"Sztafeta Pokoleń" - 1/2016

Zawartość numeru:

 

- Od Redakcji
- Z ŻYCIA STOWARZYSZENIA PIOTROWSKICH ZE STRACHOCINY
- AKTUALNOŚCI
- Moja "Kronika” – Stanisław Berbeć-Piotrowski - odcinek XII
- Moje "przemyślenia” – odc. III – Zbigniew Fryń-Piotrowski
- Stefan Piotrowski i jego synowie
- ZE SPORTU
- ODESZLI OD NAS
- LISTY OD CZYTELNIKÓW
- NOWINY GENEALOGICZNE
- ROZMAITOŚCI - 1. Minęło dziesięć lat
- ROZMAITOŚCI - 2. Strachockie rody – - Dąbrowscy

 
 
 

Od Redakcji

Drodzy Czytelnicy!

Oddajemy do Waszych rąk siedemnasty numer naszego biuletynu „SZTAFETA POKOLEŃ”. Oddajemy go, jak zwykle, z niegasnącą nadzieją, że będzie to zajmująca, interesująca lektura. Dział „Z życia Stowarzyszenia” przynosi tym razem chyba długo oczekiwaną informację (wstępną) o organizacji II Zjazdu Potomków Stefana Piotrowskiego. Poza tym smutną wiadomość o śmierci Józefa Piotrowskiego z Sanoka, członka Zarządu naszego Stowarzyszenia, skarbnika. Dział „Aktualności” przynosi nowiny z życia naszej „małej ojczyzny” – Podkarpacia (nie mylmy z województwem Podkarpackim!).

W dziale historycznym kontynuujemy publikację fragmentów osobistej „Kroniki” Stanisława Berbecia-Piotrowskiego. Tym razem jest to opis wyzwolenia Strachociny spod okupacji niemieckiej. Poza tym prezentujemy dalszy ciąg wspomnień Zbigniewa Frynia-Piotrowskiego ze spaceru po rodzinnym Sanoku.

W miejsce zwyczajowego działu „turystycznego” zamieszczamy tym razem artykuł przedstawiający postać naszego przodka Stefana Piotrowskiego oraz jego synów, Stanisława i Kazimierza. Ma to związek ze zbliżającą się 350-tą rocznicą urodzin Stefana.

W rubryce „Rozmaitości” zamieszczamy rocznicowy artykulik o opracowaniu „Piotrowscy ze Strachociny w Ziemi Sanockiej – Genealogia rodu i zarys najdawniejszych dziejów”. Od niego wszystko się zaczęło – zarówno nasze Stowarzyszenia Piotrowskich ze Strachociny jak i „Sztafeta pokoleń”. W tej rubryce zamieszczamy także pierwszą część „portretu” kolejnego strachockiego rodu – tym razem są to Dąbrowscy, jeden z najznakomitszych rodów w Strachocinie na przestrzeni ostatnich wieków.

Dziękujemy za wszystkie listy, emaile i telefony. Pomagają nam w redagowaniu biuletynu. Jak zawsze, ciągle aktualny jest nasz apel o tego typu pomoc – tak więc czekamy ciągle na Wasze artykuły, listy, emaile, telefony, SMS-y – z uwagami, sprostowaniami, informacjami, materiałami do publikacji. Życzymy przyjemnej lektury!

Redakcja                              

 

Z ŻYCIA STOWARZYSZENIA PIOTROWSKICH ZE STRACHOCINY

Z regulaminu Stowarzyszenia:
Członkami Stowarzyszenia mogą być potomkowie Stefana Piotrowskiego ze Strachociny k/Sanoka, żyjącego w latach 1667 - 1757, oraz ich małżonkowie.

*       *       *

Zarząd na wiosennym posiedzeniu omówił aktualną sytuację w Stowarzyszeniu. Dyskutowano o organizacji zjazdu Potomków Stefana Piotrowskiego w 2017 roku dla uczczenia 350-tej rocznicy jego urodzenia. Wstępnie ustalono, że zjazd należy zorganizować w taki sam sposób jak 9 lat temu, w 2007 r., tzn. w Domu Ludowym w Strachocinie. Ustalono także, że o pomoc w organizacji Zjazdu należy poprosić strachockie Koło Gospodyń - Koło z dużym powodzeniem urządza ostatnio podobnego typu imprezy. Zjazd powinien odbyć się w lipcu – sierpień z różnych względów nie wchodzi w grę. Tradycyjnie już dyskutowano także o zawartości naszej strony internetowej i ostatniego numeru biuletynu. Zarząd dziękuje za wpłaty na konto Stowarzyszenia. Stan konta pieniężnego powoli, ale systematycznie rośnie. Zarząd informuje, że wpłat można dokonywać na konto Stowarzyszenia w Podkarpackim Banku Spółdzielczym Oddział Sanok - numer konta 64 8642 1184 2018 0012 1154 0001. Jako nazwę odbiorcy należy wpisać: Stowarzyszenie Piotrowskich ze Strachociny z siedzibą w Domu Górnika w Strachocinie, 38-507 Jurowce.

*       *       *

14 lutego 2014 r. zmarł w Sanoku Józef Piotrowski „spod Mogiły”. Z żalem przyjęliśmy tę wiadomość, Józef był jednym z filarów naszego Stowarzyszenia, członkiem Zarządu, pełniącym funkcję skarbnika. Był jednym z inicjatorów zorganizowania Zjazdu Potomków Stefana Piotrowskiego ze Strachociny w 2007 roku, członkiem Komitetu Organizacyjnego Zjazdu. Józef był także jednym z inicjatorów powołania Stowarzyszenia Piotrowskich ze Strachociny. W Jego pogrzebie w Sanoku wzięło udział wielu członków Stowarzyszenia.

Józef Piotrowski urodził się 19 marca 1931 r. w Strachocinie. Jego rodzicami byli Tomasz Piotrowski „spod Mogiły” i Paulina z Radwańskich (przydomek tej gałęzi Piotrowskich wziął się z położenia domu – dom stał tuż obok wzgórka zwanego od niepamiętnych czasów „Mogiłą”, być może był to starożytny kurhan grzebalny). Józef wczesne dzieciństwo spędził beztrosko bawiąc się ze starszym o 2 lata bratem Stanisławem i młodszą o 2 lata siostrą Zofią. Ojciec Tomasz miał małe gospodarstwo rolne i jednocześnie był szewcem.

Do szkoły Józef miał bardzo blisko, dom Piotrowskich „spod Mogiły” stał w odległości ok. 100 m od niej. Lubił szkołę, ale miał życiowego pecha – pięć lat jego nauki przypadło na okres okupacji niemieckiej. Jednak nawet w tych trudnych warunkach był dobrym uczniem, lubił matematykę, był uzdolniony muzycznie, lubił śpiewać i tańczyć. Zachowało się jego zdjęcie z czasów szkolnych, chyba z ostatniej klasy, już po wojnie – stoi w krakowskim stroju trzeci od lewej wśród szkolnego zespołu tanecznego. Za piłką nożną, jedyną wówczas dyscypliną sportową uprawianą w rodzinnej wsi, nie przepadał, ale czasem grywał w piłkę z kolegami, boisko szkolne było przecież tuż obok domu rodzinnego. Fizycznie był bardzo sprawny – to efekt pracy fizycznej od najmłodszych lat, zarówno w polu jak i w domu. A także zabaw z kolegami. Od najmłodszych lat żył blisko z przyrodą, od wczesnej wiosny do późnej jesieni hasał po polach, łąkach i lasach, wspinał się na trześnie za jagodami.

Po ukończeniu szkoły podstawowej wzorem innych kolegów ze Strachociny rozpoczął naukę w Szkole Zawodowej przy Fabryce Wagonów w Sanoku (późniejszej fabryce autobusów Autosan). Jak wspominał po latach, o nauce w liceum praktycznie nikt we wsi wtedy jeszcze nie myślał. Problemem były zarówno finanse rodziców jak i słabe przygotowanie do dalszej edukacji po ukończeniu okupacyjnej szkoły. Do szkoły w Sanoku (12 km) przez większość roku szkolnego chodził z kolegami na piechotę, czasem tylko korzystał z przypadkowych środków lokomocji, ewentualnie skracał sobie odcinek „pieszy” wsiadając na pociąg w Sanoku-Dąbrówce, po przejściu pieszo 8 km. Nauka na mechanika nie sprawiała mu żadnych trudności, lubił ją, procentowały zabawy i „terminowanie” w warsztacie ojca. Co prawda szewskim, ale wyrabiającym zdolności manualne i dbałość o precyzję.

Po ukończeniu szkoły postanowił wyruszyć w szeroki „świat”. Młodemu chłopakowi zamarzyła się „wielka przygoda”, razem z kilkoma kolegami wyruszył do Wrocławia, szukać ciekawej pracy. Wrocław okazał się niegościnny dla przybyszów z Podkarpacia, więc szukali dalej – w końcu „wylądowali” w Nowej Hucie pod Krakowem, na największej budowie Planu 6-letniego. Młody Józek, absolwent niezłej szkoły technicznej, szybko został dostrzeżony i awansował na brygadzistę ekipy monterów instalacji przemysłowych. Kierował dużą brygadą niewykwalifikowanych chłopaków z Podlasia. Mimo niezłych perspektyw na przyszłość - ciekawa praca, mieszkanie w najbliższej przyszłości - nie został tam długo.

Upomniała się o niego armia. Dostał przydział do Marynarki Wojennej. Był zapewne, obok kolegi szkolnego, Tadka Woźniaka, pierwszym Strachoczaninem służącym w Marynarce. Służył najpierw w Ustce, w Ośrodku Szkolenia Kadr MW, później w Świnoujściu i Gdyni-Oksywiu. 3-letnia służba w Marynarce Wojennej była interesującą przygodą i ciekawym doświadcze-niem życiowym. Na urlopach razem z kolegą ze Strachociny, Tadkiem Woźniakiem, zadawali szyku malowniczymi mundurami marynarskimi w rodzinnej wsi, budząc podziw panienek, zazdrość kolegów i ogromne zainteresowanie młodych chłopaków.

Po zakończeniu służby wojskowej powrócił w rodzinne strony. Podjął pracę jako kierowca w PZGS (Powiatowym Zarządzie Gminnych Spółdzielni) w Sanoku. Tam poznał swoją przyszłą żonę, Irenę Buczek z Jaćmierza. Towarzyska znajomość nie potrwała długo, młodzi zdecydowali się iść przez życie wspólnie i wzięli ślub w kościele w Jaćmierzu. Po ślubie zamieszkali najpierw w Zarszynie (od 1959 r. w Sanoku), a wkrótce (w 1955 r.) pojawił się na świecie syn Marek, w 1959 r. syn Ryszard, a 25.kwietnia 1963 r. córka Bożena. Z biegiem czasu przeniósł się z PZGS do pracy w sanockim oddziale PKS, gdzie pracował aż do emerytury, m.in. jako brygadzista zmiany, a także jako instruktor nauki jazdy. Posiadał uprawnienia prowadzenia pojazdów wszystkich rodzajów.

Od młodości Józef był wielkim miłośnikiem motoryzacji, jego pierwszym samochodem był Opel Olimpia z 1934 roku, później była Warszawa, różne modele Syreny, później Skody, wreszcie Fiata. Po „drodze” była i Nyska. W najnowszych czasach cieszył się samochodami najlepszych marek światowych, Renault czy Nissan Almera. Będąc doświadczonym mechanikiem samochodowym wszystkie swoje samochody naprawiał i remontował sam.

Opiekował się troskliwie starymi rodzicami w Strachocinie, odwiedzał ich bardzo często, praktycznie sfinansował budowę nowego domu, który zastąpił starą chałupę, nie bardzo nadającą się do życia w drugiej połowie XX wieku. W latach 80 – tych wybudował dla własnej rodziny dom w Sanoku – Dąbrówce, w którym mieszkał do końca swych dni. Dom był praktycznie jego osobistym dziełem. Wszystko potrafił zrobić sam, od prac murarskich po malowanie i układanie glazury. Z każdym problemem w domu, nawet skomplikowanym technicznie, potrafił sobie poradzić. Wiele z wykonanych przez niego urządzeń i wiele pomysłów służy do dziś. Na emeryturze wiódł spokojne życie, cieszył się wnukami, czas wypełniała mu praca w obejściu, w ogrodzie, w garażu.


W swoim” lasku” pod Górami Kiszkowymi w Strachocinie

Na odziedziczonej w Strachocinie działce zasadził las – modrzewiowy i świerkowy. Jeździł tam często, troskliwie go pielęgnował, ogrodził, trochę ubolewał, że zbyt wolno rośnie, że nieuczciwi mieszkańcy wsi kradną mu młode drzewka. Jednak nie denerwował się zbytnio, miał dużą wyrozumiałość dla ludzkich ułomności. W swoim lasku postawił stolik i ławeczki. Tam spędzał wiele godzin, często w towarzystwie rodziny lub przyjaciół.

Bardzo przeżył śmierć córki Bożeny, która zmarła 8 stycznia 1997 roku w wieku zaledwie 34 lat. Nigdy się nie pogodził z jej śmiercią w kwiecie wieku. Swoje uczucie do córki przelał na wnuczkę Anię, córkę Bożeny, którą po śmierci mamy wychowywali dziadkowie. Cieszył się z jej sukcesów edukacyjnych. Podobnie jak z sukcesów edukacyjnych pozostałych wnuków – Marcina, Moniki i Miłosza. A także z sukcesów sportowych najmłodszego Miłosza.

Był bardzo lubiany przez sąsiadów - często stał przy płocie i rozmawiał z nimi, dopytując o sprawy rodzinne. Takim Go pamiętają. Był dobrym i uczynnym człowiekiem, pomagał każdemu bezinteresownie – takie zasady wyniósł z rodzinnego, strachockiego domu. Według nich gościnność była powinnością każdego człowieka. Był towarzyski. Całe życie był miłośnikiem muzyki. Kolekcjonował instrumenty muzyczne i choć nie grał na żadnym w domu (nad czym ubolewał), miał kilka skrzypiec, gitarę i organy elektryczne.


We własnym ogródku w Sanoku-Dąbrówce przy garażu.

Jak już wspomniano, był jednym z inicjatorów zorganizowania I Zjazdu Potomków Stefana Piotrowskiego w Strachocinie w 2007 roku. Jego wkład w organizację Zjazdu był bardzo duży, warto wspomnieć chociażby pamiątkowe talerze, które powstały jego staraniem, czy sesję zdjęciową. Jak już wspomnieliśmy, był jednym z założycieli Stowarzyszenia Piotrowskich ze Strachociny. Był autorem wielu pomysłów na działalność Stowarzyszenia, m.in. opiekę nad Izbą Pamięci, a także sfinansowania i wykonania nowego, bardziej reprezentacyjnego ogrodzenia pomnika 600-lecia Strachociny. Sam zrobił nawet projekt takiego ogrodzenia, prezentowaliśmy go w „Sztafecie”. W „Sztafecie” wykorzystywaliśmy wiele informacji pochodzących od Niego, m.in. o historii piłki nożnej w Strachocinie.

Odszedł po krótkiej chorobie w zimowy poranek 14 lutego 2016 r. Pochowany został na starym cmentarzu w Sanoku przy ul. Dmowskiego.
Był wspaniałym człowiekiem.

*       *       *

13 grudnia 2015 r. Tadeusz Stanisław Błaszczycha-Piotrowski z Gdańska pełnił rolę jednego z "subiektywnych przewodników" wystawy "Śladami dwóch polskich grudniów", otwartej w Europejskim Centrum Solidarności (ECS) w Gdańsku, w 34 rocznicę wprowadzenia stanu wojennego w Polsce.

Jak zapowiadał program wystawy, w rolę "subiektywnych przewodników" wcielili się "bohaterowie i świadkowie dwóch polskich grudniów - 1970 i 1981 roku" z całej Polski. Był wśród nich m. in. górnik z Kopalni "Wujek", gdzie w grudniu 1981 r. zginęło z rąk ZOMO 9 jego kolegów, a on sam był ranny, był I Sekretarz KW PZPR w Gdańsku z 1980 roku, Tadeusz Fiszbach, był gitarzysta zespołu Breakout, Andrzej Nowak, późniejszy założyciel TSA, który 13 grudnia 1981 roku w Zamościu zmuszony był grać koncert w asyście uzbrojonego wojska. Tadeusz trafił tam jako autor wspomnieniowego artykułu "Studenci gdańscy w Grudniu 1970", opublikowanego w "Zeszytach Historycznych" wydawanych przez Jerzego Gierdoyca w Paryżu. Opisał w nim postawę gdańskich studentów PG w czasie Wydarzeń Grudniowych a także (we wstępnej części artykułu) w czasie gdańskiego studenckiego Marca 1968. Rzecz jest unikalna bo to jedyna taka publikacja na temat gdańskich studentów. Stąd była obficie cytowana w wydanej przez IPN pracy Marka Andrzejewskiego (profesora UG) "Marzec 1968 w Trójmieście" i właśnie dlatego jej autor był znany organizatorom wystawy w ECS.

Tadeusz był uczestnikiem najtragiczniejszych wydarzeń podczas robotniczego buntu przeciwko władzy komunistycznej jaki miał miejsce w grudniu 1970 r. Wydarzenia te przeszły do historii jako "Czarny Czwartek" w Gdyni. Początek ich miał miejsce 17 grudnia (w czwartek) rankiem ok. godz. 6-tej, przy stacji kolejki SKM Gdynia-Stocznia, kiedy tysiące ludzi normalnie udawało się do pracy, w tym głównie do Stoczni Gdynia. Zgodnie zresztą z wygłoszonym dzień wcześniej w lokalnej telewizji apelem wicepremiera Stanisława Kociołka. Wielu z nich dojeżdżało do pracy trójmiejską kolejką SKM. Gdy tego dnia przyjechali na stację Gdynia-Stocznia, ulicę prowadzącą do stoczni zastali obstawioną milicją (ZOMO) i wojskiem. Milicja wezwała wysiadających z kolejki robotników do rozejścia się, co nie spotkało się z posłuchem, zresztą było trudne do zrealizowania bo w tempie co 6 minut przyjeżdżały zatłoczone składy kolejki, z których wysiadali nowi ludzie. Tłum parł w kierunku stoczni i wtedy po ostrzegawczych strzałach (najpierw ze ślepej amunicji z czołgu, potem z broni ręcznej w powietrze) milicjanci oddali salwę w ludzi, celując w bruk. Padli zabici i wielu rannych. Część obecnych poszła pochodem do miasta. I właśnie na ten pochód natknął się Tadeusz czekając na trolejbus, którym miał jechać na zajęcia w Szkole Morskiej, gdzie był zatrudniony (od września) jako asystent. Już do pracy nie pojechał a dołączył do pochodu, który najpierw poszedł pod budynek Miejskiej Rady Narodowej a potem przez Śródmieście do przystanku Gdynia-Stocznia gdzie został ostrzelany i rozproszony. Takich pochodów było więcej, zdesperowani w swym bezsilnym gniewie ludzie miotali się - miejscami pod kulami - po śródmieściu Gdyni. Tadeusz brał w tym udział. Jeden z pochodów przeszedł niosąc na drzwiach ciało jednej z ofiar – 18 letniego Zbigniewa Godlewskiego. Do tego pochodu z ciałem chłopca nawiązuje powstała później, napisana przez Krzysztofa Dowgiałło do muzyki Mieczysława Cholewy słynna "Ballada o Janku Wiśniewskim". W „Czarny Czwartek” według oficjalnych danych zginęło w Gdyni 16 osób, a ponad 100 zostało rannych (informacje na temat ilości rannych i zabitych są różne, niektóre źródła podają liczby wielokrotnie wyższe).

Tadeusz i jego starszy brat Władysław brali aktywny udział w wystąpieniach opozycyjnych już wcześniej, jako studenci Politechniki Gdańskiej, w wydarzeniach "Studenckiej Wiosny" w marcu 1968 r., a także w ruchu "Solidarności" w latach 1980 - 81 i później. Byli członkami władz "Solidarności" w swoich zakładach pracy - Tadeusz w WSM, Władysław w OPEC Gdańsk. Przez cały okres lat 1980-tych bracia Piotrowscy nie upuścili ani jednej opozycyjnej demonstracji ulicznej. Tadeusz był jednym z trzech delegatów wysłanych do Stoczni Gdańskiej przez strajk w Szkole Morskiej zorganizowany bezpośrednio po wprowadzeniu 13 grudnia 1981 stanu wojennego. Dwójka liderów tego strajku otrzymała najwyższe w kraju wyroki więzienia. W czasie stanu wojennego Tadeusz był członkiem powołanej wcześniej Tajnej Komisji Zakładowej. Po 1989 Tadeusz nadal był aktywistą już teraz legalnej "Solidarności" w WSM. Był delegatem na zjazd regionalny Związku, był głównym autorem i redaktorem "Naszego głosu" (tytuł był jego pomysłem) pisma związkowego w WSM, parał się publicystyką na łamach ogólnopolskiego "Tygodnika Solidarność" (nie tylko publicystyką, w 2004 r. napisał relację z Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, gdzie był wysłannikiem "TS"). Właśnie wtedy opublikował u Giedroyca artykuł o gdańskich studentach.

 

 

AKTUALNOŚCI

Kapela Ludowa „Kamraty” obchodziła 30-lecie swojej działalności. Powstała w Strachocinie z inicjatywy rodziny Pielechów. Do dzisiaj występuje w niej Zbigniew Pielech, syn Mariana i Kazimiery z „Błażejowskich”-Piotrowskich. Obecnie działa pod patronatem Gminy Sanok, jest prawdziwą wizytówka gminy. Przez 30 lat swoich występów „Kamraty zrealizowały setki koncertów w kraju i za granica, zdobywając wielkie uznanie publiczności i mnóstwo nagród i wyróżnień. Uroczystość jubileuszowa odbyła się 7 lutego w strachockim Domu Kultury, o jej stronę kulinarną zadbało strachockie Koło Gospodyń Wiejskich. Przed strachocką publicznością i zaproszonymi gośćmi występowały, oprócz Jubilatów, także zaprzyjaźnione zespoły z okolicy – Zespół Śpiewaczy „Zgoda” z Kostarowiec, Zespół Obrzędowo-Wokalny „Pakoszowianie” z Pakoszówki, zespół „Lawenda” z Sanoczka, Kapela Ludowa „Lisznianie” z Lisznej i Kapela Ludowa „Bukowianie” z Bukowska. Warto przypomnieć, że „Kamraty” uświetniały nasz Zjazd Potomków Stefana Piotrowskiego w 2007 r.

*       *       *

31 marca miało miejsce w Sanoku wydarzenie na które miasto i okolica czekały od dawna. Upadający Autosan został zakupiony przez spółkę „Autosan Sp. z o.o.” utworzoną przez konsorcjum złożone z firmy Pit Radwar i Hutę Stalowa Wola. Obie firmy należą do państwowej Polskiej Grupy Zbrojeniowej. Notarialną umowę sprzedaży, na sumę 17,3 mln zł, podpisał syndyk Ludwik Noworolski. Z tej okazji miasto odwiedziła Premier Beata Szydło. Autosan od 2013 r. znajdował się w stanie upadłości. Ostatnio pracowało w nim 300 osób. Nowi właściciele zamierzają kontynuować produkcję autobusów oraz poszerzyć ją o działalność wojskową, m.in. o samochody dla wojska. Inwestor kupując Autosan zagwarantował również, że pracownicy ponownie znajdą zatrudnienie w spółce. Zakład wymaga doinwestowania, wymiany parku maszynowego. Nowi właściciele zapewniają, że firma będzie się rozwijać, część byłych pracowników ma szansę powrócić do pracy.

*       *       *

Najnowszym produktem krośnieńskiej firmy lotniczej Ekolot jest jednomiejscowy samolot Elf z silnikiem elektrycznym. Na targach lotniczych Aero we Fredrichshafen w Niemczech wzbudził duże zainteresowanie. Elf jest super-lekki (mieści się w kategorii najlżejszych samolotów o wadze do 120 kg), można go złożyć i przewieźć na przyczepie samochodowej. Wznosi się do 4 tys. m. W najnowszej wersji napędzany jest przez silnik elektryczny o wadze zaledwie 6 kg, zasilany z baterii akumulatorów. Samolot przeznaczony jest dla tych pilotów, którzy nie mają już z różnych względów (np. zaawansowanego wieku) zgody lekarza na większe samoloty, a nadal chcą kontynuować swoją pasję lotniczą. Konstruktorami samolotu są Henryk Słowik i Jerzy Krawczyk. Samolot jest już sprawdzoną konstrukcją, firma ma na niego zamówienia z Zachodniej Europy, trwają przygotowania do seryjnej produkcji.

*       *       *

W miejscowości Brzezówka nad Jasiołką, na pograniczu powiatów jasielskiego i krośnieńskiego (niedaleko stacji kolejowej Jedlicze-Męcinka na linii Jasło – Krosno), archeolodzy odkryli grodzisko z epoki brązu. Fachowcy datują je na lata 1500 – 1300 przed narodzeniem Chrystusa. Badania archeologiczne prowadzą pracownicy Muzeum Podkarpackiego w Krośnie, badania radiologiczne metodą izotopów węgla prowadzą na zlecenie laboratoria w Krakowie i Poznaniu. Archeolodzy uważają, że gród założony na obszarze ponad dwóch hektarów, był związany z wysoko rozwiniętą kulturą Otomani-Füzesabony. To ta sama ludność, która żyła w grodzisku w pod-jasielskiej Trzcinicy nad Ropą, w miejscu, gdzie dziś znajduje się słynny skansen Karpacka Troja. W okresie średniowiecza Brzezówka została ponownie zamieszkana - tym razem przez Słowian. Wykorzystali oni obronny charakter tego miejsca i pozostałości wałów. Osada ma położenie bardzo charakterystyczne dla osad obronnych ludności kultury Otomani-Füzesabony. Stanowiła doskonałe pole obserwacji całej okolicy. Osada znajduje się na cyplu wyniesionym ponad 30 metrów nad dolinę Jasiołki, odciętym bocznymi głębokimi dolinami. Wystarczyło z jednej strony postawić zaporę, by stała się niedostępna. Osada była łatwa do obrony, a zaletą miejsca pozostawała też bliskość wody i żyzne gleby, z powodzeniem wykorzystywane przez mieszkańców. Kultura Otomani-Füzesabony to fenomen epoki brązu pod względem poziomu rozwoju. Jej przedstawiciele mieli znakomitą gospodarkę, hodowlę, rolnictwo, potrafili wyrabiać narzędzia, także z metalu. Archeolodzy przebadali do tej pory trzy wykopy: dwa na majdanie, czyli w centrum grodu, i jeden przecinający otaczający go wał. Badania będą kontynuowane, archeolodzy zamierzają przekopać podgrodzie i obwałowanie wokół niego.

 

 

Z HISTORII

Moja „Kronika” – Stanisław Berbeć-Piotrowski
 
Odcinek XII

Poniżej przedstawiamy kolejny fragment „Mojej Kroniki” p. Stanisława Berbecia-Piotrowskiego. Tym razem jest to odcinek zawierający zapisy wydarzeń w Strachocinie latem roku 1944, roku wyzwolenia spod okupacji niemieckiej. Walki w Strachocinie były zacięte i trwały długo. Autor, wtedy 26-letni mężczyzna z przeszłością wojskową (uczestnik kampanii wrześniowej 39 r.), był ich pilnym i fachowym obserwatorem.

Kronika wydarzeń

Rok 1944

Na Kopalnię Strachocina przychodzi zarządzenie „zabezpieczenia otworów gazowych. Polega to na tym, że zbija się z desek duże skrzynie bez dna, ustawia się je na otworach gazowych i zasypuje ziemią tak, żeby ziemia zakryła zasuwy na otworach. Inne zarządzenie nakazuje załodze danego szybu czy rozdzielni wykopania rowu w formie zygzaka. W przypadku nalotu samolotowego załoga ma się tam ukryć. Wiadomo co to znaczy – front już blisko. Pod koniec lipca słychać już przytłumione detonacje.

1 sierpień

Do Strachociny przyjeżdżają niemiecki czołgi „Tygrysy”. Po chwilowym odpoczynku w dolnym końcu wsi wyjeżdżają na wzgórek obok dworu i inne wzniesienia, maskują się gałęziami, obserwują, później zjeżdżają z powrotem. Widocznie wybierają stanowiska z dobrym polem obstrzału. Nikt we wsi nie wie, że front już jest tak blisko.

2 sierpień

Od strony Bażanówki jadą do Strachociny pojedynczo niemieckie transportery. Przejeżdżają przez całą wioskę. Wjeżdżają na wzgórze obok dworu, tam gdzie poprzedniego dnia ustawiły się czołgi, a później wycofały się. Załogi niemieckich transporterów lornetują, obserwują przedpole od strony Jurowiec. Po chwili zjeżdżają i jadą z powrotem.

W tym samym dniu przyszło zarządzenie ażeby mieszkańcy Strachociny i Bażanówki zebrali się na „Widaczu”, wzgórzu granicznym obu wiosek. Do zgromadzonych mieszkańców przemówił niemiecki oficer w stopniu majora czy pułkownika. Mówił o walkach z bolszewizmem, o bohaterskiej armii niemieckiej, o planowym wycofywaniu się, itp. Między innymi mówił podnosząc rękę w górę: „jak Bóg na niebie, tak wierzę w zwycięstwo Niemiec. Prędzej mi włosy na dłoni wyrosną nim przyjdą tutaj bolszewicy”. Całe przemówienie tłumacz przekładał na język polski. Po przemówieniu oficer dał polecenie rozejścia się.

W górnej części wsi zatrzymują się niemieckie tabory konne.

3 sierpień

Czołgi niemieckie wycofały się ze wsi w stronę Bażanówki. Zajęły stanowiska na „Widaczu” i pod lasem baranowskim. Strzelają ze swoich dział w stronę Jurowiec i Srogowa. Ich pociski przelatują ponad wsią, gwiżdżąc wskazują kierunek lotu. Pod wieczór widać na paśmie górskim i „Widaczu” sylwetki żołnierzy. Idzie oficer niemiecki z żołnierzem, który ma w ręku łopatę. Oficer wskazuje mu miejsce, a żołnierz znaczy je łopatą. Na górach już gdzieniegdzie stoją kopki zżętego żyta.

4 sierpień

Wczesnym rankiem tabory niemieckie opuściły Strachocinę wyjeżdżając w stronę Bażanówki. Na południowym paśmie górskim, skąd wczoraj Niemcy prowadzili ostrzał, cisza. Nie widać nikogo.

Rano pojawiają się we wsi żołnierze Armii Czerwonej. Podobno już w nocy widziano ich patrol na plebani. Sowieccy żołnierze frontowi zmęczeni, mundury na nich wyblakłe, bez koloru, buty niektórych żołnierzy zniszczone. Przyszli od wschodu, posuwają się z dolnej części wsi do górnej. Zajęli także las kostarowski, „Szczodre” i przyszli zadrzewionymi potokami do wsi, do ulicy „Kiszkowej”. Pytają: „gdzie Niemcy?” – Podchodzą ostrożnie, lornetują wzgórza, strzelają pojedynczo jakby na wiwat. Z ciekawością patrzymy na nich. A oni idą grupkami do przodu. Ich czołówka podeszła w górnej części wsi aż do ostatnich domów, nie wiedząc, że w bliskiej od nich odległości, na paśmie górskim, znajdują się stanowiska niemieckie. Nikt o tym nie wiedział, że minionej nocy Niemcy na tym paśmie górskim porobili stanowiska strzeleckie. Stanowiska niemieckie ciągnęły się wzdłuż granicznego pasma górskiego przez „Widacz” aż do jaćmierskiego lasu.

Gdy Sowieci – żołnierze Armii Czerwonej podeszli, jak już zaznaczyłem, w pobliże niemieckich okopów Niemcy otwarli ogień. Wywiązała się obustronna strzelanina. Niemcy mieli dobre pole ostrzału, byli przecież na wzgórzu. Czerwonoarmiści wycofali się koło „pod Stawiska” i „Górki”. Od byłej łąki gromadzkiej, obecnie boiska sportowego, w górę wioski była „ziemia niczyja”. Czerwonoarmiści opanowali las kostarowski, „Szczodre” i „Kiszkowe Góry”. Czasowo wstrzymali atak na pozycje niemiecki, trwał tylko słaby, wzajemny ostrzał.

Stanowiska niemieckie na paśmie górskim obsadzili wyjątkowo okrutni faszyści niemieccy, może oddziały Waffen SS, a być może Ukraińcy z SS Galizien. Załogę jednego z transporterów, które poprzedniego dnia były w Strachocinie stanowili Ukraińcy. Niemcem był tylko dowódca transportera. Teraz strzelali z okopów nie tylko do żołnierzy sowieckich, ale także do cywilów. Nawet kobiet z dziećmi. Aniela Dżugan, mieszkająca w górnej części Strachociny, wyszła w pole z małym dzieckiem na ręku (2-letnim Władysławem – red.), żeby przestawić, „przekopić” żyto. Pole było oddalone od pozycji niemieckich ok. 400 m. Położyła dziecko na ziemi i zajęła się pracą. W pewnej chwili dziecko zaczęło płakać. Aniela wzięła je na ręce i usiadła pod kopką aby je nakarmić piersią. Pechowo, bo od strony okopów niemieckich. W pewnej chwili padł strzał, niemiecki pocisk trafił matkę w głowę. Padła nieżywa, dziecko ssało w dalszym ciągu pierś nieżyjącej matki. Tak ich znaleziono. Jeśli było się widocznym z okopów to nawet wody nie można było zaczerpnąć w studni. Niektórzy mieszkańcy górnej części wsi, w pobliżu okopów niemieckich, wynieśli się z domów w różne potoki, wąwozy. Obudowali sobie ziemianki i tam przebywali. Ale raz dziennie trzeba było iść do domu nakarmić zwierzęta i przynieść jakieś jedzenie dla pozostałych. Czasem w niektórych miejscach trzeba było się czołgać lub posuwać się na czworakach. Zależało jaki strzelec niemiecki był tam na stanowisku. W czasie jednego z takich wypadów, już wracając ze wsi do ukrytych w polu ziemianek, Stanisław Dąbrowski, z którym byłem i ja, chwycił się nagle za rękę i syknął z bólu. Okazało się, że kula karabinowa przeszyła mu na wylot rękę powyżej przegubu dłoni. Drugim razem Stanisławowi Lisowskiemu pocisk urwał kawałek kołnierza. Trzecim razem Tomaszowi Mogilanemu pocisk urwał kawałek nogawki u spodni. Środkowa i dolna część wsi nie była ostrzeliwana (z broni strzeleckiej – była ostrzeliwana z artylerii dalekosiężnej – red.).

Któregoś dnia, nie pamiętam daty, żołnierze radzieccy przypuścili atak na pozycje niemieckie na górach. Atakowała tylko piechota, i to niezbyt duży oddział. Był to oddział rozpoznawczy, który w pościgu za nieprzyjacielem dotarł do Strachociny. Atak załamał się. Po kilku dniach znowu powtórzono atak, i znów nieskutecznie. Mijały dni. W niedzielę, nie pamiętam daty, przychodzi rozkaz dowództwa radzieckiego: „Ewakuacja ludności Strachociny. W poniedziałek ma być użyte lotnictwo celem zbombardowania stanowisk niemieckich.” Mieszkańcy pozostali jednak na miejscu. Nie posłuchali rozkazu. Widziałem tylko jedna furmankę, która opuszczała rodzinna wioskę. Wieczorem rozkaz został odwołany. Skierowano tutaj zamiast lotnictwa czołgi. Pięć czołgów radzieckich wraz z piechotą ruszyło do ataku na pozycje niemieckie. Wywiązała się ogólna strzelanina. W powietrzu krzyżowały się pociski z dział, czołgów, moździerzy, karabinów maszynowych i ręcznych. Dym zasnuł górną część wioski, paliły się zabudowania. Zdobyto bronione wzgórza. Okazało się, że nie były mocno obsadzone przez hitlerowców. Ale niektóre stanowiska były dobrze zamaskowane. Na te stanowiska Niemcy ustawili zżęte snopy zboża, żyta, tzw. u nas „półkopki”. Do tego mieli bardzo dobre pole obstrzału. Atakująca ich piechota niewiele mogła zdziałać. Do tego na zapleczu, na terenie Bażanówki, mieli do dyspozycji czołgi i moździerze. Po ataku i przepędzeniu Niemców saperzy radzieccy na jednej tylko parceli Dąbrowskich i sąsiednim odcinku drogi wykryli i unieszkodliwili ponad 700 min przeciwpiechotnych.

W czasie walk od pocisków artylerii niemieckiej zginęły we wsi 4 kobiety – Zofia Kobylarska, Eugenia Pielech, Cecylia Piotrowska i Julia Romerowicz,. Ranni zostali: Józef Adamiak – w głowę, Stanisław Daszy – w rękę, Stanisław Dąbrowski – w rękę i Szymon Radwański – w szyję. Zostały spalone budynki: dom i stodoła Ludwika Ćwiąkały i Andrzeja Romerowicza, domy Tomasza Cecuły, Teofila Daszyka, Władysława Pielecha i Marii Pisuli, oraz stodoła Franciszki Lisowskiej.

W czasie ostrzału artyleryjskiego jeden z pocisków trafił w kościół parafialny. Na szczęście uszkodził tylko betonowy gzyms nad zakrystią od strony północno-wschodniej. Duży kawał betonu upadł obok wejścia do zakrystii. Warto przypomnieć, że w czasie I wojny św. pocisk artyleryjski też uderzył w kościół, od strony południowej. Na szczęście nie eksplodował. Jego łuska został wmurowana w ścianę, tkwi tam do dzisiaj.

Działania frontowe w Strachocinie trwały dwa tygodnie.

c d n      

 

 

Moje „przemyślenia” o przeszłości, związane z dwoma wydarzeniami w Sanoku w roku 2014 -

Zbigniew Fryń-Piotrowski

Odcinek III

Następnym moim przystankiem we wspomnieniach jest sanocka Fara. Dawniej mówiono – Kościół Parafialny. Tu się chodziło co niedzielę i święta na Mszę Św. Tu się zdawało egzamin z religii przed pierwszą komunią, a także przechodziło próbę spowiedzi. A wyglądało to tak: ksiądz (nie pamiętam nazwiska) był stary. Siedząc w konfesjonale przy sobie miał laskę. Wychylając się z niego rączkę laski zakładał na szyję biedaka-kandydata i nagłym ruchem przyciągał go do kratki. A ten nieborak trzęsąc się ze strachu zapominał przysłowiowego języka w gębie. Bo nie ochłonął jeszcze z tej „akcji”, a już miał wyznać po kolei swoje grzechy. Z tego wszystkiego prawie je zapomniał. Nawet jeżeli miał je wypisane na kartce (byli tacy) – to i tak nie mógł ich ze zdenerwowania odczytać, bo w kościele panował półmrok (oszczędność prądu). Jeżeli to „spotkanie” wypadało w miarę pomyślnie, to dostawał rozgrzeszenie w postaci słów: „no, uciekaj bo jeszcze dostaniesz laską”.

Ale gdy już naprawdę przystępowało się do pierwszej spowiedzi, a potem komunii, to już było zupełnie inaczej, wszystko najgorsze miało się za sobą. Najpierw trzeba było przeprosić w domu rodziców. Należało klęknąć i obojga pocałować w rękę. Było to oznaką, że żałuje się za wszystkie grzechy w stosunku do nich i się przeprasza za nie. Obowiązek ten dotyczył także wszystkich następnych spowiedzi. W konfesjonale był już inny ksiądz, nie miał „lagi”, no i nie wciągał nią do kratki konfesjonału – czyli było dobrze. Wystrój „komunisty” też był znacznie różniący się od dzisiejszego. Mundurki były skromne i nie zawsze jednorodne i białe. Zależało to od zasobności rodziców. Dla skompletowania mego „uniformu” Tato poświęcił swój garnitur. Właśnie z niego znajoma pani Janka uszyła mi marynareczkę (ciemno zieloną), do tego miałem białe krótkie spodenki, białe buty i skarpetki. Do marynarki przypięta była długa do kolan, biała, dość szeroka wstążka. Przyjęć oraz prezentów komunijnych raczej nie było, a jeżeli już, to bardzo skromne – takie były czasy. Dla mnie pamiątka pozostała – nie wszyscy mogli nawet taką posiadać – a mianowicie zdjęcie. Czasem patrząc na nie, uśmiecham się przypominając sobie to wydarzenie w moim życiu.

Fara kojarzy się też ze Świętami. Na długo przed Wielkanocą składałem pieniążki na zakup „broni”, czyli dobrego pistoletu – korkowca, a także na zakup „amunicji” – korków do niego. Z zakupem nie było większego problemu, bo na „kramach” (straganach) na targowisku, czy przy kościele, wybór był ogromny, byle posiadało się forsę. Każdy z nas umiał się posługiwać „bronią palną”, to było przecież tak krótko po wojnie. Trudniej było z inną bronią - „wybuchową”. Zorganizowanie karbidu było problemem, posiadanie go było szczytem szczęścia. „Strzelało” się z odpowiednich puszek. Łatwo je było załatwić, bo w tym czasie działała jeszcze „ciocia UNRRA” (organizacja przy ONZ ds. pomocy i odbudowy krajów zniszczonych w czasie wojny). Zachód, głównie USA, przysyłał paczki dla ludności. W paczkach przysyłano głównie produkty spożywcze (kawę, kakao, mleko skondensowane, konserwy, itp.). Przysyłano także inne rzeczy – odzież, artykuły szkolne, w tym długopisy, będące nowością w Polsce. Właśnie one były szczytem marzeń każdego z nas. Do naszych celów właśnie puszki po produktach spożywczych nadawały się najlepiej. Robiliśmy z nich „bombardy”. W dnie puszki robiło się dziurkę, do środka puszki wkładało się kawałek karbidu, wlewało się trochę wody, zamykało szczelnie puszkę przykrywką. Po chwili, gdy w puszce wytworzyła się odpowiednia ilość gazu (acetylen), ładunek był gotowy do odpalenia. Wystarczyło do otworu w dnie puszki włożyć rozgrzany do czerwoności drut, czy gwóźdź, albo zbliżyć do otwartego ognia (mogła to być zapałka), i następował wybuch. Pokrywka wylatywała z wielkim hukiem. A o to chodziło.

Starsza „kawalerka” wykonywała „bombardy” z armatnich łusek dużego kalibru zwanych „hilzami” (od „gilza” – dawna nazwa łuski). Do łuski, zamiast pokrywki, wbijano drewniany klocek. Dalsze postępowanie było identyczne jak z puszką, tylko efekt w postaci huku, był odpowiednio większy. Dzieciaki strzelały z kluczy - dawne klucze (duże) miały wydrążony otwór z przodu. Do otworu w kluczu dobierano odpowiedniej grubości gwóźdź. Obydwa te przedmioty mocowano na drucie, tworząc coś w rodzaju rękojeści. Do klucza wsypywano „siarkę” zdrapaną z główek zapałek, wkładało się gwóźdź i „łubudu” główką gwoździa o mur lub inny twardy, płaski przedmiot. Następował głośny wybuch i była zabawa. W przypadku rozerwania klucza (bo i tak się zdarzało), trzeba było wykonywać nową „broń”. Kanonada świąteczna rozpoczynała się podczas procesji rezurekcyjnej. Salwy rozlegały się jedna za drugą.

W okresie przedświątecznym była tradycja topienia kukły, tzw. dziada. Przed kościołem zbierała się dzieciarnia uzbrojona w kije i czekała na moment, kiedy z wieży przez okienko zostanie zrzucona kukła. Na jej widok na dole rozlegały się gromkie okrzyki. Gdy kukła spadła, dzieciarnia rzucała się na nią, szturchała ją, okładała kijami i niosła w stronę Sanu. Akcja ta trwała stosunkowo długo, bo odległość do rzeki była spora. Po dotarciu nad San „dziada” wrzucano do wody. W latach późniejszych zwyczaj ten zaginął – wydawał się zbyt prymitywny.

W drugi dzień Świąt Wielkanocnych był „lany poniedziałek”. Chłopcy przygotowywali naczynia, z których oblewano nie tylko młode dziewczyny, ale i dorosłych. Były to przeważnie garnuszki, dzbanki, flaszki (nie butelki!), ale bywały i wiadra. U nas na podwórku był „wodociąg” – hydrant służący do podlewania roślin w ogrodzie. Mówiło się na niego „kran z wodą”. W lany poniedziałek razem z siostrą „obsługiwaliśmy” kran nalewając wody w naczynia chłopakom, ale także, co prawda bardzo delikatnie, na odległość, szprycowaliśmy sąsiadów powracających z kościoła. Niektórzy z nich za opryskanie pogrozili palcem, ale na twarzach mieli lekki uśmieszek. Nikt nigdy nas za to nie zbeształ. Działanie nasze było dla podtrzymania tradycji „oblewania”, ale używaliśmy delikatnych środków. Gorzej w tym dniu miały nasze młode sąsiadki – Marysia, Bożenka i Ewka – one miały za swoje.

W późniejszych latach „technologia” oblewania (nie było u nas używana nazwa „śmigus dyngus”) została usprawniona. W aptece kupowało się „pypki” (smoczki na butelkę dla dzieci), podłączało się do kranu i napełniało wodą. „Bezpieczna” pojemność wynosiła ok. 1 litra. Miało to o tyle dobre strony, że taki zbiorniczek był „przenośny”, można go było ukryć pod płaszczem czy marynarką (w zależności od aury), a dziewczyny zaś nie domyślały się co ich czeka. Wadą było miejsce „ładowania”. Aby taki wodny strumień był pachnący, do „pypki” dawało się kilka kropel perfum o nazwie „Chypie”, lub wody kolońskiej (wtedy nie mówiło się woda kwiatowa). Zaatakowane delikwentki podnosiły niby larum wznosząc okrzyki „Ochy, achy”, ale śmiały się im buzie. A za kilkadziesiąt metrów dalej „przypadkowo” znów znajdowały się na linii „Ataku”. Należy sądzić, że ataki były celne, ale nie groźne, a wręcz przyjemne.

Przeważnie przed świętami Wielkanocnymi było „świniobicie” (czasem wcześniej, w środku zimy). Gdy było co „ubić” to zamawiano wcześniej rzeźnika - masarza. Z zasady był to starszy pan o nazwisku Patała, my wszyscy mówiliśmy na niego „dziadek Patała”. Takie „świniobicie” to prawie święto i cały rytuał. Rano trzeba było w dużym baniaku zagotować wodę potrzebną po ubiciu „wieprzka” do oparzenia. Po zabiciu następował rozbiór zwierzęcia i sortowanie mięsa i podrobów do dalszego przerobu na szynki, schaby, żeberka, boczki, kiełbasy, kiszki, salcesony, itd. Dla nas dzieci największą uciechą było pomaganie przy wyrobie kiszek i kiełbas. „Dziadek Patała” był mistrzem w swym fachu (jeszcze sprzed wojny). Jego wszystkie wyroby wędliniarskie to był majstersztyk. Kiszki: krwiste, czarne, białe, bułczane, co najmniej dwa rodzaje salcesonów, a pasztetówka - mój Boże!, takich już nigdy się nie spotkało.

Tak zapamiętałem technologię wyrobu kiszki bułczanej: kupowało się zwykłe bułki w piekarni (okrągłe, z chrupiącą skórką), kroiło się w kostkę mniej więcej 1x1cm. Rozkładało się na blachę i wstawiało do „bratrury” (dzisiaj piekarnik), aby przeschły. W tym czasie „dziadek” przygotowywał podstawowy surowiec tak jak na kiszki krwiste (ale chyba był dodawany „grysik” - czyli kasza manna). Wszystko odpowiednio doprawiał przyprawami, dolewał krwi z wieprzka i na koniec wsypywał bułczaną kostkę. Po wymieszaniu nadziewało się świńskie jelito ręcznie, z uwagi na bułczaną kostkę. Taką kiszeczkę (większą lub mniejszą) z obu końców przebujało się patyczkiem grubości zapałki i wrzucało do gotującego rosołu. Powstawał on przy gotowaniu tzw. głowizny (na salcesony). W tym rosole gotowano też podroby - wątroby na pasztetówki, nerki na salcesony, itp. Gdy „Dziadek” uznał, że kiszki są już gotowe, wyjmował je z garnka i dawał każdemu do kosztowania. To była uczta na cztery fajerki!

A potem mielenie mięsa na kiełbasy, pomoc przy jego mieszaniu, tasowanie z mięsem cielęcym dla lepszego smaku i konsystencji. Kręcenie korbą maszynki aby mięso napełniało jelito nasadzone na odpowiedni lejek. I tak to się to wszystko mieszało, kręciło cały wieczór, robiła się ciężka od zapachów i zmęczenia, że prawie zasypiało się przy stole. Wędzenie kiełbas odbywało się w następnym dniu. Ich wianuszki wieszane były na mocnych kijach i wstawiane do „komina”, a paliło się w palenisku. Trzeba było pilnować ognia, aby nie było płomienia tylko dym. Od czasu do czasu zaglądano przez drzwiczki do „komina”, aby sprawdzić jak przebiega proces wędzenia. Czy nie idzie zbyt szybko, bo wtedy katastrofa! - kiełbasy byłyby spalone. W czasie wędzenia unosił się tak intensywny, przyjemny zapach aż ślinka ciekła. Wyczuwało się go w odległości kilku metrów od pieca, a nawet dalej. Po zakończeniu „świniobicia” Mama przygotowywała sąsiadom małe poczęstunki z gotowych wyrobów, a ja je do nich nosiłem. My w domu z utęsknieniem wyczekiwaliśmy Świąt Wielkanocnych, bo wtedy nie tylko się strzelało, ale i jadło do syta i to jakie pyszności!

Niestety, obecnie w Święta Wielkanocne nie ma tej atmosfery co dawniej. Na procesji rezurekcyjnej nie ma już głośnych salw z „korkowców”, puszek i „bombard”. Nie ma oczekiwania na „świniobicie”, nie jest to już ta kiełbasa - bo obecna ma szereg ulepszaczy i sztuczny zapach (a wcale nie jest lepsza!). Na „śmigus dyngus” - chcąc kogoś pokropić możesz spotkać się z odzywką: „Jak ci dam gówniarzu to zobaczysz”. Pozostały tylko wspomnienia.

c d n      

 

Stefan Piotrowski i jego synowie

– Władysław Błaszczycha-Piotrowski

W związku ze zbliżającą się 350-rocznicą urodzin naszego przodka Stefana Piotrowskiego w miejsce tradycyjnego artykułu w ramach „CIEKAWOSTEK TURYSTYCZNYCH PODKARPACIA” zamieszczamy artykuł przybliżający postać Stefana. Zasadniczo jest to fragment naszego opracowania „Piotrowscy ze Strachociny w Ziemi Sanockiej - Genealogia rodu i zarys najdawniejszych dziejów” (o tym opracowaniu piszemy szerzej w ROZMAITOŚCIACH), opisujący okres życia Stefana i jego synów. Pierwotny tekst został jedynie trochę poprawiony i uzupełniony o informacje uzyskane z różnych źródeł w okresie ostatnich 10 lat.

Stefan Piotrowski jest pierwszym Piotrowskim zamieszkałym w Strachocinie, poświadczonym przez źródło pisane. Pierwsze pewne (znane dzisiaj) informacje o Piotrowskich w Strachocinie sięgają zaledwie połowy XVIII wieku. Pochodzą z „Księgi Metrykalnej” zachowanej w kościele parafialnym w Strachocinie. Najstarsza zachowana „Księga Metrykalna” (obejmująca „Księgę chrztów”, „Księgę ślubów” i „Księgę zgonów”) rozpoczyna się od 10 stycznia 1753 r. i obejmuje okres do 1780 roku. Wcześniejsze „Księgi Metrykalne” prawdopodobnie nie zachowały się. Te sprzed 1624 roku zapewne spłonęły podczas najazdu tatarskiego, a później prawdopodobnie parafia w Strachocinie była bez księdza. Ewentualne zapisy dotyczące Strachoczan mogą być zachowane w sąsiednich parafiach – Sanoku, Brzozowie, Jaćmierzu lub Zarszynie. W tej pierwszej zachowanej księdze strachockiej zapisy były prowadzone po łacinie, w sposób często bardzo niedbały. Brakuje w nich danych dotyczących dziadków chrzczonego dziecka (to bardzo utrudnia identyfikację poszczególnych rodzin, szczególnie przy powtarzających się często imionach), w początkowej fazie nie odnotowywano numerów domów (zapewne ich nie było, wprowadzili je dopiero Austriacy po I rozbiorze). Prowadzący księgę księża robili często błędy, mylili nazwiska (lub nie byli ich pewni zapisując je wtedy wariantowo i wpisując słówko „alias” np. „Woytowicz alias Daszyk”), zapisywali nazwiska w różnej wersji, często fonetycznie, tak jak wymawiali je mieszkańcy Strachociny, przykładowo, nazwisko Piotrowski pojawia się także w wersji Pietroski (zapewne wymawiano „e” jako „pochylone”, taka wymowa tego nazwiska zachowała się w gwarze strachockiej aż do połowy XX wieku).

Stefan jest pierwszym wymienionym w „Księdze” z imienia Piotrowskim w Strachocinie. Pod rokiem 1757 jest zapis o jego śmierci. Poniżej widnieje faksymile tego zapisu:


„28 Octobris mortuus est Stephanus Piotrowski annorum circiter 90 munitus SS. Sacramentis et extrema Unctione, Sepultus est in Ecclesia post pavimentum in majori choro ad fores Ecclesia Strachocinensis”.

W “amatorskim” tłumaczeniu na język polski brzmi to następująco: „28 października (1757 roku – rok wpisany jest u góry strony) zmarł Stefan Piotrowski w wieku ok. 90 lat, zaopatrzony Św. Sakramentami i namaszczony olejami, jest pochowany w kościele pod posadzką pod chórem przy wejściu do strachockiego kościoła”. Stefan musiał być kimś znaczącym we wsi, wewnątrz kościoła grzebano jedynie zmarłych wywodzących się z rodzin szlacheckich z okolicznych wiosek (część najbardziej znamienitych, niektórych Giebułtowskich ze Strachociny czy Rylskich z Jurowiec, grzebano w klasztorze Franciszkanów w Sanoku), np. w roku 1765 pochowano „szlachetnie urodzonego” (generosus) Tadeusza Bielawskiego także pod chórem, tak jak Stefana. Podobnie pochowano w 1766 roku Szymona, syna „szlachetnego” (nobilis) Józefa Latyńskiego, zarządcy Kostarowiec (gubernatoris villae Kostarowce – Kostarowce były wsią królewską, tak jak Strachocina). Wśród mieszkańców Strachociny tak jak Stefana pochowano jedynie niektórych Radwańskich, np. w 1760r. Sebastiana („...ad fores maiores in Ecclesiae”...), w 1761r. Michała („...ad Ecclesiam at maiores fores...”) i niektórych innych przedstawicieli strachockiej „szlachty”, np. w 1766r. Annę Buczkowską („...ad minores fores Ecclesiae...”). Wszystkich pozostałych zmarłych grzebano na cmentarzu obok kościoła. Stefan nie został jednak określony przez księdza jako „szlachetny” czy „szlachetnie urodzony”. Wydaje się to zupełnie zrozumiałe, Piotrowscy i im podobni mieszkańcy Strachociny, niezależnie od ich statusu społecznego, tak bardzo różnili się stanem majątkowym od różnego rodzaju zarządców czy dzierżawców majątków w okolicy (nie mówiąc o właścicielach folwarków, jak np. Giebułtowskich), że księdzu w głowie nie zaświtała, zapewne, myśl o określeniu ich jako „szlachetnych”. A przecież jakichkolwiek patentów na piśmie swojej „szlacheckości” żaden Piotrowski nie miał. Niemniej, Stefan został uhonorowany pochówkiem wewnątrz kościoła tak jak inni „nobiles” i „generosus” z sąsiednich wsi.

Stefan jest przodkiem wszystkich Piotrowskich w Strachocinie. Mówi o tym tradycja rodzinna, wynika to także z analizy zapisów „Księgi Metrykalnej” parafii Strachocina. W zachowanej w pierwszej „Księdze Metrykalnej” „Księdze Zgonów (pogrzebów)”, obejmującej lata 1753 - 1780, jedynym zmarłym w tym okresie (tj. w okresie jednego pokolenia) dorosłym Piotrowskim (mężczyzną), pochowanym w Strachocinie, był Stefan. Jeżeli nawet w Strachocinie przed katastrofą XVII wieku (najazd tatarski z 1624 r., najazdy Kozaków i Tatarów w okresie Powstania Chmielnickiego i najazd Węgrów z Siedmiogrodu w okresie „potopu” szwedzkiego) mieszkało więcej Piotrowskich (o ile w ogóle mieszkali), to prawdopodobnie jedynie ojcu Stefana udało się przeżyć ten tragiczny okres. Lustracja Strachociny z 1665 roku (o której pisaliśmy szerzej w „Sztafecie” nr 14) chyba dość jednoznacznie świadczy jednak, że ojca Stefana nie było jeszcze w tym czasie w Strachocinie. Podaje ona, że Strachocina była w czasie „lustracji” praktycznie wyludniona. Po katastrofach XVII wieku we wsi nie było żadnego pełno-łanowego gospodarza, jedynie 12 „zagrodników”. Dzierżawca Strachociny (prawdopodobnie Andrzej Bobola, syn Jana) z jakiegoś powodu nie osadzał na pełno-łanowych gospodarstwach „zagrodników”, miał zapewne inne plany, np. wydzierżawienie ziemi uchodźcom ze Wschodu, którzy dysponowali jakimś kapitałem i gwarantowali dla niego korzystniejsze rozwiązanie. Że tacy uchodźcy wędrowali z południowo-wschodniej części Rzeczpospolitej na zachód, na spokojniejsze ziemie, wiadomo z wielu źródeł, m.in. z pracy prof. Stanisława Rymara „Haczów, wieś ongiś królewska”. Właśnie z tą falą przybyli zapewne do Strachociny przodkowie Radwańskich, Piotrowskich, Błażejowskich, Klimkowskich, Lisowskich, Winnickich i innych strachockich bogatszych rodów.

Za tym, że ojciec Stefana przybył ze wschodu może przemawiać także imię, jaki nadał synowi, w tym czasie raczej nie spotykane w Strachocinie. Mogło być formą uczczenia pamięci hetmana Stefana Czarnieckiego, bohatera z czasów „potopu” szwedzkiego, ale także jednego z dowódców wojsk polskich w walkach z powstaniem kozackim na Ukrainie. Stefan Czarniecki, późniejszy hetman i bohater narodowy, przez pewien czas służył w wojskach dowodzonych przez hetmana Mikołaja Potockiego, tam mógł się z nim spotkać ojciec Stefana, być może był nawet jego podkomendnym. Bardzo możliwe, że Stefan był jedynym synem swojego ojca, a z pewnością jedynym który dożył wieku dojrzałego i doczekał się potomków w Strachocinie. Jeżeli Stefan miał braci to mogli zginąć w którejś z wypraw Jana III Sobieskiego przeciw Turkom i Tatarom, król werbował duże ilości swojej armii właśnie w tych okolicach.

O rodzicach Stefana, niestety, nic nie wiemy. W parafialnej „Księdze zgonów” nie ma zapisów o rodzicach zmarłych, pozostaje nam tylko rodzinna legenda o ojcu Stefana. Czy był nim legendarny kniaź tatarski Aleksander (Alej) Murza Piotrowski? Rodzinna tradycja Piotrowskich mówi o tatarskim pochodzeniu, przodkiem ich miał jakoby być kniaź tatarski Aleksander, tożsamy z Alejem Murzą Piotrowskim, który sprzedał swój majątek Sielce na Litwie i wyemigrował na Ukrainę. Według dzisiejszego stanu naszej wiedzy nie można tego potwierdzić, nie ma żadnych na to dowodów. Ale nie ma także żadnych dowodów na to, że było inaczej.

Prawdopodobnie po swoim ojcu Stefan odziedziczył bardzo duże gospodarstwo, jak na strachockie warunki. Raczej nie zdobył go sam, w okresie jak był już dorosłym (na przełomie XVII i XVIII w.) o ziemię we wsi było już chyba trudno, Strachocina, w odróżnieniu od wielu innych wsi w okolicy, stosunkowo szybko zaludniła się po klęskach XVII wieku (może przyczyniła się do tego „polityka” Bobolów?). Wszystkie łany, które stały puste w 1665 r. (ponad 80%!) zostały zasiedlone. Gospodarstwo Stefana miało powierzchnię ponad 48 ha, czyli ponad dwa średniowieczne „łany”, potwierdzają to późniejsze stosunki własnościowe. Przeciętna wielkość gospodarstwa pełno-łanowego w Strachocinie w tym czasie wynosiła nie więcej niż 24 ha (ok. jeden „łan”). Gospodarstwo Stefana położone było w dolnej części wsi, na prawym brzegu Potoku Różowego, pomiędzy posiadłościami Cecułów i Winnickich na wschodzie i Cecułów i Błażejowskich na zachodzie.

Teren gospodarstwa miał kształt bardzo wydłużonego, lekko sfalowanego, prostokąta o szerokości ok. 300 m i długości ok. 1600 m, który sięgał od pasa ziemi gminnej nad Potokiem Różowym poprzez najwyższy szczyt strachocki zwany współcześnie Górami Kiszkowymi, a w czasach Stefana Górą Piotrowskiego (Piotrowskiberg z austriackich map wojskowych jeszcze w XIX w.), aż po granicę ze wsią Długie. Mniej więcej pośrodku, wzdłuż roli, płynął strumyk, prawy dopływ Potoku Różowego, w XX wieku noszący nazwę Potoku Kiszkowego lub Dąbrowskiego (od późniejszych właścicieli działki wzdłuż strumyka). Strumyk ten wypływał ze zboczy Gór Kiszkowych, po drodze przyjmował najpierw większy dopływ z prawej strony, później drugi z lewej strony i wpadał do Różowego. Potok Kiszkowy z dopływami (i siecią drobniejszych rowków) odwadniał prawie cały teren gospodarstwa Stefana. Normalnie był dość obfity w wodę, w okresie ulewnych deszczów potrafił mocno wylewać, szczególnie w dolnym biegu, przy ujściu do Potoku Różowego. Część działki, leżąca na południowo-zachodnich stokach Gór Kiszkowych, była odwadniana przez potoki płynące do Pielnicy w Zarszynie. Najwyżej położona część działki Stefana, obejmująca najwyższe partie Gór Kiszkowych i teren poza nimi, do granicy Strachociny z wsią Długie, była prawdopodobnie jeszcze zalesiona.


Orientacyjny plan działki Stefana Piotrowskiego – granice działki zaznaczono linią kropkowaną.

Powyżej znajduje się orientacyjny szkic działki Stefana na tle współczesnego stanu dróg i cieków wodnych, wziętego z mapy turystycznej „Lesko, Sanok, Zagórz i okolice” z 1999 r.

Nie wiadomo na jakiej zasadzie ojciec Stefana był właścicielem aż dwu „łanów” ziemi. Być może wydzierżawił je od Boboli za resztki majątku uratowanego na wschodzie. Może jednak otrzymał je (albo część z nich) w nagrodę za zasługi wojenne. Takie przypadki były w tym wojennym okresie dość częste, kandydatów do nagrody (przyszłych właścicieli - „posesorów”) przedstawiało na posiedzeniach sejmu wojsko, albo poprzez hetmana, albo wybieranych przedstawicieli („deputatów”). Możniejsi kandydaci, wyżsi dowódcy, otrzymywali uchwałami sejmowymi często całe wioski, żołnierzy niższej rangi – szlacheckich „szaraczków” - nagradzano niewielkimi kawałkami gruntu zbiorczo, jedną uchwałą sejmu. Co prawda, działo się to zwykle w tych miejscowościach, gdzie dzierżawa „królewszczyzny” ustała z jakiegoś powodu, ale dość częste były przypadki „handlu” z dotychczasowymi dzierżawcami, za wydzielenie części dzierżawy dla nowego dzierżawcy otrzymywali oni dzierżawy w innych miejscowościach (z reguły odbywało się to z korzyścią dla nich). Jakimś śladem istnienia takiej sytuacji może być wzmianka o tym, że w Strachocinie było więcej dzierżawców. Pisze o tym prof. Franciszek Leśniak w jednym z artykułów monografii „Sanok. Dzieje Miasta” wydanej pod redakcją prof. F. Kiryka (odpowiedni fragment brzmi - „… większa liczba dzierżawców arendowała natomiast Strachocinę, …).

Dom Stefana stał prawdopodobnie na lewym brzegu strumyka, w jego dolnym biegu, na miejscu późniejszego domu Kiszków, noszącego od lat 80-tych XVIII w. numer 45. Pierwsza wzmianka w parafialnej „Księdze chrztów” o tym domu pojawia się w roku 1780, zmarła w nim Katarzyna, córka Wawrzyńca Kiszki (w wieku 2 lub 8 lat, zapis w „Księdze metrykalnej” jest słabo czytelny). Wawrzyniec to mąż Magdaleny Radwańskiej, prawnuczki (lub wnuczki) Stefana, córki Katarzyny z Piotrowskich Radwańskiej.

Nazwisko Kiszka to przezwisko jednego z Rogowskich, utrwalone z biegiem czasu jako nazwisko. W roku 1772 zmarła w Strachocinie, w wieku 73 lat, Agnieszka, żona Marcina Wawrzyńca Rogowskiego „alias” Kiszka. Jeszcze Wawrzyniec-junior (wnuk Agnieszki), w czasie swojego ślubu z Magdaleną Radwańską, nosi nazwisko Rogowski, dopiero przy zapisie jego dzieci określono go nazwiskiem Kiszka. Dom o numerze 45 (a raczej kolejne domy) pozostawał w rękach Kiszków aż do pierwszej połowy XX wieku, kiedy to Jadwiga Kiszczanka wyszła za mąż za Rygla.

Położenie domu noszącego później nr 45 doskonale odpowiadało warunkom siedziby Stefana. Położony był nad potokiem, który był osią gospodarstwa Stefanowego, na podniesionym brzegu, co zabezpieczało przed ewentualną powodzią w czasie ulewy. Prawdopodobnie wzdłuż potoku prowadziła jedyna droga w górę działki, do poszczególnych kawałków gospodarstwa (później, po kolejnych podziałach, tych dróg powstało dużo więcej). Jednocześnie dom stał przy „gościńcu”, drodze prowadzącej z Bażanówki, wzdłuż Strachociny, do kościoła i Kostarowiec, w pobliżu miejsca gdzie gościniec przekraczał Potok Kiszkowy, robiąc dwa ostre zakręty wymuszone ukształtowaniem terenu. Tak więc położenie jego idealnie odpowiadało potrzebom gospodarstwa Stefana. Bardzo możliwe, że w domu tym Stefan pozostał ze swoją najstarszą wnuczką Katarzyną (a może najmłodszą córką?), po wyprowadzeniu się synów, Stanisława i Kazimierza, do swoich domów. Katarzyna wyszła za mąż za Józefa Radwańskiego i najstarszy rodzinny dom Piotrowskich przeszedł w ręce Radwańskich, a po wyjściu za mąż córki Katarzyny, Magdaleny, za Wawrzyńca Rogowskiego-Kiszkę, w ręce Rogowskich-Kiszków.

O życiu Stefana wiemy bardzo niewiele. Przyszło mu żyć w bardzo trudnych czasach. Strachocina dzieliła losy całego kraju, który nie zdążył się jeszcze odbudować po spustoszeniach wojen XVII wieku, gdy spadła na niego katastrofa Wojny Północnej (1700-1721). Ogólna bieda w kraju bezpośrednio dotykała także mieszkańców Strachociny. Zamierał handel, ludzie wracali do form gospodarki naturalnej, samowystarczalnej. Nastąpił ogromny regres cywilizacyjny w życiu codziennym. Jakby było nie dość tego, na początku XVIII wieku okolice Strachociny nawiedziły plagi przyrodnicze na niespotykaną wcześniej skalę, powodzie (w latach 1707 i 1708), susza (1711), znowu powódź (1713), a także zarazy, które dziesiątkowały ludność i zwierzęta. W roku 1711 dotarła do Strachociny nawet klęska szarańczy. Nie wiemy jak sobie radził Stefan w tak niesprzyjających warunkach. W sumie zapewne nieźle, bardzo duże gospodarstwo, jak na strachockie realia, dawało przynajmniej wyżywienie rodzinie i służbie, gorzej było z innymi dobrami, potrzebnymi do życia.

W okresie życia Stefana w dziedzinie uprawy roli nie zaszły w Strachocinie zbyt wielkie zmiany w porównaniu z poprzednimi wiekami. Podstawą rolnictwa była uprawa zbóż, pszenicy, żyta, owsa, jęczmienia i orkiszu (odmiana pszenicy). Stefan, podobnie jak i inni sąsiedzi, pszenicy uprawiał bardzo mało, na jego gospodarstwo składały się grunty mało żyzne, kamieniste, trudne w uprawie. Duży obszar zajmował u niego owies, który służył jako karma dla koni, bydła i świń. Oprócz zbóż uprawiano bardzo dużo prosa i gryki (hreczki, zwanej w Strachocinie tatarką), z których wytwarzano kasze. Do tego celu służyła ręczna „stępa”, oprócz kaszy jaglanej (z prosa) i gryczanej (najbardziej lubianej), robiono w niej także kaszę z jęczmienia. Uprawiano także dużo grochu i bobu, oraz rzepę i brukiew. Z roślin przemysłowych uprawiano konopie i len, nie tylko na własne potrzeby, ale także na sprzedaż na jarmarku w Sanoku. Przy domu siano mak i sadzono chmiel. Jeżeli chodzi o hodowlę, to podstawą było bydło. Świń hodowano mało, dużo hodowano gęsi (tradycja ta przetrwała w Strachocinie do połowy XX w.) i kur.

Część plonów Stefan musiał sprzedawać na jarmarku (targu), przede wszystkim w Sanoku, ale zapewne także w miasteczkach sąsiednich, Zarszynie i Jaćmierzu. Potrzebował pieniędzy na opłaty. Co prawda, nie wiemy jaki był status jego gospodarstwa, ale nawet w najkorzystniejszym wariancie, jako bezpośredni dzierżawca ziemi „królewskiej”, musiał płacić „kwartę” i „stacyę”, opłaty powiązane z utrzymaniem wojska królewskiego, obowiązujące w stosunku do ziemi uprawnej w „królewszczyznach”. Zarówno tych będących dobrami stołowymi („ekonomiach”), które należały bezpośrednio do dworu królewskiego, jak i pozostałych dobrach koronnych („tenutach”), dzierżawionych przez prywatnych „posesorów” („tenutariuszy”), do których należała Strachocina. Stąd zapewne dość częste wizyty Stefana w Sanoku. Do pomocy w prowadzeniu gospodarstwa Stefan regularnie zatrudniał służbę, zarówno do prac polowych jak i domowych. Ilość służby się zmieniała, w zależności od stanu osobowego własnej rodziny (i jej zdolności do pracy), nie przekraczała jednak nigdy pięciu osób, trzech parobków i dwie służące. Często, jak to było w powszechnym zwyczaju, były to dorastające dzieci krewniaków, które przy okazji uczyły się prowadzenia gospodarstwa na sposób inny niż w rodzinnych domach, nabierały nowych doświadczeń i umiejętności, które w przyszłości z powodzeniem miały stosować w swoich gospodarstwach. System ten był doskonałą szkołą życia dla młodych, zdawał bardzo dobrze egzamin w Strachocinie przez całe wieki.

Nie wiemy jakie imię nosiła żona Stefana. Musiała umrzeć wcześniej od męża, nie ma jej w „Księdze zgonów” rozpoczynającej się w 1753 r. Nie wiadomo ile dzieci miał Stefan, żadne informacje na ten temat nie przechowały się w rodzinie, pewne jest tylko, że miał dwu synów, którzy dożyli wieku dojrzałego i doczekali się potomków, Stanisława i Kazimierza. Stanisław był starszy od Kazimierza. Wskazuje na to wiek synów Kazimierza, Franciszka i Ignacego, których śluby są już odnotowane w „Księdze” (odpowiednio w roku 1765 i 1781), podczas gdy śluby synów Stanisława musiały odbyć się zdecydowanie wcześniej, przed 1753 rokiem. Ciekawy jest dobór imion dla synów przez Stefana. Zdecydowanie się różnią od imion ich rówieśników we wsi, gdzie pełno jest Michałów, Maciejów, Wawrzyńców, Szymonów, Sebastianów i innych tego typu imion, bardzo chrześcijańskich, często są to imiona apostołów czy pierwszych męczenników chrześcijańskich. Synowie Stefana noszą imiona bardzo polskie, słowiańskie, Stanisław to patron Polski, Kazimierz to patron Litwy (!). Czyżby to było pośrednim potwierdzeniem pochodzenia Piotrowskich od tatarsko-litewskich przodków? Może przez dobór super-polskich imion Stefan chciał oddalić jakikolwiek cień podejrzeń, że ma coś wspólnego z Tatarami, sprawcami ogromnego nieszczęścia wsi. Już w następnym pokoleniu imiona Piotrowskich będą zupełnie inne. Z kolei imiona, Stanisław i Kazimierz, będą coraz częściej występować w Strachocinie wśród innych rodzin, zapewne jako naśladownictwo Piotrowskich.

Nie wykluczone, że Stefan miał także innych synów, którzy zmarli w dzieciństwie lub młodości, nie osiągając wieku dojrzałego. Nie wiemy, czy Katarzyna, która wyszła za mąż za Józefa Radwańskiego, była córką Stefana (może to córka Stanisława), ale Stefan mógł mieć córki, które wyszły za mąż i zmieniły nazwisko, nie pozostawiając „śladów” w „Księdze Metrykalnej”. Jest to bardzo prawdopodobne, przeciętna ilość dzieci w rodzinach wynosiła 5 – 8, a niejednokrotnie było ich ponad 10. Katarzyna zostawiła „ślad” bo była najmłodsza.

Wszystkie powyższe, najwcześniejsze, udokumentowane dane dotyczące Piotrowskich pochodzą, przede wszystkim, z parafialnej „Księgi Metrykalnej” (założonej w 1753 roku), gdzie zapisów dokonywano jedynie przy okazji urodzin, ślubów i zgonów. Najwięcej informacji przynoszą zapisy urodzin, oprócz imienia i nazwiska dziecka są imiona rodziców (niestety, bez nazwiska rodowego matki) i imiona i nazwiska rodziców chrzestnych. Najmniej informacji podają zapisy zgonów, jedynie imię i nazwisko zmarłego i jego wiek (nie zawsze). Dlatego bardzo trudno odtworzyć powiązania pomiędzy występującymi w „Księdze” przedstawicielami rodu Piotrowskich. Niestety, przekazy i legendy rodzinne nie zawierają zbyt wielu informacji na temat szczegółów życia rodzinnego Piotrowskich z tych odległych czasów. W pamięci potomnych zachowały się tylko bardzo ogólne wiadomości, bardziej oddające nastrój epoki niż zawiłości rodzinnej genealogii.

Jeżeli chodzi o starszego syna Stefana, Stanisława, jest on w „Księdze Metrykalnej” wymieniony jedynie jako świadek na ślubach w 1760 roku (jego dzieci urodziły się na długo przed 1753 rokiem, rokiem rozpoczęcia zapisów w „Księdze”). Należy zaznaczyć, że w latach 50-tych i 60-tych XVIII wieku jako świadków na ślubie wpisywano kilka osób (byli to prawie zawsze mężczyźni), bardzo często były to te same osoby, nieledwie „etatowi” świadkowie, na ślubach zupełnie obcych sobie osób. Najczęściej powtarzający się świadkowie to Michał Błażejowski i Andrzej, Michał i Sebastian Radwańscy, a pod koniec tego okresu Józef Wroblowski, strachocki organista. Z Piotrowskich najczęściej jako świadek występował Kazimierz - 14 razy, a należy zaznaczyć, że ślubów było zaledwie ok. 4 rocznie. Prawdopodobnie funkcja świadka była wyrazem uznania i szacunku, przynajmniej ze strony księdza, bo to on dokonywał wpisu do „Księgi”. Ale być może konsultował się także z parą „młodych” (raczej z ich rodzicami, znając realia epoki). Dlatego byli to zapewne bogatsi gospodarze, w starszym lub, co najmniej, średnim wieku. Stanisław Piotrowski musiał takim być. Zagadką pozostaje dlaczego Stanisław wystąpił jako świadek jedynie w 1760 roku (wszystkie cztery przypadki w tym roku!), może później zachorował, a może stracił „względy” u proboszcza, księdza Dutkiewicza? Z analizy wieku synów i wnuków Stanisława można określić, w sposób bardzo niedokładny, datę jego urodzenia na ok. 1700 rok, tak więc w 1760 roku miał 60 lat, był ojcem i dziadkiem dla licznej rodziny, bogatym gospodarzem, doskonale się nadawał na „etatowego” świadka na ślubach.

Nie zachowały się żadne informacje w rodzinach Piotrowskich na temat żony Stanisława. Z częstych kontaktów w okresie późniejszym Piotrowskich z Cecułami, można się tylko domyślać, że była to Ceculanka. Cecułowie to stary strachocki ród, jeden z liczniejszych we wsi, jego przedstawiciele do dzisiaj żyją w Strachocinie. W połowie XVIII wieku we wsi mieszkało już 7 rodzin noszących to nazwisko, były to rodziny Franciszka, Szymona, Błażeja, Kazimierza, Jakuba, Stefana i Jana. Imiona Kazimierz i Stefan w jakimś stopniu potwierdzają kontakty Piotrowskich z Cecułami, są one charakterystyczne dla Piotrowskich w Strachocinie na przełomie XVII i XVIII wieku. Cecułowie byli w jakiś sposób powiązani z Błażejowskimi. Świadczyć o tym mogą niektóre zapisy w parafialnej „Księdze metrykalnej”. W zapisie ślubu Wojciecha Galanta z 14 listopada 1777 roku jego żona widnieje jako Marianna Błażejowszczanka. W zapisie chrztu ich syna, Macieja Franciszka urodzonego 2 lutego 1790 r. widnieje także jako Błażejowszczanka (dla wcześniejszych lat brakuje w zachowanej „Księdze” kilku kart). Przy wpisach chrztów kolejnej trójki dzieci: Katarzyny (ur. 31.08.1793 r.), Michała (ur. 6.09.1799 r.) i Franciszka (ur. 22.09.1803 r.), jako matka widnieje Marianna Ceculonka. Dla ostatniej dwójki dzieci: Stanisława (ur. 6.03.1813r.) i Pawła (ur. 1.01.1816 r.), ponownie wpisano jako matkę Mariannę Błażejowszczankę. Z pewnością chodzi o to samo małżeństwo, zgadza się zarówno imię i nazwisko ojca (Wojciech Galant), numer domu, w którym rodziły się dzieci (nr 41) i powtarzające się nazwiska rodziców chrzestnych. Innym tego typu przykładem mogą być zapisy dotyczące kolejnych chrztów dzieci Szymona i Katarzyny. Przy ich narodzinach ojciec wpisany jest raz jako Błażejowski (w latach 1753, 62, 65 i 68), innym razem jako Cecuła (w latach 1757 i 72). Prawdopodobnie chodzi tu o to samo małżeństwo. Być może jest to sprawa jedynie indywidualna tych dwóch rodzin, ale nie można wykluczyć i takiej możliwości, że Cecułowie to pierwotnie Błażejowscy. Przy dużej ilości Błażejowskich część z nich zmieniła nazwisko na Cecuła (może to był przydomek Błażejowskich i część z nich posługiwała się nim na co dzień, zamiast nazwiska), albo raczej księża prowadzący zapisy metrykalne to zrobili. Przypadki takich zmian zdarzały się w Strachocinie. Jeżeli tak było, musiało się stać wcześniej, najpóźniej na początku XVIII w. Cecułowie należeli do najbogatszych rodów we wsi, z pannami Ceculankami chętnie żenili się przedstawiciele strachockiej „szlachty”, szczególnie Piotrowscy i Radwańscy. Stefan zapewne był zadowolony, że ożenił syna z przedstawicielką bogatej rodziny. Żona wniosła Stanisławowi bogaty posag.

Stanisław z żoną po ślubie początkowo zamieszkał razem z ojcem Stefanem pod jednym dachem, wspólnie z całą rodziną pracując na gospodarstwie. Po kolei przychodziły na świat dzieci. Niestety, nic bliżej nie wiemy na ten temat. Z późniejszych stosunków własnościowych i zapisów urodzeń ich dzieci możemy tylko, bardzo nieprecyzyjnie, określić ich wiek. Prawdopodobnie najstarszym synem Stanisława był Józef, urodzony ok. 1720 roku. Kolejnymi byli prawdopodobnie: Michał (ur. ok. 1725 r.), Wojciech (ur. ok. 1727 r.), Szymon (ur. ok. 1730 r.) i Stefan (ur. ok. 1740 r.). Bardzo możliwe, że Stanisław miał także syna Antoniego (ur. ok. 1730 r.), ale to nie jest pewne. Poza synami Stefan miał co najmniej dwie córki, Katarzynę i Zofię.

Z biegiem czasu Stanisław zbudował przy pomocy ojca dom dla własnej rodziny. Stanął on w zachodniej części ojcowskiej działki, w miejscu gdzie stały kolejne domy Piotrowskich noszące po 1780 roku numer 44 (w latach 20-tych XX wieku dom nr 44 przeszedł w ręce Mazurów, kiedy to Marianna Piotrowska wyszła za mąż za Jana Mazura). Był to dom bardzo tradycyjny, obszerny, z kilkoma pomieszczeniami mieszkalnymi („komorami”) dla rodziny i służby, mieszczący pod jednym dachem także część inwentarską. Stefan wydzielił dla Stanisława gospodarstwo w zachodniej części działki, początkowo zapewne niezbyt duże, dopiero pod koniec życia Stefana nastąpiła docelowa regulacja spraw spadowych i gospodarstwo Stanisława objęło prawie całą część ojcowskiego gospodarstwa leżącą na lewym brzegu Potoku Kiszkowego. Według tradycji rodzinnej (bardzo skąpej) Stanisław był człowiekiem bardzo poważnym, mało towarzyskim, raczej nie udzielającym się publicznie. Jak wspomniano, był zaledwie 4 razy świadkiem na ślubach. Zaledwie raz jest wymieniony w „Księdze Metrykalnej” jako ojciec chrzestny (Jana Mormola, syna Sebastiana i Barbary z Piotrowskich), a i to nie jest pewne czy to nie pomyłka. Było to w roku 1771, Stanisław miałby wtedy ok. 71 lat, być może chodzi tu o Stefana, najmłodszego syna Stanisława, tyle że ksiądz pomylił imiona. Może jednak ojciec awaryjnie, w stanie wyższej konieczności, zastąpił w ostatniej chwili syna.

Sprawa z Kazimierzem, młodszym synem Stefana, wygląda trochę inaczej, jeżeli chodzi o szczegółowe zapisy w „Księdze Metrykalnej”. Jest on wymieniony jako ojciec Ignacego Piotrowskiego przy zapisie jego ślubu w dniu 28.01.1781 r. Biorąc pod uwagę tę datę i inne dane (np. rolę świadka na ślubach) można, zresztą bardzo niedokładnie, określić datę urodzenia Kazimierza na rok 1710.

Żoną Kazimierza, została Konstancja. Pochodziła ona prawdopodobnie z rodziny Kucharskich. Świadczyć o tym może fakt „trzymania do chrztu” przez Konstancję wszystkich dzieci Michała Kucharskiego (ur. w 1729 roku, zm. 22.10.1759r.) i Marianny (ur. w 1759 roku, zm. 14.07.1759r.), to jest: Sebastiana (ur. 10.01.1753r.), Wojciecha (ur. 18.04.1756r.) i Jakuba Ignacego Jana (ur. 13.07.1759r.). Bardzo możliwe, że po śmierci rodziców chrześniaków (Marianna Kucharska zmarła po porodzie Jakuba, Michał wkrótce potem), Konstancja zaopiekowała się małymi sierotami. Michał Kucharski był zapewne młodszym bratem Konstancji. Konstancja była dużo młodsza od Kazimierza. Jeszcze w 1774 roku była matką chrzestną, tak więc musiała się urodzić nie wcześniej jak w 1720 roku (raczej nie zapraszano na matki chrzestne starszych kobiet, przecież miały wychowywać chrześniaków w wypadku śmierci naturalnych rodziców). Kazimierz i Konstancja mieli co najmniej 5 dzieci, dwu synów, Franciszka (ur. ok. 1740 r.) i Ignacego (ur. ok. 1750 r.) oraz trzy córki, Konstancję, Ewę i Mariannę.

Kazimierz był, w przeciwieństwie do swojego starszego brata Stanisława, człowiekiem towarzyskim, mającym szerokie kontakty, otwartym na sprawy publiczne. W ciągu 18 lat (w latach 1753 - 71) był aż 14 razy świadkiem na ślubach, często zupełnie obcych sobie ludzi. A trzeba zaznaczyć, że, jak już wspomniano, rocznie bywało zaledwie ok. 4 śluby we wsi. Prawdopodobnie „dobrym duchem” Kazimierza była żona Konstancja, osoba bardzo towarzyska, kontaktowa, lubiana w rodzinie i we wsi. Konstancja za swojego życia była aż 9 razy matką chrzestną, nie tylko u najbliższej rodziny, ale także u znanych rodzin w Strachocinie, Cecułów, Lisowskich, Ginalskich. W 1764 roku była matką chrzestną Franciszki Krzemińskiej z Kostarowiec, ojcem chrzestnym razem z nią był „szlachetny” (nobilis) Józef Latyński, administrator Kostarowiec. To świadczy o wysokim statusie Konstancji (i Kazimierza) we wsi i parafii.

Kazimierz z biegiem czasu, przy pomocy ojca, także wybudował samodzielny dom dla swojej rodziny. Dom ten po 1780 roku nosił nr 46. Położony był po prawej stronie Potoku Kiszkowego, na zboczu wyniosłego wzgórza, mniej więcej na wprost domu Stefana. W latach 30-tych XIX wieku dom ten przeszedł w ręce Cecułów-Carów (kiedy Marianna Piotrowska wyszła za mąż za Tomasza Cecułę). Nie wiadomo dlaczego obydwaj synowie opuścili dom Stefana? Być może ze Stefanem pozostał jakiś syn, który zmarł bezdzietnie i nie ma żadnego śladu po nim w „Księdze” (ani w pamięci rodzinnej). Z biegiem czasu w starym domu Stefana zamieszkała Magdalena Radwańska, córka Katarzyny, wnuczka Stanisława, która wyszła za mąż za Wawrzyńca Kiszkę-Rogowskiego i dom przeszedł w posiadanie Kiszków.

Życie codzienne rodzin Stanisława i Kazimierza niewiele różniło się od życia rodziny ich ojca Stefana. Strachocina, tak jak cała Polska, odczuwała skutki ogromnego spustoszenia w wyniku Wojny Północnej i klęsk, które po niej przyszły. Nie zmieniły się zasadniczo metody uprawy roli, nie wprowadzano nowych upraw. Wszędzie królował, jak przez wieki, system „trójpolówki”. Ciągle hodowano mało bydła. O jakimś znaczniejszym postępie trudno mówić. W przypadku synów Stefana można nawet mówić o pewnym regresie. Ich gospodarstwa były dwa razy mniejsze niż gospodarstwo ojca, a obciążenia z różnych tytułów były niewiele mniejsze. Jednak na tle pozostałych mieszkańców wsi Piotrowscy prezentowali się nieźle. Tym lepiej, że byli dobrymi gospodarzami, sumiennymi w pracy, oszczędnymi. Jednym z powodów, może nie najważniejszym, ale godnym odnotowania, był fakt, że ominęła ich prawdziwa klęska jaką była plaga pijaństwa. Pijaństwo na wsi polskiej w tym okresie osiągnęło apokaliptyczny rozmiar. Przykład szedł „z góry”. Były to przecież słynne „czasy saskie”, o których powszechnie mówiono: „Za króla Sasa, jedz, pij i popuszczaj pasa”. Ucztowali, obżerając się i pijąc, magnaci, ucztowała szlachta po dworach, robili to także mieszkańcy wsi. W tym wypadku gorzej było z jedzeniem, ale piwa i gorzałki nigdy nie brakowało. Pędzili ją właściciele i dzierżawcy wsi i sprzedawali za pośrednictwem Żydów-karczmarzy mieszkańcom, korzystając z tzw. prawa propinacji („przymusu trunkowego”, monopolu na sprzedaż alkoholi). Dochody ze sprzedaży wódki stanowiły znaczną część całkowitych dochodów właścicieli folwarków. Przy trudnościach ze zbytem zboża (eksport zboża z Polski w XVIII wieku praktycznie się załamał) przerobienie go na alkohol i sprzedanie mieszkańcom wsi było najprostszym rozwiązaniem problemu. Łatwość dostępu do alkoholu powodowała, że pili „na umór” wszyscy, nie tylko mężczyźni. Ogólnie przyjęta była zasada, że picie wódki jest nieodzowne przy ciężkiej pracy na roli w surowym, polskim klimacie. Nie pomagały gorące apele księży z ambony czy zakładanie towarzystw trzeźwości. Nie inaczej było w Strachocinie. Postawa Piotrowskich w tej sprawie mocno kontrastowała z otoczeniem. Zarówno Stefan, jak i jego synowie, według tradycji rodzinnej, pili mało, nawet Kazimierz, który był bardzo towarzyski i wesoły. Czyżby był to kolejny ślad ich tatarskiego pochodzenia? Być może, innym takim śladem była ogromna religijność Piotrowskich. Jej pamięć była także przechowywana z pokolenia na pokolenie. Nie wykluczone, że początkiem tej głębokiej religijności była neoficka żarliwość przodka, ojca Stefana. Później, w następnych pokoleniach Piotrowskich, było już gorzej, Piotrowscy najczęściej z dystansem podchodzili do wszelkich form kultu religijnego.

Jak już wspomniano, Stanisław i Kazimierz byli dobrymi gospodarzami. Mimo wyjątkowo trudnych czasów, w których przyszło im żyć, potrafili utrzymać poziom życia ich rodzin. Dzięki ich pracowitości, solidności, przysłowiowym gospodarskim podejściu do wszystkiego, wzrastała ich pozycja we wsi, pośrednim dowodem na to były małżeństwa kolejnych ich synów, małżeństwa z pannami z najlepszych strachockich rodzin.

Nie wiadomo kiedy zmarli Stanisław i Kazimierz oraz ich żony, nic nie mówi o tym rodzinna tradycja. Musiało się to stać po 1780 roku, nie ma wzmianki o ich śmierci w istniejącej „Księdze Zgonów” zawierającej zapisy do tego roku. Ale przed rokiem 1790, bo nie widnieją w austriackim rejestrze z roku 1790 jako właściciele gospodarstw. Tak więc musieli być świadkami upadku Polski i włączenia ich rodzinnej wsi do państwa Habsburgów. Zapewne dla nich, ludzi starych, było to ogromnie smutne przeżycie. Żony także zmarły po 1780 roku, bo nie ma zapisu o ich śmierci przed 1780 rokiem w najstarszej „Księdze metrykalnej”, a „Księga pogrzebów” dla okresu po 1780 nie zachowała się.

 

 

ZE SPORTU

Piłkarze Górnika Strachocina, grający w lidze okręgowej w tym sezonie (V lidze) spisują się nie najlepiej, ale nie powinni być zagrożeni spadkiem do niższej klasy rozgrywkowej. Na 7 kolejek przed końcem sezonu w 23 meczach zgromadzili 26 punktów. Inne drużyny z końca tabeli spisują się jeszcze gorzej, w tym najbliższy sąsiad Zgoda Zarszyn i „miejska” drużyna Bieszczady Ustrzyki Dln. W tej lidze zdecydowanie prowadzi drużyna Czarnych Jasło, zeszłoroczny „spadkowicz” z IV ligi.

Najlepsza drużyna piłkarska Podkarpacia, Karpaty Krosno, występująca w grupie lubelsko-podkarpackiej III ligi, spisuje się w tym sezonie nieźle, ale szans na awans do II ligi nie ma. Na cztery kolejki przed końcem sezonu 2015/16 zajmuje 5 miejsce tracąc do prowadzącego lubelskiego Motoru 16 punktów.

Jedyna drużyna piłkarska reprezentująca w rozgrywkach Sanok, Ekoball Sanok, zdecydowanie prowadzi w A klasie i za rok powinna zameldować się w lidze okręgowej (V lidze). W przyszłym roku możemy się spodziewać meczów Strachocina – Sanok!

Drużyna hokejowa Ciarko Stali Sanok mimo złych prognoz na ten sezon pozostała jednak w ścisłej czołówce krajowej. Po sezonie zasadniczym mistrzostw Polski sezonu 2015/16 zajęła 5 miejsce. W ćwierćfinale play-off pokonała drużynę JKH GKS Jastrzębie. W półfinale uległa jednak drużynie Cracovii w stosunku zwycięstw 3:4. W walce o trzecie miejsce Sanoczanie przegrali z Podhalem Nowy Targ w stosunku zwycięstw 1:2 i zajęli ostatecznie czwarte miejsce. Mistrzem Polski sezonu 2015/16 została drużyna Comarch Cracovia wygrywając z GKS Tychy w stosunku zwycięstw 4:3. Comarch Cracovia zdobyła także w grudniu Puchar Polski 2015 pokonując w finale Podhale Nowy Targ. Także juniorom Ciarko Sanok nie udało się obronić mistrzowskiego tytułu sprzed roku.

Doskonale spisali się w tym sezonie koszykarze krośnieńskiej drużyny występującej pod nazwą Miasto Szkła Krosno. W sezonie zasadniczym zdecydowanie wyprzedzili rywali, a w wielkim finale play-off pokonali Legię Warszawa 88:78. Najlepszymi zawodnikami w tym meczu byli Małgorzaciak, który zdobył 15 pkt., Wyka – 12 pkt. i 11 zbiórek, Baran - 11 pkt. i Oczkowicz – 11pkt. Jest to historyczne zwycięstwo koszykarzy krośnieńskich, po raz pierwszy wygrali rywalizację I ligi i awansowali do zawodowej ligi TBL.

Siatkarze TSV Cell Fast Sanok, grający w 6 grupie II ligi, w pięknym stylu wygrali sezon zasadniczy sezonu 2015/16 (w tej samej grupie drużyna PWSZ Karpaty Krosno zajęły 5 miejsce) i rywalizację o prawo gry w eliminacjach do I ligi. Grupę półfinałową sanoccy siatkarze wygrali odnosząc komplet zwycięstw. W turnieju finałowym eliminacji zajęli jedno z dwóch miejsc dających awans do I ligi. Jest to największy sukces w historii sanockiej siatkówki.

Żużlowcy Krośnieńskiego Stowarzyszenia Motorowego występują w tym sezonie na zapleczu ekstraklasy w połączonej I i II lidze. Niestety, mimo pewnych wzmocnień (do drużyny przybył m.in. dobry żużlowiec Mirosław Jabłoński) zespół na razie spisuje się słabo, po 8 kolejkach zajmuje ostatnie miejsce.

W Krośnie odbyły się w dniach 29.04 – 3.05.2016 r. XXXII Balonowe Mistrzostwa Polski. Mistrzem Polski został Jakub Bauta z Areoklubu Leszczyńskiego.

 

 

ODESZLI OD NAS

Józef Piotrowski „spod Mogiły” z Sanoka

14 lutego 2016 r. zmarł w Sanoku Józef Piotrowski „spod Mogiły, syn Tomasza i Pauliny z Radwańskich. Został pochowany na starym cmentarzu w Sanoku. Józef urodził się 19 marca 1931 r. w Strachocinie. Był członkiem Zarządu naszego Stowarzyszenia, pełnił funkcję Skarbnika. Więcej o zmarłym piszemy na stronach 2 - 7.

Bolesław Berbeć-Piotrowski z Sanoczka k/Sanoka

14 kwietnia 2016 r. zmarł w Sanoku w wieku 92 lat Bolesław Roman Berbeć-Piotrowski, syn Józefa i Weroniki z Surowiaków.

Bolesław urodził się 20 marca 1924 r. w Strachocinie. 6-klasową szkołę podstawową ukończył w rodzinnej wsi, 7-mą klasę, wieńczącą edukację stopnia podstawowego, w sąsiednim Jaćmierzu. W latach 1939 – 45, w okresie okupacji niemieckiej, nie miał możliwości dalszej nauki. Pomagał ojcu w pracy na gospodarstwie. Po zakończeniu wojny podjął naukę w Szkole Naftowej przy Fabryce Maszyn i Narzędzi Wiertniczych w Gliniku Mariampolskim koło Gorlic (dzisiaj dzielnicy Gorlic), w trakcie jego nauki przemianowanej na Technikum Mechaniczne.
Po ukończeniu szkoły i uzyskaniu dyplomu technika mechanika został skierowany nakazem pracy do nowo organizującego się Kopalnictwa Naftowego w Ustrzykach Dolnych. Rejon Ustrzyk Dolnych dopiero w 1951 roku powrócił do Polski po wymianie granicznej z ZSRR (za rejon Ustrzyk Polska oddała rejon Sokala na Lubelszczyźnie, z pokładami węgla). Mimo młodego wieku Bolesław szybko awansował, wkrótce został kierownikiem warsztatów mechanicznych Kopalnictwa, zarazem ich organizatorem. Początkowe warunki pobytu na tamtym terenie były prawdziwie spartańskie, ale młodego technika, przyzwyczajonego do ciężkiej pracy od najmłodszych lat, nie przerażały. Doskonale dawał sobie radę, był dobrym fachowcem, sprawnym organizatorem i lubianym przez pracowników przełożonym. Często udzielał porad technicznych starszym pracownikom, chętnie szkolił młodszych.
W Ustrzykach poznał swoją przyszłą żonę, Zofię Czekańską, córkę Władysława Czekańskiego i Heleny ze Staroniów, nauczycielkę miejscowej szkoły. Wkrótce postanowili iść przez życie razem i wzięli ślub. Nie zdecydowali się jednak na budowę domu w Ustrzykach, postanowili powrócić bliżej rodzinnych stron Bolesława, do Sanoczka koło Sanoka. Po wybudowaniu domu w Sanoczku Bolesław przeniósł się do Kopalnictwa Naftowego w Sanoku. Jako doświadczony fachowiec został w nowej firmie doceniony i objął także funkcję kierownika warsztatów mechanicznych, tym razem w Sanoku-Dąbrówce. Kopalnictwu Naftowemu pozostał wierny aż do emerytury.
W małżeństwie z Zofią doczekał się dwóch synów, Jerzego (ur. 1.07.1959 r.) i Janusza (ur. 11.10.1963 r.), pięciorga wnuków (Anny, Wojciecha, Joanny Jakuba i Michała) i pięciu prawnuków. Został pochowany na cmentarzu przykościelnym w Sanoku-Dąbrówce. W pogrzebie wzięło udział wielu członków rodziny Piotrowskich, rodem ze Strachociny.

 

 

LISTY OD CZYTELNIKÓW

Od pani Agaty Julii Kozieradzkiej z Nowosielec k. Sanoka otrzymaliśmy przed 11 listopada sympatyczne zaproszenie na uroczystości Święta Niepodległości. Niestety, nie mogliśmy skorzystać z zaproszenia, ale bardzo za nie dziękujemy. Pani Agata opowiedziała o swoim pobycie na Wybrzeżu, m.in. o odwiedzinach u sanockich rodaków, których losy życiowe rzuciły nad morze. Jest ich nad morzem wielu, tworzą zamiejscowe Koło Towarzystwa Przyjaciół Sanoka i Ziemi Sanockiej. Jednym z najaktywniejszych członków Koła jest Tadeusz Stanisław Błaszczycha-Piotrowski, członek naszego Stowarzyszenia.

Otrzymaliśmy też list od Marka Niedostojnego, domniemanego potomka Franciszka Frynia Piotrowskiego ze Strachociny i Anny z Winnickich. Pan Marek dziękuje za ostatni numer „Sztafety” i informuje o swoich dalszych poszukiwaniach genealogicznych. Napiszemy o nich szerzej w następnym numerze „Sztafety”. Dziękujemy panie Marku, trzymamy kciuki za powodzenie przy dalszych poszukiwaniach.

Od Maryli Sołtysik, wnuczki Marii z Piotrowskich „z Kowalówki” otrzymaliśmy sympatyczne życzenia świąteczne (Bożenarodzeniowe) i pozdrowienia z Sanoka, a także słowa poparcia dla pomysłu wydawania „Sztafety pokoleń”. Pani Marylu, bardzo dziękujemy, szczególnie za „słowa poparcia”.

Od proboszcza Zarszyna (parafii leżącej od wieków najbliżej Strachociny), ks. Antoniego Obłozy, otrzymaliśmy list (z 22 lutego 2016 r.) w odpowiedzi na zapytanie o zapisy w parafialnej Księdze Metrykalnej dotyczące Strachoczan w okresie sprzed 1753 roku (roku założenia Księgi Metrykalnej w parafii Strachocina). Ksiądz proboszcz informuje w nim, że najstarsze zapisy w parafii Zarszyn są nawet późniejsze niż w parafii Strachocina, pierwsze zapisy w zarszyńskiej Księdze Urodzeń pochodzą z 1786 r. Ksiądz proboszcz radzi aby pytać w parafii Jaćmierz lub w Sanoku, ewentualnie szukać w archiwach państwowych.

15 lutego otrzymaliśmy telefon od Alicji Dziuban z Sanoka, córki Michaliny z Błaszczychów-Piotrowskich Nebesio. Pani Alicja przekazała nam najnowsze wiadomości genealogiczne w rodzinie (patrz – NOWINY GENEALOGICZNE) a także wiele ciekawych informacji o rodzinie (m.in. o jej babci, żonie Józefa Błaszczychy-Piotrowskiego, Franciszce, też z domu Dziuban). Przesłała także pozdrowienia i życzenia dalszej owocnej pracy dla „redakcji” „Sztafety”. Pani Alicjo - dziękujemy za sympatyczne życzenia.

Od Marka Piotrowskiego z Krakowa otrzymaliśmy drogą mailową wiele informacji do naszego wspomnienia (strony 2 – 7) o jego Ojcu, śp. Józefie Piotrowskim „spod Mogiły” z Sanoka. Źródłem tych informacji był nie tylko Marek, ale także inni członkowie rodziny, w tym mama Marka, pani Irena, wdowa po zmarłym. Dziękujemy za te informacje. Przekazujemy całej rodzinie Piotrowskich „spod Mogiły” wyrazy współczucia, Przekazujemy także prośbę syna do wszystkich, którzy znali Józefa – „Wspomnijcie Go czasem w swoich myślach”.

 

NOWINY GENEALOGICZNE

21 kwietnia 2015 r. urodził się w Bytomiu na Śląsku Leon Ćwiąkała, syn Marka i Beaty Ćwiąkałów, prawnuk Marianny (Marcjanny) z Giyrów-Piotrowskich. Dziadkiem małego Leona jest Zygmunt Ćwiąkała, nasz sportowiec-seniora, o którego sukcesach sportowych (w tenisie i narciarstwie) wśród old-boyów piszemy często w „Sztafecie”.

18 lipca 2015 r. odbył się w Sanoku ślub Katarzyny Dziuban, córki Alicji i Jerzego Dziubanów, wnuczki Michaliny z Błaszczychów-Piotrowskich Nebesio, z Michałem Królem (ur. 6.03.1986 r.). Katarzyna i Michał ukończyli elitarną Szkołę Główną Handlową w Warszawie, pracują i mieszkają w Warszawie. Kasia występuje w Zespole Pieśni i Tańca SGH, jest jedną z solistek.

14 września 2015 r. w USA urodziła się Alice Anza Grimmer, córka Ellyn Marie ze Swembów i Chrisa Grimmer, praprawnuczka Kazimierza Błaszczychy-Piotrowskiego. Alice ma starszego brata Reid’a, urodzonego w 2013 roku.

19 lutego 2016 r. urodziła się Hanna Łucja Dziuban, córka Wojciecha i Moniki, z domu Golonka, Dziubanów, prawnuczka Michaliny z Błaszczychów-Piotrowskich Nebesio. Mała Hania ma dwie starsze siostry – Agnieszkę (ur. 2003 r.) i Ewelinę (ur. 2008 r.). Rodzina Dziubanów mieszka w Warszawie.

29 czerwca 2013 r. związek małżeński zawarli Ewelina Fryń-Piotrowska z Piotrem Zającem. Ewelina, ur. w 1985 r. jest córką Danuty z Dufratów i Janusza, wnuczką Stanisława Frynia-Piotrowskiego. Informację o ślubie Eweliny otrzymaliśmy dopiero w tym roku, o mężu Eweliny, Piotrze nic bliżej nie wiemy. Poniżej „drzewko” genealogiczne potomków Stanisława Frynia-Piotrowskiego ze Strachociny.

 

 

ROZMAITOŚCI

1. Minęło dziesięć lat

– Władysław Błaszczycha-Piotrowski

W 2005 roku ujrzało światło dzienne opracowanie ochrzczone trochę przydługim tytułem „Piotrowscy ze Strachociny w Ziemi Sanockiej – Genealogia rodu i zarys najdawniejszych dziejów”. Była to prawdopodobnie pierwsza na przestrzeni dziejów próba spisania historii wielkiej rodziny potomków Stefana Piotrowskiego ze Strachociny, naszego pierwszego, historycznie poświadczonego, antenata. Inicjatorami powstania tego opracowania byli Zbigniew i Józef Piotrowscy Frynie, a za początek przedsięwzięcia można uznać dyskusję na Zjeździe Fryniów-Piotrowskich w 2002 roku na temat spisania historii wszystkich Piotrowskich ze Strachociny, na wzór istniejącej już „Historii Błaszczychów”. „Historia Błaszczychów”, której ostateczna wersja, opracowana na podstawie wcześniejszych „prób” przez nasz „zespół redakcyjny” w składzie: Władysław i Tadeusz Błaszczychy-Piotrowscy, ukazała się w 2001 roku. Znalazła ona na tyle uznania u Fryniów, że zostaliśmy zobligowani do opracowania podobnej historii dla wszystkich potomków Stefana. Z pewnymi wahaniami podjęliśmy się tej próby. Oczywiście, pod warunkiem pomocy ze strony przedstawicieli innych „klanów” Piotrowskich ze Strachociny. Początki były trudne, ale z biegiem czasu udało się dotrzeć prawie do wszystkich „klanów”. Okazało się jednak, że ilość zebranego materiału była daleka od naszych oczekiwań. W ogromnej większości składał się on z suchej wyliczanki powiązań genealogicznych, zresztą głównie pochodzących z parafialnych „Ksiąg Metrykalnych”. Opisów wydarzeń, osób i relacji między nimi, opisów zwyczajów, było w nim jak na lekarstwo. Dlatego nie odważyliśmy się nazwać naszego opracowania „Historią”, daliśmy mu tytuł „Genealogii”, zostawiając tytuł „historia” na lepszą przyszłość. Potraktowaliśmy nasze opracowanie jako wstępne, czysto robocze, jako zachętę do dalszych poszukiwań wiadomości z przeszłości, aby w przyszłości można było opracować zdecydowanie obszerniejszą i kompletniejszą „historię”.

„Genealogia” jest dziełem zbiorowym, materiałów do niej dostarczyli przedstawiciele prawie wszystkich „klanów” Piotrowskich ze Strachociny. Warto wymienić osoby, które dostarczyły najwięcej informacji do „Genealogii” i wniosły największy wkład w jej powstanie.

Byli to:
- Ks. prałat Kazimierz Piotrowski „z Kowalówki”, który dostarczył informacji na temat Piotrowskich „z Kowalówki”, a także dzięki jego pomocy udało się nam dotrzeć do zachowanych „Ksiąg Metrykalnych” parafii Strachocina, począwszy od 1753 aż do 1947 roku. Prawdopodobnie wszystkie wcześniejsze zostały spalone podczas najazdu tatarskiego w 1624 r. razem z kościołem, plebanią i księdzem proboszczem Maystrogą. O ile w ogóle były – obowiązek prowadzenia „Ksiąg Metrykalnych” w parafiach katolickich wprowadził dopiero sobór trydencki (1545 – 1563), wcześniej „Księgi” prowadzono tylko w niektórych parafiach, większych, ważniejszych (np. przy katedrach). Należy dodać, że postanowienia soboru wprowadzane były w parafiach powoli, z dużymi opóźnieniami, szczególnie w takich krajach peryferyjnych jak Polska,

- Ś.p. Stanisław Berbeć-Piotrowski, wówczas senior Piotrowskich w Strachocinie (rocznik 1918), pasjonat historii Strachociny, główny twórca i opiekun strachockiej Izby Pamięci. Stanisław był najstarszym wiekowo współautorem naszego opracowania, dostarczył mnóstwo informacji o różnych gałęziach Piotrowskich, nie tylko o Berbeciach, m.in. o Wołaczach-Piotrowskich, o których praktycznie we wsi już nie pamiętano. Poza tym Stanisław służył swoją ogromną wiedzą historyczną na temat Strachociny okresu międzywojennego i powojennego,

- Zbigniew Fryń-Piotrowski z Krosna, jak przystało na jednego z inicjatorów „Genealogii”, był prawdziwą kopalnią informacji o najliczniejszym „klanie” Piotrowskich ze Strachociny - Fryniach, a także o okresie okupacji niemieckiej i czasach powojennych w Strachocinie i Sanoku. Zapewne wiele korzystał z podpowiedzi swojego ojca ś.p. Władysława Piotrowskiego z Sanoka (ur. 1908 r.), zapewne wówczas najstarszego żyjącego potomka Stefana. Władysław zmarł w wieku 98 lat, tuż przed I Zjazdem Potomków Stefana Piotrowskiego w 2007 r.,

- Edward Berbeć-Piotrowski z Racławówki pod Rzeszowem, źródło wiadomości o „klanie” Berbeciów ogólnie, a w szczególności o ich linii grabownickiej,

- Bronisław Berbeć-Piotrowski, źródło wiadomości o „klanie” Berbeciów, ale także o życiu strachockiej społeczności w II połowie XX w. Bronisław jest od lat mocno zaangażowany w życie wsi.,

- Ś.p. Władysław Piotrowski z Sanoka, główne źródło wiadomości o „klanie” Piotrowskich „spod Stawiska”, a szczególnie o ich linii grabownickiej (z tzw. „Wileńszczyzny”),

- Kazimiera z Piotrowskich Futyma, jedyne właściwie źródło wiadomości o „klanie” „Gorlickich”-Piotrowskich,

- Władysław Giyr-Piotrowski z Sanoka, główne źródło wiadomości o „klanie” Giyrów- Piotrowskich i rodzinach spokrewnionych,

- Kazimiera z Galantów Piotrowska, wdowa po Stanisławie, źródło informacji o „klanie” Piotrowskich „zza potoczka”,

- Ś.p. Józef Piotrowski z Sanoka, główne źródło wiadomości o „klanie” Piotrowskich „spod Mogiły”, a także o współczesnej Strachocinie,

- Helena z „Błażejowskich”-Piotrowskich Cecuła, źródło wiadomości o „klanie” „Błażejowskich”-Piotrowskich i rodzinach spokrewnionych,

- Bolesław Cecuła, mąż Heleny, syn Cecylii z „Kozłowskich”-Piotrowskich, główne źródło o „klanie” „Kozłowskich”-Piotrowskich i rodzinach spokrewnionych,

- Ś.p. Helena z Zacharskich, wdowa po Janie Szumie-Piotrowskim, główne źródło informacji o „klanie” Szumów-Piotrowskich i rodzinach spokrewnionych,

- Tadeusz Winnicki ze Śląska, syn Zofii z Wołaczów-Piotrowskich, który dostarczył może niewiele wiadomości o najstarszych dziejach Wołaczów-Piotrowskich, ale był nieocenionym źródłem wiadomości o Strachocinie lat 40-tych i 50-tych oraz o rodzie Winnickich. Wielu Winnickich ze Strachociny to potomkowie Stefana „po kądzieli”.

Oprócz wymienionych powyżej osób, które wniosły najbardziej znaczący wkład w powstanie „Genealogii”, znalazły się w niej informacje pochodzące od wielu innych potomków Stefana.
Lista ich jest długa, są to m.in.:

Ewa Kania, córka Kazimierza Wołacza-Piotrowskiego, Aniela z Winnickich Kucharska, córka Zofii z Wołaczów-Piotrowskich, Waldemar Berbeć-Piotrowski, syn Stanisława, Grażyna z Berbeciów-Piotrowskich Ostrowska z Grabownicy, ś.p. Janina z Piotrowskich „spod Stawiska” Galant i jej córka, Wioletta Hubiak z Australii, Józef Giyr-Piotrowski, Bogdan Piotrowski „zza potoczka”, Jan Piotrowski „spod Mogiły” z Ustrzyk Dolnych, Marek Piotrowski „spod Mogiły” z Krakowa, Józef Fryń-Piotrowski z Grybowa, Zdzisław Fryń-Piotrowski, Helena z FryniówPiotrowskich Więckowska, Alina z Fryniów-Piotrowskich Mitura, Franciszek z „Błażejowskich”-Piotrowskich z Sanoka, Czesław „Kozłowski”-Piotrowski, Helena z Dobrowolskich, wdowa po Tadeuszu „Kozłowskim”-Piotrowskim, Danuta z „Kozłowskich”-Piotrowskich Zgolak ze Szczecina, Tadeusz Mazur, syn Marianny z Szumów-Piotrowskich, Marian Szum-Piotrowski.

To ciągle nie wszyscy, zapewne wielu „informatorów”, których informacje znalazły się w naszym opracowaniu, zostało pominiętych, szczególnie ci, z którymi prowadziliśmy rozmowy telefonicznie lub bezpośrednie.

Na koniec należy wymienić wśród „źródeł” informacji „Historię Błaszczychów”, która w pewnym sensie była pierwowzorem „Genealogii”. Nie do końca, bo, jak już wspomniałem, nie udało się zebrać na tyle materiału dla ogółu potomków Stefana, aby powielić ten sam „model” opracowania. „Historia Błaszczychów” jest dziełem zbiorowym współczesnych Błaszczychów, ale zawiera tradycję rodzinną sięgającą XVIII wieku, przechowywaną przez pokolenia w rodzinach Piotrowskich „z Kowalówki”, Błaszczychów i Giyrów. Ogromna ilość informacji do niej pochodzi od Pauliny z Giyrów-Piotrowskich (ur. 1892 r.), żony Jana Błaszczychy-Piotrowskiego, która z uporem wtłaczała je w głowy swoich wnuków i wnuczek. Jak pisaliśmy we wstępie do „Historii Błaszczychów”, była ona „kopalnią opowieści (także ploteczek) nie tylko o Błaszczychach i Giyrach, ale także o całej Strachocinie, lubiła godzinami opowiadać (szczególnie przy słabym świetle lampy naftowej, siedząc przy kądzieli) jeżeli miała cierpliwego słuchacza”. Ten krąg słuchaczy to jej synowie, Stanisław i Kazimierz z żonami, oraz wnukowie: Anna, Barbara, Józef, Władysław, Zbigniew, Tadeusz, Marek i Alina, w różnym stopniu „twórcy” „Historii Błaszczychów”. W postaci jednolitego opracowania zebrali je Władysław z Tadeuszem i wydali w postaci książkowej w 2001 r. „Historia” dostarczyła ogromną większość wiadomości do „Genealogii” o „klanie” Błaszczychów i rodzin spokrewnionych. Uzupełnili je potomkowie braci Błażeja, Franciszka i Marcina (także zwyczajowo zwani w rodzinie „Błaszczychami”): Maryla Lisowska z Brzozowa, Stanisława Lewicka, Romuald Sarkady i Stefania Piotrowska, wszyscy troje z Sanoka. Z „Historii Błaszczychów” przeniesiono do „Genealogii” także wiele informacji o Strachocinie i uwag o czasach, w których przyszło żyć potomkom Stefana. Uzupełnione one zostały o informacje uzyskane od innych „współautorów” „Genealogii” w latach 2001 – 2005. W „Genealogii” zamieściliśmy także (w celach „pilotażowych”) część „Wyboru najstarszych dokumentów z archiwum rodzinnego Błaszczychów” z „Historii Błaszczychów”. Niestety, nie mieliśmy takich dokumentów z innych „klanów” potomków Stefana.

Z kontaktów ze „współautorami” wiemy, że podstawowym źródłem informacji uzyskanych od nich do „Genealogii” były przekazy tradycji rodzinnej w poszczególnych rodzinach. Te przekazy są bardzo zróżnicowane, w niektórych rodzinach są bogate i sięgają głęboko w przeszłość, w niektórych, niestety, pamięć rodzinna jest krótka. Przyczyny takiego stanu są różne, często jest to problem wczesnej śmierci starszych członków rodziny, dziadków czy nawet rodziców, w takim przypadku dochodziło do przerwania ciągłości rodzinnej tradycji. Niemniej, trochę informacji w większości rodzin zachowało się, zostały one spisane i przekazane do „Genealogii”.

„Genealogia” w formie książkowej zawiera 978 stron, w tym 862 strony tekstu. Została wydrukowana i skserowana własnoręcznie, w 40-tu egzemplarzach, otrzymali je przede wszystkim najważniejsi współautorzy (zdjęcie książki na sąsiedniej stronie). Opiekun strony internetowej Stowarzyszenia Piotrowskich ze Strachociny, mój brat, Tadeusz S. Błaszczycha-Piotrowski, umieścił ją w zakładce „Piotrowscy” witryny. Adres witryny: http://piotrowscy-ze-strachociny.pl/index.html

Jak już wspomniałem, traktowaliśmy obecną wersję „Genealogii” jako opracowanie wstępne, „pilotażowe”. Zapewne pełne jest pomyłek, błędów i braków. Wydając ją w postaci książkowej mieliśmy nadzieję, że przyczyni się do intensywniejszych poszukiwań historycznych w rodzinach potomków Stefana i gromadzenia materiałów do przyszłościowej „historii”. Po dziesięciu latach można powiedzieć, że nadzieje te nie do końca się spełniły. Ale w jakimś stopniu jednak tak się stało. Pokłosiem „Genealogii” jest w pewnym sensie biuletyn „Sztafeta pokoleń” naszego Stowarzyszenia. W „Sztafecie” zamieszczamy, w miarę systematycznie, nie tylko bieżące informacje genealogiczne, ale także materiały historyczne. Takim były m. in. informacje genealogiczne o Piotrowskich w USA, potomkach Piotra „z Kowalówki” i Heleny z Berbeciów. Także zamieszczane w „Sztafecie” „portrety” strachockich rodów przynoszą informacje o potomkach Stefana „po kądzieli”. Dzięki temu przybywa materiału dla przyszłych autorów solidnej „Historii Piotrowskich ze Strachociny i rodzin spokrewnionych”. Mam nadzieję, że będą to utalentowani historycy z literackim zacięciem, a nie przypadkowi amatorzy, których jedyną zaletą była determinacja w zachowaniu dla przyszłych pokoleń historii rodzinnej. Kończąc ten wspomnieniowy artykulik, apeluję do wszystkich potomków Stefana o ciągłe gromadzenie materiałów aktualnych i poszukiwanie pamiątek historycznych, w tym także dokumentów i zdjęć, i dzielenie się nimi z całą wielką rodziną potomków Stefana Piotrowskiego ze Strachociny poprzez naszą witrynę internetową, w tym także z „redakcją” „Sztafety pokoleń”.

Redaktor „Genealogii”
Władysław H. Błaszczycha-Piotrowski


„Piotrowscy ze Strachociny w Ziemi Sanockiej – Genealogia rodu i zarys najdawniejszych dziejów”
Praca zbiorowa pod redakcją Władysława H. Błaszczychy-Piotrowskiego. Strachocina 2005

 

2. Strachockie rody - Dąbrowscy

Poniższym tekstem kontynuujemy prezentację krótkich „portretów” rodów strachockich, które na przestrzeni wieków wchodziły w relacje małżeńskie z potomkami Stefana Piotrowskiego. Te „portrety” zostały sporządzone na podstawie materiałów zgromadzonych w okresie przygotowywania książki „Piotrowscy ze Strachociny w Ziemi Sanockiej – Genealogia rodu i najdawniejsze dzieje” i nie wykorzystanych w całości w tej książce. W żadnym wypadku nie roszczą sobie pretensji do miana monografii rodów, ale dla zainteresowanych mogą być ciekawe. Tym razem prezentujemy „portret” rodu Dąbrowskich.

Dąbrowscy ze Strachociny

Dąbrowscy to ród strachocki, mieszkający w Strachocinie co najmniej od 250 lat. Przez wieki był niezbyt liczny, ale zawsze cieszący się we wsi powszechnym szacunkiem i uznaniem. Ród Dąbrowskich wydał co najmniej kilka postaci które na trwałe zapisały się w historii wsi. W okresie 250 lat swojej historii w Strachocinie członkowie rodu Dąbrowskich wiele razy wchodzili w związki małżeńskie z Piotrowskimi, stąd bliskie relacje między tymi dwoma rodami. Dzisiaj zarówno Dąbrowskich jak i Piotrowskich w rodzinnej wiosce pozostała jedynie maleńka garstka.

Nazwisko Dąbrowski jest jednym z najpopularniejszych w Polsce, nosi je ok. 93 tysiące osób. Pod względem liczebności wśród nazwisk Dąbrowscy znajdują się na czwartym miejscu w kraju, za Nowakami, Kowalskimi i Wiśniewskimi. W zdecydowanej większości dzisiejsi Dąbrowscy to potomkowie drobnej szlachty zagrodowej. Ale wielu z nich należało kiedyś do szlachty średniozamożnej, a nawet dobijali się do warstwy najbogatszej, magnaterii. Bywali Dąbrowscy wojewodami, kasztelanami, zasiadali w senacie i w Izbie Poselskiej sejmów I Rzeczpospolitej, piastowali najróżniejsze urzędy ziemskie na terenie całego kraju. Najsłynniejszy z Dąbrowskich, gen. Jan Henryk Dąbrowski, wódz polskich legionów we Włoszech i generał napoleoński, wszedł do naszego hymnu narodowego. Inny słynny Dąbrowski, Jarosław, generał, niedoszły wódz Powstania Styczniowego (aresztowany wcześniej przez Rosjan), późniejszy przywódca Komuny Paryskiej, „zaanektowany” po wojnie przez propagandę komunistyczną, został ostatnio zupełnie zapomniany. W każdej popularnej encyklopedii polskiej można znaleźć co najmniej trzydzieści osób noszących nazwisko Dąbrowski.

Dąbrowscy nie pochodzą od jednego przodka – świadczy o tym ilość herbów, którymi się pieczętowali. Znany heraldyk Kasper Niesiecki wymienia aż osiemnaście herbów, którymi pieczętowali się Dąbrowscy (herbu własnego Dąbrowski – z tych pochodził Jan Henryk, Abdank, Dąbrowa, Dołęga, Drogosław, Jastrzębiec, Jelita, Junosza, Korab, Kuszaba, Nałęcz, Ogończyk, Poraj, Radwan, Rawicz, Szeliga, Zabawa, Zagłoba). Współczesny heraldyk Tadeusz Gajl dorzuca do tej liczby kolejne dziewiętnaście (Bawola głowa, Cholewa, Godziemba, Grabie, Hołobok, Korczak, Leliwa, Lew, Lubicz, Nieczuja, Ossorya, Pierzcha, Pobóg, Przerowa, Rola, Sas, Ślepowron, Trzy gwiazdy, Warnia).

Niesiecki uważa, że gniazda rodowe Dąbrowskich to głównie Mazowsze i dzisiejszy region łódzki, ale mieszkali oni także w Wielkopolsce i Małopolsce. Według portalu internetowego Moikrewni dzisiaj Dąbrowscy mieszkają rozproszeni po całej Polsce, najwięcej ich mieszka w Warszawie i okolicy, oraz innych dużych miastach polskich. Stosunkowo dużo mieszka ich na Podlasiu - w Białymstoku i okolicznych powiatach.

Dąbrowscy, podobnie jak wielu innych przedstawicieli drobnej polskiej szlachty, wzięli w przeszłości udział w ogromnej akcji osiedleńczej na południowo-wschodnich kresach I Rzeczpospolitej – Wołyniu, Rusi Czerwonej, Podolu, Zadnieprzu, Bracławszczyźnie. Po wielkiej katastrofie, którą przeżyła w tym czasie południowo-wschodnia część Rzeczpospolitej, jaką było powstanie kozackie Chmielnickiego, ogromna ilość tej szlachty, pozbawionej majątku i środków do życia, szukała ratunku na terenach etnicznie polskich, podejmując się różnych zajęć, często nie licujących z jej statusem społecznym. Prawdopodobnie z takiej szlachty wywodzą się także strachoccy Dąbrowscy. Żadne udokumentowane źródła nie wspominają o Dąbrowskich w Strachocinie w wiekach wcześniejszych, XV i XVI w. Warto dodać, że wielu Dąbrowskich (różnych herbów) było na tyle bogatych i posiadało odpowiednie dokumenty, że uzyskali potwierdzenie swojego szlachectwa w zaborze austriackim. W „Poczcie szlachty galicyjskiej” (wykaz szlachty „zweryfikowanej”) znalazło się 36 Dąbrowskich. Siłą rzeczy nie ma wśród nich Dąbrowskich ze Strachociny, ubogich rolników uprawiających własnoręcznie swój zagon ziemi.

Według jednej tradycji rodzinnej strachoccy Dąbrowscy to potomkowie Dąbrowskich herbu Jastrzębiec. Niesiecki podaje, że Dąbrowscy h. Jastrzębiec wywodzą się z ziemi sandomierskiej, ale nie podaje bliższych informacji o ich przodkach. Warto zaznaczyć, że istnieje także inna tradycja, a raczej legenda, która mówi, że strachoccy Dąbrowscy to potomkowie rycerza (jednego z czterech) sprowadzonego pod koniec XIV wieku do wsi przez Strachotę.

Początki rodu

Najstarszym, znanym z zapisów metrykalnych, przedstawicielem rodu Dąbrowskich w Strachocinie był Andrzej Dąbrowski, urodzony w 1695 roku. Istnieje zapis w parafialnej „Księdze Metrykalnej” o pogrzebie Andrzeja. Zmarł on 20 listopada 1775 roku w wieku 80 lat. Sześć lat później, 9 listopada 1781 roku, zmarła jego żona Marianna, także w wieku 80 lat. Andrzej jest zapewne ojcem dwóch synów, Franciszka, urodzonego ok. 1725 roku, i Michała, urodzonego ok. 1730 roku. A także dwóch córek: Marianny i Reginy. Marianna wyszła za mąż za Stefana Galanta, bogatego gospodarza z domu w środkowej części wsi, położonego na lewym brzegu Potoku Różowego, noszącego po roku 1772 nr 41. Regina wyszła za mąż za innego bogatego gospodarza, Jana Cecułę „z Kowalówki”, mieszkającego w domu nr 36, leżącym po drugiej stronie (prawej) Potoku Różowego. Ślub Reginy i Jana odbył się 11 listopada 1760 roku. Świadkami byli Józef Piotrowski, Michał Błażejowski i Michał Radwański. Z córką Reginy, Marianną (ur. 7.05.1761 r.), ożenił się Kazimierz Piotrowski, syn Wojciecha, przodek Fryniów-Piotrowskich i „Błażejowskich”-Piotrowskich. Z młodszą córką Reginy, Anną (ur. 1.03.1767 r.), ożenił się kuzyn Kazimierza, Szymon Piotrowski, syn Michała, przodek Piotrowskich „z Kowalówki”, Błaszczychów-Piotrowskich, Piotrowskich „zza Potoczka” i Piotrowskich „spod Mogiły”. Szymon został spadkobiercą gospodarstwa Cecułów „na Kowalówce”.

Nie wiemy czy do Strachociny przeprowadził się dopiero Andrzej Dąbrowski, czy jego ojciec (nie znamy jego imienia), a Andrzej urodził się już w Strachocinie. Bardzo możliwe, że to ojciec Andrzeja ożenił się z córką któregoś z bogatych sąsiadów i osiadł na gospodarstwie, które otrzymała żona w posagu. Gospodarstwo Andrzeja, położone było w górnej części Strachociny, dom Dąbrowskich nosił po 1772 roku numer 8 (domy ponumerowali dopiero Austriacy). Dąbrowscy sąsiadowali z Lisowskimi (dom nr 7) i Antoszykami (późniejszymi Woźniakami, dom nr 9).

Spadkobiercą Andrzeja został Franciszek, urodzony ok. 1725 roku. Niestety, nie znamy dokładnej daty urodzin dzieci Andrzeja, istniejąca „Księga Metrykalna” nie obejmuje tego okresu, sięga tylko 1753 roku. Franciszek ożenił się z Marianną. Nie znamy nazwiska rodowego Marianny, „Księga Metrykalna” nie podaje takich danych. Franciszek doczekał się co najmniej pięcioro dzieci: Tomasza (ur. 11.12.1768 r.), Marianny (ur. 1.05.1773 r.), Andrzeja (ur. 1.09.1774 r.), Franciszka juniora (1777 r.) i Macieja (ur. ok. 1782 r.). Franciszek „junior” zmarł jako 4-letnie dziecko (zm. 8.2.1781 r.). Dokładna data urodzenia Macieja nie jest znana – brak dla tego okresu kart w istniejącej „Księdze”. Nie wykluczone, że Franciszek i Marianna mieli więcej dzieci, w „Księdze Metrykalnej” są pewne luki. Franciszek jest wymieniony jako gospodarz w domu nr 8 na zestawieniu podatkowym sporządzonym przez zaborcę austriackiego ok. 1790 roku.

Młodszy syn Andrzeja, Michał, urodzony ok. 1730 roku, ożenił się z Jadwigą. Ślub odbył się 16 listopada 1760 roku. Świadkami na ślubie byli: Michał Błażejowski, Michał Radwański i Piotrowscy – Stanisław i Kazimierz. Michał doczekał się siedmioro dzieci: Katarzyny (ur. 27.10.1761 r.), Jadwigi Teresy (ur. 28.09.1763 r.), Barbary (ur. 21.10.1764 r.), Marianny (ur. 23.98.1767 r.), Szymona (ur. 22.10.1770 r.), Marty Marianny (ur. 30.01.1773 r.) i Reginy (ur. w 1776 r.). Regina zmarła jako mały dzieciak, 21.06.1780 r. Matką chrzestną Katarzyny i Marianny była Regina Cecuła, siostra Michała. Ojcem chrzestnym Barbary był Jan Cecuła, szwagier.

Michał prawdopodobnie pełnił jakąś funkcję we dworze Giebułtowskich. Mieszkał w domu nr 72, w dolnej części wsi, niedaleko dworu. Z wykazu podatkowego z 1790 roku wynika, że posiadał tylko małą działkę „przyzagrodową”, niecały 1 hektar. Być może z tym się wiążą dalsze losy Michała i jego rodziny. Prawdopodobnie wyprowadził się ze Strachociny z dziećmi, może do którejś z innych posiadłości Giebułtowskich. Nie ma żadnego śladu po Michale i jego dzieciach w parafialnych „Księgach Metrykalnych” Strachociny w XIX wieku. Tak więc można przyjąć z dużą pewnością, że wszyscy Dąbrowscy żyjący w XX wieku we wsi to potomkowie Franciszka. Ich losy przedstawimy w następnym numerze „Sztafety pokoleń”.

cdn ...