Gdyńska Gwiazdka 1981
(wspomnienie)

Zbigniew Koziarz

          Różne koleje losu zaprowadziły sanoczan do Trójmiasta. Była to często życiowa konieczność powojennej migracji, związki rodzinne, możliwości dobrej pracy, lecz przede wszyskim, był to niewątpliwie urok pracy na morzu stwarzający w trudnych powojennych czasach bodaj pozory wolności i swobody.
        W 1977 roku z inicjatywy p.Gabriela Grocha utworzyliśmy w Gdyni Koło Sanoczan, które na wiele lat związało z sobą ludzi różnych zawodów i wielu pokoleń. Prezesem honorowym koła został p.G.Groch, prezesem organizacyjnym zostałem ja.
        Ówczesny statut Towarzystwa Rozwoju i Upiększania Miasta Sanoka nie przewidywał tworzenia kół zamiejscowych, byliśmy więc dla władz miasta bardzo chcianym, lecz trochę kłopotliwym dzieckiem. Władze gdyńskie tolerowały nas z pobłażliwą wyrozumiałością. Luźne kontakty z Sanokiem spowodowały, że tam byliśmy prężni i bardzo zintegrowani, pomagaliśmy sobie nawzajem w trudnych sytuacjach, wspierając się dobrym słowem i wzajemną życzliwością. Utrzymanie trwałej więzi umożliwiały nam comiesięczne spotkania organizowane w Klubie Marynarzy i Portowców „INTERKLUB”, na które przychodziło każdorazowo około 20 osób.

        Szczególnie uroczyste spotkania świąteczno-noworoczne organizowaliśmy u p. Krzysia Szombary, sekretarza naszego koła, który oprócz chęci, dysponował jeszcze dużym mieszkaniem w Sopocie, odpowiednio liczną zastawą i zawsze zieloną, pachnącą choinką, przypominającą nam niezapomniane święta w Sanoku.
        Nastrój tych „sanockich” choinkowych spotkań był wspaniały, a opłatek przywożony zawsze z rodzinnego miasta, specjalnie na tę uroczystą okazję, jednoczył nas jeszcze bardziej. Te „sanockie” święta gromadziły zawsze około 35 osób, a radosny nastrój trwał przy stole suto zastawionym przyniesionymi przysmakami. Rozmowy i wspominki zwykle kończyły się wspólnym kolędowaniem do późnej nocy. „Oj malućki, malućki, malućki - kiejby rękawicka, Alboćli tez, jako tez, jako tez - kawołecek smycka.”

        Był rok 1981. Trudny na Wybrzeżu z powodu uciążliwości strajkowych i radosny zarazem, bo powiało wolnością, a nam sanoczanom swoboda spotkań była tak potrzebna. Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia i jak co roku w pierwszy czwartek grudnia spotkaliśmy się, aby omówić kolejną „sanocką” choinkę. Wszystko układało się wspaniale, role i obowiązki w zakupach i przygotowaniach zostały podzielone, data ustalona - rozchodziliśmy się życząc sobie nawzajem wesotych świąt z najbliższymi w domu. Jeszcze tylko zaplanowano małe zebranie w pierwszy czwartek stycznia 1982 r. dla uzgodnienia ostatnich szczegółów.

        Dzień 13 grudnia 1981 r. - ogłoszenie stanu wojennego - zapisał się dla Trójmiasta czarną kartą. Liczne aresztowania i zatrzymania, zamknięcie wielu zakładów pracy, ograniczenia w komunikacji miejskiej i kolejowej, zamknięcie stacji benzynowych, wyłączenie wszystkich telefonów, zamknięcie poczty i godzina policyjna od godz.16 do 6 rano spowodowały, że przez pierwszych parę dni, jak wszyscy ludzie na Wybrzeżu, my sanoczanie szukaliśmy się wzajemnie. Ogromne utrudnienia w kontaktowaniu się, spowodowały że dopiero po kilku dniach ustaliliśmy, że wszyscy nasi są na miejscu. Rozwinęliśmy łańcuch wzajemnej pomocy, nie mogliśmy jednak zawiadomić kolegów marynarzy na morzu, aby byli spokojni o swoje rodziny.

        Święta w Trójmieście przebiegały w ponurym nastroju, wszyscy spędzali je we własnych domach bez możliwości odwiedzin u krewnych i znajomych z powodu wczesnej godziny policyjnej.

        Zbliżał się Nowy Rok i termin naszej „sanockiej” choinki. Wiedziałem, że się nie spotkamy. Zakaz wszelkich zgromadzeń, również w domach prywatnych oraz zamknięcie wszystkich lokali i klubów przesądzały sprawę. Opłatek przywieziony specjalnie z Sanoka na to świąteczne spotkanie sanoczan 1981-1982 nie dawał mi jednak spokoju.

        W dzień planowanego styczniowego spotkania, w pierwszy czwartek o godz.18.00 stanąłem przed zamkniętym na głucho „INTERKLUBEM” - miejscem naszych spotkań. Wyludniona ul. l0-Lutego od Świętojańskiej do dworca PKP zionęła pustką, wokół ani żywej duszy, nawet latarnie jakby ciemniej świeciły patrząc słabym blaskiem na sterty nieuprzątniętego śniegu.

        Czekałem, wiedziałem, że w tej chwili wszyscy przyjaciele sanoczanie jednoczą się w myślach w tym miejscu, stwierdzając z żalem, że z powodu stanu wojennego nie możemy być razem. Trwałem tam w geście niemego protestu za nich wszystkich. Chciałem tym podkreślić, że mimo wszystkich przeciwnieństw jesteśmy razem, a gdyby ktoś jednak przyszedł, nie byłby sam. Sytuacja była trudna i tak naprawdę nie przypuszczałem, że znajdzie się ktoś na tyle szalony, co romantyczny, odważny i solidarny, aby mimo milicyjnych patroli, kontroli i zatrzymywania, w ten mroźny zimowy wieczór wyszedł z domu.
A jednak... Od ulicy Władysława IV w słabym świetle zamajaczyła nagle jakaś postać. Na szeroko stawianych nogach z rękami w kieszeniach kurtki, owinięty szalikiem, aż po nos, podchodził do mnie krępy, barczysty mężczyzna. Spod głęboko na czoło nasuniętej czapki spojrzały na mnie znajome, pogodne oczy sanoczanina Zbyszka Schabińskiego.
Bez słowa, jak dwaj rozbitkowie, padliśmy sobie w objęcia. Tak na ulicy, w imieniu wszystkich, przełamaliśmy się. opłatkiem życząc pogodniejszych dni i lepszych warunków na następną Gwiazdkę. Jeszcze przeszliśmy razem do rogu Świętojańskiej. Z głuchym warkotem przejechały dwa patrolowe wozy. Ze Skweru Kościuszki przemknęła pani z psem na smyczy i my pośpieszyliśmy do domów - zbliżała się godzina policyjna.

Zbigniew Koziarz

Źródło: Tygodnik Sanocki, 8 stycznia 1992


do strony głównej

Ostatnia zmiana tej strony: kwiecień 2016 r.