem czasu zmienili, a właściwie nie oni, lecz niektórzy księża w Strachocinie, dokonujący zapisów w parafialnych „Księgach Metrykalnych”, zmieniali nazwisko na Pączkiewicz, później na Pączek, a nawet na Pęcak. To nie jest zresztą odosobniony przykład takiej zmiany, podobnie było z Błażejowskimi – Cecułami, Buczkowskimi – Buczkami, czy Rogowskimi – Kiszkami. Przez wieki, niezbyt liczni, niezbyt zamożni, Pączkowscy - Pączki cieszyli się we wsi zawsze powszechnym szacunkiem i uznaniem. Na przestrzeni lat wchodzili w związki małżeńskie z potomkami Stefana Piotrowskiego. Dzisiaj, po latach masowych wyjazdów, Pączkowskich – Pączków nie ma już w Strachocinie, ale pozostali zapewne ich potomkowie „po kądzieli”.
    Nazwisko Pączkowski jest mało popularne w kraju, legitymuje się nim tylko ok. 900 osób, głównie na północno-zachodnim Mazowszu, Kujawach, w Warszawie i Płocku W I Rzeczpospolitej byli niezbyt zamożną szlachtą, herbu Jastrzębiec. Nie piastowali ważnych urzędów, nie zapisali się w historii Polski. Nie ma żadnego Pączkowskiego w popularnej encyklopedii, nawet średniej objętości. W XVI i XVII wiekach ubożsi przedstawiciele rodu Pączkowskich, ci bardziej przedsiębiorczy, szukali lepszego życia na bezkresnych przestrzeniach dzisiejszej Ukrainy, w posiadłościach tamtejszych możnowładców – Ostrogskich, Zbaraskich, Zasławskich, Koreckich, Wiśniowieckich, Zamoyskich, Chodkiewiczów, Lubomirskich i innych. Z reguły z powodzeniem. Wszystko się „zawaliło” po powstaniu Chmielnickiego w połowie XVII wieku – tysiące drobnej szlachty musiało uciekać z południowo-wschodnich połaci Korony na zachód, przed Kozakami i ich rebelią, na spokojne tereny zamieszkałe przez Polaków. Wśród nich znaleźli się także Pączkowscy. Do Strachociny Pączkowscy dotarli stosunkowo późno, kiedy była ona już mocno zasiedlona, co nie wyszło im na korzyść. Nie ma żadnego Pączkowskiego w austriackim wykazie podatkowym z ok. 1790 r. Dopiero na początku XIX wieku Pączkowski objął małe gospodarstwo i dom nr 18, należące w 1790 r. do Woytka Pastuchowa. Prawdopodobnie ten Pastuchow (w parafialnej „Księdze Metrykalnej” noszący nazwisko Pastuszak) dał się skusić austriackiej propagandzie i wyjechał do wschodniej Galicji, zdecydowanie rzadziej zasiedlonej, gdzie było łatwiej o większe gospodarstwo. Pączkowscy woleli pozostać we wsi zamieszkałej przez mieszkańców mówiących po polsku, a do tego pełnej zbiegłych ze wschodu szlacheckich chudo-pachołków. Oczywiście, nie ma żadnych dokumentów pisanych, które świadczyły by o statusie szlacheckim strachockich Pączkowskich - Pączków, ale mówi o tym tradycja rodzinna przechowywana we wsi, nie tylko w rodzinach Radwańskich, Kucharskich, Winnickich czy Lisowskich (bliskich autorowi tego tekstu). Warto tu także wspomnieć, że uznany autorytet w zakresie spraw związanych ze stanem szlacheckim w Polsce i w zakresie heraldyki, Artur Ornatowski, uważa, że nazwiska kończące się końcówką „-ski” (lub „-cki”), tzw. „szlachecką”, mogą być uznane za dowód szlacheckiego pochodzenia, o ile zostały uformowane ponad 200 lat temu. W przypadku strachockich Pączkowskich mamy z tym do czynienia. Ważne są tu słowa „mogą być”, oczywiście.
    Najstarszym, znanym z „Ksiąg Metrykalnych” parafii Strachocina Pączkowskim można uznać Wojciecha Pączkowskiego. Wojciech był żonaty z Zofią, z którą miał troje dzieci odnotowanych w „Księdze chrztów”: Franciszka (ur. 31.12.1760 r.), Katarzynę (ur. 24.09.1762 r.) i Mariannę (ur. 24.11.1765 r.). Ojcem chrzestnym Katarzyny był Wojciech Buczkowski, Marianny też chyba Wojciech Buczkowski, zapisany jako Albert, a matką chrzestną Franciszka była Zofia Buczek, żona Wojciecha Buczkowskiego. Może właśnie Zofia, żona Wojciecha Pączkowskiego, to Zofia Buczkowska. Wszystko wskazuje też na to, że synem Wojciecha był zapewne także Andrzej Pączkiewicz, który 26.10.1777 r. wziął ślub z Marianną Kwolek (świadkami na ślubie byli Andrzej Radwański i Szymon Piotrowski). Andrzej Pączkiewicz urodził się przed rokiem 1753, rokiem założenia w Strachocinie nowej „Księgi Metrykalnej”. Pisaliśmy, że za najstarszego można uznać Wojciecha ze względu na Andrzeja, bo wcześniej w „Księdze chrztów” wpisany jest syn Macieja Pączkowskiego, Michał, już w 1758 r.
    Maciej Pączkowski był żonaty z Agnieszką. Miał z nią siedmioro dzieci: Michała (ur. 6.09.1758 r.), Józefa (ur. 19.03.1761 r.), Jacentego Bartłomieja Jana (ur. 18.08.1765 r.), Mariannę Agatę (ur. 23.01.1769 r.), Konstancję (ur. 6.04.1770 r.), Mariannę Annę (ur. 28.06.1771 r.) i drugiego Michała (ur. 29.09.1773 r.). Przy zapisach urodzonych dzieci nazwisko ojca już jest wpisywane różnie, dla Józefa, Marianny Agaty, Marianny Anny i Konstancji – Pączkowski, dla pierwszego Michała – Pączkiewicz, dla Jacentego – Pankiewicz, a dla Michała drugiego – Ponczkiewicz. Z pewnością to są dzieci tych samych rodziców. Matką dla wszystkich jest Agnieszka, ojcem chrzestnym dla pierwszej szóstki jest Michał Błażejowski (dla drugiego Michała Stanisław Błażejowski), matką chrzestną dla szóstki jest Agnieszka Cecuła. Tylko dla Konstancji była nią Marianna Liwocz. Jak widać, problemy z nazwiskiem Pączkowskich strachoccy księża mieli od samego początku istnienia „Księgi Metrykalnej”.
    Nie wiemy czy Wojciech i Maciej Pączkowscy byli braćmi, ale można tak domniemywać. Nie mamy żadnych wiadomości o dalszych losach dzieci Macieja, a także o losie córek Wojciecha - Katarzynie i Mariannie. Syn Wojciecha Pączkowskiego i Zofii, Andrzej, ożenił się z Marianną Kwolek. Nic nie wiemy o Mariannie. Kwolkowie to dość liczny, stary ród strachocki, obecny w Strachocinie od ponad 250 lat.. Jak już pisaliśmy, Andrzej i Marianna pobrali się 26.10.1777 r. Niestety, przy zapisie ślubu brak szczegółów, nie ma nie tylko nazwisk i imion rodziców pobierającej się pary ale nawet wieku pary młodych. Andrzej i Marianna mieli co najmniej troje dzieci, synów: Andrzeja Juniora (ur. ok. 1785 r.), Wojciecha Juniora (ur. 8.04.1788 r.) i Jakuba (ur. 21.07.1792 r.). Być może mieli więcej dzieci w latach 1780 – 1786, ale w „Księdze chrztów” w latach 1780 – 81 zapisy są praktycznie nieczytelne, a dla lat 1782 - 86 brak kart. Andrzej przy zapisach chrztów dzieci nosi już nazwisko Pączkiewicz nie Pączkowski.
Potomkowie Andrzeja Juniora Pączkowskiego (Pączkiewicza)
    Syn Andrzeja i Marianny Kwolek, Andrzej Junior, ożenił się z Agnieszką Czaplonką (ur. ok. 1786 r.), prawdopodobnie córką inwalidy wojennego Tomasza Czapli, osiadłego w Strachocinie. Agnieszka miała nieślubne dziecko, syna Jana (ur. 22.08.1807 r.). Z Agnieszką Czaplą Andrzej miał tylko dwoje dzieci: Katarzynę (ur. XI.1815 r.) i Grzegorza (ur. 18.03.1818 r.). Po urodzeniu Grzegorza Agnieszka zmarła i Andrzej ożenił się ponownie z Agnieszką Głowacz (ur. 31.12.1780 r.), córką Józefa i Marianny z Uramów. Z tą Agnieszką miał prawdopodobnie Andrzej także dwoje dzieci: Annę (ur. 25.04.1823 r.) i Piotra (ur. ok. 1824 r.). Matką chrzestną małej Anny była Katarzyna Czapla, żona brata zmarłej Agnieszki Czapli, Wojciecha. I znowu żona Andrzeja Agnieszka zmarła i Andrzej ożenił po raz trzeci z Agnieszką, tym razem z Agnieszką Woźniczyszyn, córką Józefa Woźniczyszyna i Agnieszki. Z trzecią żoną Andrzej miał syna Ignacego (ur. 30.01.1826 r.). Przy wpisach wszystkich dzieci do „Księgi chrztów” Andrzeja wpisywano już jako Pączka, nie Pączkowskiego czy Pączkowicza. Sprawa z Piotrem, synem Andrzeja i Agnieszki Głowacz, nie jest jasna. W „Księdze Metrykalnej” dojrzały Piotr jest nazywany Pęcakiem. Nie wiadomo czy to kolejny raz przekręcone nazwisko Pączkowski – Pączkiewicz – Pączek, czy to zupełnie obcy Piotr Pęcak nie mający nic wspólnego z Pączkowskim. Traktujemy go tutaj jako potomka Pączkowskich.
    Syn Andrzeja i Marianny Kwolek, Wojciech Junior, ożenił się z Katarzyną Cecułą (ur. 8.11.1795 r.), córką Szymona i Katarzyny Mormol. Wojciech i Katarzyna mieli sześcioro dzieci: Agnieszkę (ur. 1.01.1819 r.), Marię Magdalenę (ur. 27.05.1821 r.), Franciszkę (ur. 8.03.1824 r.), Jadwigę (ur. 13.10.1826 r.), Martę (ur. 11.01.1830 r.) i Szymona (ur. 21.10.1833 r.). Po urodzeniu Szymona Katarzyna zmarła i Wojciech ożenił się ponownie, tym razem poza Strachociną, z Marianną, córką Dymitra Barana. Z Marianną miał jeszcze dwoje dzieci: Mikołaja (ur. 3.12.1839 r.) i Apolonię (ur. 2.04.1842 r.). Mikołaj zmarł jako mały dzieciak 26.03.1841 r.
    O losach dzieci Andrzeja i Wojciecha, za wyjątkiem Piotra (o którym wspominaliśmy wcześniej), nie mamy wiadomości, prawdopodobnie większość z nich (może wszyscy) wyemigrowali z rodzinnej wioski. Nie widzieli swojej przyszłości nie mając szans na otrzymanie ziemi pod uprawę.
    Domniemany syn Andrzeja, Piotr, pozostał w rodzinnej wsi. Ożenił się z Agnieszką Radwańską (ur. 26.03.1826 r.), córką Marcina Michała Radwańskiego „z Górki” i Marianny Kogut. Z Agnieszką Piotr miał sześcioro dzieci: Teresę (ur. 7.09.1849 r.), Wojciecha (ur. 15.04.1854 r.), Jana (ur. 13.04.1857 r.), Franciszka (ur. 6.10.1859 r.), Katarzynę (ur. 7.10.1861 r.) i Mariannę (ur. 2.09.1863 r.). Po urodzeniu Marianny Agnieszka zmarła i Piotr ożenił się ponownie, z Gertrudą Romerowicz (ur. 19.05.1842 r.), córką Michała i Apolonii Piotrowskiej (córka Bartłomieja) i miał z nią syna, drugiego Franciszka (ur. 19.05.1876 r.). Wcześniej Gertruda miała nieślubne dziecko, dziewczynkę Katarzynę (ur. 13.04.1870 r.). Nic nie wiemy o dzieciach Gertrudy, zarówno o Katarzynie jak Franciszku, synu Piotra. Jak zwykle w tych czasach, nie wszystkie dzieci Piotra dorosły do dojrzałości. Franciszek pierwszy zmarł jako niemowlę 22.10.1860 r. , Jan zmarł jako młodzieniec 18.03.1879 r. a Marianna jako dojrzała kobieta, ale zapewne niezamężna 21.01.1893 r. Przy zapisach w „Księdze chrztów” Piotr jest konsekwentnie określany jako Pęcak.
    Najstarsza córka Piotra i Agnieszki, Teresa, wyszła za mąż za Łukasza Dąbrowskiego (ur. 16.09.1878 r.), syna Jana Dąbrowskiego i Agnieszki Winnickiej. Z Piotrem Teresa miała czworo dzieci: Mariannę (ur. 22.01.1870 r., zm. 4.03.1889 r.), Małgorzatę (ur. 16.05.1872 r.), Wojciecha (ur. 9.04.1774 r.) i Stanisława (ur. 6.05.1879 r.). Nic nie wiemy na temat dzieci Teresy i Łukasza.
    Najmłodsza córka Piotra i Agnieszki, Marianna, wyszła za mąż za Antoniego Berbecia-Piotrowskiego (ur. 20.05.1855 r.), syna Kacpra Pawła Piotrowskiego „Berbecia” i Katarzyny Berbeć. Marianna z Antonim mieli troje dzieci: Aleksandrę (23.01.1889 r.), Pawła (ur. 12.01.1891 r.) i Helenę (ur. 7.08.1893 r.). Marianna dość szybko zmarła i Kacper Paweł Berbeć-Piotrowski ożenił się drugi raz z Wiktorią Kwolek. Córka Marianny i Antoniego, Helena wyszła za mąż za Jana Piotrowskiego „z Kowalówki”, już w Ameryce, do której wyemigrowali. Dali początek licznej rodzinie Piotrowskich „z Kowalówki” w USA.
    Syn Piotra i Agnieszki, Wojciech, ożenił się z Katarzyną Radwańską (ur. 21,11.1857 r.), córką Jana Radwańskiego i Marianny Cecuły. Z Katarzyną miał Wojciech tylko córkę Małgorzatę (ur. 10.06.1879 r.) i Katarzyna zmarła (zm. 4.01.1881 r.). ojcem chrzestnym małej Małgorzaty był Wojciech Piotrowski. Po śmierci żony Wojciech Pęcak ożenił się ponownie, z Marianną Radwańską (ur. 5.01.1856 r.), córką Macieja Michała Radwańskiego i Zuzanny Kościelniak, kuzynką zmarłej żony Katarzyny. Ślub odbył się 9.02.1881 r. Pechowo, nowo poślubiona żona Marianna zmarła (może było to związane z ciążą) 2.02.1882 r. Wojciech ożenił się po raz trzeci, w Trześniowie, z Zofią Prugar, córką Antoniego i Anny Wojtuń. Wojciech i Zofia mieli czworo dzieci: Czesława (ur. 6.12.1882 r.), Juliana (ur. 19.02.1887 r.), Helenę (ur. 21.05.1889 r. i Jana (ur. 11.07.1891 r.). Nic nie wiemy o losach dzieci Piotra, być może Piotr zamieszkał z rodziną w Trześniowie.
Potomkowie Franciszka Pączkowskiego (Pączkiewicza)
    Syn Wojciecha Pączkowskiego i Zofii, Franciszek, ożenił się z Marianną Szmydzianką (ur. 27.09.1759 r.), córką Sebastiana i Anny. Z Marianną miał dwoje dzieci, synów: Michała (ur. 18.08.1795 r.) i Sebastiana (ur. 20.01.1798 r.). Po śmierci żony Marianny Szmyt, Franciszek ożenił się ponownie z Marianną Hydzik, córką Tomasza. Nie wiadomo czy Marianna Hydzik pochodziła z sąsiednich Kostarowiec, czy ze Strachociny (też mieszkali tu Hydziki), urodziła się prawdopodobnie ok. 1780 r., dla tego okresu brak zapisów (wiarygodnych) w „Księdze chrztów”. Z Marianną Hydzik Franciszek miał jeszcze dwóch synów, bliźniaków, Kazimierza i Macieja (ur. 25.02.1801 r.). Franciszek jest już określany w „Księdze chrztów” jako Pączkiewicz. Sebastian i bliźniaki urodziły się już w domu nr 18, który na dłużej stał się gniazdem rodzinnym Pączkowskich – Pączkiewiczów.
    Najstarszy syn Franciszka, Michał, ożenił się z Teresą Katarzyną Lisowską (ur. 25.09.1818 r.), córką Andrzeja Lisowskiego i Konstancji Dębowicz. Był to znaczny awans w społecznej hierarchii Strachociny, Lisowscy należeli do strachockiej elity. Michał i Teresa Katarzyna mieli pięcioro dzieci: Sebastiana (ur. 17.01.1843 r.), Franciszka (ur. 11.09.1845 r.), Andrzeja (ur. 22.11.1849 r.), Wiktorię (ur. 15.12.1854 r.) i Mariannę (ur. 4.09.1857 r.). Niestety, Franciszek zmarł jako niemowlę – 7.03.1846 r. Dzieci Michała i Teresy Katarzyny przychodziły na świat w domu rodzinnym Lisowskich (dom nr 7).
    Najstarszy syn Michała i Teresy Katarzyny, Sebastian, ożenił się z Zofią Cecułą (ur. 7.04.1849 r.), córką Macieja i Franciszki Pucz. Puczowie to potomkowie (w linii „męskiej”!) Adamskich, zmiana nazwiska to „robota” strachockich księży. Sebastian i Zofia mieli w Strachocinie tylko dwoje dzieci, córkę Mariannę (ur. 9.09.1876 r.) i Andrzeja Juniora (ur. 1883 r.). Niestety, Marianna zmarła jako niemowlę w 1877 r., a Andrzej Junior zmarł jako 17-latek, w 1900 r. u swojego stryja w Lipsku koło Narolu i tam ze stryjem jest pochowany.
    Syn Michała i Teresy, Andrzej Senior, został księdzem, był proboszczem w parafii Lipsko koło Narola (kościół pod wezwaniem Św. Andrzeja Apostoła), w dzisiejszym województwie podkarpackim, w powiecie lubaczowskim. Zmarł w Lipsku, w 1907 roku, pochowany jest na miejscowym cmentarzu parafialnym. Ksiądz Andrzej Pączek cieszył ogromnym szacunkiem u parafian, m. in. świadczy o tym zachowany do dzisiejszego dnia jego pomnik (nagrobek) oraz jego bratanka, też Andrzeja. Tablica jest dobrze zachowana, często czyszczona i odnawiana. U księdza Andrzeja swoje pierwsze nauki religijne pobierała jego parafianka, urodzona w przysiółku Pizuny k. Narola, Bernardyna Maria Jabłońska, Błogosławiona Kościoła katolickiego (beatyfikowana przez św. Jana Pawła II w 1997 r.), która przez 38 lat była Generalną Przełożoną Zgromadzenia Sióstr Albertynek Posługującym Ubogim (zmarła w Krakowie).
    Córka Michała i Katarzyny, Marianna, wyszła za mąż za Andrzeja Cecułę (ur. 21.11.1846 r.), syna Tomasza i Katarzyny Winnickiej. Marianna i Andrzej mieli pięcioro dzieci: Józefę (ur. 12.03.1883 r.), Cecylię (ur. 23.04.1886 r.), Albinę (ur. 24.03.1889 r.), Piotra (ur. 2.07.1893 r.) i Małgorzatę (ur. 28.06.1896 r.). Prawdopodobnie wszystkie dzieci Marianny i Andrzeja wyprowadziły się z rodzinnej Strachociny.
    Syn Franciszka i Marianny Szmyt, Sebastian, ożenił się z Marianną Radwańską, córką Tomasza (nie wiemy o którego Tomasza chodzi). Z Marianną Sebastian miał tylko jedną córkę (w Strachocinie), Barbarę (ur. 3.12.1831 r.). Barbara wyszła za mąż za Michała Patronika, syna Bazylego. Patroniki (niektóre wpisy w „Księdze Metrykalnej brzmią Patroniak) pochodzili spoza Strachociny. Młodzi po ślubie zamieszkali u Pączków, w domu nr 18 i tak rodziły się ich dzieci. Mieli ich sześcioro: Franciszka (ur. 1.10.1859 r., zm. 30.07.1883 r.), Jakuba (ur. 3.07.1862 r.), zm. 11.10.1910 r.), Mariannę (ur. 5.12.1864 r., zm. 20.04.1883 r.), Andrzeja (ur. 15.11.1867 r.), Annę (ur. 25.02.1871 r., zm. 10.05.1883 r.) i Michała (ur. 28.09.1874 r.). Synowie Barbary (z domu Pączek), Jakub, Andrzej i Michał doczekali się potomków w Strachocinie.
    Syn Franciszka i Marianny Hydzik, Maciej, ożenił się z Agnieszką Cecułą (ur. 31.01.1816 r.), córką Franciszka Cecuły i Katarzyny Radwańskiej (córka Andrzeja). Maciej i Agnieszka mieli (w Strachocinie) tylko jedno dziecko, córkę Annę (ur. 6.06.1856 r.). Anna urodziła się w domu nr 18. Nic o niej nie wiemy.
Potomkowie Franciszka Pączkowskiego (Pączkiewicza)
    Syn Wojciecha Pączkowskiego (Pączkiewicza) i Zofii, Maciej (ur. ok. 1780 r.), ożenił się z Anną Staniszonką. Maciej z Anną po ślubie zamieszkali w rodzinnym domu Pączków, nr 18. Mieli troje dzieci, same dziewczynki: bliźniaczki, Mariannę i Franciszką (ur. 6.09.1804 r.) oraz Łucję Agnieszkę (ur. 1.12.1812 r.). O losach bliźniaczek nic nie wiemy, Łucja miała nieślubne dziecko, syna Michała (ur. 16.09.1857 r.).