"Sztafeta Pokoleń" - 2/2011
Zawartość numeru:
Drodzy Czytelnicy!
Oddajemy do Waszych rąk ósmy numer naszego biuletynu „SZTAFETA POKOLEŃ” z niegasnącą nadzieją, że będzie to zajmująca, interesująca lektura. Dział „Z życia Stowarzyszenia” przynosi, jak zwykle, bieżące informacje z życia nie tylko Stowarzyszenia, ale także z życia szerokiej rodziny potomków Stefana Piotrowskiego. Dział „Aktualności” - nowiny z życia „rodzinnej kolebki” potomków Stefana – Strachociny, oraz ich „małej ojczyzny” – Podkarpacia (nie mylmy z województwem Podkarpackim!).
W dziale historycznym kontynuujemy dwie historyczne „opowieści”. Pierwsza z nich to kolejny odcinek osobistych wspomnień Zbigniewa Frynia-Piotrowskiego z Krosna, tym razem z okresu szkoły średniej i studiów na Politechnice. Druga „opowieść” to fragment, także osobistej, „Kroniki” Stanisława Berbecia-Piotrowskiego. W tym odcinku dalszy ciąg obrazu życia Strachoczan w początkach XX wieku widzianego oczami autora.
W dziale „turystycznym” kolej na Jasło, trzecie miasto „podkarpackiego Trójmiasta” (Sanok – Krosno – Jasło). Może z uboższą historią i zabytkami niż sąsiedzi, ale też bardzo ciekawe miejsce na ziemi. W rubryce „Wspomnienia o przodkach” tym razem prezentujemy ciekawą sylwetkę Józefa Piotrowskiego „Berbecia”, kolejnego wybitnego potomka Stefana Piotrowskiego. W rubryce „Nowiny genealogiczne” prezentujemy kolejny, już ostatni, odcinek „genealogii” Piotrowskich „z Kowalówki” w Ameryce, a w rubryce „Rozmaitości” omawiamy list pana Józefa Błaszczychy-Piotrowskiego z Rzeszowa na temat nieścisłości i błędów w opracowaniu „Piotrowscy ze Strachociny – Genealogia i najdawniejsze dzieje rodu” (Praca zbiorowa z 2005 roku).
Dziękujemy za listy, e’maile i telefony. Pomagają nam w redagowaniu biuletynu. Jak zawsze, ciągle aktualny jest nasz apel o tego typu pomoc – tak więc czekamy ciągle na Wasze artykuły, listy, e’maile, telefony, SMS-y – z uwagami, sprostowaniami, informacjami, materiałami do publikacji.
Dziękujemy wszystkim, którzy przed uroczystością Wszystkich Świętych uporządkowali tablicę pamiątkową Stefana Piotrowskiego na strachockim cmentarzu i krzyż z otoczeniem w kopalnianym lesie, a wieczorem 1 listopada sprawili, że zapłonęły w tych miejscach znicze.
Życzymy przyjemnej lektury!
Redakcja
Z ŻYCIA STOWARZYSZENIA PIOTROWSKICH ZE STRACHOCINY
11 sierpnia w strachockiej Izbie Pamięci miała miejsce miła uroczystość. Swoje 93 urodziny obchodził hucznie pan Stanisław Berbeć-Piotrowski, kustosz Izby, nestor nie tylko Piotrowskich, ale także najstarszy mieszkaniec Strachociny. Uroczystość urodzin połączona była z promocją książki pana Stanisława pt. „Wspomnienia”. Pomysłodawcą wydania tej książki była pani Bożena Piotrowska z Sanoka, żona Jerzego Piotrowskiego „spod Stawiska”, która zetknęła się z panem Stanisławem i jego pasją kronikarską przy okazji przygotowywania swojej pracy magisterskiej na temat Strachociny. Bożena zainteresowała rękopisami pana Stanisława Miejską Bibliotekę Publiczną w Sanoku, której Oficyna Wydawnicza podjęła się wydania ich drukiem. Książka „Wspomnienia” oparta jest na osobistych zapiskach kronikarskich pana Stanisława, jest bogato ilustrowana. Najobszerniejsza jej część to opis udziału pana Stanisława w kampanii wrześniowej 1939r. W strachockiej uroczystości wzięło udział blisko 100 osób, bliskiej i dalszej rodziny Jubilata, rodzina pani Bożeny, a także inni zaproszeni goście ze Strachociny i Sanoka. Życzenia Jubilatowi w pięknych przemówieniach składali: proboszcz strachocki ks. prałat Józef Niżnik, przedstawicielka wójta Gminy Sanok pani Anna Mazak, a także pani Sołtys Strachociny. Było chóralne „Sto dwadzieścia lat” dla Jubilata, wspaniały tort i szampan, serwowano także tradycyjne potrawy strachockie: topiony smalec z cebulką do razowego chleba, kiełbasa domowej roboty, zapiekane pierogi z kapustą i pieczone na płycie kuchennej placki na sodzie („prozie”). Obsługa występowała w strachockich strojach ludowych. Jubilat oprowadzał gości po Izbie pełniąc rolę przewodnika. Na zakończenie odbyła się zabawa taneczna.
Ks. Kazimierz Piotrowski „z Kowalówki”, nasz przewodniczący Komisji Rewizyjnej, wznowił książkę wspomnieniową o Ojcu Św., Janie Pawle II, pt. „Niezapomniane spotkania”, opartą na wspomnieniach p. Stefana Kosiarskiego z Odrzechowej-Pastwisk ze spotkań z kardynałem Karolem Wojtyłą (późniejszym papieżem Janem Pawłem II). Nowe wydanie wzbogaciło się o dodatkowy rozdział „Po latach”, omawiający wydarzenia związane z Ojcem Św. w ostatnich latach. Książka cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem, ks. Kazimierz razem z panem Stefanem Kosiarskim spotykają się z czytelnikami, m.in. w sanatoriach Iwonicza i Rymanowa. Przypominamy (o czym pisaliśmy już wcześniej), że kardynał Wojtyła w latach 1972 – 78 spędzał co roku urlop w Odrzechowej-Pastwiskach niedaleko Strachociny, w gościnie u p. Kosiarskiego, wielkiego znawcy przyrody, leśnika, agronoma, pszczelarza, bohatera ruchu oporu z okresu II wojny światowej i tuż powojennego. Później, po wyborze kardynała na papieża, p. Kosiarski kilkakrotnie gościł w Watykanie na osobiste zaproszenie Jana Pawła II.
Zarząd naszego Stowarzyszenia dziękuje ofiarodawcom za przesłane datki na konto Stowarzyszenia. Zebrana suma umożliwi pokrycie bieżących wydatków Stowarzyszenia a także będzie dobrym początkiem gromadzenia funduszu na planowane wykonanie ogrodzenia pomnika 600-lecia Strachociny znajdującego się przy remizie Straży Pożarnej. Jednocześnie Zarząd prosi Czytelników naszego biuletynu o kontynuowanie akcji. Chodzi o dobrowolne skromne datki rzędu 20 zł. Należy przesyłać je na konto Stowarzyszenia w Podkarpackim Banku Spółdzielczym PBS Bank nr 64 8642 1184 2018 0012 1154 0001. Jako nazwę odbiorcy należy wpisać: Stowarzyszenie Piotrowskich ze Strachociny z siedzibą w Domu Górnika w Strachocinie, 38-507 Jurowce.
W Internecie ukazał się anons o wystawieniu na sprzedaż domu Stanisława Błaszczychy-Piotrowskiego w Strachocinie, zmarłego w 1986 roku. Dom od czasu śmierci wdowy po Stanisławie, Bronisławy z Kucharskich w 1994 roku, pozostawał niezamieszkały. Dzieci Stanisława, córki Anna i Barbara, i synowie, Władysław i Tadeusz, opuścili dom rodzinny i Strachocinę wiele lat temu, w domu pozostali do śmierci rodzice. Oferta sprzedaży obejmuje dom mieszkalny i stodołę z oborą, wraz z działką 18 arów. Gospodarstwo Stanisława Błaszczychy obejmowało najbardziej zachodni fragment (1/8 łana – tzw. półćwiartek, ok. 3 ha) historycznej posiadłości Stefana Piotrowskiego z przełomu XVII i XVIII wieku, graniczący z „Kowalówką” Cecułów (później Piotrowskich „z Kowalówki”) i posiadłością Błażejowskich. Grunty gospodarstwa zostały wcześniej przekazane na rzecz Skarbu Państwa w zamian za dożywotnią rentę (w latach 70-tych XX wieku). Własnością Piotrowskich pozostały tylko zabudowania z otaczającą je działką.
1 listopada, w dniu Wszystkich Świętych, przed tablicą pamiątkową Stefana Piotrowskiego na strachockim cmentarzu pojawiły się kwiaty i płonące znicze. Wszystkim, którzy pamiętali o naszym przodku należą się serdeczne podziękowania. Znicze zapłonęły także pod pamiątkowym krzyżem na cmentarzyku ofiar cholery w strachockim lesie. Kopalnia na prośbę Stowarzyszenia oczyściła z krzaków dojazd do krzyża.
31 lipca 2011r. Ochotnicza Straż Pożarna w Strachocinie obchodziła swoje 115 „urodziny”. Najważniejszym punktem jubileuszowej uroczystości było poświęcenie dwóch nowych samochodów. Wysłużonego „Jelcza” zastąpi „Star 266”, a starego „Żuka” zastąpi „Peugot Boxer”. Poświęcenia samochodów dokonał proboszcz strachockiej parafii ks. prałat Józef Niżnik. Po poświęceniu samochodów druhna Danuta Piotrowska przedstawiła historię OSP w Strachocinie, od powstania do chwili obecnej. Część oficjalną uroczystości zakończyła dekoracja odznaczeniami i wyróżnieniami zasłużonych strażaków – zarówno czynnych jak i strażaków – seniorów. Następnie oficjalni goście i strażacy – seniorzy zostali zaproszeni na uroczysty obiad. Niestety, ostatni planowany punkt programu – festyn na boisku szkolnym (starym) musiał był odwołany ze względu na ulewny deszcz.
28 lipca w Strachocinie rozpoczęła się eksploatacja rozbudowanego magazynu gazu ziemnego na terenie byłej Kopalni. W uroczystej inauguracji wziął udział Minister Skarbu Aleksander Grad. W magazynie po rozbudowie będzie można przechowywać 330 mln m sześc. gazu, o 180 mln m sześc. więcej niż dotychczas. Napełnianie magazynu będzie trwało 150 dni, opróżnić będzie go można w 120 dni. Rozbudowa magazynu kosztowała ponad 550 mln zł. Była prowadzona na czynnym obiekcie, bez przerywania jego działalności. Struktura geologiczna terenu Strachociny idealnie nadaje się na podziemny magazyn. Niewykluczone, że w przyszłości będzie on dalej rozbudowywany. Magazyn przyczyni się do zwiększenia bezpieczeństwa energetycznego Polski. Będzie miał szczególne znaczenie po wybudowaniu transgranicznego połączenia polskiej sieci gazowej ze słowacką. Przy okazji tej inwestycji Strachocina wzbogaciła się o nową, asfaltową drogę ze wsi na Kopalnię, a właściwie Magazyn Gazu.
W Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku (Skansenie) otwarto nową ciekawą atrakcję turystyczną - „Miasteczko galicyjskie”. Wokół rynku wybrukowanego „kocimi łbami” umieszczono 26 budynków drewnianych. Są tu domy krawca, fryzjera, nauczyciela, piekarza, zegarmistrza, itd. – w większości są to repliki domostw z małych dawnych miasteczek podkarpackich: Brzozowa, Dębowca, Jaćmierza, Jaślisk, Niebylca, Birczy, Jedlicz, Rybotycz, ale także oryginalny dom z Ustrzyk Dolnych i oryginalna remiza strażacka z Golcowej. W wybudowanym miasteczku można zobaczyć jak wyglądało życie w takim miasteczku na przełomie XIX i XX wieków, z jego strukturą etniczną i społeczną. Zobaczymy wnętrze apteki i aptekarza przy pracy, w zakładzie fryzjerskim poczujemy zapach wody kolońskiej z dawnych czasów, w piekarni nie tylko posmakujemy chleba ale zobaczymy jak piekarz wyrabia ciasto. Zobaczymy pracujący warsztat stolarski i zakład zegarmistrzowski. Jest to jedyny taki obiekt w Polsce, jeden z nielicznych tego typu w Europie.
Kolejną nową atrakcją turystyczną Sanoka jest Ścieżka Spacerowa „Śladami rodu Beksińskich”. Jest to jednocześnie forma podziękowania zasłużonej dla Sanoka rodzinie, która przez blisko dwieście lat miała duży udział w życiu miasta. Z Sanokiem rodzina Beksińskich związana była przez kilka pokoleń. Mateusz Beksiński, uczestnik powstania listopadowego, zamieszkał w mieście po upadku powstania. Razem z Walentym Lipińskim założyli w 1832 roku fabrykę kotłów, która później rozrosła się do fabryki wagonów (Sanowag), poprzedniczki dzisiejszego "Autosanu". Jego potomkami byli m.in. architekt miejski Władysław Beksiński, najsławniejszy z rodziny, Zdzisław Beksiński i jego syn, dziennikarz muzyczny Tomasz Beksiński. Zdzisław Beksiński urodził się w Sanoku 24 lutego 1929 roku. Po skończeniu architektury wrócił do Sanoka. Tam od 1959 roku do początku lat 70. pracował jako stylista, określany wówczas, jako plastyk, w Dziale Głównego Konstruktora Sanockiej Fabryki Autobusów „Autosan". W 1977 r. Beksiński zdecydował się opuścić Sanok po decyzji władz miasta o rozbiórce rodzinnego domu Beksińskich. W latach 70. i 80. stał się popularny w kraju i za granicą. Jego obrazy pokazywane były w prestiżowych galeriach na całym świecie. Został zamordowany 21 lutego 2005 roku w swoim mieszkaniu na warszawskim Mokotowie. Swój dorobek i majątek Beksiński przekazał w testamencie Muzeum Historycznemu w Sanoku. Muzeum posiada największą kolekcję jego dzieł, która liczy kilka tysięcy obrazów, reliefów, rzeźb, rysunków, grafik i fotografii. Trasa Ścieżki biegnie przez większość miejsc związanych z rodziną Beksińskich. Są to między innymi: zamek, plac św. Jana, Park Miejski i cmentarz. Łącznie znalazło się w niej 10 punktów na terenie miasta. Informacje o rodzinie Beksińskich można znaleźć na 11 tablicach informacyjnych. Ścieżka dostępna jest w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej.
W Trzcinicy koło Jasła, na miejscu starego grodziska, powstał skansen archeologiczny „Karpacka Troja”. Początki grodziska, znajdującego się na stromym cyplu wrzynającym się w dolinę Ropy, sięgają 4 tysięcy lat wstecz, czasów początków starożytnej Grecji, kilkaset lat przed wojną trojańską. W VIII wieku n.e. na miejscu prehistorycznego grodziska swój gród wybudowali Słowianie. Upadł on w połowie XI wieku, podczas czeskiego najazdu na Polskę. Na grodzisku od lat trwały wykopaliska archeologiczne, które przyniosły ogromną ilość zabytków (ok. 90 tys.), wskazujących na intensywne kontakty z cywilizacją śródziemnomorską. W ramach skansenu zrekonstruowano fragmenty wałów obronnych, bramę i kilkanaście zabudowań z różnych epok historycznych, w których pomieszczono ekspozycje wykopalisk. W skansenie będą się odbywać nie tylko festyny, ale także konferencje i seminaria naukowe. Należy dodać, że wieś Trzcinica jest stolicą podkarpackiego winiarstwa – istnieje tu kilka winnic, a w najbliższej okolicy już kilkadziesiąt.
Stomil Sanok planuje zarejestrować swoją spółkę na terenie Chin i rozpocząć tam produkcję dla kilku swoich klientów z branży motoryzacyjnej. W pierwszym okresie działalność na terenie Chin nie będzie miała dużego zakresu, będzie czasem zbierania doświadczeń. Sanocka firma zamierza także przejąć także jakąś spółkę w branży motoryzacyjnej w Europie Zachodniej. Ponad połowa przychodów firmy pochodzi z eksportu.
Sanocki Autosan dostarczy 53 autobusy zakładowi transportu miejskiego w Lublinie. Wartość zamówienia wyniesie 38 mln zł.
Jesienią w ok. 100 winnicach na Podkarpaciu odbyło się winobranie. Tegoroczne zbiory zapowiadały się dobrze - winnicom sprzyjała słoneczna pogoda, a na wiosnę ominęły je przymrozki. Zbiory będą dobre zarówno pod względem wielkości, jak i jakości zbioru. Z jednego hektara można było w tym roku zebrać 10 ton winogron. Na Podkarpaciu winnice liczą od 10 arów do 2 hektarów. Uprawia się tutaj winorośl na 30 - 40 hektarach. W związku wymagającym klimatem podgórskim na Podkarpaciu dominują odmiany odporne na przymrozki.
Wspomnienia Zbigniewa Frynia-Piotrowskiego z Krosna - Odcinek III
Lata 50-te - Liceum w Sanoku
Dyrektorem w Szkole Ogólnokształcącej Męskiej był mgr J. Pohorski. Był to człowiek mocnej budowy ciała, średniego wzrostu z charakterystycznym przedziałkiem włosów przez środek głowy – nosił okulary. Głos miał gruby, który wśród braci uczniowskiej wzbudzał respekt. Natomiast, wbrew pozorom, był dla nich przychylny i wyrozumiały. Przekonałem się o tym gdy często spotykałem się z nim będąc już na studiach. Dyrektor (dla uczniów „Dyro”) lubił ruch na powietrzu – stąd często spotykałem go jak na nartach „szlifował” parkowe alejki. Mieszkając prawie naprzeciwko Ogólniaka w zimie szło się do szkoły w grubszej wiatrówce zwanej olimpijką, niosąc torbę (po masce p-gaz.) z książkami na ramieniu. Dyrektor o tej porze roku często stał na korytarzu szkolnym i „rugał” uczniów zbyt lekko ubranych. Przy takich „przeglądach” starszym gimnazjalistom zadawał czasem specyficzne „zagadki”. Byłem świadkiem takiej jego żartobliwej rozmowy. Pada pytanie od „Dyra” – Czemu masz tyłek przecięty pionowo, a nie poziomo? – Pytany stoi zmieszany i nie wie co odpowiedzieć. Po chwili „Dyro” wyjaśnia mu – Bo gdyby był przecięty poziomo, to idąc po schodach klapałbyś nim. I dalej dodawał – No, suń do klasy.
Do VIII-mej klasy przychodzą uczniowie z innych szkół. Nie tylko z terenu Sanoka, lecz i z okolicznych miejscowości. Powstają dwa oddziały klasowe. W jednym (oddział „A”) przeważają uczniowie zakwaterowani w internacie, w drugim (oddział „B”) przeważają mieszkańcy Sanoka. Mimo różnorodności braci uczniowskiej cały rocznik staje się w krótkim czasu bardzo spójny, tworzący zgrane zespoły klasowe. Przyszło nam wszystkim funkcjonować w trudnym okresie tzw. stalinizmu. W mojej klasie języka rosyjskiego uczył prof. H … Lubił on bardzo śpiew pieśni radzieckich. Gdy klasa była nieprzygotowana do zajęć, to ustalano specjalna taktykę: gdy rusycysta wchodził do klasy, witało go głośne „Dzień dobry panie Psorze”, a któryś z kolegów poddawał myśl: - Panie Psorze, chyba wypadałoby dzisiaj zaśpiewać. No i zaczynało się – „Sziraka strana maja radnaja” … itd. A potem np. „Kalinka, kalinka, kalinka maja”. I tak starano się przeciągać czas, często specjalnie fałszując. Wtedy „Psor” zaczynał nas „rugać” i trzeba było zaczynać śpiew od początku. A właśnie o to chodziło. Lekcja zbliżała się ku końcowi.
Na początku lat 50-tych zaostrzają się rygory. Wywierane są naciski na zapisywanie się do ZMP, obowiązkowo wprowadza się cotygodniowe tzw. „prasówki”. Każdy uczeń opracowuje informacje o sytuacji politycznej i gospodarczej w kraju i na świecie. Organizowane są akcje „szukania stonki”, którą imperialiści celowo przerzucają do krajów demokracji ludowej. Takie akcje prowadzono wszędzie na plantacjach ziemniaków. Po „przeszukaniu” przez ekipę uczniów pole ziemniaków wyglądało jak po przejściu huraganu. Szkopuł był w tym, że nikt dokładnie nie wiedział jak to „zwierzę” wygląda. Plakaty pokazywały takiego „stwora”, że trudno go było zidentyfikować z rzeczywistością. Oczywiście, nikt nie pytał właścicieli upraw o zgodę na przeprowadzenie akcji „stonka”.
Tworzone były „trójki uczniowskie” mające za zadanie prowadzenia „agitacji” wśród rolników na wsi, aby łączyli swe gospodarstwa i zakładali spółdzielnie produkcyjne (kolektywizacja). Przy takich spotkaniach należało przekonywać o wyższości pracy zespołowej nad gospodarką indywidualną. Paradoks polegał na tym, że młodzi ludzie (16 – 17 lat), przeważnie pochodzący z miasta, mieli przekonywać starych gospodarzy jak to im będzie dobrze gdy powstanie spółdzielnia produkcyjna. Nie wszyscy prelegenci wiedzieli na czym polega praca na roli.
W okresach jesiennych organizowano wyjazdy starszych klas na tzw. „akcje wykopkowe”. Samochodami wyjeżdżało się do spółdzielni produkcyjnych czy PGR-ów, na zbiór buraków cukrowych lub kopanie ziemniaków. Akcja taka trwała cały dzień. Wyżywieniem były przeważnie własne uczniowskie kanapki. Czasem kierownictwo tych zakładów stawało na wysokości zadania i dostarczało trochę gorącej „lury” zwanej czarną kawą zbożową. Organizowane były też wakacyjne obozy SP (Służby Polsce) w ramach doskonalenia przysposobienia wojskowego. Takie obozy organizowane były zawsze w innych regionach kraju (w większości na Ziemiach Odzyskanych).
Klasy w szkole były duże, liczyły ponad 30 uczniów (klasa „B” – 38). W latach 1953 – 54 nastał okres jeszcze większego „terroryzmu”. Pod koniec mojego pobytu w szkole, przed maturą (w 1954 roku) zlikwidowano naukę religii w szkole. Na zebraniu klasowym postanowiliśmy jednak, że na tzw. „Tablo abiturientów” obowiązkowo musi być zdjęcie naszego profesora religii ks. Lechowicza. Było to naszą tajemnicą aż do chwili wystawienia tabla w witrynie sklepu p. Fiedenia (sklep prywatny). Wybuchła wielka „awantura”. Młodzież z innych szkół przychodziła aby naocznie przekonać się czy jest to prawda. Po dwu dniach witryna została pusta, tablo znikło, byliśmy pewni, że zostało zarekwirowane przez UB. Dopiero po wielu latach odnalazło się. Do tej pory nie wiadomo kto tego dokonał. Po odzyskaniu tej pamiątki koledzy z dawnej „rady klasowej” podarowali je właśnie ks. St. Lechowiczowi. Po jego śmierci w 1983r. nasz podarek zaginął po raz drugi. Mimo moich poszukiwań w rodzinie księdza nie udało mi się go znaleźć.
Jakie to były czasy pierwszej połowy lat 50-tych i stosunki panujące w tym okresie w szkole niech świadczy następujący fakt: - Pewnego razu przed maturą (marzec lub kwiecień) szliśmy z kolegami na lekcje do szkoły. Przed księgarnią (na dzisiejszej ul. Jagiellońskiej), naprzeciwko bocznej bramy sanockiego więzienia, zatrzymała nas milicja w towarzystwie „cywila” (wiadomo kto zacz). Po wylegitymowaniu przepuszczono nas pozwalając iść dalej. Od postronnych osób dowiedzieliśmy się jaka była tego przyczyna. Otóż milicja zatrzymała dwu gimnazjalistów bowiem w czasie przeprowadzonej rewizji w domu jednego z nich, mieszkającego nad księgarnią, znaleziono list, który jednoznacznie mówił co się stanie z tą władzą gdy przyjdzie odpowiedni czas. Sprawa stała się dla nas jasna – obaj byli z naszej klasy, a nad księgarnią mieszkał M. Zatrzymani koledzy po przesłuchaniu i złożeniu zeznań zostali zwolnieni do domu. Sankcje miały przyjść dopiero później. Jeszcze w tym samym dniu odbyło się nadzwyczajne posiedzenie Rady Pedagogicznej, o czym powiadomił klasę nasz wychowawca. Na drugi dzień do klasy przyszedł dyr. Penar (dyr. Pohorski został usunięty chyba rok wcześniej) w towarzystwie „pana cywila”, oznajmiając co się stało (powiedział to bardzo oględnie) i że przyłapani uczniowie za ten czyn poniosą surową karę. Propozycja była tylko jedna – usunięcie ze szkoły, a było to tuż przed maturą. Decyzja ta miała być poddana pod głosowanie klasy. Cała ta historia wytworzyła tak groźną sytuację, że w głosowaniu wynik, większością jednego głosu, brzmiał „usunąć”. Nasi koledzy pożegnali się ze szkołą i maturą. Kolega M. (bardziej winny) maturę zdał dopiero za rok w Jaśle (powtarzał XI klasę). Drugi z nich, J.J., nie wiadomo czy skończył szkołę i co robił. Przez jakiś czas można go było czasem spotkać w mieście, później ślad po nim zaginął. Właśnie w stosunku do jego osoby były różne wątpliwości, które pozostały do dzisiaj. Kolega M. po zdaniu matury wstąpił do Seminarium. Obecnie jest emerytowanym duchownym. Spotykamy się z nim zawsze na Zjazdach klasowych organizowanych co 5 lat od naszej matury w starej, ale z wielkim sentymentem wspominanej „budzie”.
A potem „Matura” – wiadomo było, że nie wolno organizować na zakończenie szkoły zabaw czy przyjęć. Przekonaliśmy rodziców aby właśnie oni przygotowali „skromny” poczęstunek dla belfrów, a dla nas – absolwentów, ciastko i herbatkę. Spotkanie to chyba wszyscy uczestnicy zapamiętali na długie lata. Maturzyści – już dorośli – w tajemnicy zaopatrzyli się w odpowiednią ilość „ręcznych granatów” (flaszki wina). Śpiewom i okrzykom „Wiwat, niech żyją nam”, „Pije Kuba do Jakuba” (także imiona kolegów), nie było końca. Kolega Wiesiek na pianinie walił w klawisze ile wlezie grając „ługi – bugi”. Impreza trwała do późnych godzin wieczornych. Nawet „Dyro” nie był w stanie o własnych siłach wejść na „mównicę” (taboret), a podtrzymywany, wygłosił do absolwentów pożegnalną mowę składającą się z kilku słów: „Chłopcy! – tylko nie przynieście mi wstydu”. Mieszkańcy sąsiednich kamienic chyba też długo pamiętali „część artystyczną” w naszym wykonaniu. Nam za „to” już nic nie groziło – byliśmy dorosłymi i wolnymi ludźmi. Za tydzień całą „paką” poszliśmy na publiczną zabawę do Domu Kultury – to była nasza studniówka i zarazem bal maturalny. W tym samym roku zdecydowana większość kolegów zdawała na studia i pozytywnie zaliczyła egzaminy wstępne. Świadczyło to o dobrym poziomie nauczania w szkole. Drogi nasze rozeszły się i niestety, już nie byliśmy razem „w kupie”. Jednak zawsze przy okolicznościowych spotkaniach było co opowiadać. Trwa to do dzisiejszych czasów.
W połowie lat 50-tych nastała moda na „bikiniarza”. Nosiło się „plerezę” czyli długie włosy, sięgające nisko na kark. Marynarka samodziałowa, jasna, w dużą ciemniejszą kratę. Marynarka była szeroka w ramionach (tak jak chłopak „śląski”). Koszula biała lub kolorowa, spodnie wąskie niby „gacie” (szerokość nogawek spodni u dołu 16 – 17 cm), sięgające tylko do kostek – obowiązkowo powinno być widać skarpetki. Skarpetki były w poprzeczne, wąskie (do 1 cm), kolorowe paski. Buty na grubych podeszwach – musiały mieć podwójne (a nawet potrójne) szycia grubą nicią. Wymagane było przy tym wyraźne „skrzypienie”. Im buty głośniej skrzypiały – tym lepiej. No i oczywiście zaczął królować taniec „rock and roll”. Dziewczyny zaczęły nosić kolorowe ciuszki, przede wszystkim krótkie spódnice spod których obowiązkowo wystawała biała halka (a w tańcu jeszcze coś – ale o tym sza!).
Na początku roku akademickiego 1956/57 wydarzyła się wielka rzecz czyli „Polski Październik”. Mieszkałem w akademiku na dużym osiedlu studenckim. Szybko dotarły do nas pierwsze wieści o wydarzeniach. Do pokoju wpadł kolega z roku ze słowami: „Chłopaki, ruskie czołgi są w P …”. W pierwszej chwili było niedowierzanie w tę informację (skąd ruskie czołgi w P…). Po chwili „wiara” ruszyła, gromadząc się na holu. Okazało się, że telefony już nie działały. Zrobiło się ogromne zamieszanie. Nie wiadomo co jest na innych osiedlach, czy tam studenci wiedzą co się dzieje? Co na to Rady Uczelniane i co dalej robić?
Na drugi dzień już zorganizowano międzyuczelniany pochód ulicami miasta. Organizacja była perfekcyjna. Porządku pilnowała studencka straż – aby „elementy z zewnątrz” nie dokonały prowokacji i nie wywołały zamieszek. W manifestacji wzięło udział kilka tysięcy „braci” studenckiej. Aktyw ruchu studenckiego udał się pod budynek Komitetu Wojewódzkiego Partii aby tam wręczyć petycję. Zastawszy budynek zamknięty (wewnątrz zapalone były wszystkie światła) zdobyto go szturmem, wcześniej podpalając drzwi wejściowe. W budynku na sali obrad zebrana była cała Egzekutywa Komitetu na czele z I-szą Sekretarz KW, tow. M. T. - M. Uczestnicy tej akcji potem relacjonowali – cała zebrana na sali obrad władza była blada, milcząca, mocno wystraszona. Po wręczeniu petycji „manifestanci” opuścili budynek.
Na następny dzień został zwołany do auli głównej ogólnouczelniany wiec studentów naszej „budy”. Wzięli w nim udział rektorzy, przedstawiciele władz wojewódzkich (sekretarzy Partii nie było) oraz komendant Wojewódzkiej Komendy Milicji i dowódca miejscowego Garnizonu Wojskowego. Wystąpienia studentów były burzliwe, natomiast głosy z „ich” strony - delikatne. Rektorów – aby zachować spokój i rozwagę, Dowódca Garnizonu Wojskowego oświadczył: „Panowie studenci, gdyby padł rozkaz użycia broni, to wojsko tego rozkazu nie wykonana i będzie z Wami”. Komendant Milicji wypowiadał same slogany – o utrzymaniu ładu i porządku, itp. Jak szczere były to deklaracje i istotne w sprawie miało się okazać za kilka dni. Obaj ci panowie już się więcej nie pojawili publicznie, chyba zostali usunięci ze stanowisk. Natomiast w Studium Wojskowym na naszej uczelni we wszystkich karabinach (kbk) komory nabojowe zostały przewiercone, przez co stały się one bezużyteczne. Wcześniej z tej broni można było normalnie strzelać. Jako ciekawostkę przytoczę żartobliwy wierszyk, który krążył wśród studentów podczas zajęć w Studium Wojskowym, przy omawianiu budowy karabinu kbk:
Karabin ka-be-ka składa się z żelaza i drewna,
Z przodu taki znak, z tyłu taki hak,
Patrzy się na znak, ciągnie się za hak i strzela jak szlag!
Już w następnych dniach w wielu zakładach pracy odbyły się „akcje”. Powstawały komitety kierujące „sprawą”. Właściwie nigdzie nie widziało się milicjanta. Dla zamanifestowania poparcia zwołany był ogólny wiec mieszkańców miasta do hali sportowej w jednej z dzielnic. Tłumy były nieprzebrane. Kilkadziesiąt metrów przed halą tłum był tak ogromny i panował taki tłok, że do przodu człowiek się przesuwał nie dotykając nogami ziemi. Wewnątrz hali (a na zewnątrz jako echo) atmosfera była niesamowita – wystąpienia mówców, okrzyki, śpiewy z różnych stron. Jedni śpiewali „Nie rzucim ziemi”, inni zaś w tym samym czasie intonowali „Jeszcze Polska nie zginęła”, itd. Na mównicę wkraczali różni ludzie. Jeżeli wystąpienie mówcy nie podobało się słuchaczom, to był on po prostu zrzucany z mównicy. Jeden z naszych kolegów z roku w czasie swojego wystąpienia krzyczał: „… a Oni (tzn. ruscy) na nasze gołe piersi (tu rozdarł koszulę jak historyczny Rejtan) czołgi puścili!”. Brawom nie było końca. Wiec przeciągnął się do późnych godzin nocnych. W tych dniach widać było autentyczną jedność wśród ludzi – czy to student, czy robotnik, czy naukowiec, wszyscy czuli się obywatelami, ale nie w tym znaczeniu jak określano to w PRL-u.
Aby skoordynować działania studenckie miedzy miastami akademickimi a szczególnie z Warszawą (telefony były wyłączone) zaczęto wysyłać pociągami specjalnych kurierów. Niestety, wszyscy oni byli wyłapywani przez „cywili”. Najdalej dotarł nasz kolega S. – został przechwycony dopiero w Żyrardowie. Jak z tego wynika, wywiad działał sprawnie i skutecznie. Po fiasku swej podróży nasz S. popadł w mocna depresję i został relegowany z uczelni. Co dalej się z nim działo – nie wiadomo.
Gdy wybuchło powstanie na Węgrzech studenci znów się odezwali. Zbierało się kolorowe plastikowe przedmioty (było ich wtedy bardzo mało), wycinało się paski z poszczególnych kolorów i naklejając je na materiał robiło się trójkolorowe plakietki. Tak wykonaną plakietkę, na znak poparcia i solidarności, każdy nosił przez cały miesiąc przypiętą do klapy marynarki.
Po „Październiku” nastąpił w Polsce okres względnej „odwilży” ze strony władz. Nastąpiła zmiana na stanowisku I Sekretarza KC, rozpoczęła się era Gomółki. Niestety, nie trwało to długo i znów kraj zaczął się toczyć po wyznaczonych torach – pozornie do przodu. Coraz większe znaczenie mieli ci co dużo mówili a mało wiedzieli.
Moja „Kronika” – Stanisław Berbeć-Piotrowski
Odcinek III
Poniżej przedstawiamy dalszą część opisu życia Strachoczan z „Mojej Kroniki” p. Stanisława Berbecia-Piotrowskiego. Opis przedstawia stan rzeczy w początkach XX wieku.
Wyposażenie domów
Sprzęty domowe i większość naczyń było wykonywanych z drewna. Do noszenia i przechowywania wody służyły drewniane konwie i putnie. Konew to rodzaj dużego dzbana (ok. 10 l), dołem szerszego, u góry węższego, z przymocowaną z boku rączką – uchwytem. Putnia to owalne naczynie, wykonane z klepek tak jak konew, o większej pojemności, tej samej szerokości u dołu i u góry. Jedna klepka była wysoka, w niej był otwór na włożenie dłoni – palców, do przenoszenia putni. Do udoju mleka używany był skopiec (skopek) także wykonany z drewnianych klepek. Do zaczyniania i mieszania ciasta do wypieku chleba używano drewnianej „dzieżki” (dzieży), która stała na trzech nogach (przedłużone w dół klepki dzieży). „Dzieżkę” nakrywano drewnianą pokrywą. Zawsze przechowywano w niej kawałek starego ciasta na „zaczyn”. Do „wyrabiania” ciasta na pierogi, placki i kluski używano „niecki” – drewnianej dłubanki (coś w rodzaju podłużnej wanienki) z uchwytami na końcach. Do kąpieli, zmywania naczyń, zaparzania sieczki dla krów i innych tego typu czynności używano drewnianych cebrów i cebrzyków różnej wielkości. Miały one dwa uchwyty (wykonane tak jak w putni) do przenoszenia dwoma rękami lub przez dwie osoby (większe cebry). Do podawania jedzenia służyły drewniane miski – nie używano porcelanowych czy fajansowych talerzy. Do posiłku cała rodzina siadała wokół jednej miski, do której każdy sięgał swoją (oczywiście, drewnianą) łyżką. Nie używano widelców i noży przy jedzeniu. Metalowe garnki służyły do gotowania, mleko trzymano w garnkach glinianych.
Także wiele narzędzi używanych w gospodarstwie było wykonywanych z drewna. Drewniane były także łopaty - początkowo całkowicie, później ich ostrza okuwano blachą. Drewniane były widły, grabie, szufle, stępy (do robienia kaszy), cepy, brony (tylko zęby były żelazne), pługi (z żelaznym lemieszem), wozy, sanie, itd.
Do cięcia słomy na sieczkę używano najpierw siekiery. Z biegiem czasu zastosowano do tego celu kosę. A oto jak wyglądała taka „sieczkarnia”. Była to skrzynka – koryto, na wysokich nogach. Pod skrzynką był umocowany pedał – deseczka, który w przedniej części był połączony z kosą. Górna część kosy miała drewnianą rączkę - rękojeść. Słomę wkładano do skrzynki i podsuwano lewą ręką pod kosę. Prawą ręką trzymano za rękojeść kosy i pomagając nogą naciskającą na pedał, ucinano słomę.
Odzież i bielizna
Odzież i bieliznę (osobistą, stołową i pościelową), a także worki, płachty, liny i powrozy, wyrabiano z własnego surowca – uprawianych powszechnie lnu i konopi. Len i konopie siano zarówno na nasiona, z których tłoczono olej, jak i łodyg, które dawały włókno. Gdy nasiona były dojrzałe rośliny wyrywano, wiązano w małe snopki, i suszono. Po wysuszeniu młócono i ziarno przeznaczano na olej, a łodygi lnu rozścielano na murawie i „roszono” na rosie, natomiast łodygi konopi moczono w wodzie potoku. Gdy proces „roszenia” i moczenia został zakończony, łodygi suszono i późną jesienią, po zasiewach i wykopkach, przystępowano do obróbki włókna. Do tego służyły „międlice” i „cierlice”. Wynoszono je na podwórko i ustawiano w dogodnym miejscu. Były to przyrządy do łamania twardej, zdrewniałej osłony włókna w lnie i konopiach. „Międlica” był to rodzaj dużych drewnianych nożyc (lub gilotynki do papieru) zamocowanych poziomo, na dogodnej dla pracy wysokości. Dolna część tych nożyc, zamocowana na stałe, to deska z twardego drewna, długości ok. 1 m, szerokości 13 – 15 cm, grubości ok. 3 cm, dokładnie obrobiona. W dolnej krawędzi tej deski, na końcach, znajdowały się dwa otwory do nasadzenia „międlicy” na kołki wbite w ziemię – nogi. W górnej krawędzi deski, prawie na całej długości, wyfrezowany był trójkątny (w przekroju) rowek (wpust). Górna część nożyc, ruchoma, w postaci podobnej deski (trochę cieńszej, aby była lżejsza), zamocowana była na jednym końcu „zawiasowo” do dolnej, na drugim miała rękojeść do ręcznego operowania nią. Miała na całej długości trójkątny w przekroju wypust („pióro”), pasujący do rowka w dolnej części. Trójkąt wpustu nie był zbyt ostry, tak aby łamać łodygi, ale nie ciąć włókna. Operator „międlicy” brał jedną ręką garść łodyg lnu lub konopi, podnosił drugą ręką ruchome ramię „międlicy”, kładł łodygi na dolnej desce w poprzek i energicznym ruchem ruchomego ramienia „międlicy” łamał zdrewniałą część łodyg. Następnie przesuwał wiązkę łodyg w poprzek „międlicy”, łamiąc łodygi w kilku, kilkunastu miejscach. Część paździerzy (połamanych zdrewniałych części) odpadała już po użyciu „międlicy”. Resztę usuwano na „cierlicy”, która w konstrukcji różniła się jedynie tym od „międlicy”, że posiadała na krawędzi dolnej części dwa rowki (wpusty), a na ramieniu ruchomym dwa wypusty („pióra”), co powodowało, że proces łamania łodyg był precyzyjniejszy, skuteczniejszy (użycie „cierlicy” bezpośrednio do całych łodyg było trudne, bardzo kłopotliwe, nie stosowane). Praca na „międlicy” i „cierlicy” była bardzo głośna. Rozchodzący się hałas już z daleka sygnalizował obróbkę lnu lub konopi.
Po przeprowadzeniu operacji na „cierlicy” pozostałe na włóknie drobne paździerze wyczesywano na „szczeci”. „Szczeć” to szeroka deska nabijana gęsto grubymi, długimi, stalowymi szpilkami. Czyste, wyczesane włókno stanowiło przędziwo przeznaczone do wyrobu nici. Do tego celu służyło urządzenie (przęślica) zwane w Strachocinie potocznie „kądzielą”. Składało się ono z dwu części – „przysiadki” i „krążela”. „Przysiadka” to była cienka, wąska (ok. 10 cm) deska o długości ok. 70 cm, zwężona i pogrubiona na jednym z końców. W tym pogrubionym końcu zamocowany był pionowo drewniany kołek o średnicy ok. 2 cm i długości ok. 70 – 80 cm, zaostrzony w górnym końcu. Na ten kołek nasadzony był „krążel” - drewniany wałek z wywierconym otworem, na tyle luźnym, że „krążel” mógł się swobodnie obracać na kołku. Na „krążel” nawijało się przędziwo i obwiązywało sznurkiem. Trzecią częścią „kądzieli” było wrzeciono w postaci drewnianego kołka (dł. ok. 30 cm), cieńszego u góry, z nasadzonym drewnianym kółkiem w dolnej części. W czasie przędzenia prządka (przędzeniem zajmowały się kobiety) siadała na ławie przysiadając „przysiadkę”. Jedną ręką wyciągała umiejętnie pojedyncze włókna z umocowanego na „krążelu” przędziwa, podając je po kilka na wrzeciono, wprawiane w wirowanie drugą ręką prządki. Wirowy ruch wrzeciona powodował skręcanie nici. Gotową nić nawijała prządka odcinkami na wrzeciono aż do jego zapełnienia. Cała operacja wymagała precyzji i ogromnej wprawy aby nić była równa, nie za gruba, nie za cienka, aby się nie rwała. Wszystkie kobiety od najmłodszych lat uczyły się prząść, przędły przez całe życie, do późnej starości. Do mistrzostwa dochodziły po wielu latach praktyki. Po zapełnieniu wrzeciona (o tym decydował ciężar, niektóre prządki nawijały na wrzeciono więcej nici, inne mniej) nici przewijano z wrzeciona na „motowidło”, lekką konstrukcję z drewnianych listew, które służyło do czasowego przechowywania przędzy i formowania jej w motki. Każde 25 nitek stanowiło „pasmo” i było związane oddzielnie. Z pasm układano różne motki, np. 150 „pasm” tworzyło „łokieć”. Po zdjęciu z „motowidła” motek przekazywano do tkania. Przędzę z konopi przeznaczoną do wyrobu lin i powrozów lub grubego płótna na worki przędziono grubiej, podobnie grubszą przędzę robiono z „kłaków” lnianych, pozostałych z czyszczenia przędziwa lnianego.
Strachoczanie nie zajmowali się tkaniem. Przędzę wieziono do Brzozowa, gdzie przyjeżdżali tkacze z okolicy i zabierali przędzę do tkania. Po umówionym czasie odbierano gotowe płótno płacąc pieniędzmi lub motkami przędzy. Surowe płótno trzeba było wyprać i wybielić na słońcu. Do prania takiego surowego płótna służyły specjalne stołki mocnej konstrukcji, na wyższych nogach, i „kilofy” – drewniane, duże packi w kształcie wiosła. Na stołku układano płótno, polewano wodą i „prało” – uderzało co sił „kilofem”. Czasami „prało” płótno dwie, trzy, a nawet cztery osoby. Odgłosy „prania” rozchodziły się daleko. Po „praniu” rozścielano płótno, gdy była pogoda i słońce, na murawie. Powtarzało się tę czynność wielokrotnie aż płótno stało się miękkie, jasne, białe. Z tak przygotowanego płótna sporządzano bieliznę i odzież.
Kobiety w lecie ubierały się na biało. Nosiły lniane koszule przedłużane dołem płótnem konopnym, zgrzebnym (tkanym z grubej przędzy). Był to tak zwany „nadołek”. Do tego lnianą spódnicę sięgającą kostek. Na to lniany fartuch i krótki, lniany fartuszek haftowany kolorowymi nićmi. Na głowie nosiły lniany „czepek” obszyty koronką, na nim chustkę przykrywającą częściowo „czepek” (spod chustki widać było koronkową część „czepka”). Na szyi obowiązkowo sznury prawdziwych czerwonych korali. Zimą kobiety nosiły ciepłe, watowane kaftany dopasowane w talii. Długie rękawy były bufiaste na ramionach. Zimowe spódnice były grubsze i dłuższe, ciepłe. Na nogach skórzane buty z cholewami, podeszwy podkute blaszanymi podkówkami. Na głowie ciepłe wełniane chusty z frędzlami. Panny nosiły się bardziej strojnie. W lecie nosiły koszule z długimi, haftowanymi rękawami. Na tym gorsecik haftowany. Lniana spódnica dołem była ozdobiona haftem. Fartuch także haftowany. Na szyi nosiły kilka sznurów czerwonych korali, głowy przyozdabiały kwiatami. Zimowy strój panienek był podobny do stroju dorosłych kobiet lecz z reguły bardziej ozdobny, kolorowy. Niektóre nosiły buty ozdobione mosiężnymi kółeczkami.
Mężczyźni nosili latem lniane koszule, wypuszczane na spodnie, przepasane szerokim pasem skórzanym, u którego wisiał zazwyczaj nóż (kozik – „świnka”) i fajka z „kapciuchem” (mieszek na tytoń). Koszule zapinane były na „patyczki”. Spodnie bogatsi gospodarze nosili lniane, biedniejsi konopne. Na wierzch nakładali lniane (bogatsi) lub konopne (biedniejsi) „płótnianki” (w gwarze strachockiej – „potlonki”). Był to rodzaj płaszcza sięgającego poniżej kolan, wciętego w pasie, dołem poszerzanego. Po bokach miał on dwie pionowe kieszenie. Kołnierz był stojący, krótki, niski. Płaszcz był zapinany na metalowe haftki lub specjalnie splatane, ozdobne zapięcia na drewniany guzik. Rękawy były długie, podgięte. Pod szyją małe wyłogi. Na głowę mężczyźni zakładali słomiane kapelusze, czasem własnej roboty. Na nogi skórzane buty z długimi cholewami, podkute. Buty zakładano tylko na wyjście do kościoła, wyjazd do miasta lub na inne, specjalne okazje, np. uroczystości rodzinne. Na co dzień w lecie mężczyźni chodzili zazwyczaj boso. W zimie mężczyźni nosili baranie kożuchy. Na głowie czapki wełniane lub „baranice” (ze skórek młodych baranków). Młodzi kawalerowie często mieli stojące kołnierzyki u koszul, a rękawy koszul haftowane.
Często Strachoczanie szyli sami ubrania dla siebie i rodziny, ale byli i tacy, którzy korzystali z usług krawców. Na co dzień, do pracy, ubierano się bardziej ubogo, najczęściej w starsze, podniszczone ubrania, najlepszy strój wkładano tylko do kościoła i na specjalne okazje. Utrzymanie bielizny i ubrań w czystości wymagało dużo trudu i nakładu pracy. Pranie było zajęciem bardzo ciężkim, zazwyczaj spadało na barki kobiet. Ważnym elementem takiego prania było „wyparzanie”. Do „wyparzania” służyły „zworki”. Były to okrągłe pojemniki zrobione z klepek drewnianych, o dość dużej pojemności, stojące na trzech nogach (jak dzieże). W dnie zrobiony był otwór do spuszczania wody, w czasie „parzenia” zatykany słomianym korkiem. Proces „parzenia” polegał na tym, że do „zworki” wkładano bieliznę, wsypywano popiół drzewny, wlewano wrzącą wodę i wkładano mocno rozgrzany kamień. „Zworkę” przykrywano płótnem (workiem). Po ostygnięciu wodę spuszczano wyjmując korek w dnie. „Pranie” było „wyparzone”. Wyjmowano je ze „zworki”, przenoszono w cebrze do potoku do wyprania i wypłukania. Pranie polegało na uderzaniu „kijanką” w rozłożoną na dużym, płaskim kamieniu bieliznę, co jakiś czas zmieniając ułożenie prania. „Kijanka” to była prostokątna deszczułka, szer. ok. 15 – 18 cm, dł. ok. 25 cm, z wystającą rączką – uchwytem. Odgłos prania słychać było daleko. Po wypraniu bieliznę płukano w wodzie potoku. Praniem zajmowały się przede wszystkim kobiety. Odbywało się ono w potoku, niezależnie od pory roku. W zimie w przerębli. Po wysuszeniu pranie prasowano ręcznymi „maglarkami”. Była to gruba deska dł. ok. 1 m i szer. ok. 15 cm, z rękojeścią. Na desce tej były nacięte w poprzek zęby – tryby. Prasowaną odzież lub bieliznę nawijano na wałek, który obracano za pomocą „maglarki”.
Pożywienie
Strachoczanie odżywiali się potrawami prostymi, przeważnie jarskimi. Mięso pojawiało się na stołach bardzo rzadko. Podstawą wyżywienia był chleb i ziemniaki. Chleb wypiekano z mąki żytniej, we własnych piecach, ciasto na placki, kluski i pierogi sporządzano z mąki pszennej. Zboże mielono w żarnach, razowa mąka, grubo mielona, z otrębami, dawała ciasto ciemne, ale smaczne i zdrowe. Uniwersalną potrawą były ziemniaki, przyrządzano je na najróżniejsze sposoby. Gotowano całe w łupinach, całe obrane, tłuczone, sporządzano z nich placki pieczone na „blasze”, pierogi, gotowano zupę kartoflaną, dodawano do knedli, chleba, itd. Codzienną potrawą była kapusta, w sezonie świeża, przez resztę roku kiszona. W każdym domu stała ogromna beczka kapusty, którą gotowano na różne sposoby, jako rodzaj kapuśniaku, albo bardziej na gęsto, z grochem, spożywano także na surowo, jako surówkę. Inną podstawową potrawą był barszcz żytni – żur. Zapas zakiszonego żuru stał zawsze w każdym domu. Spożywano dużo fasoli (gotowano ją z suszonymi jabłkami), grochu, bobu, marchwi (gotowana, w postaci zupy „marchwionki”), dyni (gotowana na mleku jako „banionka”). Do potraw dodawano dużo cebuli i czosnku.
Na zimę suszono rzepę, brukiew, marchew, a także owoce - jabłka, gruszki, śliwki, które gotowano z fasolą lub z kaszą – pęcak. Kaszę robiono we własnym zakresie z jęczmienia (kaszę jaglaną z prosa) w stępie. Było to grubościenne naczynie zrobione z wydrążonej pełnej kłody drewnianej (z grubym dnem). Wsypywało się do niego dobrze wysuszone ziarno, które skrapiało się wodą, aby łatwiej się obłuskiwało i kruszyło. Do kruszenia ziarna służył stępor – drewniany tłok z dwoma uchwytami u góry. Stęporem uderzano w ziarno tak długo, aż z zeszły z niego łuski i zostało pokruszone.
Ważną pozycją w wyżywieniu stanowiło mleko. Spożywano najczęściej mleko zsiadłe i maślankę, ze śmietany robiono masło, które było podstawowym tłuszczem stosowanym w kuchni. Jako omastę stosowano także olej lniany lub konopny (szczególnie w okresie postów), rzadziej słoninę. Odświętną potrawą były pierogi, głównie z ziemniakami (lokalna odmiana „ruskich”) i kapustą, rzadziej z twarogiem.
W sumie odżywiano się dość zdrowo, spożywane potrawy, stosunkowo mało przetworzone, miały one dużo witamin. Gorzej było z wartością kaloryczną posiłków. Szczególnie brakowało w diecie mięsa. Czasem przychodziły jednak trudne okresy. Na „przednówku” rodzinom uboższym, małorolnym, wielodzietnym, groził głód. Dochodziło do tego, że ludzie zbierali i jedli perz, gotowali zupę z lebiody, zjadali żołędzie i liście buraczane. Ciekawostką związaną z okresami głodu jest następujący wierszyk:
Gdy kwitnie bób – największy głód,
Gdy kwitną powoje – głodu się nie boję,
Gdy kwitnie mak – z głodu ani znak.
Komentarz Redakcji:
Opis życia mieszkańców Strachociny przedstawiony przez pana Stanisława Berbecia-Piotrowskiego dotyczy początków XX wieku, ale może być dla niezorientowanych czytelników trochę mylący. Nie oznacza to, że nie jest prawdziwy. Pan Stanisław w swoich przekazach jest zainteresowany głównie tradycyjnymi formami tego życia, one są dla niego najciekawsze, pamięć o nich chce zachować dla przyszłych pokoleń. W tym samym czasie społeczność Strachociny była już „atakowana” usilnie przez najróżniejsze „nowinki” ze świata, które wciskały się do strachockich domów we wszystkich obszarach życia – wyposażenia domów, ubioru, wyżywienia, pracy na roli, itd.
Siłą rzeczy, „nowinki” najszybciej trafiały pod bogatsze „strzechy”, tak więc powyższy opis przedstawia życie przede wszystkim w tradycyjnych, raczej uboższych rodzinach. W bogatszych domach (m.in. w domach Berbeciów-Piotrowskich!) w tym samym czasie zjawiały się już przy posiłkach indywidualne talerze porcelanowe i metalowe sztućce (widelce, noże stołowe), ubierano się w „fabryczne” ubiory zgodne z „miejską” modą, wprowadzano do użytkowania nowe narzędzia, itd.
„Stary” świat istniał równocześnie razem z „nowym”. Działo się tak jeszcze bardzo długo. Tradycjonaliści bronili się twardo przed „nowinkami”, sięgając po różne argumenty. Doskonałym przykładem takiego stanu rzeczy może być przykład z domu Błaszczychów-Piotrowskich z lat 50-tych XX wieku – babka Paulina, wyjątkowo konserwatywna w zakresie obyczajów, prawdziwa „strażniczka” rodzinnej tradycji, uparcie używała swojej drewnianej łyżki do jedzenia twierdząc, że tylko ona pozwala na delektowanie się prawdziwym smakiem potraw.
CIEKAWOSTKI TURYSTYCZNE PODKARPACIA
JASŁO – „zachodnia część podkarpackiego Trójmiasta”
Pisana historia Jasła sięga XII wieku. Położone w ziemi bieckiej, należało ono do klasztoru Cystersów w Koprzywnicy. Początek szybkiego rozwoju miasta związany jest z królem Kazimierzem Wielkim, który nadał mu prawa miejskie w 1366 roku (dokument wystawiono w Sanoku 26 kwietnia). Pod koniec XIV wieku Jasło stało się miastem królewskim, siedzibą starosty niegrodowego (podlegało staroście grodowemu w Bieczu). Rozwój miasta został zahamowany w połowie XVII wieku, w czasie „potopu szwedzkiego”. Prawdziwe ożywienie gospodarcze miasta nastąpiło dopiero w XIX wieku, po umieszczeniu w nim przez władze austriackie siedziby cyrkułu, a szczególnie pod koniec tego wieku, po wybudowaniu linii kolejowych i rafinerii nafty. Jasło, leżące na skrzyżowaniu dróg i szlaków kolejowych, rozwijało się bardzo szybko. Dowodem tego było otwarcie w 1868 roku w Jaśle pierwszego na Podkarpaciu gimnazjum. Miasto ucierpiało podczas I wojny światowej (niedaleko toczyły się walki „bitwy pod Gorlicami”), ale prawdziwą katastrofę miasto przeżyło w czasie II wojny światowej. We wrześniu 1944 roku Niemcy nakazali ewakuację mieszkańców miasta i praktycznie zniszczyli i spalili całe miasto. Jasło było chyba najbardziej zniszczonym miastem w Polsce – w 97 % ! Po wojnie miasto zbudowano praktycznie na nowo, odbudowując tylko niektóre zabytkowe budowle. Dlatego Jasło nie jest bogate w zabytki architektury. Jest trochę innych zabytków, które przetrwały wojnę – cmentarz, park miejski, resztki murów obronnych itp. Uroczy jest jasielski deptak i kamienice znajdujące się na starym mieście.
Do najważniejszych zabytków Jasła należy kolegiata pw. Wniebo-wzięcia NMP. Kolegiata została zbudowana w XV wieku z kamienia, w stylu gotyckim. Kościół był wielokrotnie niszczony i odbudowywany. Obecne wyposażenie kościoła jest powojenne. Ołtarz główny ze sceną Wniebowzięcia NMP i ołtarze boczne są projektu artysty rzeźbia-rza Bandury. Wykonane zostały w stylu ludowym. W latach 60-tych zakupiono organy, zamontowano nową chrzcielnicę i ambonę oraz wykonano malowanie ścian. Z tego okresu pochodzą też konfesjonały oraz stacje Drogi Krzyżowej, a także witraże w oknach prezbiterium. W latach 70-tych ponownie malowano kościół, uzupełniono brakujące witraże, zakupiono nowe dzwony i usunięto tynki na zewnętrznych, kamiennych ścianach. Pod koniec lat 90-tych, podczas kolejnego remontu kościoła, odkryto pod tynkiem z prawej strony ołtarza kilka warstw starych polichromii. W tym czasie wykonano także remont Kaplicy Cmentarnej i Domu Pogrzebowego na zabytkowym cmentarzu.
Innym zabytkiem Jasła, wartym zainteresowania, jest kościół pw. Św. Stanisława, który został zbudowany w latach 1892-1893. Kościół został zbu-dowany z inicjatywy dyrektora jasielskiego Gimnazjum i grona pedagogicznego. Budowę sfinansowano ze składek miesz-kańców miasta, absolwentów Gimnazjum, właścicieli okolicznych dóbr, gminy Jasło (parcela budowlana) i innych prywatnych ofiarodawców. Kościół poświęcono 7 grudnia 1893 roku. Ma 35 m długości, 14 m szerokości, z galeriami opierającymi się na 10 filarach w stylu romańskim, z półkolistą absydą z 4 okienkami okrągłymi w prezbiterium. Jest zbudowany z cegły. Na zewnętrznej ścianie nad głównym wejściem umieszczono napis „Soli Deo”, co oznacza "Jedynemu Bogu". We wnętrzu nad prezbiterium widnieje napis "Gloria in excelsis Deo". W kościele umieszczano tablice pamiątkowe poświęcone wybitnym pedagogom Gimnazjum – dyrektorowi Klemensowi Sienkiewiczowi i ks. Stanisławowi Falęckiemu. W okresie międzywojennym w przedsionku umieszczono tablicę pamiątkową dokumentującą nazwiska poległych uczniów i prof. Romana Saphiera w wojnie polsko-rosyjskiej 1920r. Pod koniec II wojny św. kościół św. Stanisława, podobnie jak całe miasto, został spalony. Spłonęło całkowicie wnętrze kościoła i dach. Pozostały jedynie mury i sklepienie w prezbiterium. Po wojnie natychmiast przystąpiono do odbudowy. Pod koniec września 1945 r. zakończono prace restauracyjne, postawiono trzy prowizoryczne ołtarze, a odbudowany kościół przejął funkcję parafii. Spełniał ją do czasu odbudowy kościoła farnego, tj. do 8 grudnia 1949 r. Później stał się kościołem filialnym. W tym czasie wyposażono wnętrze kaplicy gimnazjalnej w Stacje Drogi Krzyżowej. Podjęto także starania o wykonanie głównego ołtarza. Jego projekt wykonał znany prof. Wiktor Zin. Nie został on jednak zatwierdzony przez Komisję Artystyczną i Liturgiczną Kurii Przemyskiej i nowy projekt wykonał rzeźbiarz amator Józef Koczapski z Przemyśla. Jego projekt został zatwierdzony przez władze kościelne i zlecony projektodawcy do wykonania. Równocześnie z wykonaniem nowego ołtarza została wykonana polichromia w prezbiterium i 4 witraże przedstawiające Ewangelistów: św. Mateusza, św. Marka, św. Łukasza i św. Jana. Polichromię zaprojektował i wykonał prof. Stanisław Jakubczyk z Krakowa. Główny ołtarz przedstawia postać Matki Bożej, po bokach usytuowane są dwie postacie w pozycji klęczącej św. Stanisława BM, patrona kościoła i św. Stanisława Kostki, patrona młodzieży. Dwa ołtarze w nawach bocznych zostały wykonane przez braci Mieczysława i Romualda Naszkiewiczów z Jasła wg. projektu artysty rzeźbiarza Stanisława Smoczeńskiego z Wojaszówki. Stanisław Smoczeński wykonał do tych ołtarzy rzeźby uzupełniające, a także figury św. Judy Tadeusza i Pana Jezusa. Józef Koczapski wykonał także ławki w nawie głównej i boazerię na ścianach kościoła. Polichromię wnętrza zaprojektował i wykonał prof. Stanisław Jakubczyk w 1964r. Dziś nie istniejąca już scena na suficie, przedstawiała Zesłanie Ducha Świętego, zaś nawy boczne są ilustracją ośmiu Błogosławieństw. Stanisław Jakubczyk wykonał ponadto osiem mozaik na ścianach kościoła nad galerią, które przedstawiają: św. Ojca Maksymiliana Kolbego, św. Brata Alberta, św. królowę Jadwigę, bł. Anielę Salawę, bł. księdza Bronisława Markiewicza, bł. księdza Jana Balickiego, bł. księdza Augustyna Czartoryskiego i św. księdza biskupa Józefa Sebastiana Pelczara.
Kolejnym zabytkiem Jasła godnym uwagi jest Pałac Sroczyńskich. Pałac znajduje się w dzielnicy Jasło-Gorajowice. Wzniesiono go pod koniec XVIII w. W 1896 r. został przebudowany w stylu neogotyckim według projektu znanego architekta Tadeusza Stryjeńskiego. Jest to budo-wla na rzucie wydłużonego prosto-kąta, piętrowa, z wieżami wtopio-nymi w korpus. Zabytek był remon-towany w 1970 r. Otoczony jest parkiem o charakterze krajobra-zowym. Obecnie stanowi siedzibę Zespołu Szkół Medycznych. Warto dodać, że w Pałacu Sroczyńskich urodził się major Henryk Dobrzański „Hubal”, bohater walki z niemieckim najeźdźcą w II wojnie światowej.
Kolejna ciekawa, historyczna budowla jasielska to tzw. Budynek Ekonoma. Został on wybudowany w 1905 roku, z cegły, w stylu neogotyckim, w założeniu jako Szkoła Wydziałowa Męska. Podczas II wojny św. wraz z całym miastem został przez Niemców spalony i zniszczony. Odbudo-wany po 1945 r. według orygi-nalnych planów powrócił do swojej funkcji jako budynek oświaty - pierwotnie pełnił funkcje siedziby I LO im. Króla Stanisława Leszczyńskiego w Jaśle, później został przejęty przez Liceum Ekonomiczne i Szkołę Handlową. Obecnie mieści się tam także Filia Akademii Ekonomicznej w Krakowie.
I jeszcze jedna interesująca budowla - Kościół oo. Franciszkanów pw. św. Antoniego Padewskiego. Oddany do użytku w roku 1965r. Jest największym kościołem w Jaśle. Na frontonie wykonano płaskorzeźby świętych zasłużonych dla Kościoła. Jeszcze przed beatyfikacją i kanonizacją znalazła się tam figura O. Maksymiliana Kolbego. Mieści się w nim sanktuarium patrona Miasta Jasła – Św. Antoniego Padewskiego. Św. Antoni został ogłoszony Patronem Jasła w 1997 roku na pamiątkę cudownego ocalenia figury tego Świętego podczas spalenia miasta w 1945 roku. W zgliszczach kościoła oo. Franciszkanów figura świętego zachowała się bez żadnych uszkodzeń. Rokrocznie cudowna figura świętego przenoszona jest w uroczystej procesji liturgicznej ulicami miasta w kierunku Rynku w dzień św. Antoniego w czerwcu. Tego Dnia na jasielskim Rynku rozdawane są tzw. chlebki św. Antoniego i odbywają się koncerty.
Warto odwiedzić także jasielskie Muzeum Regionaln. Muzeum powstało w 1969 roku. Jedną z bogatszych części kolekcji jest ekspozycja strojów ludowych w dziale etnograficznym. Zebrane eksponaty to pełne stroje oraz elementy ludowych strojów pogórzańskich oraz łemkowskich. Ważną część kolekcji stanowią również eksponaty dotyczące tradycyjnych rzemiosł wiejskich. Wśród nich wyroby ceramiczne z dawnych ośrodków garncarskich z terenu byłego powiatu jasielskiego, a także narzędzia i wyroby tkackie. Muzeum posiada także zbiór narzędzi oraz wyrobów kowalskich i stolarskich a także zbiory falerystyczne (z łac. i gr. phalerae - ozdoba piersi lub czoła). Najciekawsza i najcenniejsza jest kolekcja orłów, noszonych przez formacje polskie od początku pierwszej wojny światowej aż po czasy współczesne. Kolekcja numizmatyczna liczy około 2000 sztuk, zawiera monety antyczne, głównie rzymskie oraz monety polskie od XI – XX wieku. Ozdobą kolekcji jest tetradrachma Aleksandra Wielkiego z 320 r. p.n.e. oraz zbiór talarów z XVII – XIX wieku. W skład kolekcji paleontologicznej wchodzą skamieliny z terenu fliszu karpackiego, odciski ryb i mięczaków morskich w skałach osadowych, fragmenty kości ssaków z okresu zlodowaceń, głównie mamutów, fragmenty poroży turów i jeleni, oraz inne skamieliny zwierzęce i roślinne. Zbiór uzupełnia kolekcja przyrodnicza zawierająca szkielety współczesnych ryb i ssaków. Ozdobą kolekcji jest skamieniały odcisk pancerza żółwia oligoceńskiego znaleziony w Winnicy k/Krosna, unikat w skali europejskiej.
Piłkarze Górnika Strachocina obronili się przed spadkiem w poprzednim sezonie i dalej grają w podkarpackiej klasie okręgowej (grupa krośnieńska). W tym sezonie może być gorzej, na koniec I rundy znajdują się na przedostatnim miejscu, zagrożonym degradacją. Odnieśli tylko trzy zwycięstwa i dwa razy zremisowali, a aż dziesięć razy schodzili z boiska pokonani. Zapowiada się ciężki bój o utrzymanie. Na szczęście tracą tylko jeden punkt do dwu drużyn, które ich wyprzedzają (jedną z nich jest Sanovia Lesko).
Najlepsze drużyny piłkarskie Podkarpacia, występujące w grupie lubelsko-podkarpackiej III ligi, grają w kratkę. Karpaty Krosno są w tym sezonie lepsze od Stali Sanok, po rundzie jesiennej zajmują 7 miejsce tracąc do lidera (Siarki Tarnobrzeg) tylko 6 punktów. Zdecydowanie gorzej wygląda sytuacja Stali Sanok, która zajmuje dopiero 13 miejsce w tabeli ale z takim samym dorobkiem punktowym co będąca w strefie spadkowej drużyna Izolatora Boguchwały. Czarni Jasło na zakończenie rundy jesiennej są wiceliderem grupy podkarpackiej IV ligi.
Drużyna hokejowa Ciarko Stali Sanok bardzo dobrze spisuje się na początku sezonu hokejowego 2011/2012. Wygrywa z przeciwnikami w imponującym stylu, szczególnie na własnym lodowisku. Dwa razy wygrała wysoko w mistrzem Polski Comarch Cracovią 5:2 i 5:1 (w Krakowie!), rozgromiła słynne „Szarotki” – Podhale Nowy Targ aż 10:1! Na koniec listopada jest zdecydowanym liderem tabeli ekstraklasy. Wzmocniona kilkoma dobrymi zawodnikami jest aktualnie jednym z głównych kandydatów do tytułu mistrza Polski.
Słabo spisuje się w I lidze zespół koszykarzy Delikatesów Centrum PBS Bank MOSiR Krosno. W 10 rozegranych meczach odniósł tylko jedno zwycięstwo i jest, niestety, kandydatem do spadku z I ligi.
Nasz usportowiony senior, Zygmunt Ćwiąkała z Bytomia (71 lat), syn Marcjanny z Giyrów-Piotrowskich miał tym roku trochę słabszy sezon tenisowy. Prześladowały go kontuzje. Mimo tego wygrał znaczący turniej (3-gwiazdkowy) w Pradze czeskiej a także ogólnopolski turniej Czarne Diamenty w Bytomiu (turniej 4 kategorii ITF-u). Podczas turnieju na Węgrzech, prowadząc w meczu z mistrzem świata Peterem Pokornym z Austrii, doznał kontuzji i musiał skreczować. Podobnie było na międzynarodowym turnieju w Łodzi. W wyniku tych niepowodzeń utracił I pozycję w swojej kategorii wiekowej w Polsce, a w klasyfikacji ITF-u (międzynarodowej) spadł na 52 pozycję. Miejmy nadzieję, że przyszły rok będzie bardziej pomyślny. Życzymy tego naszemu mistrzowi.
W ramach „Wspomnień o przodkach” przedstawiamy tym razem sylwetkę Józefa Piotrowskiego „Berbecia”, syna Marcina.
Józef Piotrowski „Berbeć” urodził się 11 stycznia 1890 roku w Strachocinie jako kolejne (piąte) dziecko Marcina Piotrowskiego „Berbecia” i Marianny z Kucharskich. Był najmłodszym z synów Marcina. Naukę czytania i pisania pobierał w 4-klasowej szkole powszechnej w Strachocinie. Dzieciństwa i wczesnej młodości nie miał łatwej. Ojciec często chorował więc mały Józef musiał od najmłodszych lat ciężko pracować na dużym, jak na Strachocinę, 5-cio hektarowym gospodarstwie. Mając 19 lat postanowił, wzorem innych młodych Strachoczan (także swojego starszego brata Franciszka), uciec przed służbą w austriackim wojsku do Ameryki. W Ameryce nie przebywał długo. Latem 1919 roku w kraju zmarł w wieku 60 lat ojciec Marcin i Józef musiał wrócić do kraju aby poprowadzić gospodarstwo. Krótki pobyt Józefa w Ameryce okazał się jednak dość szczęśliwy i pozwolił mu na zaoszczędzenie okrągłej sumki pieniędzy, które bardzo przydały się w gospodarstwie. Za przywiezione dolary, przy pomocy całej rodziny, wybudował nowy dom. Dom murowany, historyczny dla Strachociny, prawdopodobnie pierwszy murowany dom we wsi.
Ponad 10 lat Józef gospodarzył jako kawaler rozglądając się za kandydatką na żonę. Musiał być bardzo wymagającym – ożenił się dopiero w wieku 32 lat. Żonę znalazł poza Strachociną, w sąsiedniej Bażanówce. Została nią Weronika Surowiak, córka Izydora Surowiaka i Franciszki z domu Błaszczak. Po dwóch latach (20 marca 1924r.) młodzi Piotrowscy doczekali się syna Bolesława. Krótko potem niespokojny duch Józefa znowu dał znać o sobie. Postanowił ponownie wyjechać do Ameryki, aby zarobić na dokupienie ziemi i powiększyć gospodarstwo. Niestety, Stany Zjednoczone w tym czasie mocno ograniczyły napływ emigrantów, tak więc Józef musiał wziąć się na sposób. Popłynął statkiem do Kanady, która ciągle chętnie przyjmowała przybyszów z Europy. Z Kanady z grupą innych emigrantów przeszedł nielegalnie granicę z USA. Ze znalezieniem pracy nie miał problemów, Ameryka była w tym okresie „na fali”, szybko się rozwijała, potrzebowała ludzi do pracy. Józef kilka razy zmieniał pracę, poszukując lepiej płatnej. Część pieniędzy przesyłał na bieżąco do kraju, żonie z synem. Zapewniało to niezłe warunki życia rodzinie i okazało się, że miało także inną dodatnią stronę. Okazało się, że Józef w Ameryce miał tym razem pecha. Nie zdążył uciec ze Stanów przed wielkim kryzysem 1929 roku. 25 października 29 roku nastąpił kompletny krach gospodarczy w Stanach, zbankrutowało wiele banków, przepadły wszelkie oszczędności milionów ludzi, zapanowało masowe bezrobocie. Józef stracił dużą część pieniędzy zdeponowanych w banku. Przepadły bezpowrotnie po bankructwie banku. Józef musiał wracać do kraju przeklinając amerykański kapitalizm. Na szczęście dzięki żonie, która lepiej opiekowała się pieniędzmi niż amerykański bank i zaoszczędziła trochę pieniędzy, Józef nie klepał biedy po powrocie do Polski. Za oszczędności dokupił nieco pola, a nawet próbował zmechanizować swoje gospodarstwo. Na spółkę z sąsiadem Józefem Radwańskim „Zza łozin” kupił pierwszą we wsi maszynę do młócenia zboża. Ostatni krzyk mody! Maszyna miała napęd ręczny. Zakupił także kilka innych urządzeń i narzędzi gospodarczych. Przede wszystkim wialnię do zboża (w Strachocinie potocznie zwaną „młynkiem”), którą używał sam i wypożyczał sąsiadom. Poza tym ozdobne, reprezentacyjne sanie („kumoterki”) i solidne, żelazne brony. Brony wykonał miejscowy kowal. Dotychczas Józef używał starej brony z ramą drewnianą, tylko zęby były żelazne.
Chlubą Józefa był piękny koń, jeden z najokazalszych we wsi. Niestety, rankiem 1 września 39r. wojsko zarekwirowało konia i Józef, gospodarz na 4-hektarowym gospodarstwie, pozostał bez siły pociągowej. Lata 1939 – 1944, okres okupacji niemieckiej, to najczarniejszy okres w życiu rodziny Józefa. Z braku konia do prac polowych trzeba było używać krów. Niemieccy okupanci nałożyli ogromne kontygenty, które rygorystycznie egzekwowali. Wszystkie kamienie z żaren służących do mielenia zboża (na mąkę razową) zostały zarekwirowane, aby nie było możliwości mielenia zboża poza ścisłą rejestracją. Wszystkie zwierzęta hodowlane były rejestrowane i oznakowane kolczykami. Po ściągnięciu nałożonych kontygentów rodzinie pozostawało do życia niewiele żywności. Nie pomagały żadne protesty. Podczas jednej z akcji ściągania kontygentu o mało co nie postradała życia żona Józefa, Weronika. Z małym dzieckiem na ręku broniła wyprowadzanej z obory krowy. Bezwzględny niemiecki urzędnik, „folksdojcz”, groził jej za to rozstrzelaniem. W czasie okupacji Piotrowskim urodził się kolejny syn, Bronisław (30 sierpnia 1941 roku). Oprócz Bolesława i Bronisława Józef i Weronika mieli jeszcze trzeciego syna, Izydora, który zmarł w dzieciństwie.
W lipcu 1944r. do Strachociny weszły wojska sowieckie przyjęte we wsi życzliwie, jako wyzwoliciele. Sowieci także odnosili się do mieszkańców na ogół życzliwie. Może chociażby o tym świadczyć następująca scenka, która zdarzyła się w rodzinie Józefa. 3-letni syn Józefa, mały Bronek, pozostawiony bez opieki przez matkę, wykorzystując niespodziewaną swobodę wszedł do bunkra gdzie znalazł dwa rosyjskie granaty. Przypominały mu niewinne dzbanuszki, więc złapał je i nosił za zawleczki jak dzbanki za ucha. Gdy zobaczyła to matka, o mało co nie zemdlała. Z zabranymi dziecku granatami poleciała do pierwszego spotkanego „sołdata” i bijąc go pięściami krzyczała, że dają dziecku do zabawy granaty. W odpowiedzi nie było agresji czy groźby zastrzelenia tylko uśmiech i spokojne „nicioło, nicioło” (niczewo, niczewo) i na tym całe zajście się skończyło. Po przełamaniu frontu, od odchodzących wojsk sowieckich za kilka butli samogonu Józef „kupił” konika – mongołka. Mongołki były to to koniki żyjące na stepach Azji Środkowej. Po złapaniu i oswojeniu oddawano je wojskom. Co to była za radość, gdy w pracach polowych krowy zastąpił koń. Co prawda, płochliwy, trzeba go było prowadzić za uzdę przy orce czy innych pracach, ale wytrzymały i łatwy do wykarmienia.
Po wyzwoleniu w gospodarstwie Józefa nie było najlepiej. Jako jeden z bogatszych gospodarzy we wsi, „kułak”, był obciążony wysokimi daninami, tzw. „obowiązkowymi dostawami”. Obejmowały one zboże, ziemniaki, żywiec i mleko. Do tego dochodził wysoki podatek. Rodzina żyła biednie. Chcąc ratować sytuację Józef, dysponując stosunkowo dużym domem, wynajmował kwaterę robotnikom miejscowej kopalni. Zarobkował także „furmaniąc” - świadczył usługi dla bliższych i dalszych sąsiadów, czasem dla kopalni. Owocowały przyjazne stosunki z kierownikiem kopalni, który mieszkał z rodziną w pobliżu Józefa. Dzięki tej znajomości dom Józefa został podłączony do sieci gazowej na długo przed ogólną gazyfikacją wsi.
Sytuacja zdecydowanie zmieniła się na lepsze po 1956 roku, Polskim Październiku. Zniesiono obowiązkowe dostawy, łatwiej było o pracę zarobkową (Kopalnia Strachocina przeżywała w tym czasie najlepsze dni), do wsi docierało więcej pieniędzy, rozwijał się rynek na produkty rolne, polepszyło się zaopatrzenie sklepów. Z tego wszystkiego korzystał także Józef, mimo zaawansowanego wieku. Prowadził z powodzeniem hodowlę, sprzedawał mleko. W latach 70-tych („era” Gierka) sytuacja takich rolników jak Józef ulegała dalszej poprawie, popyt na produkty rolne był bardzo duży, państwo skupywało od rolników każdy wyprodukowany towar. Józef ciągle cieszył się niezłym zdrowiem mimo swojego wieku. Sam prowadził gospodarstwo do 90 roku życia. W roku 1980 przekazał gospodarstwo młodszemu synowi Bronisławowi w zamian za emeryturę rolniczą. Zmarł w wieku 95 lat, 25 maja 1985 roku. Pochowany został na cmentarzu w Strachocinie.
Józef był człowiekiem o niespożytej energii, niezwykle żywotnym. W życiu prawdziwy „niespokojny duch”. Dwukrotnie wyprawiał się w daleki świat po lepszą przyszłość dla siebie i swojej rodziny. W Ameryce dawał sobie świetnie radę, mimo słabej znajomości języka. Ciągle żądny nowości, otwarty na świat, poszukujący lepszych rozwiązań. Świadczą o tym zarówno budowa murowanego domu (przez wielu starszych Strachoczan uważanego za gorszy, niezdrowy, obcy tradycji), jak „mechanizacja” czy gazyfikacja domu. Józef był niezwykle inteligentny i mądry życiowo, był prawdziwą skarbnicą wiedzy na dowolny temat do późnej starości, mimo że ukończył tylko 4 klasy strachockiej szkoły. Procentowało ogromne doświadczenie życiowe, także znajomość świata wyniesiona z dwu wypraw za ocean.
Władysław Piotrowski z Sanoka
9 października zmarł w Sanoku Władysław Piotrowski „spod Stawiska”. Władysław był synem Jana Piotrowskiego „spod Stawiska” ze Strachociny i Marianny z Berbeciów-Piotrowskich. Rodzice Władysława wyprowadzili się z rodzinnej Strachociny do sąsiedniej Grabownicy, gdzie zakupili gospodarstwo na tzw. „Wielowiejszczyźnie”. Nazwa ta pochodziła od nazwiska właściciela ziemskiego - Wielowiejskiego, do którego kiedyś ten teren należał. Z biegiem czasu mieszkańcy Grabownicy przekręcili nazwę na „Wileńszczyznę”, stąd rodzinę Jana nazywano Piotrowskimi „z Wileńszczyzny”. Władysław urodził się 8 października 1925r.
Jako młody chłopak wyprawił się do Technikum Energetycznego w Bytomiu, po ukończeniu którego podjął pracę na Kopalni w rodzinnej Grabownicy. Pracował tam na stanowisku Głównego Energetyka. Z biegiem czasu przeszedł do pracy w Sanoku, początkowo w Kopalnictwie Naftowym, później w Zakładzie Energetycznym. W 1960r. ożenił się z Zofią Starzak i zamieszkał w Sanoku. Piotrowscy doczekali się dwóch synów, Jerzego (ur. 1962r.) i Wojciecha (ur. 1963r.). W energetyce Władysław pracował na różnych stanowiskach, przez ostatnie 21 lat przed emeryturą na stanowisku Zastępcy Dyrektora Rejonu Energetycznego w Sanoku d/s ekonomicznych. W zakres jego obowiązków wchodziła także nadzór nad obsługą odbiorców energii elektrycznej – instalowaniem i konserwacją układów pomiarowych oraz rozliczaniem kosztów zużytej energii. Władysław był pracownikiem bardzo cenionym i szanowanym, doskonałym fachowcem i organizatorem. M.in. jako pierwszy szef obsługi odbiorców energii elektrycznej w Rzeszowskim Zakładzie Energetycznym wdrożył elektroniczny system rozliczania odbiorców. Wielokrotnie był nagradzany za dobrą pracę odznaczeniami resortowymi i państwowymi, Złotą Odznaką „Zasłużony dla Energetyki”, Odznaką „Zasłużony dla Miasta Sanoka”, Złotym Krzyżem Zasługi.
Od 1990 roku przebywał na emeryturze, ale ciągle prowadził niezwykle czynny tryb życia i udzielał się w pracy społecznej, był m.in. wolontariuszem w Towarzystwie im. Brata Alberta. Pełnił także przez pewien czas funkcję ławnika w miejscowym sądzie. Z zamiłowaniem uprawiał działkę warzywną, traktując to jako doskonały relaks i formę spędzania czasu. W ostatnim okresie ciężko chorował. Został pochowany na starym cmentarzu w Sanoku. Pozostawił żonę Zofię, dwu synów, Jerzego i Wojciecha i dwie wnuczki, Katarzynę i Oliwię.
Ciekawy list otrzymaliśmy od Józefa Błaszczychy-Piotrowskiego z Rzeszowa. Józef to pasjonat historii rodzinnej Strachociny. Nieustannie drąży temat jej najdawniejszych dziejów, jest autorem wielu interesujących i śmiałych hipotez z tym związanych. Tym razem skupił się na sprawie nazwy rzeki odwadniającej kotlinę, której fragment stanowi teren Strachociny. Więcej informacji na ten temat znajduje się w dziale „Rozmaitości”.
Pan Zbigniew Fryń-Piotrowski przekazał nam telefonicznie garść najnowszych informacji genealogicznych z „klanu” Fryniów-Piotrowskich (patrz: „Nowiny genealogiczne”). Z kolei w przesłanym liście dzieli się swoimi uwagami i spostrzeżeniami na temat odbioru naszego biuletynu. Zbigniew jest, obok Bronisława Berbecia-Piotrowskiego ze Strachociny, głównym „kolporterem” naszej „Sztafety pokoleń”.
Telefoniczną informację o uroczystości jubileuszowej pana Stanisława Berbecia-Piotrowskiego w Strachocinie otrzymaliśmy od pani Marylki Lisowskiej z Brzozowa, córki Bronisława Błaszczychy-Piotrowskiego. Przy okazji także trochę informacji o rodzinie Lisowskich i pozdrowienia dla redakcji biuletynu.
W związku z wspomnianym powyżej jubileuszem pana Stanisława otrzymaliśmy przesyłkę od pani Zofii Piotrowskiej z Sanoka, wdowy (od niedawna) po Władysławie Piotrowskim „spod Stawiska”. Od pani Zofii otrzymaliśmy książkę pana Stanisława pt. „Wspomnienia” z krótką informacją o okolicznościach jej powstania. Więcej na ten temat pisaliśmy w rubryce „Z życia Stowarzyszenia”. Pani Zofia przekazała nam także kilka informacji na temat genealogii rodzinnej.
Interesujący list pocztą e’mailową otrzymaliśmy od pani Agaty Kozieradzkiej z Nowosielec. Okazuje się, że nasza strona internetowa „Stowarzyszenia Piotrowskich ze Strachociny” jest jednak przez kogoś czytana. Pani Agata dostrzegła podczas lektury pewien błąd w informacji na temat cerkwi w Nowosielcach, wiosce sąsiadującej ze Strachociną. List i odpowiedź redakcji biuletynu zamieszczamy w rubryce „Rozmaitości”.
Dziękujemy za wszystkie telefony, e’maile, kartki i listy z informacjami i pozdrowieniami. Prosimy o dalsze kontakty, które pozwolą nam na ciągłe doskonalenie naszego biuletynu.
3 marca 2005 roku w Chicago urodziła się Olivia Victoria Piotrowska, córka Barbary i Wojciecha Piotrowskich „spod Stawiska”, wnuczka Zofii i Władysława Piotrowskich. Wojciech i Barbara mieszkają na stałe w USA ale często odwiedzają rodziców Wojtka w Sanoku, mała Olivia już trzykrotnie była w kraju dziadków Piotrowskich.
19 czerwca 2011 roku urodził się Mateusz Maciej Rachwalski, syn Agnieszki (z Klusków) i Leszka Rachwalskich, prawnuk Cecylii z Fryniów-Piotrowskich. Mateusz ma starszego brata Daniela Maksymiliana urodzonego 8 kwietnia 2006 roku.
21 lipca 2011 roku urodzili się bracia bliźniacy, Bartosz Andrzej i Błażej Maksymilian Mileccy, synowie Joanny (z Radwańskich) i Sebastiana Mileckich, prawnuk Cecylii z Fryniów-Piotrowskich. Bartosz i Błażej mają starszą siostrę Sandrę urodzoną w 2003 roku. Poniżej aktualne „drzewo” genealogiczne potomków Cecylii z Fryniów-Piotrowskich.
22 października 2011r. w Gdańsku urodziła się Hanna Agnieszka Błaszczycha - Piotrowska, córka Lechosława i Katarzyny z Piotrowskich. Poniżej aktualne „drzewo genealogiczne potomków Stanisława Błaszczychy-Piotrowskiego. .
Piotrowscy „z Kowalówki” w Ameryce – Odcinek V (ostatni)
Poniżej kontynuujemy opowieść o „zagubionej” gałęzi Piotrowskich „z Kowalówki” rozpoczętą w biuletynie nr 3. Jest to już ostatni odcinek „amerykańskiej” opowieści.
Potomkowie synów Jana Piotrowskiego „z Kowalówki”
Syn najstarszego syna Jana, Andrzeja Teofila, Henry Joseph Piotrowski (ur. 4.08.1946r.) jest inwalidą, słabo słyszy, ma problemy z mówieniem. Ukończył szkołę dla niepełnosprawnych - Western Pennsylvania School for the Deaf (dla nie-słyszących). Ożenił się w 1971 roku w Altoona z Susan Sciotto, Amerykanką włoskiego pochodzenia. Z Susan Henry doczekał się dwu córek, Deanny Jean (ur. 10.04.1973r.) i Alisy Jo (ur. 12.09.1974r.). W 1979 roku Henry i Susan rozwiedli się. W 1987r. Henry ożenił się powtórnie, w Pittsburgu (Pennsylvania) z Sandrą Cox D'Angelo. Dla Sandry to jest także drugie małżeństwo. Z pierwszego małżeństwa Sandra ma dwóch synów, Thomasa D'Angelo i Dale'a D'Angelo. Obydwaj są już żonaci. Henry i Sandra przeprowadzili się do Sioux Falls w Południowej Dakocie. Doczekali się syna, Johna Henriego Piotrowskiego (ur. 9.02.1988r.).
Starsza córka Henry'ego, Deanna Jean Piotrowski wyszła za mąż za Richa Williamsa i doczekała się dwóch synów, Anthony Martino Williamsa (ur. w październiku 1991r.) i Joshuy Williamsa (ur. w lipcu 1996r.). Młodsza córka Henry'ego, Alisa Jo Piotrowski ukończyła studia na Indiana University of Pennsylvania, mieszka w Nowym Orleanie, w 2004 roku jeszcze nie była zamężna.
Córka Andrzeja Teofila, Eugenia Julia Jean Piotrowski (ur. 7.04.1942r.), ukończyła Bishop Guilfoyle High School w Altoona. Pracowała w marketingu, w karierze zawodowej osiągnęła stanowisko dyrektora ds. rozwoju w Penn-Mont Academy w Hollidaysburg w Pensylwanii. Wyszła za mąż za Waltera "Skeets" Williama Bagleya juniora (ur. 25.11.1941r. w Baltimore), syna Waltera Bagleya. Ślub odbył się 8.07.1961r. w Altoona. Walter jest katolikiem, ukończył High School w Altoona, później uczelnię techniczną i został inżynierem budownictwa (civil engineer). Jean i Walter Bagleyowie doczekali się czwórki dzieci, córek, Lori Ann (ur. 4.08.1963r.) i Theresy "Tracey" Marie (ur. 10.11.1967r.), oraz synów, Douglasa Roberta (ur. 6.01.1969r.) i Marka Josepha (ur. 17.08.1972r.). Jean jest bardzo towarzyska, zawsze udzielała się dużo społecznie, zasiadała w Zarządzie Towarzystwa Historycznego Powiatu (hrabstwa) Blair, razem z mężem należała do Ruchu Rodzin Chrześcijańskich, byli oni także zaangażowani w Ruch Spotkań Małżeńskich, a także w działalność innych lokalnych stowarzyszeń w Altoona. Jean utrzymuje bliskie kontakty z resztą rodziny Piotrowskich, potomków Jana. Jej pasją jest malarstwo, maluje obrazy olejne na płótnie.
Starsza córka Eugenii Julii, Lori Ann Bagley ukończyła Bishop Guilfoyle High School w Altoona i studia na uniwersytecie stanowym Penn State University. Wyszła za mąż za Roberta Becka, Amerykanina niemieckiego pochodzenia, katolika. W małżeństwie doczekała się córki Amandy Christine Beck (ur, 28.11.1988r. w Altoona). Pracuje jako przedstawiciel handlowy w firmie zaopatrzenia biur.
Młodsza córka Eugenii Julii, Theresa "Tracey" Bagley, podobnie jak starsza siostra ukończyła Bishop Guilfoyle High School w Altoona i studia na Penn State University. Jest certyfikowaną księgową. Wyszła za mąż (24.08.1991r.) za Dereka Michaela Walsh'a. Derek ukończył studia na Penn State University, jest analitykiem finansowym, katolikiem. W małżeństwie Walsh'owie doczekali się trójki dzieci, córki Kelly Marie Walsh (ur. 10.05.1996r.) i synów Kyle Patricka Walsh (ur. 24.11.1998r.) i Connora Michaela Walsh'a (ur. 17.07.2001r.).
Starszy syn Eugenii Julii, Douglas Robert Bagley ukończył tak jak starsze siostry Bishop Guilfoyle High School w Altoona, później ukończył Triangle Tech School w Greensburgu w Pensylwanii. Jest projektantem. Ożenił się z Jennifer Lynn Brown. Amerykanką polskiego pochodzenia. Jennifer ukończyła studia na Penn State University, jest wychowawczynią w przedszkolu. Bagley'owie doczekali się córki, Nicole Lynn Bagley (ur. 4.08.1994r.). Mieszkają w Altoona. Młodszy syn Eugenii Julii, Mark Joseph Bagley ukończył, tak jak starsze rodzeństwo, Bishop Guilfoyle High School w Altoona i studia na Penn State University. Jest certyfikowanym księgowym i analitykiem inwestycyjnym. Ożenił się (14.06.1997r.) z Christine Noel Wawraszko, Amerykanką polskiego pochodzenia, katoliczką. Ślub odbył się w kościele Św. Korneliusza w Concordville w Pensylwanii. Mark pracuje w firmie Hirtle & Callahan & Co. w pobliżu Filadelfii. Christine pracuje jako pielęgniarka. Doczekali się dwójki dzieci, syna Tylera Williama Bagley'a (ur. 10.10.1999r.) i córki Lauren Renee Bagley (ur. 12.05.2002r.).
O rodzinie młodszego syna Jana Piotrowskiego „z Kowalówki”, Waltera, wśród potomków Jana jest bardzo mało informacji. Cała rodzina zmieniła w 1973r. swoje nazwisko z Piotrowski na Peterson, nazwisko panieńskie Lilian. Najstarszy syn Waltera, Walter Bernard junior Peterson (ur. 31.03.1947r.) pracuje w telewizji. Ma swój program "Walt Peterson Show". Mieszka w Columbus w stanie Ohio. Jest żonaty, ma dwójkę dzieci, bliższych szczegółów o nim brak. Także najmłodszy syn Waltera, Robert (Bob) Paul Peterson (ur. 26.08.1951r.), pracuje w telewizji w Columbus, ma swój program "Christian Classics". W telewizji w Columbus pracuje także ich młodsza siostra, Tina Marie Paterson (ur. 14.09.1955r.). Ma swój program "Talk with Tina". Z siódemki dzieci Waltera, w stanie Ohio, w Columbus i okolicy, żyje szóstka. Najstarsza córka Waltera, Patricia Ann Piotrowski (ur. 2.12.1943r. w Myrtle Beach w Południowej Karolinie), która wyszła za mąż w 1964r. za Williama Audasa, zginęła w 1966r. w wypadku samochodowym w Little Rock w Arkanzas. Jechali z mężem na urlop do Kalifornii. Patrycja była w zaawansowanej ciąży, dziecko (chłopak) zginęło razem z matką.
O losach życiowych dzieci kolejnego syna Jana, Stanleya niewiele wiadomo, z resztą rodziny utrzymywali jedynie bardzo luźne kontakty. O synu Stanleya, Waynie Piotrowskim, nie mamy żadnych informacji. Najstarsza córka Stanleya, Norma Jean Piotrowski, wyszła w 1969 roku w Wirginii za mąż za Roberta Durreta. Nic bliżej nie wiemy o Robercie. Durretowie doczekali się syna (imienia jego nie znamy0 i dwu córek, Shayly i Summer. Nic bliżej na temat dzieci Normy nie wiemy. Młodsza córka Stanleya, Deby Piotrowski, wyszła za mąż za J.W. McGhee. Małżeństwo doczekało się dwójki dzieci, córki Sheryl i syna Jamesa. Sheryl doczekała się syna, Jasona Christophera McGhee. Poza tym nic bliżej nie wiemy o dzieciach Deby, podobnie jak o najmłodszej córce Stanleya, Cathy Piotrowski.
O dzieciach najmłodszego syna Jana, Josepha Michaela Piotrowskiego, Josephie Michaelu, Dorothy Helen i Andrew Georgu Piotrowskich nie mamy żadnych informacji.
1. Zagadka „Potoku Różowego”
Nasz rodzinny historyk-amator Józef Błaszczycha-Piotrowski z Rzeszowa przysłał do redakcji „Sztafety” list, w którym zajął się sprawą „potoku Różowego”, głównej rzeki doliny, w której leży Strachocina, oraz Kostarowce, Pakoszówka, Jurowce i inne wsie, a właściwie sposobem w jaki zagadnienie tego potoku zostało przedstawione w opracowaniu „Piotrowscy ze Strachociny – Genealogia i zarys najdawniejszych dziejów” (Praca zbiorowa – Strachocina 2005). Uważa on, że zawarte w tym opracowaniu twierdzenie jakoby źródła Potoku Różowego znajdowały się w Strachocinie jest niezgodne z prawdą. Na podstawie posiadanych map twierdzi, że „Potok Różowy wypływa jako mały strumyk z południowo-zachodniego zbocza góry „Wroczeń” (498,2m) z działu leśnego oznaczonego numerem 51. Jest to teren leśny na północ od Pakoszówki. Strumyk ma dwa źródełka niezbyt od siebie odległe, które łączą się po kilkuset metrach. Płynie on w kierunku południowym w stronę Pakoszówki, przez obszar zwany „Kosary”. Po drodze, w połowie odległości od zabudowań, zbiera krótki dopływ od strony zachodniej i dochodzi od strony północnej prawie do szosy Rzeszów – Sanok. Ma to miejsce za ostatnimi domami Pakoszówki w kierunku Jurowiec. Następnie pomiędzy szosą (nie przekraczając jej na stronę południową) a zabudowaniami tzw. „Mazur”, płynie w kierunku wschodnim wzdłuż szosy do starej krzyżówki dróg z rozwidleniem na Srogów i Sanok-Dąbrówkę. Jest to stara droga, bo szosa obecnie omija ten teren od strony południowej przez wzgórze obok cmentarza. Za starą krzyżówką Różowy rozdziela się jakby na dwie części, wcześniej łącząc się z dopływem od strony zachodniej („Rusawą”) i dalej płynie w kierunku Srogowa Dolnego. W Jurowcach, za „Koziegórką” i terenem zwanym „Za rzeką” wpada do Sanoczka trochę przed Trepczą.”
Tak więc, zdaniem Józefa, potok, który ma źródła w Strachocinie i zbiera wody z terenu nie tylko Strachociny, ale także Kostarowiec, Popiel, części Pakoszówki i części Jurowiec, nosi nazwę Rusawa i nie jest „rzeką główną” tylko zaledwie prawym dopływem Potoku Różowego płynącego z Pakoszówki. Dalej Józef szerzej omawia sprawę Rusawy. Oto jego „opowieść” o tej rzeczce: „Moja opowieść o Rusawie jest trochę dłuższa i bardziej rozbudowana, bo chociaż co do nazwy i lokalizacji nie ma żadnych niejasności, to trochę chciałbym dłużej zatrzymać się nad tym tematem by pokazać przedstawicielom obecnego pokolenia, na przykładzie jednej rzeczki, jak strasznie, wprost niewyobrażalnie zmienia się środowisko zaledwie w ciągu jednego pokolenia. Z szerokiej rzeczki, zasobnej w wodę nawet w czasie susz, które trwały nieraz tygodniami, pełnej ryb za moich czasów, pozostał suchy rów pełen ścieków, a nie czystej wody. Ale najpierw o nazwie. Na niektórych mapach figuruje nazwa „Russawa”, na innych „Rusawa”, przez jedno „s”. Nazwa ta występuje też w starych dokumentach. Wiadomo, że jest to rzeczka płynąca przez Strachocinę środkiem wsi, dalej przez łąki obok dawnego „Dworu” w kierunku wschodnim do kościoła. Dalej przez łąki do Jurowiec, gdzie za cerkwią łączy się z potokiem „Różowym” i dalej już wiadomo, wpada do większego Sanoczka, a ten do Sanu. Obecna „Rusawa”, czy jak ją tam zwać, do dawnej rzeczki „Rusawy” podobna jest zaledwie z nazwy. Jak wygląda – szkoda gadać, a raczej pisać. Obecnie jest to rów ze ściekami szerokości pół metra, w dawnym korycie rzeki bez żadnego życia, w dodatku zarośnięty trawą. W Strachocinie jestem sporadycznie, ale nawet będąc w okresach wiosennych, nie widziałem tam czystej wody. O rybach, pływaniu czy kąpieli w „Rusawie” pomyślałby chyba tylko ktoś niespełna rozumu. Ale nie zawsze tak bywało. Jeszcze 60 lat temu, a więc całkiem niedawno, w tej rzece, pełnej czystej wody nawet w czasie największych upałów, po zrobieniu „zastawki” poniżej domu moich rodziców (ojcem Józefa był Kazimierz Błaszczycha-Piotrowski – red.), uczyliśmy się pływać, żyły tam spore ryby, nawet znajdowaliśmy w mulistych fragmentach rzeki skorupy szczeżui, które to skorupiaki, jak wiadomo, żyją tylko w czystych wodach rzek i strumieni.”
Przy okazji Józef opisuje potok noszący nazwę „Potok Różany”. „Źródło tego potoku znajduje się na południowym zalesionym zboczu wzgórza za dawnym domem Hoszowskich. Ten dom stoi pod lasem „kopalnianym” w odosobnieniu. Tak było dawniej. Teraz tam są chyba jeszcze jakieś inne budynki, ale niewiele. Tak mi się wydaje, bo widać je z drogi. Potok ten wypływa z lasu w niedużej odległości od tych budynków, następnie płynie na południe w kierunku Strachociny, po kilkaset metrach skręca na wschód w dolinę, w środku doliny między ostatnimi a właściwie pierwszymi domami Strachociny od strony szosy Rzeszów – Sanok, a wzniesieniem za którym stoi kaplica, przepływa drogę asfaltową do Strachociny i, po drodze zbierając kilka dopływów z pól od strony północnej, na łąkach wpada, czy też łączy się z „Rusawą”. Jedyne co łączy Potok Różany ze Strachociną to może to, że płynie częściowo przez pola strachockie, a może też stanowić, nim przekroczy drogę, granicę z polami pakoszowskimi.
Od redakcji:
W kolejnym numerze „Sztafety” przedstawimy komentarz do „rewelacji” naszego historyka.
2. List pani Agaty Kozieradzkiej z Nowosielec
Dzień dobry.
Z wielką przyjemnością poczytałam teksty zamieszczone na stronie "P I O T R O W S C Y ze Strachociny w Ziemi Sanockiej ".
W tekście o treści dotyczącej cerkwi w Nowosielcach zauważyłam
nieścisłość: "O pochodzeniu przodków mogą świadczyć jedynie nazwiska, często bardzo wschodnie w formie, ale nie zawsze. Cerkwie w Kostarowcach, Jurowcach i Czerteżu zamieniono na kościoły rzymsko-katolickie (cerkiew w Nowosielcach została spalona podczas walk w 1946 r.)
Może nie o te Nowosielce chodziło ?
Cytuję fragment historii Nowosielec, zamieszczony na stronie www.ospnowosielce.pl , może się przyda:
"Musiała też już około 1664 roku istnieć tu cerkiewka drewniana.
Późniejsza, również drewniana cerkiew ufundowana w roku 1741, była budowlą b. interesującą i charakterystyczną jako typ starożytnej drewnianej architektury i przetrwała do roku 1893, w którym to roku, z powodu zatargu parafii greko-katolickiej z władzami, w sprawie budowy nowej cerkwi, została karygodnie przez włościan w ciągu jednej nocy rozebrana. Na miejsce starej wybudowano nową murowaną cerkiew w latach 1894-95.
Uposażenie cerkwi wynosiło: 68 morgów ziemi, w czym 6 morgów łąk oraz wynagrodzenie ustawowe proboszcza. Proboszczami od roku 1777 byli następujący księża gr. kat. Ks. Wasyl Krasnosielski 1777-1781, Ks. Jan Kawałkiewicz 1781-1816, Ks. Michał Terlecki 1817-1869, Ks. Mikołaj Iwanowski 1870-1895, Ks. Antoni Menciński 1896-1908, Ks. Teodor Kusajło 1908-1925 oraz Ks. Stefan Menciński 1927-1944. Po jednej stronie cerkwi jest stary cmentarz, po drugiej stronie grobowce rodziny Gniewoszów z 40-ma ich trumnami. Obecnie cerkiew nie istnieje, drugi raz w historii tej parafii greko-katolickiej została rozebrana w 1957 roku przez mieszkańców wsi, tym razem z inicjatywy kierownika szkoły podstawowej Jana Michalskiego z przeznaczeniem odzyskanego materiału na budowę szkoły. Po cerkwi został tylko stary zapomniany cmentarz i grobowce Gniewoszów na których w dniu święta zmarłych płonie światełko, zapalane rok rocznie przez członków rodziny Litwinów w czwartym pokoleniu prawdopodobnie spokrewnionych z Gniewoszami".
Zasyłam serdeczne pozdrowienia z życzeniami dalszych owocnych sukcesów twórczych. Agata Julia Kozieradzka./p>
Odpowiedź redakcji (fragment e’maila do pani Agaty):
Przede wszystkich dziękujemy za sprostowanie „nieścisłości”, jak Pani delikatnie nazywa nasz błąd, i wyczerpującą, ciekawą informację na temat nowosielskiej cerkwi. Błąd wziął się z wiedzy (mylnej) na ten temat posiadanej przez starych mieszkańców Strachociny. Prawdopodobnie była ona wynikiem tego, że Nowosielce tuż po II wojnie były praktycznie prawie całkowicie spalone przez oddział UPA („bandę”, jak wtedy nazywano w Strachocinie takie oddziały UPA), łącznie ze stacją kolejową. W czasie napadu „banderowców” zginęło kilkunastu mieszkańców Nowosielec. Prawdopodobnie Strachoczanie (a z pewnością moi rodzice, ale ja nie pamiętam czy to od nich pochodzi informacja, dla mnie była znana od dzieciństwa – jestem rocznik 1943) uważali, że jak spłonęła wieś to cerkiew, której po wojnie już we wsi nie było, także spaliła się w czasie tej katastrofy. Że sprawa losów cerkwi nie jest powszechnie znana może świadczyć to, że w książce Andrzeja Saładiaka „Pamiątki i zabytki kultury ukraińskiej w Polsce” (wydana w 1993 roku), dość szczegółowo opisującej cerkwie i ich losy także w okolicach Sanoka, o cerkwi w Nowosielcach jest tylko krótka, ogólnikowa informacja, że została „zniszczona zapewne po 1947 roku”. Znałem tę informację w czasie pisania tekstu „Piotrowskich” i wydawało mi się, że nie jest sprzeczna z wiedzą wyniesioną ze Strachociny, data mogła być zmylona przez autora, zresztą rok 1947 bardzo mi się kojarzył z działalnością UPA. Jeszcze raz dziękuję za sprostowanie naszego błędu i za ładne życzenia. Co do tych „owocnych sukcesów twórczych” to gruba przesada. Ot, starsza generacja Piotrowskich postanowiła zostawić trochę informacji o sobie i przodkach swoim potomkom. A że ci potomkowie rozproszyli się po całej Polsce (w Strachocinie pozostały jedynie mizerne resztki z ponad 30-to-rodzinnego rodu Piotrowskich w latach 50-tych XX w.) to żeby wiedzieli coś o swojej kolebce, zamieściliśmy trochę informacji o Strachocinie. Nie zamierzamy już nic więcej tworzyć. No, nie liczę wydawania naszego rodzinnego biuletynu, który, mam nadzieję, będziemy kontynuowali dalej. Pozdrawiamy.
3. Różne
W poprzednim numerze informowaliśmy o odsłonięciu w Gdańsku-Oruni w listopadzie 2010 roku pomnika Tatara polskiego. Podaliśmy tam niezbyt precyzyjną informację o samym pomniku. Otóż zdaniem Selima Chazbijewicza przedstawia on ułana 1-szego Szwadronu Tatarskiego 13-tego Pułku Ułanów Wileń-skich, który wchodził w skład Wileńskiej Brygady Kawalerii. Pułk w okresie między-wojennym stacjonował w Nowej Wilejce. Szwadron powstał w 1936 roku na rozkaz Wodza Naczelnego, marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego. Jego decyzja wypływała z prośby tatarskiej społeczności która pragnęła kontynuować swoje tradycje wojskowe w Rzeczypospolitej. Pomnik ten jest też symbolicznym uczczeniem całej tradycji wojskowej polskich Tatarów, od Grunwaldu aż po wrzesień 1939 roku. Podkreślał to apel poległych, czytany podczas uroczystości odsłonięcia, w którym wymieniano wysiłek zbrojny polskich Tatarów - bitwy pod Kirchholmem, Wiedniem, powstania: kościuszkowskie, listopadowe, styczniowe, legiony Piłsudskiego, wojnę polsko- bolszewicką. Ułan na pomniku trzyma buńczuk, którego pierwowzorem był buńczuk 1-szego Szwadronu Tatarskiego 13-tego Pułku Ułanów Wileńskich. Buńczuk w okresie międzywojennym był ufundowany przez tatarskie społeczeństwo i w 1938 r. wręczony dowódcy szwadronu, rotmistrzowi Aleksandrowi Jeljaszewiczowi, również polskiemu Tatarowi. absolwentowi Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu. Obecnie wierna kopia tego buńczuka znajduje się w Muzeum im. gen. Władysława Sikorskiego w Lon-dynie. Z boku cokołu pomnika znajduje się napis –„Z buńczukiem za Polskę”, zaś na cokole widnieje czterowiersz autorstwa Selima Chazbijewicza.
Uchwałą Zjazdu Delegatów Związku Tatarów RP Prezesem Rady Centralnej Związku został z dniem 5 marca 2011r. Jan Adamowicz. Nowo wybrany Prezes w swoim przemówieniu inauguracyjnym powiedział m.in.:
„ … Głównym celem Naszej Organizacji jest przede wszystkim ochrona i piecza nad zachowaniem świadomości etnicznej polskich Tatarów. … Nasza misja zakłada stałe dążenie do wzmocnienia jedności, zgody i tożsamości narodowej wśród wszystkich Tatarów Rzeczypospolitej Polskiej, bez względu na wyznanie. … Tatarskie pochodzenie powinno być powodem do dumy. Zamiast skrywać, powinniśmy podkreślać nasze wyjątkowe tradycje i odrębność, które stanowią ogromną wartość nie tylko dla Rzeczypospolitej, ale przede wszystkim dla Nas samych. … Pamiętajmy, że to na Naszych barkach i w naszych czynach spoczywa odpowiedzialność za zbudowanie przyszłości następnym pokoleniom, przekazanie wiedzy, kultywowanie tradycji oraz dbanie o wspólny interes w taki sposób, aby każde dziecko mogło z dumą powiedzieć – Jestem Tatarem.”
W roku 2012 obchodzić będziemy „okrągłe” rocznice urodzin krewniaków, którzy urodzili się w latach zakończonych „dwójką”
1782 | - ur. Agnieszka Piotrowska, córka Andrzeja i Katarzyny z Romerowiczów |
1792 | - ur. Marcin Piotrowski, syn Wojciecha Marka Jerzego |
- ur. Stanisław Piotrowski, syn Andrzeja i Katarzyny z Romerowiczów | |
- ur. Zofia Piotrowska „z Kowalówki”, córka Szymona i Anny z Cecułów | |
1802 | - ur. Marcin Piotrowski, syn Ignacego |
1822 | - ur. Franciszek Piotrowski, syn Franciszka Jana i Zofii z Radwańskich |
1832 | - ur. Justyna Piotrowska, córka Franciszka Jana i Zofii z Radwańskich |
- ur. Antoni Fryń-Piotrowski, syn Franciszka „Frynia” i Anny z Winnickich | |
1852 | - ur. Magdalena Berbeć-Piotrowska, córka Kacpra Pawła i Katarzyny z Berbeciów, żona Marcina Kwolka |
- ur. Florian Giyr-Piotrowski, syn Jana i Marii z Radwańskich | |
- ur. Józef Piotrowski „Kozłowski”, syn Marcina i Katarzyny z d. Pucz | |
1862 | - ur. Franciszka Wołacz-Piotrowska, córka Macieja Józefa i Katarzyny z Radwańskich |
1872 | - ur. Wiktoria Cecuła, córka Fabiana i Konstancji z Wołaczów-Piotrowskich |
- ur. Franciszka Wołacz-Piotrowska, córka Walentego i Marianny z Piotrowskich, żona Szymona Lisowskiego | |
- ur. Józef Fryń-Piotrowski, syn Antoniego i Magdaleny z Adamiaków | |
1882 | - ur. Jan Wołacz-Piotrowski, syn Walentego i Marianny z Piotrowskich |
- ur. Jan Wołacz-Piotrowski, syn Wojciecha Wołacza-Piotrowskiego | |
- ur. Balbina Berbeć-Piotrowska, córka Marcina i Marianny z Kucharskich, żona Feliksa Radwańskiego | |
- ur. Wojciech Błaszczycha-Piotrowski, syn Błażeja i Małgorzaty z Żyłków | |
- ur. Wiktoria Piotrowska „Błażejowska”, córka Michała i Marianny z Galantów | |
- ur. Jan Piotrowski „Kozłowski”, syn Wojciecha i Katarzyny z Galantów | |
- ur. Antoni Szum-Piotrowski, syn Jakuba i Teresy z Pisulów | |
- ur. Aniela Szum-Piotrowska, córka Floriana i Marianny z Kwolków | |
1892 | - ur. Jakub Klimkowski, syn Feliksa i Marianny z Adamiaków, wnuk Apolonii z Berbeciów-Piotrowskich |
- ur. Paulina Giyr-Piotrowska, córka Floriana i Marianny z Romerowiczów, żona Jana Błaszczychy-Piotrowskiego | |
1902 | - ur. Jakub Berbeć-Piotrowski, syn Antoniego i Wiktorii z Kwolków |
- ur. Marianna Cecuła, córka Franciszka „Cara” i Katarzyny z Klimkowskich, prawnuczka Apolonii z Berbeciów-Piotrowskich | |
- ur. Władysław Piotrowski „spod Stawiska”, syn Pawła i Katarzyny z Radwańskich | |
- ur. Józef Fryń-Piotrowski, syn Jana i Julianny z Michalskich | |
1912 | - ur. Paulina Radwańska, córka Stanisława i Karoliny z Wołaczów-Piotrowskich |
- ur. Józef Berbeć-Piotrowski, syn Władysława i Marcjanny z Mogilanych | |
- ur. Marianna Berbeć-Piotrowska, córka Władysława i Marcjanny z Mogilanych | |
- ur. Zofia Gorlicka, córka Józefa i Wiktorii z Klimkowskich, prawnuczka Apolonii z Berbeciów-Piotrowskich, żona Stanisława Piotrowskiego „spod Stawiska” | |
- ur. Kazimierz Błaszczycha-Piotrowski, syn Jana i Pauliny z Giyrów-Piotrowskich | |
- ur. Józef Piotrowski „Kozłowski”, syn Jana i Małgorzaty z Romerowiczów | |
- ur. Piotr Adamiak, syn Franciszka i Katarzyny z Mogilanych, prawnuk Marianny z Szumów-Piotrowskich | |
1922 | - ur. Kazimiera Lisowska, córka Karola i Wiktorii z Dąbrowskich, żona Bronisława Cecuły |
- ur. Stefan Jan Romerowicz, syn Piotra i Małgorzaty z Lisowskich, wnuk Franciszki z Wołaczów-Piotrowskich | |
- ur. Stanisława Katarzyna Wołacz-Piotrowska, córka Jana i Marianny z d. Kaczor, żona Stanisława Szala | |
- ur. Mieczysław Piotr Pielech, syn Władysława i Małgorzaty z Wołaczów- Piotrowskich | |
- ur. Tadeusz Radwański, syn Feliksa i Balbiny z Berbeciów-Piotrowskich | |
- ur. Tadeusz Adamiak „Pączek”, syn Antoniego i Katarzyny z Giyrów-Piotrowskich | |
- ur. Józef Pisula, syn Stefana i Franciszki z Giyrów-Piotrowskich | |
- ur. Bronisław Ćwiąkała, syn Ludwika i Marianny z Giyrów-Piotrowskich | |
- ur. Jan Winnicki, syn Bernarda i Franciszki z Piotrowskich „z Kowalówki” | |
- ur. Marcella Piotrowska „z Kowalówki”, córka Jana i Heleny z Berbeciów-Piotrowskich, żona Edzia Adamoskiego | |
- ur. Franciszek Radwański, syn Henryka i Anieli z Fryniów-Piotrowskich | |
- ur. Jadwiga Piotrowska „Kozłowska”, córka Jana i Małgorzaty z Romerowiczów | |
- ur. Mieczysław Kucharski, syn Franciszka i Małgorzaty z Daszyków, wnuk Katarzyny z Szumów-Piotrowskich | |
1932 | - ur. Zofia Dąbrowska, córka Wojciecha i Marianny z Lisowskich, wnuczka Franciszki z Wołaczów-Piotrowskich, żona Stanisława Patrońskiego |
- ur. Bogumił Wronkowicz, syn Franciszka i Zofii z Wołaczów-Piotrowskich | |
- ur. Marianna Kwolek, córka Jana i Małgorzaty z Wołaczów-Piotrowskich, żona Adama Milczanowskiego | |
- ur. Władysław Pisula, syn Andrzeja i Katarzyny z Dąbrowskich, wnuk Marianny z Piotrowskich „spod Stawiska” | |
- ur. Jadwiga Ćwiąkała, córka Michała i Zofii z Giyrów-Piotrowskich, żona Eugeniusza Pelczarskiego | |
- ur. Marianna Winnicka, córka Grzegorza i Pauliny z Cecułów, wnuczka Marianny z Fryniów-Piotrowskich, żona Piotra Karłowskiego | |
- ur. Józef Cecuła, syn Franciszka i Cecylii z Piotrowskich „Kozłowskich” | |
- ur. Regina Cecuła, córka Jana i Julianny z Adamiaków, prawnuczka Marianny z Szumów-Piotrowskichv | |
- ur. Franciszek Cecuła, syn Adama i Zofii z Woźniaków, praprawnuk Marianny z Szumów-Piotrowskich | |
- ur. Jadwiga Woźniak, córka Franciszka i Cecylii z Daszyków, prawnuczka Agnieszki z Szumów-Piotrowskichv | |
- ur. Marianna Daszyk, córka Józefa i Wiktorii z Dąbrowskich, wnuczka Katarzyny z Szumów-Piotrowskich, żona Władysława Giyra-Piotrowskiego | |
1942 | - ur. Kazimiera Marianna Piotrowska- „Gorlicka”, córka Stanisława i Zofii z Gorlickich, wdowa po Kazimierzu Futymie |
- ur. James (Jakub) Błaszczycha-Piotrowski, syn Edwarda i Julii z d. Moździeż | |
- ur. Eugenia Piotrowski „z Kowalówki”, córka Andrew i Teresy z Zeranskich, żona Waltera Bagley’a | |
- ur. Maria Błaszczycha-Piotrowska, córka Bronisława i Genowefy z Dobrowolskich, wdowa po Marianie Lisowskim | |
- ur. Władysław Woźniak, syn Franciszka i Cecylii z Daszyków, prawnuk Agnieszki z Szumów-Piotrowskich | |
1952 | - ur. Waldemar Berbeć-Piotrowski, syn Stanisława i Janiny z Adamiaków |
- ur. Danuta Łukaszewska, córka Edmunda i Leokadii z Fryniów-Piotrowskich, żona Włodzimierza Limeńskiego | |
- ur. Marian Adamiak, syn Józefa i Pauliny z Fryniów-Piotrowskich | |
1962 | - ur. Alina Berbeć-Piotrowska, córka Eugeniusza i Aleksandry z d. Latoś, żona Dariusza Gromka |
- ur. Jerzy Piotrowski „spod Stawiska”, syn Władysława i Zofii z d. Starzak | |
- ur. Janusz Giyr-Piotrowski, syn Władysława i Marii z Daszyków | |
- ur. Ewa Giyr-Piotrowska, córka Kazimierza i Zenobii z Pielechów, żona Romana Tymoczko | |
- ur. Justyn Strzelecki, syn Jana i Teresy, prawnuk Marii z Piotrowskich „z Kowalówki” | |
- ur. Daniel Vincent Kazimierski, syn Ralpha Edwarda i Phyllis Ann Augustyn, wnuk Eugene Jean z Błaszczychów-Piotrowskich | |
- ur. Andrew Piotrowski „z Kowalówki”, syn Josepha i Carol z d. Frederick | |
- ur. Mariusz Mazur, syn Tadeusza i Danuty z Daszyków, wnuk Marianny z Szumów-Piotrowskich | |
1972 | - ur. Maciej Berbeć-Piotrowski, syn Waldemara i Władysławy z d. Sowa |
- ur. Mariusz Berbeć-Piotrowski, syn Bronisława i Wiesławy z d. Słysz | |
- ur. Paweł Błaszczycha-Piotrowski, syn Marka i Henryki z Tutaków | |
- ur. James Frank Błaszczycha-Piotrowski, syn Jamesa i Claudii Bates Hitt z Błaszczychów-Piotrowskich | |
- ur. Christopher Ianuzzi, syn Enrico i Teresy z d. Romero, wnuk Katherine z Piotrowskich „z Kowalówki | |
- ur. Mark Bagley, syn Waltera i Eugenii z Piotrowskich „z Kowalówki” | |
- ur. Anna Krawczyk, córka Stanisława i Grażyny Sarkady, wnuczka Kazimiery z Błaszczychów-Piotrowskich | |
- ur. Beata Lewicka, córka Mirosława i Stanisławy z Błaszczychów-Piotrowskich | |
- ur. Mariusz Komorek, syn Leona i Zofii z Fryniów-Piotrowskich | |
- ur. Arkadiusz Łukaszewski, syn Bogdana i Jadwigi, wnuk Leokadii z Fryniów-Piotrowskich | |
- ur. Magdalena Reiss, córka Jana i Łucji z Fryniów-Piotrowskich | |
- ur. Maciej Dżugan, syn Henryka i Anny z Fryniów-Piotrowskich | |
- ur. Izabela Zgolak, córka Edmunda i Danuty z Piotrowskich „Kozłowskich” | |
- ur. Małgorzata Łomnicka, córka Tadeusza i Anny z Cecułów, wnuczka Cecylii z Piotrowskich „Kozłowskich:, żona Johna Glaaba | |
1982 | - ur. Agnieszka Berbeć-Piotrowska, córka Waldemara i Marty z Radwańskich, żona Kamila Radwańskiego |
- ur. Marcin Giyr-Piotrowski, syn Zbigniewa i Grażyny | |
- ur. Ellyn Marie Swemba, córka Michaela Johna i Joanne Marie Floyd, wnuczka Anny z Błaszczychów-Piotrowskich | |
- ur. Andrew Daniel Bobak, syn Daniela i Paricii ze Swembów, wnuczka Anny z Błaszczychów-Piotrowskich | |
- ur. Malissa, córka Anthony’ego i Maureen z d. Mehegen, wnuczka Nellie z Piotrowskich „z Kowalówki” | |
- ur. Agata Piotrowska „spod Mogiły”, córka Andrzeja i Barbary | |
- ur. Zbigniew Łukaszewski, syn Wojciecha i Barbary z Plutów, wnuk Leokadii z Fryniów-Piotrowskich | |
- ur. Małgorzata Reiss, córka Jana i Łucji z Fryniów-Piotrowskich | |
- ur. Marek Radwański, syn Stanisława i Danuty z d. Haduch, wnuk Cecylii z Fryniów-Piotrowskich | |
- ur. Andrzej Bańkowski, syn Andrzeja i Beaty z Piotrowskich „Błażejowskich” | |
- ur. Barbara Przystasz, córka Mieczysława i Bernadetty z Szumów-Piotrowskich, żona Grzegorza Michalskiego | |
1992 | - ur. Miłosz Piotrowski „spod Mogiły”, syn Ryszarda i Krystyny |
- ur. Richard Slezak, syn Richarda Michaela i Christiny Furitano, prawnuk Eugene Jean z Błaszczychów-Piotrowskich | |
- ur. Julie Devin Earl, córka Jamesa Earla i Susan z Błaszczychów-Piotrowskich | |
- ur. Artur Kaleniecki, syn Tomasza i Zenony z Błaszczychów-Piotrowskich | |
- ur. Mateusz Reynold, syn Floyda i Ewy z Błaszczychów-Piotrowskich | |
- ur. Dominik Urban, syn Krzysztofa i Agnieszki z Sołowińskich, wnuk Kazimiery z Fryniów-Piotrowskich | |
- ur. Nina Majewska, córka Dariusza i Renaty z d. Komorek, wnuczka Zofii z Fryniów-Piotrowskich | |
- ur. Diana Sitek, córka Piotra i Beaty z d. Stabryła, prawnuczka Pauliny z Fryniów-Piotrowskich | |
- ur. Krzysztof Szczech, syn Dariusza i Barbary z Fryniów-Piotrowskich | |
2002 | - ur. Mateusz Berbeć-Piotrowski, syn Jana i Małgorzaty z Mrozowskich |
- ur. Joanna Żyłka, córka Tomasza i Elżbiety z Giyrów-Piotrowskich | |
- ur. Łukasz Pospolitak, syn Tomasza i Małgorzaty z Giyrów-Piotrowskich | |
- ur. Emilia Strzelecka, córka Mariusza i Małgorzaty z d. Baran, praprawnuczka Marii z Piotrowskich „z Kowalówki” | |
- ur. Weronika Błaszczycha-Piotrowska, córka Przemysława i Anny z Jankowskich | |
- ur. Andrzej Błaszczycha-Piotrowski, syn Dariusza i Jolanty z d. Smoter | |
- ur. Daniel Radwański, syn Mariusza i Agnieszki z Kozieradzkich, prawnuk Cecylii z Fryniów-Piotrowskich |