Wspomnienia absolwentów PSM rocznika 1963/1964
Nasze morza i nasze statki
( w y i m k i )

"Nasze morza i nasze statki" to zbiór wspomnień z lat pracy na morzu w II połowie XX wieku i na przełomie wieków XX i XXI napisanych przez kapitanów żeglugi wielkiej, absolwentów gdyńskiej Szkoły Morskiej. A były to ostatnie już lata gdy praca w marynarce handlowej jeszcze była romantyczną przygodą. Stąd niezwykłość i uroda tych wspomnień.
Jednym z autorów wspomnień jest nasz kolega Władysław Piotrowski-Błaszczycha (jedyny tu inżynier elektryk, "kapitan żeglugi wielkiej honoris causa"). Pływał krócej niż inni (po kilku latach pracy na morzu przeniósł się na ląd gdzie ukończył dzienne studia na Politechnce Gdańskiej), co jednak nie znaczy że jego opowieści są mniej ciekawe od wspomnień kolegów. A jest ich w książce trzy. Wszystkie tu publikujemy.
Jako "bonus" publikujemy także opowiadanie "W krainie Wikingów", którego w książce nie ma.

 


Część II: Nasze drogi na morze
(rozdział pióra Władysława Piotrowskiego)

        Pomysł na karierę morską przyszedł mi do głowy stosunkowo późno. Co prawda, sprawami morskimi interesowałem się od dawna (co najmniej od dziewiątej klasy), kupowałem miesięcznik „Morze” i czytałem od dechy do dechy. Czytałem także różne książki marynistyczne. Najwięcej Conrada (przeczytałem całego dostępnego w szkolnej bibliotece, ale nie było tego dużo), ale także przygodowe, o korsarzach, wielkich podróżnikach i konkwistadorach, odkryciach geograficznych, zdobywaniu Meksyku i Peru, polowaniach na wieloryby, czy wyprawach do Arktyki i Antarktydy. Moim ulubionym bohaterem był Martin Eden, bohater książki Jacka Londona pod takim samym tytułem. Z tym, że właściwie nigdy mi nie przyszło do głowy, żeby osobiście wybrać się na morze i związać się z nim na całe życie. Nigdy nad morzem nie byłem, nigdy wcześniej morza nie widziałem. Nigdy moi przodkowie nie „uprawiali” morza. Jeżeli nawet hasali po morzu, to było to „morze traw”, ongiś na stepach Azji Środkowej, później na stepach nadwołżańskich. Ta gałąź Piotrowskich, z której pochodzę, według tradycji rodzinnej ma pochodzenie tatarskie i dopiero w XVII wieku nasz przodek porzucił islam, przeszedł na katolicyzm i osiadł na Podkarpaciu, bardzo daleko od morza. Ja zamierzałem studiować geologię lub geodezję na AGH w Krakowie, jak przystało na mieszkańca Podkarpacia, polskiego Zagłębia Naftowego.

        Aż tu nagle w styczniu 1960 r. do szkoły w Sanoku dotarły trzy informatory o Szkole Morskiej w Gdyni. Szkoła Morska po reorganizacji, od 1958 roku była szkołą pomaturalną, stąd jej informator znalazł się w liceum aż gdzieś pod Bieszczadami. Od razu te informatory zostały rozchwytane przez najbardziej aktywnych kolegów, ale jeden nich, który porwał jeden z informatorów, przyniósł go z powrotem, bo stwierdził, że nie ma szans na dostanie się do SM. Nie miał kciuka w prawej dłoni – stracił go przy zabawie z niewybuchami po wojnie. Tak więc ja wziąłem informator, przestudiowałem i zacząłem się zastanawiać nad wyborem kariery morskiej. Życie marynarskie i marynarzy znałem tylko z książek i czasopism, głównie w wersji romantycznej. Ale uznałem, że pływanie to zawód stworzony dla mnie. Od zawsze marzyłem o samotności, o pracy samodzielnej, z dala od ludzi (jak latarnik Sienkiewicza!), o podróżach do odległych krajów, poznawaniu świata, innych kultur, itp. Razem z jednym z kolegów wysłałem podanie do Gdyni. Egzaminy do SM były z matematyki i fizyki, podobnie jak na AGH, tak więc toku przygotowań nie musiałem zmieniać, tylko jeszcze wzmocniłem tempo przygotowań, żeby się nie skompromitować w Gdyni.

        Po maturze, z którą nie miałem żadnych kłopotów, zawiadomiłem rodziców że wybieram się na morze. Wywołało to niezłe zamieszanie. Zebrała się „rada rodzinna”, jej „posiedzenie” było burzliwe, zdecydowana większość rodziny była przeciwna moim planom życiowym. Mocno protestowały kobiety, mama i babcia, ale najbardziej stryj Kazimierz, który upatrywał we mnie przyszłego inżyniera-naftowca. Zarówno mój ojciec, jak i stryj, i wielu moich bliskich krewniaków, wszyscy pracowali w kopalnictwie naftowym i gazowym. Na szczęście mój ojciec podszedł do sprawy, jak zawsze, z filozoficznym spokojem i zaaprobował moje plany życiowe. To zaważyło, kobiety musiały pogodzić się z jego werdyktem (nasza rodzina była prawdziwie patriarchalna, zdanie ojca było decydujące), podobnie jak stryj, młodszy brat ojca, i w ten sposób dostałem pozwolenie na wyjazd do Gdyni. Po wielu latach dowiedziałem się, że pozwolenie ojca na nic by się zdało, gdyby nie miejscowy sołtys (Klimkowski). Jego syn, mąż mojej kuzynki, przy butelce wódki, pochwalił się swoim ojcem, który w 1960 roku nie zdradził „panom” z sanockiego SB, że jeden z moich wujów Kucharskich zginął w I wojnie światowej w walce z Rosjanami, drugi z wujów (Józef Kucharski), bohater z obrony Lwowa (był jednym z „orląt lwowskich”) i „bitwy warszawskiej” w 1920 r., zginął z rąk NKWD w Katyniu, trzeci z wujów zginął w potyczce z bandą sowieckich żołnierzy w obronie miejscowego kościoła, a trzy czwarte klanu Błaszczychów-Piotrowskich, z którego pochodzę, mieszka w USA. Taka informacja zapewne zdyskwalifikowała by mnie, takie to były czasy. Z egzaminem wstępnym do PSM nie miałem żadnego problemu, przygotowywałem się do egzaminu na AGH, także z matematyki i fizyki, tak więc egzamin do PSM wydawał mi się wręcz dziecinnie łatwy. Problemem dla mnie było co innego. Mój kolega spod Sanoka, Karol, z który przyjechałem na egzamin, odpadł na komisji lekarskiej. On, sportowiec, piłkarz, gimnastyk! Zastanawiałem się czy nie machnąć ręką i nie zrezygnować także (Karol później ukończył prawo i jest adwokatem w Krośnie). Ale jak przypomniałem sobie „radę rodzinną” i mojego ojca, to zacisnąłem zęby i w ten sposób znalazłem się w naszej słynnej Szkole.

        „Kandydatka” nie stanowiła dla mnie problemu. Od wczesnego dzieciństwa wdrożony do pracy fizycznej, wychowany w tradycyjnej rodzinie, z jej dyscypliną i wymogiem bezwzględnego posłuszeństwa, nie odczuwałem żadnego dyskomfortu w zetknięciu z życiem na „Darze”. Także praca na rejach nie stanowiła dla mnie problemu. Od najmłodszych lat łaziłem po drzewach jak małpa za „jagodami”. Tak nazywano u nas owoce trześni, tzn. ptasiej czereśni. Najłatwiej było ich narwać w laskach trześniowych, gdzie rosły blisko siebie wysoko, gdzieś tam tylko na wysokości kilku, kilkunastu metrów zieleniła się korona i czerwieniły jagody. Wchodziliśmy na pierwszą, a później nie schodząc na ziemię, przechodziliśmy bezpośrednio na sąsiednią trześnię, aż do napełnienia dzbanka. Tak więc wanty, maszty, reje, były dla mnie „kaszką z mleczkiem”. Świetnie rozumiał to mój kolega Marek Marzec, który miał podobną „zaprawę” z Jadownik koło Brzeska. Niestety, gorzej było z odpornością na chorobę morską. Należałem zapewne do tych, którzy najciężej ją na „Darze” przeżywali. Ale o rezygnacji ze Szkoły Morskiej i pracy na morzu nawet przez moment nie pomyślałem. Zrezygnowałem z pracy we flocie po kilku latach z zupełnie z innych powodów.

 


Krawat czyli Dong
Władysław Piotrowski
Opowiadanie z okresu praktyki na m/s „Djakarta” w 1962/63 roku

        Tytułowy bohater to przesympatyczny niedźwiadek himalajski, czarny jak smoła, zakupiony przez załogę „Djakarty” w wietnamskim porcie Hajfong za równowartość 70-ciu żyłkowych krawatów z Singapuru, przy minimalnej „dokładce” obecnych przy transakcji praktykantów. Transakcja odbyła się w Domu Marynarza, na szczęście niedźwiadkiem zaopiekowali się praktykanci, bo marynarze mogliby go zgubić po drodze na statek. Wietnamski napój ryżowy, zwany kurtuazyjnie „wódką”, robił z ludźmi najróżniejsze rzeczy, zdarzało się nawet, że bywalcy Domu Marynarza wracali na statek bez kompletnej odzieży - zgubienia niedźwiadka mogliby nawet na drugi dzień nie pamiętać. Trudno określić jaka była prawdziwa wartość dongów (wietnamska waluta) równych 70 krawatom zapłaconych za misia. Za amerykańskiego dolara w Singapurze można było kupić, targując się dobrze, nawet 10 krawatów (wyjątkowi „mistrzowie” w handlu osiągali nawet wynik 12 szt/1 USD), tak więc teoretycznie można uznać, że 70 krawatów to 7 dolarów, ale za te krawaty można było dostać tyle dongów (stąd nazwa niedźwiadka, Krawat albo Dong), że wystarczało na zakup ciekawej i naprawdę cennej pamiątki z Wietnamu (np. wyrobów ze srebra lub z laki), mającej w Polsce wysoką cenę. Tak więc nie wiadomo jaką miał wartość nasz niedźwiadek, ważne że był ogromnie sympatyczny. Musiał być bardzo młody, wyglądał jak tygodniowy szczeniaczek.

        Początkowo niedźwiadek zamieszkał na śródokręciu, u jednego z marynarzy. Ale opiekun szybko się nim znudził i pewnego wieczoru, nasz sympatyczny kolega Fredziu Poduch, wracając ze śródokręcia z wizyty zakrapianej winem „Tropik” przytargał ze sobą maleństwo do pomieszczeń rufowych. Mały Dong (osobiście to imię bardziej się większości podobało, misiowi chyba też) zamieszkał na stałe w kabinie Fredka i Władka Piotrowskiego, ale łaził po wszystkich kabinach rufowych zamieszkanych przez praktykantów. Wszystkie kabiny były zazwyczaj otwarte, na rufie nie było klimatyzacji, a temperatura w tropiku przekraczała z reguły 30 st. C. Co to była za uciecha z tym niedźwiadkiem! Mały stał się ulubieńcem wszystkich mieszkańców „rufy”. Rozpieszczali go, podkarmiali, a brzdąc rozrabiał ile się tylko dało. Najgorzej miał Władek śpiący na dolnej koji. Na noc mały gramolił się do niego, a rano materac był cały mokry, i nie tylko. Nie pomagało szczelne zaciąganie zasłonek i podwijanie ich pod materac. Mały tak dzielnie walczył z zasłonkami, że najczęściej wyszarpywał jedną z nich i właził do koji. Jak nie mógł sobie dać rady to tak piszczał i skamlał, że nie było innej rady jak wpuścić go do siebie. Jedynym wyjściem z tego, aby koja nie zamieniła się na stałe w ubikację dla małego, było wstawanie kilka razy w nocy aby przemiły maluch „załatwił się” poza koją. Nie zawsze to pomagało, tak że przez kilka tygodni zapach nie tylko w tej jednej kabinie, ale i w innych na rufie, nie był najprzyjemniejszy. Dość szybko mały zaczął uciekać po trapie na pokład. Trzeba go było pilnować, bo właził gdzie popadło, w każdej chwili mógł skończyć za burtą. Największy problem był z nim gdy właził na maszt. Wleźć było mu łatwo, gorzej było z zejściem. Bał się schodzić, piszczał niemiłosiernie, trzeba było wchodzić za nim i zdejmować go z masztu.

        Z każdym tygodniem mały Dong wypuszczał się dalej na „zwiedzanie” statku. Szybko rósł, jego ząbki robiły się coraz ostrzejsze. Potrafił już złapać za palec i zamiast ssać, jak na początku, delikatnie gryzł. Swoimi pazurami potrafił poszarpać obicia na meblach. Zaczął coraz bardziej „broić”. Ciągle jednak był ulubieńcem załogi. Wszyscy bawili się z nim na pokładzie, dawali mu smakołyki. Pierwszy chyba zraził się do niego bosman, któremu gdzieś wlazł w szkodę. Na szczęście bosman był człowiekiem pogodnym, nie chciał sympatycznego misia pozbawiać wolności, tyle że patrzył na niego niechętnym wzrokiem i przestał się z nim bawić. Dopiero spustoszenie jakie zrobił nasz dorastający misio w salonie kapitańskim zdecydowało o jego losie. Kapitan kazał cieśli zbudować mocną drewnianą klatkę na pokładzie i od tego czasu nasz biedny Dong utracił na dobre swoją wolność.

        Był już najwyższy czas na to, niedźwiedzie himalajskie są bardzo agresywne, często napadają na ludzi. Najczęściej kończy się to śmiercią człowieka. Żyją w lasach na terenach górzystych w Azji, od Afganistanu po wschodnie Chiny i Półwysep Malajski. Nazywane są także niedźwiedziami tybetańskimi lub księżycowymi (od kształtu białej plamy na piersiach). Narażone są na wyginięcie głównie z powodu ograniczania terenów występowania w wyniku działalności człowieka oraz polowań. Mięso niedźwiedzia himalajskiego w wielu krajach Azji jest uważane za przysmak. Dużo osobników ginie również dlatego, że żółć tego niedźwiedzia traktuje się w medycynie chińskiej jako bardzo cenne lekarstwo. Pomimo istnienia ferm hodowlanych, gdzie ze zwierząt pozyskuje się żółć, kłusownicy polują również na dziko żyjące niedźwiedzie.

        Nasz Dong po przypłynięciu do Gdyni został oficjalnie przekazany przez załogę statku do ZOO w Oliwie. Prawdopodobnie dożył lat 80-tych, niedźwiedzie himalajskie są w naturze samotnikami i dobrze aklimatyzują się w ogrodach zoologicznych. Żyją 25 lat a nawet dłużej. Tak więc zapewne wielu z nas, odwiedzając oliwskie ZOO ze swoimi pociechami w latach 70-tych, spotykało się z naszym Dongiem. Tyle, że on już zapewne nie pamiętał „Djakarty”, swojego na niej pobytu i starych przyjaciół spośród jej załogi (w tym praktykantów z PSM).

 


Z "Konopnickiej" pod piramidy
Władysław Piotrowski

        Jesienią 1964 roku miałem już dyplom oficerski, ale zdecydowałem się popłynąć jeszcze jako starszy marynarz do Chin na „Konopnickiej”. „Kolejka” potencjalnych asystentów była długa, musiałbym czekać, być może nawet kilka miesięcy, na zamustrowanie w charakterze asystenta. Na „Konopnicką” zamustrowałem 11 grudnia. Wigilię 1964 roku spędziłem z trzema członkami załogi i kilkoma żołnierzami WOP na statku, który stał na „fumigacji” przy nabrzeżu Westerplatte w porcie gdańskim. To był jeden z najsmutniejszych wieczorów wigilijnych w moim życiu. Mimo że byłem dość „świeżym” marynarzem na „Konopnickiej” i jeszcze nie znałem dobrze statku, wziąłem wachtę na wieczór i noc, żeby miejscowi koledzy mogli cieszyć się Świętami w gronie rodzinnym. Zresztą ja też byłem tego wieczoru myślami w domu rodzinnym w dalekiej Strachocinie pod Sanokiem. Wieczór urozmaicili nam „wopiści”, którzy mieli tego pecha, że przypadła im służba w ten wyjątkowy wieczór. Zapamiętałem z tej „wieczerzy” wigilijnej tylko to, że piliśmy (ja minimalnie, byłem nowym marynarzem na statku, czułem się odpowiedzialny za „całość, bo oficer też poszedł na wieczór do domu) jakąś „harę” zaprawioną herbatą. Śpiewaliśmy kolędy, m.in. „Dzisiaj w Betlejem”, i przy słowach „bydlęta klękają” całe towarzystwo padało na kolana, na podłogę, po której walało się rozbite szkło. Smutna to była „wigilia”, można nawet powiedzieć, że „krwawa” bo z żołnierskich kolan sączyła się krew. .

        „Konopnicka” to pamiętny statek, na którym 13 grudnia 1961 roku zginęło 22 stoczniowców. Był to typowy „dziesięciotysięcznik” zbudowany w Stoczni Gdańskiej. 13 grudnia 61 r. był już po próbach morskich, wrócił do stoczni na poprawki i ostatnie prace wykończeniowe. Miał być koniecznie oddany armatorowi (PLO) przed końcem roku i zaliczony do wykonania planu rocznego 1961 r. Do prac na statku przystąpiło jednocześnie ponad 300 stoczniowców, co spowodowało ogromny chaos koordynacyjny. Jego skutkiem był wybuch pożaru w maszynowni statku, a błędy w akcji ratunkowej były bezpośrednim powodem śmierci tylu osób. O tej tragedii, nam, słuchaczom Szkoły Morskiej, szczegółową relację przekazywał wykładowca inżynier Galiński. Po kilkumiesięcznym postoju feralnego statku w stoczniowych „krzakach” został on wyremontowany i sprzedany Chipolbrokowi, chińsko-polskiej spółce. Pech nie opuścił „Konopnickiej” do końca jej dni. Zakończyła swój żywot jako chiński „Yixing” w Szanghaju, gdzie uległa całkowitemu zniszczeniu podczas pożaru, który wybuchł na niej 30 października 1980 r. Załogi na statki dla Chipolbroku zapewniało PLO. Statki Chipolbroku pływały głównie pomiędzy portami polskimi i chińskimi, tak że praca na nich nie cieszyła się specjalną estymą wśród marynarzy PLO. Możliwości „handlowe” pomiędzy portami były zdecydowanie mniejsze niż na innych liniach. Może dlatego załogi na tych statkach były często zbiorowościami różnych nietypowych, ale jednocześnie często interesujących ludzi.

        Za taką osobę można uznać także ówczesnego kapitana „Konopnickiej”, Stanisława Lehra. Absolwent Szkoły Morskiej w Tczewie z rocznika 1927 r. (kolega znanych kapitanów – Gubały, Konstantego Kowalskiego, Mikszty, Niczki), bohater II wojny światowej, kapitan zbombardowanego we włoskim Bari 2 grudnia 1943 roku s/s „Lwów”. O kapitanie krążyły wśród załogi różne opowieści – że to przedwojenny hrabia, że w Bari po zbombardowaniu statku przepłynął wpław basen portowy i w ten sposób się uratował (nie potwierdza tego Jerzy Pertek w „Drugiej małej flocie”, według niego uratowała go łódka podesłana na płonący „Lwów” przez Anglików ze statku „Narwa”). Załoga szanowała kapitana, ale nie cieszył się raczej jej sympatią. Nienawidził wprost alkoholu, co na statku „Chipolbroku” siłą rzeczy nie mogło być dobrze widziane. Podczas postojów w portach uważnie obserwował przez bulaj, przy wyłączonym świetle swojej kabiny, powracających z miasta marynarzy. Niektórzy marynarze odgrywali komedię przed oczami kapitana, zataczając się przed trapem, udając kompletnie pijanych, żeby na drugi dzień stawić się na wachtę lub na zbiórkę dejmanów w stanie „bezczelnie” trzeźwym, śmiejąc się (oczywiście, w duchu) z kapitana. Jego „konikiem” był radar, chodził koło niego jak kapłan wokół ołtarza, pokręcał „gałkami”. Czasem kończyło się to źle dla samego radaru, a także dla elektryków, którzy musieli go naprawiać po manipulacjach kapitana. Warto oddać kapitanowi jedną rzecz – dbał o szkolenie młodszych oficerów, absolwentów Szkoły Morskiej, nawet takich jak ja, pływających na stanowisku starszego marynarza. U kapitana Lehra pływałem zawsze na wachtach, musiałem robić pozycje ze słońca i gwiazd, „brać” kulminację słońca. Darzyłem go szacunkiem nie tylko za to – potrafił czasem (niestety, nieczęsto bo był małomówny) powiedzieć coś tak celnego, że można było piać z zachwytu. Ogólnie można określić go jako ogromnego dziwaka i oryginała.

        Od takiego obrazu, dziwaków i oryginałów, nie odbiegało wielu innych członków załogi „Konopnickiej” z lat 1964/65. Jakimś wyrazem tego był fakt, że cała załoga (za wyjątkiem kapitana) po wypłynięciu z Gdyni postanowiła zapuścić zarost, nie golić się. Należy podkreślić, że kapitan nie protestował przeciwko temu, chociaż nie wiem czy był specjalnie zadowolony. W drodze powrotnej, przed Gdynią większość się ogoliła, ale nie wszyscy. Ja pozostawiłem sobie zarost (z lenistwa i wygody) na całe życie, z króciutką zaledwie przerwą na ślub kościelny.

        Pierwszym pozaeuropejskim portem w rejsie była Aleksandria w Egipcie. Kiedyś, w starożytności, wspaniałe miasto, ogromna metropolia, z którą mógł konkurować tylko Rzym, stolica imperium. W połowie XX wieku ciągle duże miasto, ale jakże inne, arabskie, muzułmańskie (z nieliczną mniejszością Koptów), prowincjonalne, w cieniu stołecznego Kairu. Port aleksandryjski był zapchany statkami sowieckimi. Było ich chyba kilkadziesiąt, kilkanaście stało w porcie, o wiele więcej na redzie. Lata 60-te to okres wielkiej przyjaźni arabsko-sowieckiej. Zapewne te statki przywoziły broń, ale także materiały do budowy wielkiej tamy asuańskiej na Nilu. Tak więc my ze swoim ładunkiem byliśmy traktowani trochę jak klienci drugiej kategorii. Ale na szczęście dość szybko weszliśmy do portu i stanęliśmy przy kei. Gorzej było z wyładunkiem i załadunkiem stosunkowo niewielkiej partii towaru. Prace ładunkowe ciągnęły się w nieskończoność. Miało to te zaletę, że dawało doskonałą okazję do zwiedzania Aleksandrii i jej najbliższej okolicy. A jest co zwiedzać w tym mieście. Taką ilością wspaniałych budowli i innych pamiątek z najróżniejszych epok historycznych może się poszczycić niewiele miast na świecie. Dla nas bardzo ciekawe były prace archeologiczne polskiej ekipy prof. Michałowskiego. Odkryła ona m.in. najstarszy amfiteatr rzymski na terenie Egiptu. Oczywiście, zwiedziliśmy kilkanaście przepięknych kościołów – koptyjskich (katedrę św. Marka), greckich prawosławnych, grecko-katolickich, katolickich. Z reguły nie było problemu z wejściem do nich. Gorzej było z meczetami. Ale do niektórych udało się wejść. Oczywiście, nie mogliśmy sobie odmówić wycieczki do pałacu Faruka – pałacu Montaza. Pouczające były także wędrówki po ulicach miasta. Egipt przeżywał wtedy „wzmożenie” nacjonalistyczne. Na każdym kroku widać było portrety Nasera, widniały w każdym oknie wystawowym a nawet w najmarniejszym kiosku ulicznym. Islam wydawał się być w odwrocie, przechodnie na ulicach Aleksandrii ubrani byli w ogromnej większości po europejsku.

        Wydarzeniem rejsu stała się dla mnie nie tyle sama Aleksandria co wycieczka do Kairu i piramid, którą zaoferował nam przewodnik arabski o imieniu Ali (tak się kazał nazywać), mówiący nieźle po polsku. Opowiadał, że tego języka nauczył się od żołnierzy polskich w czasie II wojny światowej. Nie wiadomo na ile to była prawda, ale faktem jest, że Polska Armia gen. Andersa, po wyjściu ze Związku Sowieckiego, wędrowała przez kraje Bliskiego Wschodu i Egipt. Prawdopodobnie w Egipcie, na przełomie lat 1943/44, niektóre jej oddziały, np. służby transportowe, stacjonowały na tyle długo, że młody Ali mógł „złapać” trochę polskiego. Arabowie chyba mają talent do nauki języków obcych, zapewne w tej sprawie procentuje ogromna mozaika etniczna na terenach przez nich zamieszkiwanych. Ali miał doświadczenie w organizowaniu takich „ekspresowych”, jednodniowych wycieczek dla polskich marynarzy. Namówił na naszym statku do wycieczki pięć osób, II oficera z żoną (która mu towarzyszyła w rejsie), ochmistrza, asystenta pokładowego i mnie. Aparat fotograficzny miał tylko asystent, a że nie był on zbyt sprawnym fotografem, tak więc dokumentacja zdjęciowa wycieczki była nie nadzwyczajna. Wyjechaliśmy wcześnie rano, żeby jak najszybciej dotrzeć do Kairu i mieć jak najwięcej czasu na zwiedzanie. Jechaliśmy drogą przez pustynię, było dość chłodno (to była przecież zima). Szosa była praktycznie pusta, po drodze spotkaliśmy kilka patroli wojskowych, ale nie zatrzymywały nas. Do Gizy, odległej od Aleksandrii ok. 220 km dotarliśmy szybko. Stanęliśmy w mieście na krótkie śniadanie i po kilkunastu minutach znaleźliśmy się pod piramidami. Wrażenie niesamowite. To były czasy kiedy jeszcze nie było pod piramidami tłumów turystów. Była nas zaledwie mała grupka, mniej niż miejscowych Arabów, opiekunów wielbłądów i sprzedawców pamiątek. Nasz Ali wynajął przewodnika, który po angielsku próbował nam coś opowiedzieć na temat historii piramid. Z kolei Ali tłumaczył to na polski. Niezbyt im to wychodziło, na szczęście my trochę znaliśmy angielski (ochmistrz chyba nawet nieźle), tak że nie było tragicznie. W końcu na temat piramid coś pamiętaliśmy ze szkoły. Ze względu na oszczędność czasu skupiliśmy się tylko na największej z piramid, piramidzie Cheopsa, i Wielkim Sfinksie. Do piramidy Chefrena tylko podeszliśmy na chwilę, a najmniejszą z piramid, piramidę Mykerinosa, oglądnęliśmy tylko z pewnej odległości.

        O piramidzie Cheopsa przewodnik dość długo opowiadał. Oczywiście, żadnych szczegółów przekazanych przez niego nie pamiętaliśmy zbyt długo, ale może warto je tutaj podać na podstawie innych źródeł. Została zbudowana ok. 2560 r. przed nasza erą jako grobowiec faraona z IV dynastii Cheopsa (Chufu po staro-egipsku). Ma wysokość 138,75 m (po zbudowaniu liczyła 146,59 m). Bok podstawy wynosi ok. 230,35 m (najdłuższy, południowy – 230,453 m, najkrótszy północny – 230,255 m). Składa się z ok. 2,3 miliona bloków kamiennych, głównie wapiennych z miejscowego kamieniołomu, o wadze od 2,5 do 15 ton. Wszystkie bloki są idealnie obrobione, do budowy piramidy nie stosowano żadnej zaprawy wiążącej, stabilność budowli zapewnia właśnie idealna obróbka bloków. Do budowy komór i galerii użyto bloków granitowych sprowadzanych aż z Asuanu w Górnym Egipcie, o wadze od 25 do 80 ton (niektórzy naukowcy twierdzą, że nawet do 390 ton). Ciężar całej piramidy wynosi ponad 6 milionów ton.


Autor z arabskim „poganiaczem” wielbłądów u stóp piramidy Cheopsa.
Powyżej głowy wielbłąda wejście do wnętrza piramidy wykonane już w czasach „arabskich”.

        Z zewnątrz piramida była pokryta polerowanymi płytami białego wapienia, a górna część (wierzchołek) polerowanym czarnym diorytem (kamień zbliżony do granitu). Obecnie piramida Cheopsa nie ma już okładziny, do naszych czasów zachował się jedynie fragment okładziny piramidy Chefrena (przy wierzchołku). Wewnątrz piramidy znajduje się cały skomplikowany system korytarzy, kanałów i galerii. Centralnym miejscem jest komora grobowa faraona o wymiarach 10,5m x 5 m i wysokości blisko 6 m, do której zaprowadził nas przewodnik. W komorze byliśmy tylko my, nasza piątka ze statku, Ali i przewodnik. Dzisiaj, w XXI wieku jest to praktycznie niemożliwe. Piramidy w Gizie są najtłumniej odwiedzanym przez turystów miejscem w Egipcie. W komorze grobowej stoi granitowy sarkofag faraona, ale uszkodzony i bez wierzchniej płyty, pusty. Zdaniem przewodnika piramida została obrabowana już w odległej starożytności, mimo potężnych, granitowych płyt blokujących, na które przewodnik zwracał naszą uwagę. Przede wszystkim jednak kazał nam podziwiać strop komory grobowej. Wykonany jest z 9 płyt granitowych, których łączna waga sięga 400 ton, a niektóre płyty mają po 80 ton, są prawdopodobnie najcięższymi blokami w całej piramidzie. Nad stropem znajduje się układ pięciu pustych przestrzeni odciążających strop komory, aby ogromny ciężar centralnej części piramidy (komora znajduje się mniej więcej pośrodku piramidy) nie zgniótł komory. To jeszcze jeden dowód geniuszu budowniczych. Przy budowie piramidy (trwała ponad 20 lat) pracowało ok. 100 tysięcy wysokiej klasy fachowców, a nie niewolników, jak kiedyś sądzono.

       Na zakończenie zwiedzania Wielkiej Piramidy porobiliśmy kilka zdjęć, niestety, niezbyt udanych. Na jednym z nich (powyżej) autor tego opowiadania stoi z „poganiaczem” (raczej opiekunem) wielbłąda. Należność za jego pozowanie uiścił Ali, wliczając ją (a także krótką przejażdżkę wielbłądem) do kosztów wyprawy.

       Kolejnym etapem zwiedzania słynnej nekropolii faraonów IV dynastii był Wielki Sfinks, stojący nieopodal piramidy Chefrena. Zdaniem przewodnika to strażnik piramid.


Wielki Sfinks – autor wspomnień ”stoi” na Sfinksie, siedzą z boku, II oficer z żoną
(w rzeczywistości Sfinks jest ok. 20 m za nami).

        Został wykuty za czasów faraona Chefrena, prawdopodobnie syna Cheopsa, ze skały, która była pozostałością kamieniołomu, z którego czerpano materiał na budowę Wielkiej Piramidy. Jest to leżący lew o twarzy faraona Chefrena, o długości 73,5 m i wysokości 20 m. Współcześnie fakty te są podawane w wątpliwość, niektórzy specjaliści przesuwają czas jego powstania nawet na 10 tys. lat p. n.e. Sfinks ma królewskie nakrycie głowy i królewską kobrę na czole. Jego nos jest uszkodzony i brak mu faraońskiej brody (odnalezione jej fragmenty znajdują się w muzeach, w Kairze i Londynie). Do lat 20-tych XX w. był zasypany piaskiem, sterczała tylko głowa. Na tle Sfinksa także zrobiliśmy sobie zdjęcie (powyżej).

        Może warto jeszcze na zakończenie opisu naszego pobytu w Gizie przypomnieć ciekawe słowa Alego. Okazuje się, że Ali, chyba dla celów przewodnictwa turystycznego, zapoznał się z postacią naszego bohatera narodowego Józefa Sułkowskiego (jego nazwisko jest umieszczone na Łuku Triumfalnym w Paryżu), który brał udział w wyprawie Napoleona do Egiptu w 1798 r. Sułkowski wziął udział w słynnej bitwie „pod piramidami”, Francuzów z Mamelukami, rządzącymi wtedy, formalnie tureckim, Egiptem. To przed tą bitwą Napoleon wypowiedział słynne słowa: „Żołnierze, czterdzieści wieków patrzy na was,,,”. Sułkowski, ulubieniec Napoleona, był jednym z bohaterów tej bitwy. Ali wiedział o tym, wyrażał się o Sułkowskim z szacunkiem i uznaniem. Dobrze, że nic nie wiedział (albo wiedział, ale nie chciał o tym mówić) o dalszych losach Sułkowskiego – zginął on trzy miesiące później w potyczce z egipskimi powstańcami. Być może to był typowy chwyt przewodnika w wykonaniu Alego, ale warto to odnotować. Akurat w tym czasie zainteresowanie Sułkowskim w Polsce było wyjątkowo duże, rok wcześniej ukazała się jego biografia p/t „Oficer największych nadziei” Mariana Brandysa.

        Z Gizy pojechaliśmy na drugi brzeg Nilu, do Kairu. Sam przejazd przez legendarną rzekę robił duże wrażenie. Nil w tym miejscu jeszcze jest właściwie jedną rzeką. Może jakieś drobne odnogi i sztuczne kanały odprowadzają część jego wód, ale słynna Delta Nilu (jedna z największych na świecie), gdzie wody Nilu rozpływają się na wielką ilość większych i mniejszych odnóg i sztucznych kanałów, rozpoczyna się dopiero na północ od Kairu.

        Pierwszym miejscem do którego nas Ali zawiózł była kairska Cytadela. Uchodzi ona za jeden z najwybitniejszych zabytków sztuki wojennej na świecie. Budowa jej została zapoczątkowana w XII w. przez legendarnego Saladyna. Powstała dla obrony przed krzyżowcami, po zdobyciu przez nich Jerozolimy. Jej architekci wzorowali się właśnie na zamkach krzyżowców. Bramy, wieże, baszty i mury obronne Cytadeli robią niesamowite wrażenie. Przez wiele wieków Cytadela była siedzibą władców Egiptu. Głównym celem naszej wizyty na Cytadeli nie była jednak sama twierdza, lecz Alabastrowy Meczet, czyli meczet Muhammada Alego Paszy. Meczet ten góruje nie tylko nad Cytadelą, ale nad całym zabytkowym Kairem. Jego kopuła wznosi się na 52 m, a dwa wschodnie minarety mają po 84 m wysokości. Został zbudowany w latach 1830 – 48, za panowania Muhammada Alego, Albańczyka na tronie Egiptu. Wzorowany jest na meczetach Stambułu, które z kolei swój rodowód wiodą od słynnej bizantyjskiej Hagia Sofii (Alabastrowy Meczet zaprojektował grecki architekt). Zbudowany jest na planie kwadratu o boku 41 m. Środek przykrywa kopuła o średnicy 21 m, która spoczywa na wielkich łukach opartych na potężnych filarach. Kopułę otaczają cztery półkopuły. Ściany meczetu do wysokości 11 m wyłożone są białym alabastrem (stąd nazwa meczetu), powyżej znajdują się reliefowe ornamenty malowane i złocone. Zdaniem Alego alabaster użyty do budowy meczetu pochodził z okładziny piramidy Chefrena, ale nie spotkałem nigdzie informacji potwierdzającej ten fakt. Zapewne to typowa anegdota przewodnika mająca za cel większe zainteresowanie słuchających. Wnętrze meczetu zrobiło na nas ogromne wrażanie - imponuje monumentalnością i przepychem. Biel alabastru, złotem wykonane wersety Koranu, wspaniałe, kryształowe żyrandole, wszystko to nadaje mu szczególnie uroczysty charakter. Oczywiście, meczet zwiedzaliśmy po zdjęciu butów i w stosownym ubraniu. Na szczęście był prawie pusty, nie było praktycznie turystów ani wiernych muzułmanów. Z wnętrza meczetu wyszliśmy na przylegający dziedziniec. Otaczają go cztery galerie zdobione marmurowymi i alabastrowymi kolumnami, zwieńczone niewielkimi kopułkami. Pośrodku dziedzińca mieści się fontanna dla rytualnych ablucji.

        Ze względu na brak czasu po zwiedzeniu (dość ekspresowym) meczetu nie poszliśmy zwiedzać sąsiadującego z meczetem pałacu Muhammada Alego (a właściwie jego żony). Zdaniem Alego jego zwiedzanie zabrałoby nam co najmniej kilka godzin, a właściwie nie ma tam nic ciekawego do oglądania, ot, bogaty pałac, prawie że europejski, z XIX wieku. Z Cytadeli pojechaliśmy w rejon miasta pełen zabytkowych, średniowiecznych meczetów, położony na północ od Cytadeli. Nagromadzenie zabytkowych budowli było tam ogromne. Ali próbował nam o każdym mijanym meczecie coś ciekawego opowiedzieć, ale wszystko było tak dla nas egzotyczne, obce, że prawdopodobnie nikt z naszej piątki niewiele z tego zapamiętał. Oczywiście, ja mogę mówić tylko o swoich odczuciach, ale późniejsze rozmowy z towarzyszami wycieczki pokazywały, że oni też tak to odbierali. Na swój „gwóźdź” programu Ali wybrał wspaniały meczet sułtana Al.-Mansura Kalawuna z XIII wieku, a właściwie zespół, w skład którego wchodził meczet, mauzoleum sułtana, maristan (szpital) i medresa (szkoła duchowna). Zdaniem Alego meczet ten został zbudowany z granitowej okładziny piramidy Cheopsa. Ta informacja też mi się wydaje mało prawdopodobna, ale nie wykluczone, że tak było. Arabowie przez pierwsze wieki swojego panowania w Egipcie traktowali piramidy jako skład materiałów budowlanych. O takim podejściu mówią źródła historyczne. Chyba jednak w XIX w., za czasów budowy Meczetu Alabastrowego, stosunek do piramid nawet w świecie muzułmańskim się zmienił i gdyby do tego czasu zachowała się alabastrowa okładzina to byśmy ją zapewne oglądali dzisiaj.

        Meczet Al.-Mansura Kalawuna to jeden z najpiękniejszych zabytkowych meczetów kairskich. Szczególnie piękny (i cenny) jest wystrój wnętrza, w tym Mihrab, wyłożony złotą mozaiką. Jego fundator to jeden z najwybitniejszych mameluckich sułtanów Egiptu. Pochodził z północnych wybrzeży Morza Północnego (terenów dzisiejszej Ukrainy). Sprzedany w niewolę jako kilkuletni chłopak piął się po szczeblach kariery wojskowej aż do roli sułtana. Gromił Mongołów i krzyżowców, przyłączył do Egiptu tereny współczesnego Iraku, Syrii, Izraela i Libanu. Ali opowiadał o tym meczecie, mauzoleum i jego fundatorze samodzielnie, bez przewodnika. Meczet był praktycznie pusty. Po zwiedzeniu meczetu i mauzoleum zebrał nas w jednej z naw, usadził na wspaniałym dywanie wokół siebie i przemówił do nas, chrześcijan, katolików. Przede wszystkim stwierdził, że wierzymy w jednego Boga, chociaż nazywamy go inaczej (Allach znaczy po arabsku Bóg). W Boga Jedynego (Allacha), Boga Abrahama (Ibrahima), Mojżesza (Musy), Jezusa (Isy) i Mahometa (Muhammada). Dla muzułmanów Jezus (Isa) to jeden z najważniejszych proroków, a jego matka Maria (Miriam) była kobietą godna najwyższego szacunku. Jesteśmy wszyscy, żydzi, chrześcijanie i muzułmanie, ludźmi „Księgi” (chodzi o Torę, Ewangelię i Koran). Muzułmanie, tak jak chrześcijanie, nawołują do miłości i pokoju i tak chcą żyć, nie powinni ze sobą walczyć. To „kazanie” Alego trwało kilkanaście minut. Nie wiem jak dla reszty wycieczki, ale na mnie wywarło niesamowite wrażenie. Po pięćdziesięciu latach mam je jeszcze w pamięci. Ali nie dał nam szans na jakieś pytania, a ja chętnie popytałbym go o wiele szczegółów. A może to lepiej? Zapamiętałem wystąpienie Alego jako gorące przesłanie nawołujące nas wszystkich do pokojowego współżycia. Z perspektywy XXI wieku wydaje się to mało realne i chyba bardzo odległe.

        Po tym ciekawym wydarzeniu Ali zaprosił nas na obiad do restauracji nad brzegiem Nilu, niedaleko Muzeum Egipskiego. Zwiedzanie muzeum miało być ostatnim wydarzeniem naszej wycieczki. Obiad był tradycyjny, „europejski”, i bardzo krótki, bo chcieliśmy jak najwięcej zobaczyć w muzeum, a było dość późno. Muzeum Egipskie jest ogromne, liczy ponad sto sal wystawowych i mnóstwo pomieszczeń magazynowych, ale robi się za ciasne dla szybko rosnących zbiorów. Znajdują się tam eksponaty z wszystkich okresów dziejów starożytnego Egiptu, począwszy od czasów najdawniejszych (5 tys. lat p.n.e.) do czasów rzymskich. Żeby je zwiedzić w miarę solidnie potrzeba by poświęcić na to co najmniej dwa tygodnie (tyle na to zaplanowała spotkana przez nas młoda Polka z Anglii, studentka Oksfordu). My mieliśmy do dyspozycji maksymalnie zaledwie 3 godziny! Tak więc przeszliśmy przez część sal wystawowych jak burza, zatrzymując się na chwilkę jedynie przed ciekawszymi eksponatami. Głównie z okresu Nowego Państwa (XVI w. – XI w. p.n.e.), kiedy Egipt był potężnym mocarstwem sięgającym po tereny dzisiejszej Turcji i Iraku na północy. Były to m.in.: sfinks królowej Hatszepsut, posąg Totmesa III, ogromny posąg Amenhotepa III z żoną Teje, rzeźby z okresu panowania Amenhotepa IV – Echnatona i jego żony Nefretete (Echnaton to faraon, który próbował wprowadzić w Egipcie religię monoteistyczną, jedynym bogiem miało być słońce). Najdłużej zatrzymaliśmy się w oddzielnym fragmencie muzeum, w którym złożono skarby z grobowca Tutenchamona. Na straży tych skarbów stał uzbrojony w karabin strażnik. Na wejście do tej części muzeum musieliśmy wykupić oddzielne wejściówki i nająć przewodnika. Wszystko to załatwił Ali bez problemu. Powtórzyła się sytuacja z poprzednich miejsc, które odwiedziliśmy, ruch turystyczny w latach 60-tych, szczególnie o tej porze roku, był w Egipcie niewielki. Trochę jednak turystów wędrowało po muzeum (m.in. wspomniana studentka z Oksfordu), kontemplując długo poszczególne eksponaty z opasłymi przewodnikami w ręku. Prawdopodobnie byli to jacyś specjaliści, studenci, naukowcy, muzealnicy.

        Ekspozycja skarbów z grobowca, zabranych do muzeum (część została na miejscu, w grobowcu, w Dolinie Królów), zajmuje trzynaście sal. Ma ogromną wartość, zarówno ze względu na materiały użyte (ogromne ilości złota) jak i piękno wykonania. Są tam cztery skrzynie grobowe ze złotej blachy (były włożone jedna w drugą), trzy złote trumny (też były włożone jedna w drugą) pięknie zdobione. Ostatnia z czystego, litego złota, w której spoczywała mumia faraona. Twarz mumii zakrywała kuta złota maska, będąca maską pośmiertną faraona. Jej zdjęcie jest powszechnie znane na całym świecie, często firmuje egipskie muzeum. Poza tym w grobowcu było wiele innych przedmiotów wspaniałej roboty i ogromnej wartości – złoty tron, złocone rydwany, modele statków, wspaniała inkrustowana skrzynia, inne meble, broń, posągi faraona i bóstw opiekuńczych. Tutenchamon był zięciem Amenhotepa IV – Echnatona, zmarł w wieku 20 lat po 10 latach rządów. Niczym szczególnym się nie odznaczał. Gdyby nie to, że w 1920 roku odkryto jego nienaruszony grobowiec z bajecznymi skarbami byłby prawdopodobnie zupełnie nieznany. Można tylko domniemywać, jak wyglądały grobowce najwybitniejszych faraonów, Totmesów, Amenhotepów, Ramzesów. Niestety, już w starożytności zostały rozgrabione. Na naszej grupce największe wrażenie zrobiła ostatnia trumna faraona w kształcie ludzkiej postaci i maska pośmiertna. Po pewnym czasie (a trzeba dodać, że byliśmy już mocno zmęczeni) kolejne wspaniałe arcydzieła egipskich rzemieślników nie robiły na nas większego wrażenia, było tego za dużo. Mają rację ci, którzy mówią, że na muzeum trzeba przeznaczyć co najmniej dwa tygodnie, aby móc je odpowiednio odebrać.

        Po wyjściu z muzeum mieliśmy tylko jedno pragnienie – jak najszybciej znaleźć się z powrotem na statku w Aleksandrii. Doskonale rozumiał to Ali i wszystko robił, żeby tak się stało. Powracaliśmy przez gęsto zaludnione tereny Delty, ale nie mieliśmy już na tyle sił, żeby oglądać okolicę. Ja siedziałem przy Alim, który prowadził samochód. Pilnowałem go, żeby czasem nie zasnął za kierownicą. Reszta wycieczki z tyłu drzemała. Na statek dotarliśmy już po ciemku, pełni wrażeń i ogromnie zmęczeni. Ale nikt z nas nie żałował czasu i pieniędzy przeznaczonych na tę wyprawę.

 


Praca zbiorowa: Nasze morza i nasze statki. Wspomnienia absolwentów PSM rocznika 1963/1964. Klub IKRA. Sopot 2017.


 
 


W krainie Wikingów
Władysław Piotrowski

        Rok 1965 r. Jestem starszym marynarzem na m/s „Konopnickiej”. Cieszę się, że armatorowi udało się zdobyć ładunek z Gdyni do Oslo i z Oslo do dalszych portów. Będę w Oslo, w Norwegii, ciekawym kraju skandynawskim, o którym praktycznie nic nie wiem. Tyle co ze szkolnej nauki geografii i historii (Narvik). W Gdyni załadowano nas cementem w workach. Obserwowałem ten załadunek z zaciekawieniem. Podziwiałem kaszubskich dokerów, którzy kładli sobie jeden 50-cio kilogramowy worek na jedno biodro, drugi taki worek na drugie biodro, i przenosili je z wagonu kolejowego pod burtę statku, skąd portowy dźwig przenosił hiw do ładowni. Piekielnie ciężka praca. Kilkanaście lat później praktycznie takiego ładunku już nie będzie – cement będą przewozić albo cementowce albo kontenerowce w kontenerach. Rozmawiałem z dokerami. Pochodzili ze wsi, z okolic Pucka, między sobą rozmawiali po kaszubsku, próbowałem coś zrozumieć, ale nie udało mi się. Śmiali się ze mnie, próbowali mnie uczyć poszczególnych słów, ale słabo mi szło. Wtedy postanowiłem nauczyć się kaszubszczyzny, ale mimo kilku prób, zakupu książek Jarosza Derdowskiego („O panu Czorlińscim co do Pucka po sece jachoł”) i Majkowskiego („Życie i przygody Remusa”), nigdy mi się to nie udało. Lepiej mi poszło po latach z narzeczem kociewskim (dzięki żonie Kociewiaczce).

        Oslo przywitało nas strajkiem dokerów. Przepychanki port – dokerzy trwały trzy dni, wreszcie na statek weszli studenci (łamistrajki?) i rozpoczęli rozładunek. Siłą rzeczy trwało to odpowiednio długo. Dokerzy-amatorzy nie śpieszyli się w pracy, robili sobie wiele przerw, które spędzali w kabinach załogi racząc się doskonałym piwem Żywiec i Okocim. Wypili chyba cały zapas piwa na statku, zostawiając nam mnóstwo koron norweskich. Interes szedł świetnie, gorzej z pracami rozładunkowymi. Przerwy w pracy przedłużały się, często nawet do późna wieczorem. Mimo problemów językowych - niestety, oni nie znali polskiego, my norweskiego, pozostawał angielski – rozmowy były ożywione. To byli studenci jakiejś uczelni technicznej, moi rówieśnicy, bardzo ciekawi Polski. Mój angielski nie był najlepszy, ale wtedy zdecydowanie lepszy niż dzisiaj, tak że potrafiłem nawet rozmawiać z nimi na „abstrakcyjne” tematy. Ja odkrywałem „chłopską” Norwegię, oni odkrywali „szlachecką” Polskę. Dumni byli ze swoich przodków, Wikingów. Próbowałem trochę tę dumę „ugryźć”, mówiąc, że to byli w większości najzwyklejsi bandyci, mordercy i złodzieje, coś podobnego, jak kilka wieków później we wschodniej Europie Tatarzy. Nie robiło to na nich żadnego wrażenia, śmiali się z tego. W duchu solidaryzowałem się z nimi w tej dumie ze złowrogich przodków - sam mam głębokie tatarskie „korzenie” rodzinne!.

        Przedłużający się postój był doskonałą okazją do poznania Oslo i jego atrakcji. Jak na stolicę kraju Oslo nie jest dużym miastem. W 1965 roku liczyło ok. 480 tys. mieszkańców, czyli niewiele więcej niż Gdańsk, a zdecydowanie mniej niż całe Trójmiasto. Budziło nasz podziw czystością i zielenią. I pięknymi, młodymi mieszkankami. To było jeszcze długo przed falą kolorowych imigrantów z całego świata. Zdecydowana większość dziewcząt to piękne, długonogie, niebieskookie blondynki, z długimi włosami. To nie tylko moje wrażenie, także innych młodych kolegów, a warto zauważyć, że zaledwie kilka dni wcześniej opuściliśmy polskie Trójmiasto. Jeszcze nie działał syndrom długiego pobytu na morzu. To zupełnie nie zgadzało się z potocznym (w Polsce) wyobrażeniem o germańskich „pięknościach”. Zabytków godnych obejrzenia Oslo zbyt dużo nie ma. Najciekawszą budowlą jest twierdza Akershus ze średniowiecznym, XIII-wiecznym zamkiem, który wygląda naprawdę imponująco. Uważana jest za najpotężniejsza twierdzą w całej Skandynawii. Nigdy nie została zdobyta przez nieprzyjaciela. Twierdza była przez wieki siedzibą królów norweskich, do dzisiaj pełni funkcje reprezentacyjne. W kaplicy na terenie zamku znajdują się królewskie grobowce.

        Inną budowlą godną obejrzenia jest pałac królewski. Zbudowany został w połowie XIX wieku, w stylu klasycystycznym na planie w kształcie litery U. Ma trzy piętra, znajduje się na wzgórku, otacza go park. Fasada głównej części pałacu ma długość 100 m. Charakterystyczny portyk środkowy ma sześć pięknych, proporcjonalnych kolumn. Przed pałacem stoi konny pomnik króla Karola III Jana z dynastii Bernadotte (Norwegia w XIX wieku była w unii personalnej ze Szwecją). Ciekawość turystów (wtedy nielicznych) budziła tradycyjna zmiana warty. My też ją oglądaliśmy, ale bez zbytniego zaangażowania. Przed pałacem robiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia, król Olaf V zapewne to widział, ale nie zaprosił nas do pałacu.

        Bardzo ciekawą, charakterystyczną budowlą jest ratusz Oslo. W 1965 roku nie był jeszcze zabytkiem, wręcz odwrotnie, pachniał jeszcze świeżością, został oddany do użytku w 1950 r. Dwie potężne, ceglastego koloru wieże biurowe o wysokości ponad 60 metrów połączone niższym potężnym budynkiem głównym tworzą chyba jeden z najbardziej charakterystycznych ratuszy na świecie, a przynajmniej w Europie. W Polsce próżno szukać czegoś podobnego. Siłą rzeczy musieliśmy go obfotografować.

        Po mieście spacerowaliśmy często, ale z przybytków takich jak kawiarnie czy bary (nie mówiąc o restauracjach) korzystaliśmy bardzo rzadko, praktycznie w ogóle. Ceny były odrzucające, mimo że studenci zostawili nam dość dużo kasy. Woleliśmy przeznaczyć go na inne cele. Takim była wizyta w Parku Vigelanda. „Odkryliśmy” go dzięki studentom, których zdaniem było to jedyne miejsce godne obejrzenia w Oslo.


Autor ze swoją lustrzanką Start II na tle parku Vigelanda.

        Park Vigelanda to duża kompozycja rzeźbiarsko-ogrodowa składająca się z 212 rzeźb wykonanych z kamienia lub brązu. Przedstawiają one blisko 600 postaci. Jest to dzieło norweskiego rzeźbiarza Gustawa Vigelanda (właściwe nazwisko Thorsen), ucznia słynnego Rodina. Początkiem koncepcji Vigelanda było zamówienie władz miasta na projekt fontanny. Stopniowo projekt rozrastał się. Stał się idée fixe rzeźbiarza, poświęcił mu ponad połowę swojego życia. Wokół fontanny pojawiły się figury, powstały rzeźby na moście łączącym brzegi stawu w parku, wreszcie stanęła ogromna kolumna zbudowana ze 121 skłębionych postaci nagich ludzi w różnym wieku, będąca zwieńczeniem całego kompleksu parkowego. Jedną z postaci jest autoportret twórcy tego dzieła, Vigelanda. Kolumna ma ponad 17 metrów wysokości (z cokołem), otacza ją 36 grup rzeźb nagich postaci wykutych w kamieniu. Kolumnę zwaną Monolitem wykonało trzech rzeźbiarzy pod nadzorem Vigelanda w ciągu 14 lat. Prace nad projektem rozpoczęły się w 1907 roku i trwały aż do końca lat 40-tych, już po śmierci autora. Vigeland był projektantem rzeźb i wszystkich innych elementów parku, takich jak oświetlenie, tworzącą labirynt mozaiką wokół fontanny, kute bramy i furtki. Wszystkie prace wykonywał pod jego nadzorem zespół pomocników – kamieniarzy, odlewników, kowali. Po śmierci rzeźbiarza kontynuowano prace według jego projektu.

        Tych wszystkich wiadomości o parku dowiedzieliśmy się z anglojęzycznego informatora, który zakupiliśmy po przyjeździe do parku, na miejscu. Całość zrobiła na naszej grupce (nielicznej) niesamowite wrażenie. Zakupiony drukowany informator próbował jakoś ukierunkować nasz odbiór idei, którymi kierował się artysta (niestety, w niezbyt dla mnie zrozumiałym języku angielskim), ale do mnie nie zawsze to trafiało. Vigeland był zafascynowany problemem ruchu w rzeźbie, jego rzeźby pokazują ludzi pełnych energii. Jednocześnie starał się przedstawić przemijanie, różne etapy ludzkiego życia, od najmłodszych lat - dzieciństwo, młodość, miłość, dojrzałość, ale także starość.
Jedną z najsłynniejszych rzeźb w parku jest Rozłoszczony chłopiec (zdjęcie obok) – postać małego chłopczyka krzyczącego i tupiącego nogą. Dla nas, przybyszów z katolickiej Polski, ta masa nagich ludzkich postaci przywodziła na myśl różne teoryjki o „zimnych” Skandynawach. Naszym zdaniem coś takiego nie mogłoby nigdy powstać w Polsce.

        Koledzy robili dużo zdjęć, ja niewiele. Nie byłem wytrawnym fotografem, uważałem, że nie ma warunków na dobre zdjęcia dla takiego amatora jak ja. Ale kilka zrobiłem. Po powrocie do Trójmiasta pokazałem je mojemu bratu, studentowi Politechniki Gdańskiej, i jego kolegom. Bez mojej wiedzy zamieścili kilka zdjęć w „Kronice studenckiej” (m.in. to obok) i stały się one małą sensacją wśród braci studenckiej, szczególnie jej męskiej części. Park Vigelanda jest odwiedzany przez tysiące mieszkańców Oslo i turystów, ale my byliśmy o takiej porze, że nie było zbyt dużego tłoku.

        Inną atrakcją turystyczną, szczególnie dla nas, marynarzy interesującą, którą udało się nam odwiedzić było Muzeum Łodzi Wikingów. Właściwie mieliśmy do wyboru, łodzie Wikingów lub statek Nansena „Fram". Ja optowałem za „Framem”, naczytałem się w młodości książek o wyprawach polarnych. Ale koledzy przemogli, więc wybraliśmy się do Wikingów, „Frama” zostawiając na inną okazję. Niestety, już się nie przytrafiła, studenci uporali się z pracami ładunkowymi i opuściliśmy Oslo.

        Muzeum Łodzi Wikingów zlokalizowane jest na półwyspie Bygdoey. Głównymi eksponatami są tam dwie, dobrze zachowane w całości łodzie Wikingów i fragmenty trzeciej, pochodzące z IX wieku. Poza tym mnóstwo innych zabytków kultury materialnej z okresu działalności Wikingów (VIII – XIII w.), wydobytych przez archeologów na terenie Norwegii. Wikingowie to skandynawscy wojownicy, przodkowie dzisiejszych Duńczyków, Norwegów i Szwedów, którzy zapisali się w historii śmiałymi wyprawami morskimi (i rzecznymi) na ogromnym obszarze północnego Atlantyku, Morza Śródziemnego i innych mórz europejskich a także całej Europy i Bliskiego Wschodu. Byli wyśmienitymi żeglarzami. Ich wyprawy miały charakter głównie kupiecki i rabunkowy, rzadziej osadniczy. Docierali do Islandii, Grenlandii (tam się osiedlili), Labradoru i Nowej Funlandii na zachodzie, i do Rusi Kijowskiej, Bizancjum i Kalifatu Bagdadzkiego na wschodzie. Wikingowie z południowej Norwegii wyprawiali się głównie w kierunku północno-zachodnim. Skolonizowali Wyspy Owcze, Islandię, Orkady, Hebrydy, Szetlandy, podbijali Irlandię, Szkocję i Anglię. Warto dodać, że Kanut Wielki, król imperium normańskiego z XI w., które obejmowało m.in. tereny dzisiejszej Wielkiej Brytanii, Irlandii, Dani i Norwegii, był wnukiem Mieszka I, siostrzeńcem Bolesława Chrobrego. Jego matką była Świętosława, w Skandynawii znana jako Sygryda Storrada, córka Mieszka. I jeszcze jeden szczegół – Wikingowie słabo sobie radzili na Bałtyku – niejednokrotnie „obrywali” od Pomorzan, Wieletów i Obodrytów. Nie ma żadnych wiarygodnych informacji, aby wyprawiali się w górę Odry czy Wisły. Może te szczegóły historyczne powodowały, że moi koledzy ze statku ciągnęli do łodzi Wikingów, kosztem prawie że współczesnego „Frama”.

        Łódź na zdjęciu obok to tzw. łódź z Oseberg, wykopana w południowej Norwegii. Ma 22 m. długości i 5 m szerokości, obsługiwała ją 30-osobowa załoga. Łódź należała prawdopodobnie do żony wodza Wikingów, pochowanej w 834 roku wraz z łodzią. W komorze grobowej odkryto dobrze zachowany wspaniały skarb, m.in. bogato rzeźbione sanie, mnóstwo precyzyjnie wykonanych ozdób oraz wiele rzeczy codziennego użytku, jak grzebienie, igły, bogato zdobione stroje oraz wyposażenie kuchni. Wikingowie wierzyli, że po śmierci nie traci się pozycji społecznej i wkładali zmarłemu do grobu przedmioty, które w zaświatach miały zachowywać jego status. Druga łódź, pochodząca z Gokstad, jest trochę większa, ma długość 25 m. Została zbudowana ok. 890 r. Jest bogato rzeźbiona - ozdobiona jest wspaniałymi płaskorzeźbami o wężowych i smoczych motywach. Niestety, jej komora grobowa została wcześniej obrabowana. Nasza wizyta w Muzeum Łodzi nie trwała długo. Chyba moi towarzysze zwiedzania inaczej sobie je wyobrażali. Niestety, słabo było z materiałami informacyjnymi. Angielskojęzyczny informator był dość skąpy, z kolei nasza wiedza na temat Wikingów-żeglarzy była zbyt płytka, żebyśmy mogli wiele skorzystać z tej wyprawy. Ale w sumie wszyscy byli zadowoleni, chociaż niektórzy żałowali, że nie wybraliśmy się na słynną olimpijską skocznię narciarską Holmenkolen. Ja po cichu żałowałem „Frama” i muzeum polarników. Niestety, musieliśmy płynąć dalej w rejs do Chin.



Ostatnia zmiana tej strony: październik 2017 r.