"Sztafeta Pokoleń" - 1/2023
Zawartość numeru:
Oddajemy do Waszych rąk trzydziesty pierwszy numer naszego biuletynu „SZTAFETA POKOLEŃ”. Oddajemy go, jak zwykle, z niegasnącą nadzieją, że będzie to zajmująca, interesująca lektura. Dział „Z życia Stowarzyszenia” przynosi tym razem krótkie informacje o jubilatach 80-latkach i o nowym tomiku wierszy naszej poetki i jej wiersz.
Dział „Aktualności” przynosi nowiny z życia naszej „małej ojczyzny” – Podkarpacia (nie mylmy z województwem podkarpackim!), w tym ciekawą informację o sesji historycznej w sanockim zamku.
W dziale historycznym kontynuujemy publikację fragmentów osobistej, „Kroniki” Stanisława Berbecia-Piotrowskiego. Tym razem jest to opis życia wsi w ostatnich latach PRL-u, zarazem jest to ostatni odcinek „Mojej kroniki” do którego mieliśmy dostęp. W tym samym dziale zamieszczamy opowieść o współżyciu wsi Strachocina z Kopalnią Gazu..
W rubryce „Rozmaitości” zamieszczamy kilka ciekawych tekstów – o Głuchoniemcach, o aptekach zarszyńskich, informacje z „Przeglądu Tatarskiego”. W ramach „projektu” zamieszczania w „Sztafecie” krótkich „portretów” strachockich rodów tym razem zamieszczamy pierwszy odcinek „portretu” rodu Adamskich-Adamiaków, oraz sprostowanie pewnych danych genealogicznych do „portretu” rodu Radwańskich, a także istotną informację dotyczącą genealogii Piotrowskich - wszystkie poprawki przesłał nam pan Kamil Sikora z Zagórza..
Dziękujemy za wszystkie listy, emaile i telefony. Pomagają nam w redagowaniu biuletynu. Jak zawsze, ciągle aktualny jest nasz apel o tego typu pomoc – tak więc czekamy ciągle na Wasze artykuły, listy, emaile, telefony, SMS-y – z uwagami, sprostowaniami, informacjami, materiałami do publikacji, starymi zdjęciami. Mamy także apel o przesyłanie Waszych adresów mailowych. Nie będziemy ich nikomu udostępniać ani nie będziemy ich nadużywać – zapewne skorzystamy z nich najwyżej kilka razy w roku. Życzymy przyjemnej lektury!
Redakcja
Z ŻYCIA STOWARZYSZENIA PIOTROWSKICH ZE STRACHOCINY
Z regulaminu Stowarzyszenia:
„Członkami Stowarzyszenia mogą być potomkowie Stefana Piotrowskiego ze Strachociny k/Sanoka, żyjącego w latach 1667 - 1757, oraz ich małżonkowie.”
*   * *
Zarząd Stowarzyszenia na wiosennym „posiedzeniu” omówił aktualną sytuację w Stowarzyszeniu. Posiedzenie miało jak zwykle charakter korespondencyjny. Dyskutowano i wymieniano informacje pocztą mailową. Siłą rzeczy głównym tematem rozmów była ponownie wojna tocząca się w Ukrainie, tuż za naszą wschodnią granicą. Rosjanie ostatnio ostrzeliwują całe terytorium Ukrainy, także tereny tuż za granicą polsko-ukraińską. Szczególnie zawzięcie niszczą cele cywilne, w tym infrastrukturę techniczną (energetyczną, wodociągową, itp.), chcąc zniechęcić Ukraińców do obrony swojego kraju. Toczyły się także dalsze rozmowy na temat organizacji kolejnego zjazdu potomków Stefana Piotrowskiego, już trzeciego, w 2027 roku. Prawdopodobnie będzie to bardzo trudny okres, nie wiadomo jak potoczą się losy wojny na Ukrainie. Ze wszystkich stron dochodzą głosy, że zjazd trzeba koniecznie urządzić, chociażby jakiś symboliczny, skromniejszy. Rozmawiano także o odnowionej siedzibie strachockiej Izby Pamięci a właściwie Centrum Kultury i Tradycji Regionalnej, jak się teraz ma nazywać. O projektowanej ekspozycji eksponatów z dawnej Izby, o programie przyszłej działalności Centrum. Jak zwykle, rozmawiano także o naszej stronie internetowej i o biuletynie „Sztafeta pokoleń”.
*   * *
W tym roku kolejni potomkowie Stefana Piotrowskiego ze Strachociny obchodzą swoje 80-te urodziny. Wśród nich m.in. Władysław (ukończył 80 lat w styczniu) i Zbigniew (80 lat w marcu) Błaszczychy-Piotrowscy, oraz Antoni Winnicki (80 lat w maju), syn Zofii z Wołaczów-Piotrowskich. Dzieciństwo i wczesną młodość spędzili oni razem w Strachocinie, zachowując się jak słynni muszkieterowie z powieści Dumas’a („jeden za wszystkich, wszyscy za jednego””). Ich domy rodzinne stały w odległości kilkudziesięciu metrów od siebie, przebywali ze sobą praktycznie codziennie od rana do wieczora, zarówno w trakcie zabaw, jak i przy nauce i pracy (biorąc w niej udział już od najmłodszych lat). Dalsze losy życiowe rozrzuciły ich po Polsce - Zbigniew, wierny rodzinnej krainie, zamieszkał w Rzeszowie, Antoni osiadł na Górnym Śląsku w Łaziskach Górnych, a Władysław wylądował aż nad morzem, w Gdańsku na Pomorzu. Ciągle jednak utrzymują kontakt ze sobą. Mają nadzieję spotkać się jeszcze za cztery lata na kolejnym Zjeździe w Strachocinie.
*   * *
Nasza rodzinna poetka Irena Piotrowska z Sanoka wydała kolejny tomik swoich wierszy pod ciekawym tytułem „Żyć marzeniami i nadzieją”. Poniżej jeden z jej wierszy, tematycznie niezbyt zgodny z tytułem tomiku, ale zapewne odpowiadający nastrojowi autorki.
Pani Irena Piotrowska z Sanoka, wdowa po naszym skarbniku Józefie Piotrowskim „Spod mogiły”, przeżyła już cztery razy śmierć najbliższej osoby. W 1997 r. zmarła jej córka Bożena Szajowska w wieku zaledwie 33 lat, zostawiła małą, 7-letnią córeczkę Anię, którą zaopiekowali się dziadkowie Piotrowscy, w 2016 r. zmarł Irenie mąż Józef, skarbnik naszego Stowarzyszenia, w 2020 r. zmarł jej wnuk Miłosz w wieku zaledwie 28 lat, inżynier, w 2023 r. zmarł jej syn Ryszard, w wieku 63 lat, ojciec Miłosza.
*   *   *
15 grudnia 2022 r. Szkoła Podstawowa im. I. Łukasiewicza w Strachocinie otrzymała nowy sztandar szkoły. Na sztandarze znalazła się pięknie wyhaftowana naftowa lampa Łukasiewicza. Sztandar przekazali szkole górnicy z PGNiG Grupa Orlen Oddział Sanok. Uroczystość przekazania sztandaru uświetniły trzy scenki rodzajowe: „Łukasiewicz – spiskowiec”, „Łukasiewicz – filantrop” oraz „Ignacy i Rockefeller”, przedstawione przez uczniów szkoły. Prelegent M. Kawecki przedstawił referat „Rozwój przemysłu gazowniczego na terenie Strachociny od poszukiwań gazu do PMG i interkonektora”. Uroczystości towarzyszyła wystawa pamiątek związanych z wydobyciem ropy i gazu w Strachocinie, przygotowane zostały kserokopie historycznych dokumentów dotyczących „kopalnianej” historii Strachociny. Dużym zainteresowaniem cieszyła się również wystawa eko – lamp, wykonanych przez uczniów podczas warsztatów rękodzielniczych, jak również tych, przygotowanych w konkursie na eko – lampę.
Budowane w Strachocinie na miejscu Izby Pamięci Centrum Kultury i Tradycji Regionalnej znalazło się w pierwszym etapie ogólnopolskiego konkursu - „Modernizacja Roku & Budowa XXI wieku”. Budynek Centrum uznany został za unikatowy budynek w skali województwa. Zdaniem specjalistów „łączy on tradycję i nowoczesność, prezentuje industrialny i kulturowy dorobek ziemi sanockiej”. Ten ogólnokrajowy konkurs budowlany ma już ponad dwudziestopięcioletnią tradycję.
Jak już wiemy, w 2022 r. zakończono prace budowlane przy Centrum, wykonano instalację centralnego ogrzewania, część sanitarną i elektryczną, stolarkę oraz ślusarkę drzwiową i okienną. Główną salę wystawienniczą i antresolę wyposażono w klimatyzację, zaś cały obiekt w instalację fotowoltaiczną. Zagospodarowano także teren wokół obiektu. Powstał amfiteatr z ławkami, nowe nasadzenia, kosze na śmieci, stojak na rowery, a także specjalnie sygnowana, drewniana ławka “IZBA” przed głównym wejściem do budynku. Wszystko to zostało właśnie nagrodzone zgłoszeniem do konkursu.
*     *     *
W grudniu 2022 r. na zamku w Sanoku odbyła się ciekawa dwudniowa naukowa sesja historyczna. Sesję poprowadził pracownik Muzeum Historycznego pan mgr Paweł Skowroński, który w 2017 r. gościł na naszym II Zjeździe Potomków Stefana Piotrowskiego ze Strachociny jako lider grupy średniowiecznych rycerzy.
Pierwszy dzień sesji nosił tytuł: „Późne średniowiecze, od Fryderyka Jacimirskiego do Fedora Hlawatego”. Fryderyk to postać dobrze znana z historii Strachociny (m.in. uposażył strachocką parafię), a Fedor Hlawaty to słynny rozbójnik, który zasadniczo działał po południowej stronie Beskidów i Bieszczadów, ale od czasu do czasu dawał się we znaki także Ziemi Sanockiej. Sesję otwierał stosowny wykład, po nim miało miejsce zwiedzanie wybranych ekspozycji Muzeum Historycznego w Sanoku, ze stosownym komentarzem (m.in.: zbrojowni, wystawy archeologicznej, sztuki sakralnej XV-XIX w.). Po zwiedzaniu nastąpił pokaz, zatytułowany „Rycerz się zbroi”, przywdziewania pełnej zbroi płytowej krok po kroku i prezentacja replik uzbrojenia późnośredniowiecznego.
Drugi dzień sesji zatytułowany „Epoka staropolska - Beskidnicy i tołhaje. Rozbójnicza szlachta. Bohaterowie regestu złoczyńców grodu sanockiego”.Zarówno beskidnicy, jak i tołhaje to zbójnicy karpaccy, z którymi walczyli Sanoczanie, organizując swoje oddziały samoobrony, tzw. smolaków (z różnym skutkiem). Sesję znowu poprzedził wykład po którym zwiedzano wybrane ekspozycje Muzeum Historycznego ze stosownym komentarzem (zbrojowni, sztuki cerkiewnej XV - XIX w., sztuki sakralnej w kościołach rzymsko-katolickich XV - XIX w. i sali portretowej). Sesję zakończyła scenka rodzajowa „Zbójnickie najście”, połączona z pokazem szermierki na szable oraz prezentacja replik kostiumów i uzbrojenia szlachcica oraz zbójnika z XVII w.
Z HISTORII
Moja „Kronika” – Stanisław Berbeć-Piotrowski
Odcinek XXIV
Poniżej przedstawiamy ostatni fragment „Mojej kroniki” Stanisława Berbecia-Piotrowskiego, do którego mamy dostęp - zawiera on krótki opis końca PRL-u (Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej) w Strachocinie - rok 1988 i 1989.
Rok 1988
19 - 20 października. Ks. Prałat J. Niżnik zorganizował pielgrzymkę parafii do Warszawy, do grobu Św. Andrzeja Boboli i Niepokalanowa. Pojechały dwa autokary. W pielgrzymce wzięli udział: ks. Prałat Niżnik, ks. Dziekan z Jaćmierza, parafianie ze Strachociny i Kostarowiec, i siostry zakonne z klasztoru w Strachocinie. Pielgrzymka najpierw pojechała do Warszawy, do dzielnicy Mokotów, gdzie przy ul. Rakowieckiej znajduje się Kościół Najświętszego Serca Pana Jezusa i Matki Bożej Pocieszenia, w którym znajduje się kaplica w której spoczywają doczesne szczątki Św. Andrzeja Boboli. Pielgrzymi zwiedzili także nowo wybudowane Sanktuarium do którego ma być przeniesiony Święty. Po zwiedzaniu Sanktuarium pielgrzymka wyjechała z Warszawy do Niepokalanowa. Do Strachociny pielgrzymka powróciła, pełna wrażeń, 20 października wieczorem.
W listopadzie wymieniono pokrycie dachu na remizie OSP. Zrzucono podziurawiony gradem eternit i pokryto dach blachą ocynkowaną. Pracę tę wykonała brygada Spółdzielni Rolniczej z Kostarowiec. Fundusz na ten cel uzyskano z Wojewódzkiej Straży Pożarnej w Krośnie.
W grudniu zakończono prace przy odnawianiu złoceń w kościele parafialnym w Strachocinie.
Rok 1989
W maju miała miejsce uroczystość poświęcenia odlanych dzwonów. Poświęcenia dokonał ks. Biskup Moskwa w asyście kilkudziesięciu księży i kleryków. Dzwony otrzymały imiona: „Andrzej Bobola” i Maksymilian Kolbe”.
16 maja - pierwsze święto odpustowe w dzień Św. Andrzeja Boboli w parafii Strachocina.
Z HISTORII
Z dziejów królewskiej wsi Strachocina – Wł. Piotrowski
Odcinek XI
W cyklu „obrazków” z dziejów Strachociny, w których staraliśmy się chronologicznie przedstawiać jej historię, tym razem przedstawiamy „obrazek” trochę nietypowy, nie chronologiczny, obejmujący trochę większy zakres czasowy. „Obrazek” zatytułowany „Kopalnia i wieś – Z dziejów Kopalni Gazu Ziemnego Strachocina”.
KOPALNIA I WIEŚ
Z dziejów Kopalni Gazu Ziemnego Strachocina
    Zaistnienie Kopalni Gazu Ziemnego to zapewne jedno z najważniejszych wydarzeń w historii „królewskiej” wsi Strachocina. Obok pionierskich czasów założenia wsi i powołania parafii w XIV wieku oraz wielkiego kryzysu XVII wieku – praktycznie odbudowy wsi od podstaw, łącznie z blisko całkowitą wymianą mieszkańców a także ogromnych zniszczeń i daniny krwi Strachoczan w obydwóch wojnach światowych. Dla najnowszych czasów Kopalnia była dla Strachociny sprawą najważniejszą. Jej znaczenie dla wsi rosło od lat 20-tych, osiągając prawdopodobnie szczyt w drugiej połowie lat 50-tych. I właściwie ciągle ma duże znaczenie, mimo, że Kopalni od dłuższego czasu już nie ma.
    Początki Kopalni sięgają końcowych lat XIX w. Jak pisze nasz kronikarz Stanisław Berbeć-Piotrowski w swojej „Kronice”, nie są one bliżej znane, nikt ich nie zapisał, nie uważano, że będą tak ważne dla wsi. Zapewne te początki były blisko związane z istniejącą już od końca XIX wieku kopalnią ropy naftowej w sąsiedniej Grabownicy Starzeńskiej. Grabownicka kopalnia (opisał jej przedwojenną historię Eugeniusz Berbeć-Piotrowski z Humnisk, zamieściliśmy ten opis w „Sztafecie” nr 21 z 2018 r.) znajduje się na zalesionej górze oddzielającej Grabownicę i Humniska od Grabówki i Niebocka. Góra ta jest fragmentem roponośnego fałdu geologicznego ciągnącego się od Załuża k/Sanoka na południowym wschodzie, przez Międzybrodzie, Falejówkę, Grabownicę, Starą Wieś, do Domaradza na północnym zachodzie. Kopalnia Grabownica rozpoczęła swoją pracę w 1899 roku. Jej złoże ropy należało do najbogatszych w tej części Karpat, wydobyto z niej przez okres eksploatacji ponad milion ton ropy. Była to jedna z najbardziej wydajnych kopalń ropy naftowej w tym rejonie Podkarpacia. Strachockie wzgórza graniczne ciągną się równolegle do grabownickiej „kopalnianej” góry, po drugiej stronie niezbyt szerokiej w tym miejscu doliny Stobnicy. Dla poszukiwaczy pokładów ropy naftowej dawały one nadzieję na to, że i tutaj można będzie trafić na ropę lub inne bitumity, np. wosk ziemny. Prawdopodobnie właśnie z poszukiwaniem wosku wiążą się najstarsze początki Kopalni Strachocina. Najstarsze zachowane informacje związane są z Kopalnią Grabownica i ze specjalistą-geologiem, Szkotem Mac Gurveyem, który w 1895 r. zaczął w Strachocinie próbne wykopy poszukiwawcze. Nie przynosiły one pozytywnych rezultatów i zaniechano ich.
    Być może z tymi poszukiwaniami ma związek ciekawe wydarzenie, o którym opowiedział naszemu kronikarzowi Stanisławowi jego ojciec Władysław Berbeć-Piotrowski. Słyszał o nim od starych mieszkańców Strachociny. Wydarzenie miało miejsce w dolinie potoku pod lasem, na parceli Radwańskich „z Rzeźnikówki” (dom i gospodarstwo nr 20), niedaleko późniejszego odwiertu „Strachocina 1”. Robotnicy poszukujący wosku kopali studnię odkrywkową ręcznie. Po dotarciu kilka metrów w głąb, jeden z nich postanowił zapalić sobie fajkę. Zaskoczeniem dla wszystkich było, gdy po zapaleniu fajki na dnie studni zapalił się także płomyk. Robotnicy powiadomili przełożonych o tym dziwnym zjawisku. Ci po przybyciu na miejsce polecili czym prędzej zasypać studnię i zaprzestać wszelkich dalszych prac poszukiwawczych. Jeśli było to prawdą, to zapewne był to wypływ gazu, który przedarł się przez jakąś szczelinę z głębszych pokładów i zapalił się od krzesiwa. Nie znano wtedy jeszcze właściwości gazu ziemnego. Być może uważano, że ten ogień wydobywa się z otchłani piekielnych.
    Dopiero po kilku latach powrócono do poszukiwań ropy. Studnię poszukiwawczą kopano ręcznie. Wykop zabezpieczano dębowymi belkami – cembrowinami. Miano ją dokopać aż do głębokości 70 metrów. Było to w lesie, na parceli Lisowskich (dom i gospodarstwo nr 7), w sąsiedztwie parceli Berbeciów-Piotrowskich. Prawdopodobnie dokopano się do ropy, ale wydajność otworu była zbyt mała żeby kontynuować prace. Ślady po tej akcji istniały jeszcze w latach 20-tych XX wieku. W miejscu tym, pomimo zasypania studni, ciągle wydostawała się na powierzchnię ropa. Nie było jej wiele. Gospodarze zbierali ją i używali do smarowania osi swych wozów, chłopcy moczyli w niej sobótkowe szmaciane kule.
    Później z poszukiwaniami przeniesiono się do wsi. Otwór na parceli Mogilanego („Wróża” - dom i parcela nr 9), w górnej części wsi, tuż za domem Berbeciów-Piotrowskich (nr 10), był już wiercony, a nie kopany ręcznie. Do tego celu sprowadzono specjalną wiertnię. Jej transport ze stacji kolejowej w Zarszynie, przez Widacz, był bardzo trudny. Ciągnęło ją z dużymi kłopotami sześć koni. Niestety, wiercenia nie dały oczekiwanych rezultatów. Następne dwa otwory wywiercono na łące gromadzkiej (dzisiejszym stadionie piłkarskim). W jednym z nich zapuszczono nawet rury, tzw. „blaszanki”. Wydajność ropy z tych otworów była zbyt mała dla ekonomicznej eksploatacji. Z tych otworów wypływała jeszcze po latach ropa, mimo ich zasypania. I tutaj gospodarze zbierali ropę i stosowali jako smar do pojazdów, a chłopcy moczyli sobótkowe kule.
    Po niepowodzeniu we wsi wrócono z wierceniami do lasu. Kolejny otwór wywiercono na parceli Radwańskich „z Górki” (dom i gospodarstwo nr 17) w lesie, tuż przy drodze z „Górki” na Kopalnię, poniżej późniejszej kotłowni nr 1. Wszystkie te pierwsze wiercenia odbywały się w połowie lat 20-tych. Pionierami poszukiwań byli specjaliści amerykańscy sprowadzeni w tym celu ze Stanów, także Szkoci z pochodzenia, bracia McKelney. Prawdopodobnie dopiero otwór na parceli Pielechów (dom i gospodarstwo nr 21) był pierwszym, w którym dowiercono się do pokładu ropy i gazu. Po wywierceniu otworu na zaplanowaną głębokość został on „zarurowany”. Niestety, ropa z niego już nie popłynęła, a zaczął wydostawać się gaz, zresztą w znikomych ilościach. W porzuconym otworze chłopcy później często go zapalali dla rozrywki. W czasie roztopów wiosennych, czy po dużym deszczu, woda przykrywała ten otwór, a wydostający się gaz robił wrażenie „gotowania” się wody. Słychać było bulgotanie i widać było na jej powierzchni pęcherzyki.
    W 1927 roku poszukiwania ropy na terenie Strachociny rozpoczęła na większą skalę znana, prywatna firma „Galicja” ze Lwowa (Galicyjskie Towarzystwo Naftowe „Galicja” S.A. – miało ono także dużą kopalnię ropy w Borysławiu, słynnym naftowym „galicyjskim Klondike”). Dużą zasługę w tym miał Władysław Berbeć-Piotrowski (ojciec kronikarza Stanisława), który był cenionym pracownikiem „Galicji”. Namawiał on kierownictwo do dalszych poszukiwań ropy w Strachocinie. Władysław był wytrawnym nafciarzem, który zdobywał doświadczenie na terenie kopalni Grabownica (pracowali tam także Strachoczanie, w tym Berbecie-Piotrowscy z Grabownicy), później także w Borysławiu. Był doskonałym majstrem-wiertaczem i świetnym „instrumentatorem” (specjalistą od usuwania przeszkód w otworze wiertniczym). Do Strachociny rozpoczęto zwozić materiały i urządzenia do zmontowania wieży wiertniczej typu „Kanadyjka”. Do tych prac firma zatrudniała także mieszkańców Strachociny, był to pierwszy, na większą skalę, kontakt Strachoczan z Kopalnią. M.in. mieszkańcy wsi dostarczali zaprzęgów konnych do transportu, który był bardzo kłopotliwy ze względu na stan dróg. Geologowie wytyczyli otwór nr 1 pod lasem, na parceli Józefa Dąbrowskiego „z Jędrusiówki”. Załogę szybu (wiertni) stanowili fachowcy sprowadzeni z Borysławia. Kierownikiem prac był Kowalski. Wiercono systemem udarowym. Początkowo na „sztangach”, później na linie. Napęd stanowiła maszyna parowa.
    W roku 1928, gdy dowiercono się do głębokości 788 metrów, nastąpił bardzo silny wybuch gazu ziemnego. Był tak silny, że szyby w oknach w Strachocinie zadrżały. Gaz pod olbrzymim ciśnieniem podrzucił do góry świder wiertniczy, poskręcał linę wiertniczą w otworze i z ogromnym hukiem wydobywał się na powierzchnię. Na szczęście załodze wiertniczej nic się nie stało. Pomocnik szybowy Jan Turoń, będący w momencie wybuchu na górnym mostku, ratował się zjeżdżając na ziemię po „drągu bezpieczeństwa”. Nie posiadano wówczas zasuw na tak wysokie ciśnienie, aby zamknąć wypływ gazu. Nałożono więc na otwór wysoką rurę o dość dużej średnicy, przez którą gaz ulatniał się w atmosferę. Huk, świst uchodzącego gazu słychać było nie tylko w Strachocinie ale także w całej okolicy. Nie wiadomo jakie było w pierwszym okresie ciśnienie wypływającego gazu (prawdopodobnie grubo ponad 100 atmosfer) i ile go uleciało. Według relacji starszych mieszkańców wsi gaz uchodził w ten sposób przez półtora roku. Dopiero po sprowadzeniu z Kanady odpowiedniego „prewentera” (głowicy przeciwwybuchowej) na ciśnienie powyżej 100 atmosfer, z ogromnym trudem, udało się opanować wypływ gazu w 1929 roku. Rok 1928 przyjmowany jest powszechnie za rok powstania Kopalni Gazu Ziemnego Strachocina.
    W 1930 roku do Strachociny przyjechał z firmy „Galicja” geolog, Niemiec nie znający języka polskiego. Jego zadaniem były badania geologiczne, sporządzenie mapy i wyznaczenie miejsc przyszłych wierceń. Zamieszkał u Władysława Berbecia-Piotrowskiego. Twierdził on, że Strachocina leży na głębokim „stawie” ropy. Największą głębokość staw ten ma w miejscu zwanym „Dołki”, w strachockim lesie. Jego zdaniem ropa znajduje się na głębokości ponad dwóch tysięcy metrów. Nie znamy dokumentacji sporządzonej przez niego. Dane na ten temat, ale pochodzące z innych badań, z późniejszego okresu, są następujące: „Strachockie złoże gazu jest złożem wielohoryzontalnym, z trzema głównymi horyzontami gazonośnymi, o średniej miąższości piaskowców, z konturem wody podścielającej. Wysokometanowy gaz zalega w złożu pod ciśnieniem ponad 10,0 MPa (megapaskali, tj. ponad 100 atmosfer), a jego zasoby wynosiły 3,840 mld m3”. Jakość opałowa strachockiego gazu była bardzo wysoka, zawartość metanu w nim, najwartościowszego składnika gazu dla celów opałowych, sięgała prawdopodobnie 98 99%. W tym okresie firma „Galicja” zaczęła u miejscowych gospodarzy wykupywać prawa do parceli i zawierać z nimi kontrakty. Kontrakty miały ważność przez 25 lat. Określały one wyłączność na stawianie szybów tylko przez tę firmę. Brał w tym czynny udział Władysław Berbeć-Piotrowski.
    W 1930 roku uruchomiono kolejną wieżę wiertniczą typu „Kanadyjka”, na szybie nr 2. Ponownie dowiercono się tylko do gazu ziemnego. Dysponowano już odpowiednimi zasuwami na ciśnienie 100 atmosfer i wypływ gazu opanowano bez większych problemów. W celu wykorzystania gazu wybudowano gazociąg do leżącej po sąsiedzku Kopalni Ropy w Grabownicy. Po zredukowaniu ciśnienia przesyłano tym gazociągiem część gazu do wykorzystania w tamtejszej kopalni. Kilka lat później wybudowano także łącznik do gazociągu Górki- Sanok, zasilający gazem, rozbudowywane w ramach planu inwestycyjnego Centralnego Okręgu Przemysłowego (COP-u) zakłady przemysłowe w Sanoku: przemysłu gumowego Stomil, fabryki akumulatorów i fabryki obrabiarek (produkującej także armatki dla wojska). Kierownikiem Kopalni Strachocina był w tym czasie Kamm (w Strachocinie zwany potocznie Komem).
    W latach 30-tych prowadzona była dalsza rozbudowa kopalni, wiercono kolejne szyby, do 1938 roku uruchomiono ich pięć, w 1939 roku rozpoczęto wiercenia szybu nr 6. Rozbudowywano także zaplecze techniczne Kopalni, coraz więcej mieszkańców Strachociny znajdowało zatrudnienie „na” Kopalni (tak mówiono w Strachocinie). Jej znaczenie dla życia wsi rosło. Dla Kopalni pracowali nie tylko zatrudnieni tam bezpośrednio pracownicy, ale wielu innych mieszkańców wsi m.in. właściciele konnych zaprzęgów, którzy przewozili materiały budowlane, urządzenia techniczne, a także dojeżdżających do Kopalni specjalistów. Dzięki temu do wsi płynął coraz większy strumień pieniędzy. Ten systematyczny, pokojowy rozwój Kopalni przerwał nagle we wrześniu 1939 roku niemiecki najazd na Polskę.
    Niemiecki okupant nie zahamował rozbudowy kopalni. Na prowadzenie wojny potrzebował ogromnej ilości materiałów pędnych dla czołgów, samolotów, ciągników artyleryjskich, samochodów. Niemcy stawiali nowe wieże wiertnicze, budowali kolejne budynki zaplecza technicznego, budowali drogi dojazdowe. Poszukiwali przede wszystkim ropy naftowej, której im bardzo brakowało. Największe światowe ośrodki wydobywcze ropy były poza ich zasięgiem. W Strachocinie najcenniejszym dla nich produktem była gazolina, produkt uboczny uzyskiwany przy wydobyciu gazu. Gazolina zawiera w sobie głównie takie węglowodory jak pentan i heksan (z małą domieszką propanu, butanu oraz innych, wyższych węglowodorów). Gazolina była dodawana do benzyny, szczególnie lotniczej tak potrzebnej niemieckim „sztukasom”.
    Kierownikiem Kopalni w czasie okupacji był Polak, Stanisław Bielewicz, ale oczywiście, miał nad sobą niemiecki nadzór. Porządku na Kopalni pilnowała „Werkschutzen” – Straż Kopalniana, złożona głównie z Ukraińców. Stałą siedzibę Straż miała w sąsiedniej kopalni ropy naftowej w Grabownicy, na Kopalnię Strachocina strażacy wpadali na kontrole o różnej porze. Przede wszystkim pilnowali, aby nic nie wynoszono z Kopalni. Pomimo tego pracownicy masowo wynosili z Kopalni gazolinę, tak potrzebną wojskom niemieckim. Jeżeli nawet przy syfonowaniu otworów nie udało się im zabrać gazoliny, to wylewali ją na ziemię. Kierownik, zdaniem naszego kronikarza gorący polski patriota, przymykał na to oko. Co prawda, codziennie czytał niemiecką gazetę „Neue Zeitung” i niektórzy uważali, że sympatyzuje z Niemcami, ale to nie była prawda. Nic podobnego! Był bardzo dobrym Polakiem. Po cichu nawet sabotował podstawową działalność Kopalni jaką były w tym czasie wiercenia poszukiwawcze ropy. Odbierając raporty, które codziennie na każdej zmianie przekazywali mu wiertacze, i w których wykazywali oni postęp wiercenia w danym otworze, nie był zadowolony gdy „uwiercili” więcej metrów otworu. Natychmiast wydawał dyspozycję: „Za duży postęp wiercenia. Wy nie wierćcie tyle metrów, bo skrzywicie otwór. „Uwierćcie” mi sześćdziesiąt, osiemdziesiąt centymetrów na zmianę, ale niech otwór będzie prosty.” Polecał taki otwór „patronować”, tzn. wrzucać do otworu tak zwane, w języku wiertaczy, „koty”. Były to drobne kawałki żelaza, stalowa lina wiertnicza cięta na kawałki, przepalana w ogniu, zwijana w krążki, precelki, i wrzucane do otworu. Pracujący świder natrafiał w otworze na metalową przeszkodę i nie posuwał się w głąb, tylko obcinał, prostował ścianki. Tym samym postęp wiercenia był zahamowany, bo świdry się tępiły, i trzeba je było częściej ostrzyć. To wszystko miało na celu opóźnienie dotarcia do złoża gazowego, a więc brak produkcji gazu i gazoliny, ewentualnie znalezionej ropy, dla Niemców. Nie wszyscy domyślali się, dlaczego „patronowanie” jest tak częste.
    Niemieccy okupanci wymagali także od innych mieszkańców wsi pracy dodatkowej na Kopalni. M.in. posiadający zaprzęg konny zobowiązani byli do przewożenia z magazynów w Sanoku i Grabownicy różnych urządzeń, materiałów i narzędzi. Nie zastosowanie się do poleceń groziło karą więzienia, a nawet wysyłką do karnego Obozu Pracy w Płaszowie pod Krakowem. Do Płaszowa zostali zesłani dwaj mieszkańcy Strachociny – Józef Janik i Kazimierz Winnicki. Józef Janik uciekł z obozu i ukrywał się.
Zbliżający się front przysporzył załodze Kopalni dodatkowych obowiązków. Na Kopalnię przyszło zarządzenie „zabezpieczenia otworów gazowych”. Polegało to na tym, że zbijano z desek duże skrzynie bez dna, ustawiano je na otworach gazowych i zasypywano ziemią tak, żeby ziemia zakryła zasuwy na otworach. Inne zarządzenie okupanta nakazywało załodze danego szybu wykopanie rowu w formie zygzaka. W przypadku nalotu samolotowego załoga miała się tam ukrywać. Na szczęście to były już ostatnie niemieckie zarządzenia.
    Latem 1944 roku kopalnię zajęły oddziały Armii Czerwonej. Przerwa w pracy kopalni trwała jednak dość krótko, po wyjściu ze wsi oddziałów sowieckich na Kopalni pozostała tylko „ochrona” – trzech żołnierzy Armii Czerwonej, kopalnia wznowiła swoją pracę. Ze względu na ciągle niepewny powojenny czas na Kopalni powołano Straż Przemysłową dla ochrony zakładu. Jej obowiązkiem była ochrowa zarówno Kopalni w lesie, jak i kancelarii oraz magazynu kopalnianego znajdujących się na terenie wsi. Jeden z członków Straży, Mieczysław Wójtowicz, zginął od wybuchu granatu ręcznego. Prawdopodobnie był to jednak wypadek spowodowany nieostrożnym obchodzeniem się z granatem. Kierownik Kopalni Stanisław Bielewicz, który kierował Kopalnią w czasie okupacji niemieckiej, został przeniesiony (prawdopodobnie) do Libuszy, na jego miejsce został mianowany Zdzisław Madeyski. Jego asystentem został Szczepkowski.
    Na wiosnę 1945 roku miało w Strachocinie tragiczne wydarzenie, które było związane pośrednio z Kopalnią. Do Strachociny przyjechało z sąsiedniej Pakoszówki (gdzie stacjonował sowiecki oddział wracający z frontu do ojczyzny) trzech żołnierzy sowieckich w poszukiwaniu żywności. Po wsi poszła plotka, że Sowieci będą rekwirować konie. Doszła ona do kancelarii kopalni, do Straży Przemysłowej. Pech chciał (?), że we wsi był akurat znany w regionie partyzant podziemia antykomunistycznego, dowódca grupy Narodowych Sił Zbrojnych, major Antoni Żubryd ze swoim podkomendnym. Razem ze swoim żołnierzem i strażnikami Straży Przemysłowej major Żubryd wpadł do domu Władysława Mazura i po wylegitymowaniu sowieckich żołnierzy dokonał natychmiast ich egzekucji (rozstrzelania). Po zajściu Żubryd z podkomendnym szybko odjechał, z problemem pozostała wieś i Kopalnia. Zawiadomieni o zdarzeniu żołnierze sowieccy zabrali kierownika Kopalni Madeyskiego i gospodarza, Władysława Mazura, w którego domu to się stało. Już obydwaj stali pod ścianą czekając na egzekucję, ale do sprawy włączył się przybyły na miejsce posterunek sanockiego UB (które dobrze znało Żubryda, byłego szefa sanockiego UB) i udało się jakoś załagodzić sprawę. Po dwóch tygodniach „śledztwa” kierownik i gospodarz powrócili do domu. Wydarzenie to na długo pozostało w pamięci Strachoczan, a bohater podziemia, Antoni Żubryd, nigdy nie cieszył się u nich dobrą opinią.
    Po 1945 roku w Polsce zaczynają się nowe porządki polityczne i ściśle związane z tym gospodarcze. Wzorem sowieckim rozpoczyna się centralizacja gospodarki. Praktycznie wszystkie większe zakłady przemysłowe przejął Skarb Państwa. Formalnie było to „uspołecznienie” gospodarki, praktycznie upaństwowienie. Wszystko to dotyczyło także strachockiej Kopalni. Przed wojną była ona własnością prywatnej firmy („Galicja”), której siedziba po wojnie (a właściwie w trakcie wojny, po 17 września 1939 r.) znalazła się w Związku Sowieckim i zapewne została zlikwidowana a majątek upaństwowiony. Tak więc polski Skarb Państwa mógł ją bez problemów (?) przejąć. Teren na którym Kopalnia działała też w większości przejął Skarb Państwa. Przed wojną był to w większości las „dworski”, należał do Dydyńskich, których w ramach „reformy rolnej” wywłaszczono z majątku (w tej części Polski wywłaszczano majątki powyżej 50 hektarów). Lasów nie rozdzielano pomiędzy mieszkańców wsi, przejął je w całości Skarb Państwa. Właściciele prywatnych działek, na których także prowadziła swoją działalność Kopalnia, zostali ustawą pozbawieni prawa do tego, co znajduje się pod powierzchnią ich działek. Za zajęty teren (pod budynki, wieże wiertnicze, ujęcia gazowe, stawy płuczkowe, i inne nieruchomości) właściciele otrzymywali regularnie niewielkie odszkodowania. Tak więc Kopalnia z całym majątkiem i większością terenu została upaństwowiona i weszła organizacyjnie w strukturę Kopalnictwa Naftowego w Sanoku (to przedsiębiorstwo na przestrzeni lat podlegało licznym reorganizacjom i nosiło różne nazwy).
    Jednym z pierwszych przejawów nowych porządków na Kopalni było założenie związku zawodowego – pracownicy Kopalni, bez pytania ich o zgodę, zostali członkami Związku Zawodowego Pracowników Przemysłu Naftowego. W dawnym Domu Ludowym w górnej części wsi została otwarta świetlica Związku. Trochę później, w 1947 roku na Kopalni utworzono komórkę partyjną Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS). W jej szeregi wstąpiła (dobrowolnie?) duża część załogi. Sekretarzem PPS został Czesław Szott z Jaćmierza, przedwojenny socjalista. Krótko potem (w 1948 r.) została utworzona druga komórka partyjna, Polskiej Partii Robotniczej (PPR). Jej sekretarzem został Stanisław Kwolek. Do PPR wstąpiła znikoma ilość pracowników (ci, którzy „zagapili” się podczas zapisów do PPS?). Warto dodać, że nie wstąpienie do którejś partii mogło grozić zwolnieniem z pracy. Wśród mieszkańców Strachociny, wsi wyjątkowo konserwatywnej, religijnej, rzymsko-katolickiej, zarówno PPS jak i PPR nie cieszyły się uznaniem, wręcz odwrotnie. A „peperowcy” (tak nazywano potocznie członków PPR) traktowani byli zdecydowanie wrogo. Po „zjednoczeniu” PPS i PPR, i powstaniu jednej partii PZPR ten stosunek do PPR przeniósł się nowo powstały twór partyjny, nie tylko na Kopalni ale także we wsi. Przyczyny niechęci do partii (delikatnie mówiąc) były bardzo różne, pochodzenie większości Strachoczan (wielu było potomkami szlacheckich uciekinierów w XVII w. ze zbuntowanego przeciw Polsce, ukraińskiego Wschodu, pamięć o tym była ciągle żywa), sąsiedztwo greko-katolickich sąsiadów (sąsiednie wsie - Nowosielce, Kostarowce, Jurowce, Pakoszówka i Lalin, zamieszkane były w dużej części przez Rusinów, greko-katolików), stosunek do własności prywatnej (w Strachocinie nie udało się założyć spółdzielni produkcyjnej), itp. Wszystko to źle się kojarzyło z partią, której elita była przywieziona ze Wschodu.
    Niezależnie od stanu spraw własnościowych i politycznych Kopalnia pracowała bez większych zakłóceń. Trwała ciągła rozbudowa. Wiercono nowe otwory. Ciągle była nadzieja na znalezienie ropy. W ramach porządkowania struktury organizacyjnej powołano kopalnianą Straż Pożarną. Jej komendantem został Józef Piotrowski „z Kowalówki”, który odbył 3-miesięczne przeszkolenie poza kopalnią, na większym obiekcie. Członkami Straży Pożarnej byli pracownicy Kopalni, nie etatowi strażacy. Coraz więcej pracowników Kopalni, mieszkańców wsi brało udział w różnego rodzaju szkoleniach i kursach. Często były one organizowane w nowo otwartej Szkole Naftowej w Krośnie. Strachoczanie uczęszczali na naukę różnych zawodów także bliżej, po sąsiedzku, w Grabownicy.
    W 1945 roku kierownik Kopalni Zdzisław Madeyski postanowił doprowadzić gaz z Kopalni do kancelarii we wsi. Potrzebne na gazociąg dwucalowe rury wyciągnięto z otworu nr 1. Całą robotę wykonali pracownicy Kopalni. Na koniec roku pod płytą kuchenną w Strachocinie zabłysnął pierwszy płomyk gazowy. Był to symboliczny początek gazyfikacji wsi. Od tego gazociągu drugie przyłącze wykonał dla siebie Stanisław Mazur, a trzecie Władysław Berbeć-Piotrowski. Sukces tego przedsięwzięcia zaowocował decyzją gazyfikacji całej wsi. Była to prawdziwa rewolucja.. Pod koniec roku 1946 rozpoczęły się roboty przy gazyfikacji, na początek wymieniono dotychczasowe gazociągi. Budowę sieci i przyłączy prowadziła praktycznie Kopalnia samodzielnie, własnymi fachowcami. Nie było jeszcze wtedy firm specjalizujących się w takich pracach. Sieci wykonano z rur stalowych, spawano acetylenem wytwarzanym we własnym zakresie, z karbidu (węglik wapnia, CaC2). Zapewne od tego czasu w Strachocinie upowszechnił się wśród chłopaków zwyczaj uczczenia Świąt Wielkanocnych strzelaniem z puszek po farbie czy, głośniej, z gilz artyleryjskich większego kalibru, przy pomocy karbidu, który był wtedy stosunkowo łatwo dostępny dla pracowników Kopalni. Nie obyło się bez wypadków przy tej strzelaninie, niejeden chłopak nosił ślady wielkanocnego strzelania (np. Józef Winnicki, syn Bronisławy z Piotrowskich „z Kowalówki”).
    Oczywiście, gazyfikacja nie objęła wszystkich budynków we wsi. W pierwszej kolejności otrzymali gaz pracownicy Kopalni. W latach 40-tych nie było ich jeszcze zbyt wielu, ale mieszkali w różnych częściach wsi, dlatego sieć gazowa praktycznie została rozprowadzona po całej wsi. Widać było wszędzie reduktory umieszczone w charakterystycznych, drewnianych skrzynkach. Reduktory zmniejszały ciśnienie dostarczanego gazu do wielkości bezpiecznej w instalacjach domowych. Rowy pod kładziony gazociąg wykonywali mieszkańcy wsi we własnym zakresie. Podstawowym urządzeniem gazowym (odbiornikiem gazu) w strachockich budynkach był palnik w trzonie kuchennym, pod istniejącą płytą kuchenną, służącą do gotowania i podgrzewania wody w sąsiadującym z płytą pojemniku. Te palniki były robione na miejscu, w kopalnianej kuźni. Także przenośne palniki do pieców chlebowych były robione na miejscu, te palniki podłączane były do instalacji elastycznymi, gumowymi przewodami, tak że palnik można było w piecu swobodnie przesuwać. Innych odbiorników gazu było początkowo mało, dopiero z biegiem czasu upowszechniły się dwupalnikowe kuchenki nazywane w Strachocinie ryszami (ryszo). Były one produkowane przez wyspecjalizowane zakłady, kupowano je w sklepach. Rzadkością były kuchnie czteropalnikowe z piekarnikiem a podgrzewaczy wody w łazienkach praktycznie nie było wcale. Z biegiem czasu, w nowych domach, zaczęto także używać piecyków (ogrzewaczy) do ogrzewania innych pomieszczeń w mieszkaniu niż kuchnia (wcześniej w domach tych pomieszczeń nie ogrzewano, a izba kuchenna była ogrzewana przez trzon kuchenny). Oczywiście, ogromną barierą przy wprowadzaniu do użytku nowych urządzeń był koszt gazu. Pracownicy Kopalni mieli trochę obniżone opłaty za gaz (pewną ilość gazu nawet darmową), innych mieszkańców wsi jednak nie zawsze było stać na używanie gazu, samo podłączenie musiałoby ich dość drogo kosztować.
    Gazyfikacja wsi była, jak już wspomniano, prawdziwą rewolucją dla mieszkańców. Z opałem w Strachocinie był „od zawsze” ogromny kłopot. Praktycznie było to tylko drewno. Torfu, węgla brunatnego czy węgla kamiennego i oleju opałowego Strachoczanie nie używali. Wszystko to było za drogie. Z kolei drewno było trudno dostępne, lasów było we wsi stosunkowo mało, zdecydowana większość to były lasy dworskie, do mieszkańców należały tylko małe zagajniki. Wprowadzenie gazu zmieniło sprawę diametralnie, także dla tych, którzy nie używali gazu. Drewno stało łatwiej dostępne, można było sobie pozwolić na ogrzewanie tych pomieszczeń, które wcześniej nigdy nie były ogrzewane. Nawet przy mrozach sypiano w nieogrzewanych pomieszczeniach. Przy okazji opisu gazyfikacji wsi warto wspomnieć o innej sprawie. Dla wielu starszych mieszkańców wprowadzenie gazu do domu zakrawało na „taniec z diabłem”. Obawiano się pożaru, wybuchu, trzeba było dłuższego czasu, żeby przełamać ich opór, przekonać ich do tej innowacji. Przykładem mogła być Paulina z Giyrów-Piotrowskich Błaszczycha-Piotrowska. „Walka” z nią była długa i trudna.
    Rozbudowująca się Kopalnia potrzebowała energii elektrycznej. Nie tylko do oświetlenia (to można było zapewnić przy pomocy lamp naftowych) ale także do zasilania silników. W związku z tym w 1947 roku postanowiono wybudować linię elektryczną wysokiego napięcia (3 kV) z elektrowni w kopalni Grabownica. Po dokładniejszej analizie kosztów i planów rozwoju Kopalni zmieniono jednak decyzję i postanowiono wybudować własną elektrownię. Budowa budynku, zdobycie wyposażenia (o to nie było wtedy łatwo) i prace przy jego montażu trwały dość długo, elektrownię uruchomiono w 1950 r. Równolegle wybudowano na terenie Kopalni rozległą sieć niskiego napięcia (380/220 V).
    Dalej trwała rozbudowa Kopalni. Do roku 1950 wykonano już 13 odwiertów metodą udarową. Przy tej metodzie otwór w skale drążony był przez udary podnoszonego i opadającego świdra udarowego. Wyglądało to tak, że świder udarowy, skręcony razem z obciążnikiem, „nożycami” oraz „pasterką” (terminy w gwarze wiertaczy) tworzył „przyrząd wiertniczy”, który zawieszony był na linie. Drugi koniec liny po przejściu jej przez wielokrążek na koronie wieży nawinięty był na bęben wiertniczy. Wiercenie polegało na miarowym uderzaniu świdra o dno otworu. Ruch pionowy świdra (posuwisto-zwrotny) oraz liny był wywołany przy pomocy mechanizmu korbowego i „wahacza” (lub „szarpaka” urządzenia wiertniczego). Lina stalowa pod wpływem obciążenia „przyrządem wiertniczym” rozkręcała się, powodując obrót świdra. Natomiast „pasterka” powodowała ponowne skręcanie się liny w chwili uderzenia świdra o dno otworu. W ten sposób świder za każdym razem uderzał w innym miejscu o dno otworu, dzięki czemu powstawał otwór o przekroju kołowym. Powstające w czasie wiercenia okruchy skalne, czyli „zwierciny” musiały być co pewien czas usuwane z otworu. Dla ułatwienia ich wydobywania, zwłaszcza gdy wiercenie odbywało się w warstwach suchych, doprowadzało się na dno otworu trochę wody. W miarę głębienia otworu zwiększała się ilość zwiercin w otworze, co powodowało zmniejszenie postępu wiercenia. W celu ich usunięcia przerywano wiercenie, przyrząd wiertniczy wyciągano z otworu, nawijając linę świdrową (do której przymocowany był przyrząd wiertniczy) na bęben wiertniczy. Następnie do otworu zapuszczano łyżkę wiertniczą zawieszoną na linie łyżkowej, nawiniętej na bębnie łyżkowym. Łyżka wiertnicza wykonana była z cienkościennej rury i zaopatrzona u dołu w zawór otwierający się przez postawienie łyżki na dnie otworu, a zamykający się pod ciężarem własnym i ciężarem zwiercin przy wyciąganiu jej z otworu. Łyżkę po jej napełnieniu zwiercinami wyciągano z otworu przez nawijanie liny łyżkowej na bęben łyżkowy. Po wyciągnięciu łyżki z otworu opróżniano ją ze zwiercin, które spływały do przygotowanego dołu zwiercinowego.
    Wiercenie udarowe było skomplikowane i stosunkowo mało wydajne dlatego, gdy możliwości technologiczne na to pozwoliły, do wiercenia zastosowano system obrotowy. Stało się to w 1951 r. System obrotowy, polegał na skrawaniu, ścieraniu i kruszeniu skał obracającym się świdrem lub tzw. koronką. Przewód wiertniczy wprawiany był w ruch obrotowy za pomocą stołu obrotowego, wrzeciona lub głowicy napędowej. Przy systemie obrotowym wiercenia, świder lub koronka znajduje się w stałej styczności z dnem otworu wiertniczego. Dzięki krążącej płuczce wiertniczej zwierciny przy wierceniu obrotowym są usuwane bez przerw z dna otworu wiertniczego na powierzchnię. Dlatego postęp wiercenia jest przy wierceniach obrotowych znacznie większy niż przy wierceniach udarowych. Płuczka wiertnicza w czasie krążenia wywiera też ciśnienie na ściany otworu i wzmacnia je przez osadzający się z niej osad iłowy. Poza tym praca koronki czy świdra jest przy wierceniu spokojniejsza niż praca świdra udarowego. Z tych też względów nie ma potrzeby ciągłego rurowania otworu przy wierceniu obrotowym jak przy wierceniu udarowym. Przy tego typu wierceniu bardzo dużo zależy od umiejętności i doświadczenia wiertacza prowadzącego wiercenie. On dobiera rodzaj świdra, on reguluje nacisk na świder, on decyduje o ostrzeniu świdra i ilości dozowanej płuczki. Te umiejętności zdobywa się przez lata praktyki i nie każdy je posiądzie w tym samym stopniu. Strachoccy wiertacze znani byli ze swoich wysokich umiejętności, cenieni w ekipach poszukiwawczych w różnych miejscach w Polsce.
    Pod koniec lat 40-tych przeniesiono siedzibę kierownictwa Kopalni ze wsi na do lasu, do nowo wybudowanego budynku. Na początku lat 50-tych wybudowano na terenie Kopalni także budynek mieszkalny, w którym zamieszkali pracownicy pochodzący spoza Strachociny. Systematycznie budowano połączenia gazociągowe Kopalni Strachocina z gazociągami łączącymi Podkarpacie z resztą kraju. W 1947 roku wybudowano gazociąg do Targowisk koło Krosna (22 km). W 1953 r. wybudowano wysokoprężny gazociąg do Krosna (28 km). Strachocina stała się ważnym punktem w krajowej sieci gazociągów. Utworzono specjalną grupę pracowników, którzy zajmowali się współpracą z tą siecią. Dla usprawnienia tej współpracy wybudowany został obszerny budynek stacji pomiarowo-rozdzielczej z zapleczem socjalnym. Przez całą dobę pełniło w niej dyżur dwóch pracowników. Ich podległość organizacyjna była dwojaka, należeli ciągle do Kopalni Strachocina ale dostawali bezpośrednie polecenia od kierownictwa ruchu w Jaśle, a dyrekcję mieli aż w Tarnowie. Było to powiązane z decyzją Zjednoczenia Przemysłu Naftowego w Warszawie, które dokonało podziału Przedsiębiorstw Naftowych na „Wiercenie” i „Eksploatację”. Na Kopalni Strachocina podział ten nigdy nie był wyraźny. W stacji pomiarowo-rozdzielczej pracowali m.in. Stanisław Błaszczycha-Piotrowski, jego brat Kazimierz i Piotr Radwański, syn Anieli z Fryniów-Piotrowskich (ojciec Józefa, członka Zarządu naszego Stowarzyszenia, byłego Prezesa klubu Górnik Strachocina). Stanisław przez kilka lat pełnił funkcję mistrza stacji.
    W roku 1952 z inicjatywy elektromonterów Kopalni, Stanisława Berbecia-Piotrowskiego (naszego kronikarza) i Bronisława Dąbrowskiego, w porozumieniu z kierownikiem Kopalni Mieczysławem Dąbrowskim (Strachoczaninem, mężem Kazimiery, córki Marii z Piotrowskich „z Kowalówki”) wysłano do Dyrekcji Kopalnictwa Naftowego w Sanoku prośbę o zezwolenie na przyłączenie do kopalnianej elektrowni linią niskiego napięcia wsi Strachocina. Prośbę umotywowano tym, że moc elektrowni nie jest wykorzystana w całości, a w dodatku pracownicy mieszkający we wsi Strachocina zrzekną się deputatu naftowego jaki otrzymują do oświetlania swoich domów. Dyrekcja Kopalnictwa wyraziła zgodę. Można domniemywać, że przy projektowaniu generatora dla elektrowni celowo przyjęto odpowiednio większą jego moc (zapewne ok. 400 kVA). Można to było łatwo usprawiedliwić planami dalszej rozbudowy Kopalni, ale w rzeczywistości mając na myśli zasilanie wsi. Linię elektryczną z Kopalni do wsi wybudowano z materiałów uzyskanych przy demontażu starej linii elektrycznej z pompowni wodnej w Trepczy do Kopalni Zabłotce. Główna rozdzielnica, kończąca linię 380/220 V, została usytuowana przy głównej ulicy wsi (drodze) niedaleko od obecnego Domu Ludowego. Systematycznie rozbudowywano sieć elektryczną we wsi, w „górę” i w „dół”. Nieformalnie pomagała w tym Kopalnia. Do sieci przyłączano kolejne budynki, nie tylko pracowników kopalni. Trochę było amatorstwa, nasz kronikarz (elektryk!) zapisał, że nie wszystkie prace były wykonywane zgodnie z przepisami PBUE („Przepisów Budowy Urządzeń Elektrycznych”). Ale przy pracach montażowych i uruchamianiu nie zanotowano żadnego wypadku porażenia prądem. Przed załączeniem napięcia przeprowadzono przepisową kontrolę techniczną z pomiarami elektrycznymi. Niestety, moc elektryczna, którą można było zasilać wieś nie była duża. Każdy przyłączony odbiorca otrzymał tylko zabezpieczenie 6 A (przed-licznikowe 10 A), które właściwie pozwalało zaledwie na korzystanie z elektrycznego oświetlenia, o zasilaniu innych urządzeń elektrycznych, o większej mocy, nie można było mówić. Jedynie gdy nie działało oświetlenie można było włączyć żelazko, albo garnek do gotowania wody czy grzałkę elektryczną. Problemem był także duży spadek napięcia. Już na linii z Kopalni do wsi był on duży, a dla odbiorców oddalonych od tablicy głównej, końcowych, często był denerwujący. Ale była elektryczność! Strachocina, dzięki Kopalni, miała gaz i elektryczność. Z pewnością ułamek procenta polskich wsi mogła się czymś takim pochwalić. Re-elektryfikację Strachociny przeprowadziła energetyka zawodowa dopiero w 1961 r., doprowadzając sieć wysokiego napięcia 15 kV i budując stację transformatorową odpowiedniej mocy aby zapewnić mieszkańcom możliwość używania większych odbiorników energii. Odbiorcy energii elektrycznej – pracownicy Kopalni otrzymywali ją za darmo, opłatę od odbiorców nie będących pracownikami Kopalni pobierała Dyrekcja Kopalnictwa Naftowego w Sanoku.
    Lata 1953 – 55 to dalsza rozbudowa Kopalni. Wiercono nowe szyby. Ogromne nadzieje wiązano z szybem nr 20. Dowiercono się do ropy naftowej. Niestety, okazało się, że było jej niewiele, po utwardzeniu otworu ropa przestała płynąć. Powszechna plotka wiejska mówiła, że „przyjaciel ze Wschodu” kazał zamurować roponośny otwór. Gaz z tego szybu jednak popłynął. Budowano na Kopalni kolejne budynki. Magazyny, garaże, budynki mieszkalne, remizę Straży Pożarnej, Ambulatorium Lekarskie, dwa hotele robotnicze dla obcych załóg ściąganych do dalszych wierceń. Dla nich uruchomiono sklep spożywczy stołówkę, świetlicę, bibliotekę. W sklepie można było kupić najróżniejsze towary, nie tylko spożywcze.
    Druga połowa lat 50-tych to okres największego rozkwitu Kopalni Strachocina. Do 1955 r. ilość wywierconych i wierconych otworów osiągnęła 49 sztuk. Bywało, że nad kopalnianym lasem widniało kilkanaście stalowych wież w różnym stadium wiercenia, takich jak na zdjęciu poniżej lub innych typów. Niektóre z nich (zapewne te na których trwały wiercenia) były w nocy oświetlone. Wielu mieszkańców wsi pracowało przy wierceniach, wielu w działach pomocniczych. Można szacować, że z ponad połowy strachockich domów ktoś pracował na Kopalni. W „mateczniku” Piotrowskich ten odsetek był jeszcze większy. Poza wspomnianymi już wcześniej, Stanisławem Berbeciem-Piotrowskim oraz Bronisławem Dąbrowskim (elektrykami), Józefem Piotrowskim „z Kowalówki” (komendantem Straży Pożarnej), Stanisławem i jego bratem Kazimierzem Błaszczychami-Piotrwskimi (z nimi pracował także Piotr Radwański, syn Anieli z Fryniów-Piotrowskich). Pracowali także Władysław „Błażejowski”-Piotrowski i jego synowie: Stanisław „Błażejowski”-Piotrowski (ojciec naszego Prezesa Franciszka) i Józef „Błażejowski”-Piotrowski, oraz ich sąsiedzi - Eugeniusz Klimkowski („Gusta”), i Władysław Błażejowski (syn Jana). Także dalszy sąsiad „Błażejowskich”-Piotrowskich, Jan Fryń-Piotrowski. Wśród pracowników Kopalni byli także inni Piotrowscy i potomkowie Stefana. Przede wszystkim należy tu wymienić Mieczysława Dąbrowskiego, męża Kazimiery Puchki, córki Marii z Piotrowskich „z Kowalówki”. Mieczysław pracował na różnych stanowiskach w Kopalni, przez pewien czas był jej kierownikiem, później przeniesiony został na wyższe stanowisko w Kopalnictwie. Pionierem wśród pracowników Kopalni był, jak już wspomniano, Władysław Berbeć-Piotrowski, ojciec Stanisława. Znakomitym fachowcem, wiertaczem, później "szefem” wiertni, był Józef Piotrowski „spod Stawiska”. Podobnie jak Władysław Kucharski, mąż Anieli z Winnickich, córki Zofii z Wołaczów-Piotrowskich, który podczas kariery zawodowej „zwiedził” kawał Polski. Jan Pisula, syn Franciszki z Giyrów-Piotrowskich zaczął pracę w Strachocinie, a później także jeździł z ekipami poszukiwaczy ropy po całej Polsce. Na Kopalni Strachocina pracowali także: Andrzej Giyr-Piotrowski, Jan Junior Fryń-Piotrowski, Stanisław Junior Fryń-Piotrowski, Józef „Kozłowski”-Piotrowski, także Franciszek Cecuła mąż Cecylii z „Kozłowskich”-Piotrowskich i jego synowie, Marian, Józef i Bolesław. Józef, elektryk, zginął porażony prądem elektrycznym podczas pacy. Ludwik „Kozłowski”-Piotrowski pracował w Straży Przemysłowej Kopalni. Oczywiście, na Kopalni pracowali także inni mieszkańcy wsi, trudno tu ich wszystkich wymienić.
   
Ale nie tylko pracujący na Kopalni żyli jej życiem. Swego rodzaju „symbioza” pomiędzy Kopalnią i wsią była ścisła. Jak mówi 82-letni Bronisław Berbeć-Piotrowski Kopalnia dawała znać o sobie od samego rana. Kopalniana syrena „huczała” (tak mówiono o tym we wsi) o 6.30, o 7.00 i o 7.30. Po niej słychać było (chyba tylko w „górze” wsi) kopalnię w Grabownicy, później w Humniskach, na końcu w Turzym Polu. Nikomu to nie przeszkadzało, praca na Kopalni trwała przez 24 godziny, pracownicy chodzili na różne zmiany (szychty). Po południu syrena „huczała” o 15.30 i 16.00, wreszcie na koniec dnia, o 23.00. Hałasowała nie tylko syrena. Przy każdym „syfonowaniu” słychać było daleko głośny szum i gwizd gazu.
   
Kopalnia korzystała z pracy mieszkańców wsi (czasem jednak szkodziła ich zdrowiu) ale i mieszkańcy mieli mnóstwo korzyści z niej, poza zarabianymi pieniędzmi. Z usług kopalnianej kuźni korzystali często także mieszkańcy wsi, czasem legalnie, czasem niekoniecznie legalnie. Kowal we wsi, Jan Winnicki (mąż Zofii z Wołaczów-Piotrowskich) miał w niej ostrą konkuren-cję, nie zawsze uczciwą. Prawie wszystkie dzieci strachockie jeździły na sankach robionych w kopalnianej kuźni, te sanki były doskonałe, na lodzie lepiej spisy-wały się płozy zrobione z rurek, na ubitym śniegu lepsze były płozy z teownika. Cała wieś korzystała ze złomu po wieżach wiertniczych, zarówno kupując go za niewielkie pieniądze jak i wynosząc złom bez zapłaty. Duży teren na którym trwała działalność Kopalni nie był ogrodzony, był otwarty, ogólnie dostępny. Ogrodzone i chronione były tylko poszczególne obiekty. Zbrojenie wylewanego stropu na piwnicy w domu Stanisława Błaszczychy-Piotrowskiego było zrobione z zakupionych na Kopalni złomowanych lin, rur i kształtowników. Rodziny pracowników korzystały z łaźni „parowej” w kopalnianej kotłowni. Wiele dzieci po raz pierwszy w życiu było w takim przybytku. Sama wizyta, pobyt na Kopalni, miała ogromną wartość edukacyjną, szczególnie dla dzieci i młodzieży. Stykali się tam oni z cywilizacją techniczną, dość wysoko zaawansowaną technologicznie. Mieszkańcy wsi, nie tylko pracownicy, korzystali także z kopalnianej przychodni lekarskiej i dentystycznej. Wspominając o przychodni lekarskiej warto poruszyć pewien temat, który w swoim liście opisał Józef Fryń-Piotrowski z Grybowa, syn Jana, pracownika Kopalni. Jan Fryń-Piotrowski pracował na Kopalni od zakończenia wojny, początkowo jako „listonosz' ponieważ dostarczał codzienne raporty z Kopalni do dyrekcji w Sanoku. Po prostu codziennie po południu drałował na piechotę ze Strachociny do Sanoka i z powrotem, w sumie ponad 20 km. Później, w latach 50- i 60-tych (do momentu przejścia na emeryturę) pracował jako operator pól gazowych - chodząc od szybu do szybu sprawdzał ciśnienie gazu w danym otworze. Jeśli było za wysokie, to wypuszczał w powietrze, stąd często widziane popielate chmurki, czasem płonące (samo-zapały) nad kopalnianym lasem. Przez krótki okres pracował także na trzy zmiany w gazoliniarni, tam gdzie skraplano gaz i wytwarzano dodatek do paliwa lotniczego. Niedługo cieszył się zasłużoną emeryturą, gdyż podobnie jak większość pracowników kopalni, którzy przez lata wdychali w pracy bezwonny gaz, zachorował na płuca i przedwcześnie zmarł. Niestety, sprawy bezpie-czeństwa, szczególnie jeżeli chodzi o szkodliwość warunków pracy, w tamtym okresie, nie bardzo się liczyły, co odbijało się na zdrowiu pracowników. Nie lepiej było z ochroną środowiska. W latach 60-tych spuszczono (poprzez jeden z dopływów) do Potoku Różowego (Rożany) płuczkę z szybu, zatruwając nią potok i niszcząc w nim zupełnie życie biologiczne. Kiedyś było w nim pełno drobnych rybek, żab, salamander i innych okazów fauny. Potok Różowy nigdy nie powrócił już do dawnego stanu.
    Kopalnia, jej pracownicy i kierownictwo, miała duży wpływ na życie społeczne wsi. Prawdopodobnie w dużym stopniu przyczyniła się do tego, że Strachoczanie nie dali się ponieść fali migracyjnej po II wojnie św. na tzw. Ziemie Odzyskane na zachodzie i północy kraju. Zapewne stała za tym nie tylko „miłość” do rodzinnej wsi ale także praca na Kopalni, na „ojczystej” ziemi. Na przełomie XIX i XX wieków, kiedy nie było jeszcze kopalni, mimo tej „miłości”, dziesiątki Strachoczan (jeżeli nie setki) wyjechało za ocean. Kopalnia brała udział w różnego rodzaju imprezach, w kościele parafialnym była chorągiew Kopalni Strachocina z portretem św. Barbary, patronki górników, także strachockich, gazowych. Była ona noszona podczas każdej procesji w kościele. Co roku, 4 grudnia obchodzono we wsi (i w kościele) hucznie „Barbórkę”. Kopalnia miała także duże znaczenie dla wsi w innym sensie. Kierownik kopalni i kierownicy poszczególnych działów stanowili elitę Strachociny. Sama kopalnia finansowała wiele przedsięwzięć kulturalnych i sportowych we wsi. Działo się to już od samego początku jej istnienia. Po wojnie przez Kopalnię przychodziła dla mieszkańców wsi pomoc w ramach akcji UNRRA (United Nations Relief and Rehabilitation Administration – Administracja Narodów Zjednoczonych do praw Pomocy i Odbudowy), głównie dla pracowników Kopalni, ale nie tylko. W ramach tej akcji przychodziły z Zachodu (głównie z USA) paczki żywnościowe z zapasów wojskowych, odzież, obuwie, tkaniny i inne artykuły. Kopalnia finansowała półkolonie organizowane podczas wakacji w strachockiej szkole (może nie tylko strachockiej). Przez długi czas Kopalnia była bardzo ważnym elementem życia wsi.
    Zmierzch znaczenia kopalni nastąpił w latach 60-tych. Spowodowany był wyczerpywaniem się zasobów gazu w strachockich złożach, a także utratą nadziei na dotarcie do ropy naftowej. Po roku 1960 zaniechano dalszych wierceń, systematycznie likwidowano działy pomocnicze, drastycznie ograniczono ilość załogi, zostawiając jedynie nieliczną obsługę eksploatacyjną. Wielu pracowników było przenoszonych do innych kopalni, czasem bardzo odległych od rodzinnej wsi. Tacy pracownicy, nie mogąc pogodzić pracy w kopalnictwie naftowym i prowadzenia swojego gospodarstwa rolnego, rezygnowali z pracy w kopalni. Szukali innej pracy, uciekali na rentę, jeżeli mogli to na emeryturę. Znalezienie innej pracy stawało się dla Strachoczan coraz łatwiejsze, Zwiększające zatrudnienie sanockie zakłady pracy, takie jak: fabryka autobusów Autosan, zakłady gumowe Stomil i inne, potrzebowały nowych pracowników, wysyłały po nich w teren nawet swoje autobusy. Strachocinę z Sanokiem połączyła także komunikacja miejska (MKS), co ułatwiało dojazd do pracy w Sanoku. Część jednak pozostała wierna kopalnictwu naftowemu, m.in. Władysław Kucharski, mąż Anieli Winnickiej, córki Zofii z Wołaczów-Piotrowskich, o którym wspomniano wcześniej. Władysław ukończył 2-letnią szkołę majstrów-wiertaczy w Krośnie, pracował w ekipie wiertniczej w Kopalni Strachocina. Za dobre wyniki w pracy został skierowany do Technikum Naftowego w Jaśle. Był kierownikiem wiertni, początkowo w Strachocinie i w innych miejscach na Podkarpaciu, później, w ramach przedsiębiorstwa w Pile, w północno-zachodniej Polsce. Dopiero pod koniec swojej pracy zawodowej powrócił w rodzinne strony, na Podkarpacie. Podobną drogę zawodową, wędrujjąc po całej Polsce, przeszło wielu innych Strachoczan, np. Władysław Błażejowski (sąsiad Piotrowskich „z Kowalówki”) czy Jan Pisula, syn Franciszki z Giyrów-Piotrowskich, o którym już pisaliśmy.
    Mimo zmniejszenia zatrudnienia mieszkańców wsi na Kopalni, ścisła symbioza pomiędzy wsią i Kopalnią dalej trwała. M.in. w 1965 roku została zawarta umowa pomiędzy Samorządem Wiejskim w Strachocinie a Dyrekcją Kopalnictwa Naftowego w Sanoku w sprawie wynajmu sali widowiskowej we wsi wraz z zapleczem i urządzenie w niej świetlicy dla pracowników Kopalni Strachocina. Powołano Komitet Świetlicowy, którego przewodniczącym został Stanisław Berbeć-Piotrowski. Pracownicy Kopalni wykonali w świetlicy wiele prac we własnym zakresie. Świetlica została wyremontowana, przeprowadzono remont instalacji elektrycznej, doprowadzono gaz, zakupiono do niej różne wyposażenie, m.in. stół do tenisa stołowego. Zorganizowano Dziecięcy Zespół Pieśni i Tańca. Zatrudniono instruktora do prowadzenia tego zespołu. W świetlicy urządzano akademie z okazji Świąt i Rocznic, konkursy, gry, zabawy taneczne. Świetlica prowadziła ożywioną działalność przez kilka lat. Wolny wstęp na imprezy w świetlicy mieli wszyscy mieszkańcy Strachociny, nie tylko pracownicy Kopalni. Kopalnia finansowała także (w skromnym zakresie) klub sportowy Górnik Strachocina i różne imprezy sportowe, także kulturalne.
    Eksploatacja gazu w Kopalni trwała, w coraz mniejszym wymiarze, do 1982 roku, kiedy to Kopalnia Gazu Ziemnego Strachocina zakończyła swój formalny żywot. Została przekształcona w pierwszy w Polsce (zapewne najstarszy) Podziemny Magazyn. Początkowo pojemność tego magazynu wynosiła 150 mln m3 gazu. Zasilany on był gazociągiem o średnicy 250 mm poprzez stację pomiarowo-rozdzielczą. W okresach większego zapotrzebowania przekazywał on magazynowany przez stację gaz do sieci dystrybucyjnej w rejonie Podkarpacia. Dalsza rozbudowa Podziemnego Magazynu nastąpiła w latach 2007 – 2011. Jego pojemność została powiększona do 330 mln m3. Załoga zlikwidowanej Kopalni została w dużej części zatrudniona w Magazynie Gazu, który w pewnym zakresie przejął rolę Kopalni we współżyciu z „królewską” wsią Strachocina.
    W ostatnim okresie rozpoczął się nowy etap tego współżycia – w Strachocinie powstaje duży, strategiczny węzeł rozdzielczo-pomiarowy międzynarodowego systemu gazowego i tłocznia gazu (interkonektor). Przez węzeł będzie przechodził gazociąg dużej średnicy i wysokiego ciśnienia, rozdzielający się w Strachocinie na dwa gazociągi - w kierunku Ukrainy oraz Słowacji i Węgier. Po stronie polskiej będzie miał połączenie z krajowym systemem gazociągów i gazo-portem w Świnoujściu. Inwestycję prowadzi firma GAZ-SYSTEM, na terenie Strachociny prace trwają, część z nich została zakończona, odbyło się nawet uroczyste przecinanie wstęgi, inwestycji ulokowanej na dawnych terenach (polach) należących, m.in. do Berbeciów-Piotrowskich i Błaszczychów-Piotrowskich (spadkobierców Walentego Radwańskiego „z Górki”).
    Powyższy tekst został opracowany m.in. w oparciu o „Kronikę” Stanisława Berbecia-Piotrowskiego, zdjęcia użyczył syn Stanisława Waldemar Berbeć-Piotrowski, wiceprezes naszego Stowarzyszenia.
Władysław Błaszczycha-Piotrowski
Piłkarze Górnika Strachocina w sezonie 2022/23 występują w klasie A grupa Krosno I,. Spisują się przeciętnie, na 7 kolejek przed końcem sezonu zajmują 6 miejsce w tabeli, tuż za Długiem (z taką samą ilością punktów), przed Zarszynem, „odwiecznym wrogiem” Orłem Bażanówka i Niebieszczanami. Wydaje się, że mają dostateczną przewagę nad grupą spadkową aby nie obawiać się spadku, ale do końca sezonu jest jeszcze dość daleko. W tabeli prowadzą Wiki Sanok przed Sanovią Lesko.
W IV lidze podkarpackiej Karpaty Krosno w tym sezonie spisują się doskonale. Pod koniec sezonu 2022/23 są ciągle na pierwszym miejscu przed Cosmosem Nowotaniec. W klasie okręgowej liderem jest Ekobal Sanok przed Startem Rymanów. Chyba tylko te drużyny powalczą o pierwsze miejsce i awans do IV ligi. Na 4. miejscu w tabeli są Bieszczady Ustrzyki, a na 5. Czarni Jasło.
Sanoccy hokeiści, którzy w tym sezonie (2022/23), po pewnych perypetiach, w tym także finansowych, występowali jako Marma Ciarko STS Sanok (Marma to firma produkująca folie ogrodowe), spisali się w tym sezonie na miarę swoich możliwości kadrowych (chyba także finansowych). W sezonie zasadniczym zajęli 6 miejsce zdobywając 55 punktów i odnosząc 15 zwycięstw. Wyprzedzili ich „potentaci”. Sanok wyprzedził drużyny z Torunia, Sosnowca i Nowego Targu. W ćwierćfinale Sanoczanie przegrali 4:0 (cztery mecze) z późniejszym wicemistrzem Polski, GKS Tychy. Mistrzem Polski został GKS Katowice, przez Tychami, Oświęcimiem, Cracovią i Jastrzębiem.
Zespół żużlowców Celfast Wilki Krosno, debiutant w ekstraklasie (najlepszej lidze żużlowej świata!) nieźle rozpoczął nowy sezon. W pierwszej kolejce 8 kwietnia uległ co prawda Unii Leszno - 44 do 46, ale w trzeciej kolejce z Toruniem Wilki wygrały 50:40 a w czwartej kolejce z Grudziądzem 49:41. Mecz z Motorem Lublin (aktualnym mistrzem Polski) z drugiej kolejki został przełożony. Zespół Wilków został wzmocniony na ten sezon, Odszedł Musielak, ale będą występować: Australijczyk Doyle i Kasprzak. Także Czech Milik i Łotysz Lebedev kapitan zespłu). Do sztabu szkoleniowego dołączył Tomasz Chrzanowski, były zawodnik Krosna.
ODESZLI OD NAS
Józef „Kozłowski”-Piotrowski ze Strachociny
13 stycznia 2023 r. zmarł w wieku 76 lat Józef „Kozłowski”-Piotrowski ze Strachociny, syn Władysława „Kozłowskiego”-Piotrowskiego i Katarzyny z Wołaczów-Piotrowskich. Józef był wdowcem, pozostawił córkę Joannę, został pochowany na cmentarzu w Strachocinie.
Ryszard Piotrowski z Sanoka
1 lutego 2023 r. w Sanoku zmarł w wieku 63 lat Ryszard Piotrowski, syn Ireny i Józefa Piotrowskich „Spod Mogiły”. Ryszard żonaty był z Krystyną Górniak, doczekał się córki Moniki i syna Miłosza. Monika wyszła za mąż i ma synka Jana ur. 2021 r. Miłosz zmarł w wieku 28 lat, jako kawaler, w 2020 r. Ryszard został pochowany na cmentarzu w Sanoku.
Zofia Piotrowska z Sanoka
9 marca 2023 r. w Sanoku zmarła w wieku 87 lat Zofia z Czekańskich Piotrowska, wdowa po Bolesławie Berbeciu-Piotrowskim z Sanoczka koło Sanoka. Zofia była córką Władysława i Heleny Staroń. Pracowała jako nauczycielka. Pozostawiła dwóch synów, Jerzego i Janusza, oraz piątkę wnuków: Annę, Wojciecha, Joannę, Jakuba i Michała. Została pochowana na cmentarzu w Sanoku-Dąbrówce.
4 marca 2023 r. w Krakowie odbył się ślub Maksymiliana Draka z Heleną Czerwińską. Maksymilian (ur. 2.07.1994 r. w Krakowie) jest synem Moniki z Dąbrowskich i Roberta Draków, wnukiem Barbary z Błaszczychów-Piotrowskich. Helena jest córką Konrada i Elżbiety Czerwińskich, z Warszawy. Helena jest Warszawianką, ukończyła szkołę muzyczną, studiuje reżyserię dźwięku. Maksa wielokrotnie przedstawialiśmy z „Sztafecie”, uprawiał kajakarstwo górskie, wyczynowe, specjalizował się we free-stylu. Helenę poznał na obozie kajakowym. Maksymilian po ślubie będzie nazywał się Drak-Czerwiński, Helena będzie Czerwińską-Drak.
Od pana Roberta Piecucha z Sanoka otrzymaliśmy ciekawą przesyłkę i profesjonalnie sporządzone „drzewko” genealogiczne (niestety, nie do zaprezentowania w „Sztafecie” ze względów technicznych). Okazuje się, że Robert jest potomkiem Stefana Piotrowskiego ze Strachociny „po kądzieli”. Bliżej - jest praprawnukiem Agnieszki Szum-Piotrowskiej, córki Wojciecha Marcina Szuma-Piotrowskiego ze Strachociny. Jest żonaty z Lucyną, mają dwoje dzieci, córkę i syna, Paulinę i Damiana.
Najstarsi przodkowie pana Roberta, Piotrowscy i Woytowicze mieszkali w Strachocinie. Dopiero Paweł Woytowicz przeniósł się z rodziną do Srogowa Górnego (ok. 8 km od Strachociny). Jego starsze dzieci, Stanisław i Aniela, były jeszcze chrzczone w strachockim kościele, ale najmłodszy Władysław już nie.
Pani Alina Dziuban z Sanoka sprostowała błędne informacje na temat zmarłego 4 lipca 2022 r., w wieku 63 lat swojego kuzyna Bogdana Błaszczychy-Piotrowskiego z Sanoka, Bogdan miał na imię Bogusław, tylko potocznie nazywano go Bogdanem (stąd pomyłka). Bogusław urodził się w 1959 r., był synem Józefa Juniora i Leokadii z Owoców. Żonaty był z Marią, nie Michaliną jak podano w informacji o zgonie Bogusława w “Sztafecie pokoleń nr 30” w zeszłym roku. Z Marią Bogusław miał dwoje dzieci, Annę i Daniela. Anna mieszka w Krośnie, Daniel wyjechał za granicę. Bogusław nie utrzymywał bliższych kontaktów z rodzinami sanockich Błaszczychów-Piotrowskich. Pochowany został na cmentarzu w Sanoku.
Od pana Roberta Frynia-Piotrowskiego z Warszawy otrzymaliśmy bardzo ciekawy list na nurtujący go temat, sprawę tzw. Głuchoniemców. Są to potomkowie osadników niemieckich, którzy w XIV i XV wiekach brali udział w wielkiej akcji osadniczej na terenach południowo-wschodniego regionu współczesnej Polski, po przyłączeniu przez króla Kazimierza Wielkiego Rusi Halickiej (Czerwonej) do Królestwa Polskiego. Właściwie do dzisiejszych czasów jedynym śladem tej grupy osadników pozostały liczne nazwiska w tej części Polski, mające wyraźnie niemieckie brzmienie lub spolszczone, ale oparte na niemieckim prawzorze. Inne cechy, np. folklor, żywy jeszcze do początków XX wieku, są już w zupełnym zaniku. Te nazwiska właśnie, oglądane przez Roberta na nagrobkach cmentarnych, m.in. w Krośnie i Rymanowie (zapewne podczas Wszystkich Świętych), nastroiły go do sentymentalnych rozmyślań na temat specyficznego kolorytu mieszkańców tych stron. Wspomina w swoim liście nazwiska swoich kolegów szkolnych - Aszklar, Bar, Boczar, Frydrych, Gierlach, Glazar, Grochmal, Janas, Krukar, Lampart, Oberc, Prajsnar, Prugar, Pelc, Pelczar, Rajchel, Szyndlar, Szajna, Szuba, Szubrycht, Wojnar, Wulf, Zajdel. Przypomina popularne w Krośnie i Iwoniczu nazwiska - Penarów, Kandeferów, Krukarów i Wojnarów. Także często spotykane nazwiska, Balawajderów, Brachów, Ekiertów, Inglotów, Jaślarów, Kielarów, Najbarów, czy Szmitów. Także w swojej rodzinie widzi takie nazwiska („po kądzieli”) – jego babcia to Zofia Kenar, jedna prababcia to Marianna z Galantów, druga prababcia to Maria z Trygarów Kenar, ciotka Łucja to Reiss po mężu, stryj Marian ożenił się z Małgorzatą Findysz. Robert zachęca redakcję „Sztafety” do zgłębienia tego przeciekawego tematu. Panie Robercie pozdrawiamy, dziękujemy za ciekawy list i na miarę naszych możliwości odpowiadamy na Pana apel w dziale ROZMAITOŚCI.
Antoni Winnicki ze Śląska, syn Zofii z Wołaczów-Piotrowskiej telefonicznie przekazał nam wiele informacji o swojej rodzinie. Jego zięć Piotr Słomiany, mąż córki Antoniego Lucyny, wyjechał do Glasgow (Szkocji). Tak mu się tam podobało, że wrócił do Polski, spakował rodzinę i wyjechali wszyscy do Glasgow. Razem z nimi wyjechał także syn Antoniego, Piotr (ur. 1980 r.), ale on po roku wrócił, nie podobało mu się w Szkocji gdzie Polacy są obywatelami drugiej kategorii. Piotr, elektryk, zatwardziały kawaler, dał się jednak namówić na małżeństwo Marioli Gaik, Rodzice Marioli pochodzili spod Limanowej w Małopolsce. Antoni na górniczej emeryturze wyżywał się w turystyce górskiej, zarówno w polskich Tatrach i Beskidach, jak i Alpach niemieckich i austriackich (w okolicach Obersdorfu) i w okolicy Jeziora Bodeńskiego. Niestety, obecnie (ma 80 lat) jeździ na wózku inwalidzkim.
Od naszych stałych korespondentek z Sanoka, Małgorzaty Dąbrowskiej i Róży Nebesio otrzymywaliśmy ciekawą korespondencję i zdjęcia. Za wszystkie przesyłki bardzo dziękujemy, Piękne zdjęcia Róży postaramy się zamieścić w następnej „Sztafecie”. Teraz tylko zamieszczamy sanocki magistrat w zimowej szacie z obiektywu Małgorzaty (poniżej).
1. Głuchoniemcy - Władysław Błaszczycha-Piotrowski
Zdopingowani przez pana Roberta Frynia-Piotrowskiego z Warszawy (patrz LISTY) przedstawiamy krótki opis zjawiska zatytułowanego „Głuchoniemcy”. Oprzemy się w nim m.in. na artykule prof. Romana Kuźniara z Uniwersytetu Warszawskiego (znanego politologa, sądząc z nazwiska potomka „Głuchoniemców”) zamieszczonym w Internecie. Profesor swój artykuł zaczyna znamiennym zdaniem: „Gdyby ktoś kiedyś w Krośnie któremuś z moich kolegów, Zajdlowi, Pelczarowi, Wajsowi, Frydrychowi czy Prejsnerowi, powiedział, że jest „Głuchoniemcem", mógłby narazić się na nieprzyjemną reakcję”. To zdanie mówi wiele, można nawet powiedzieć, że wszystko. Otóż w naszym opracowaniu z 2005 r. „Piotrowscy ze Strachociny” opisaliśmy sąsiadów Strachociny nazywając ich wyjątkową grupą Pogórzan, mieszkających w okolicy Rymanowa i Krosna. Nie nazwaliśmy ich „Głuchoniemcami” z obawy, aby kogoś nie obrazić. Sam profesor Kuźniar w innym miejscu swojego artykułu dyplomatycznie pisze o „niezbyt zręcznym określeniu tej społeczności - „Głuchoniemcy".
Ale wróćmy do początku „Głuchoniemców”. Akurat przypada on na czas powstania naszej Strachociny, czyli drugą połowę XIV w. kiedy to król Kazimierz Wielki odzyskał (na zasadzie sukcesji) dla Polski Ruś Czerwoną (księstwo halickie, część dawnych Grodów Czerwieńskich). I aby wzmocnić w tym miejscu wschodnią granicę swego państwa, rozpoczął wielką akcję osiedleńczą, przede wszystkim na żyznych terenach Dołów Jasielsko-Sanockich. Inny profesor, Stanisław Rymar, znany polityk jeszcze sprzed II wojny światowej, rodem z Haczowa, sądząc z nazwiska, także potomek Głuchoniemca, w swoim opracowaniu „Haczów, wieś ongiś królewska” twierdzi, że król Kazimierz już wcześniej popierał osadnictwo polskie na terenach pomiędzy Krosnem i Sanokiem. Tereny te, bardzo słabo zaludnione, miały niezbyt jasną przynależność państwową, raz należały do Polski, raz do księstwa halickiego, dopiero po ostatecznym przyłączeniu Rusi Czerwonej do Polski król przyłączył te tereny do Rusi (późniejszego województwa ruskiego) aby „żywioł polski miał tam możliwie mocne oparcie”. Ogromna większość osadników miała pochodzenie polskie, zdaniem prof. Rymara co najmniej 95 proc. z nich. Oczywiście, znalazła się wśród nich pewna liczba osadników pochodząca z przeludnionych (jak na ówczesne możliwości ekonomiczne) krain niemieckojęzycznych (lub zniemczonych) – ze Śląska, Moraw, Czech, Słowacji (Górnych Węgier), także z właściwych Niemiec, szczególnie z pogranicza Saksonii i Turyngii. Niektórzy historycy twierdzą, że król Kazimierz „śpieszył” się z kolonizacją Dołów Jasielsko-Sanockich obawiając się ekspansywnej kolonizacji węgierskiej, prowadzonej osadnikami niemieckimi, która szybko posuwała się za grzbietem Beskidu Niskiego w kierunku Przełęczy Dukielskiej. Węgrzy mieli odwieczne pretensje do tych terenów, przetrwały one do rozbiorów. Może dlatego za rządów króla Ludwika Węgierskiego w Polsce (zarządcą Rusi Czerwonej był wtedy zniemczony Piast książę Władysław Opolczyk) osadnictwo niemieckie także na terenach Rusi Czerwonej nabrało większego tempa. Węgierskiemu osadnictwu „za górami” nie udało się przekroczyć grzbietu Beskidów, górskie tereny (po obu stronach gór) zostały skolonizowane przez żywioł rusko-wołoski, przodków dzisiejszych Łemków i Bojków.
Jak już wspomniano powyżej ogromnym problemem przyłączonych ziem, szczególnie w strefie przygranicznej, czyli terenów dzisiejszego Podkarpacia i wschodnich rejonów województwa małopolskiego, było bardzo słabe zaludnienie. Było ono wynikiem nie tylko częstych walk na granicy sąsiadujących państw, ale także systematycznych rabunkowych najazdów mongolskich (tatarskich), które przechodziły przez tę część Polski już od lat 40-tych XIII w. Dlatego potrzeby i możliwości kolonizacyjne były ogromne, sięgano więc po osadników nie kierując się przy ich doborze przynależnością narodową czy religijną. Także po osadników niemieckojęzycznych. Warto zaznaczyć, że kolonizacja terenów Europy Środkowo-Wschodniej przez osadników niemieckich była powszechna – jej ślady na Węgrzech, w Rumunii, w Słowacji (dawne Górne Węgry), krajach dawnej Jugosławii, zachowały się do dzisiaj. Osadnicy niemieccy przybywali na nowe tereny całymi rodzinami. Byli wśród nich nie tylko rolnicy, także rzemieślnicy, co umożliwiło szybkie zagospodarowanie, a następnie rozwój pozyskanych ziem. Skorzystało na tym w szczególności Krosno, dla którego wieki XV i XVI były wiekami świetności miasta.
Wielka kolonizacja rozpoczęła się od lat 40. XIV w. - powstawały nowe wsie i miasta. Jak już wspomniano, zdecydowana większość osadników pochodziła z sąsiednich ziem, krakowskiej i sandomierskiej, wśród nich byli zapewne także osadnicy niemieckojęzyczni, ale raczej nieliczni. Wspomniany prof. Rymar uważa, że szacowanie ilości niemieckich osadników na podstawie zapisanych niegdyś niemiecko-brzmiących nazwisk wśród nazwisk ogółu osadników jest wielkim nieporozumieniem, wręcz zafałszowaniem rzeczywistości. Pisze: „Jakie z tych nazwisk dadzą się wyciągnąć wnioski? Trzeba spróbować, choć powierzchownie usunąć fantazję z pisowni ówczesnych pomocników sołtysów, owych pisarzy dworsko-gminnych, oczywiście rekrutujących się spośród elementów napływowych, w tym w znacznej liczbie z Niemców. Niewiele lepiej orientowali się w pisaniu nazwisk pomocnicy lustratorów (królewszczyzn). Pisarze pisali po łacinie, w księgach gminnych rzadko po niemiecku. Nie umieli dobrze po łacinie, rozumieli to i owo po polsku, mieli do czynienia z żywiołem chłopskim, mającym wymowę bardzo różną, czasem mazurską, czasem ruską albo w narzeczu miejscowym. Do tego pisarz do języka łacińskiego stosował pisownię niemiecką. Niemal każde nazwisko miasta, wsi, człowieka, pisane jest w wielu odmianach. Widzimy to nawet w dokumentach królewskich (wystawianych) dla haczowskich sołtysów-wybrańców. Nazwisko najbardziej znanego sołtysa haczowskiego brzmi poprawnie: Ekiert. Pisarze zrobili z niego różnymi czasy: Tekiert, Ikiert, Ekkert, Ygierd, Hekierth, Ykierd, z żony Ekierta Kiercichę, itp. Z przydomka czy przezwiska: Biały zrobił się Weiss, Waysz i kilku podobnych. …. I dopiero głębsza analiza każe nam wyciągnąć wnioski ostrożniejsze. Zmniejszy się niewątpliwie zapał do liczenia wszystkich na rachunek kolonistów niemieckich.”
W ten sposób, trochę sztuczny, w XIV i XV w. na ziemiach między Dunajcem a Sanem pojawiła się dość duża społeczność, którą historycy, zarówno polscy jak i niemieccy, określili mianem Głuchoniemców (niem. Taubdeutsche). Nazwa ma prawdopodobnie pochodzenie niemieckie, słowo „taub” to po polsku „głuchy”, ale tu chodzi raczej o niemożliwość zrozumienia języka, którym do czasu polonizacji posługiwali się osadnicy niemieccy. Języka ich nie rozumieli nie tylko Polacy i Rusini, ale także Niemcy, to była mieszanina różnych archaicznych dialektów języka niemieckiego. Prof. Kuźniar twierdzi, że nazwa Głuchoniemcy oznaczała, że są oni „głusi na język ojców”. Ta społeczność była na tyle duża, żeby być dostrzeżona, ale nie stworzyła trwałej i zwartej struktury, która stałaby się po latach niemieckojęzyczną mniejszością narodową ani nawet samodzielną grupą etnograficzną. Przemieszani z osadnikami polskiej większości dość szybko się polonizowali, mimo, że o żadnych naciskach polonizacyjnych nie było mowy. To nie te czasy, sprawy narodowościowe nie były żadną przeszkodą we wspólnym życiu w mieście czy wsi. Może tylko kazania w kościołach, do których osadnicy niemieckojęzyczni uczęszczali (to było jeszcze długo przed Lutrem), mówione po polsku (msze były w języku łacińskim) mogły powodować przyśpieszony kurs języka polskiego. Zapewne głównym czynnikiem polonizującym było wszechobecne polskie sąsiedztwo. Według prof. Kuźniara po tej grupie społecznej „pozostały dzisiaj tylko nazwiska, z reguły spolszczone. Obok nazwisk pozostał gotyk, znakomite w tym stylu dwie świątynie w niewielkim przecież Krośnie, a także wspaniały i sławny kościół drewniany z XV w. w Haczowie. Jednakowoż gdy Niemcy próbowali w czasie II wojny światowej zrobić z Haczowian „Niemców Leśnych” (Walddeutsche), lokalną odmianę Goralenvolk, zostali odprawieni z kwitkiem”.
Na przestrzeni wieków polscy historycy mało interesowali się niemieckim osadnictwem na Pogórzu Karpackim. Pierwszym z nich, którzy wspomniał o nim był chyba historyk Marcin Bielski (1551), który przypisał osiedlanie Niemców na tych terenach nawet Bolesławowi Chrobremu: A dlatego je (Niemców) Bolesław tam osadzał, aby bronili granic od Węgier i Rusi; ale że był lud gruby, niewaleczny, obrócono je do roli i do krów, bo sery dobrze czynią, zwłaszcza na Spiszu i na Pogórzu, drudzy też kądziel dobrze przędą i przetoż płócien z Pogórza u nas bywa najwięcej.
Inny historyk, Maciej Stryjkowski (1582) napisał, że osadzeni przez Kazimierza Wielkiego niemieccy chłopi są dobrymi rolnikami: „… roku zaś 1355, Kazimierz król widząc Pogórskiej Rusi krainy dla częstych najazdów Litewskich zburzone i puste, niemieckiego narodu ludzi w krainach tamtych osadził, którzy jeszcze i dziś po wsiach mieszkają około Przeworska, Przemyśla, Sanoka i Jarosławia, a jakom sam widział, są ossobliwi gospodarze”.
W roku 1632 podobną opinię wyraził Szymon Starowolski w dziele „Polonia”: Następnie idzie Łańcut (…) i Rzeszów (…) ; mleka tu i płócien lnianych wielka jest zwykle obfitość, ponieważ wioski na całym tym obszarze zamieszkują potomkowie niemieckiego plemienia, wzięci na jakiejś wojnie przez Kazimierza Wielkiego, króla Polski, lub sprowadzeni z Saksonii, z dziećmi i żonami, aż w te okolice. Ci przeto o bydło i uprawę lnu troszczą się wielce i w porze jarmarków tak do innych okolicznych miast wymieniane towary zwożą na sprzedaż, jak przede wszystkim do Rzeszowa i Jarosławia.
Z wieku XVIII brak powszechniej znanych informacji o niemieckich osadnikach na Pogórzu. W poszczególnych wsiach język niemiecki, mimo systematycznej polonizacji, prawdopodobnie przetrwał do XVIII wieku. Język osadników okolic Krosna był bardzo podobny do języka Niemców zamieszkujących dzisiejszą Słowację (dawne Górne Węgry). Osadnicy niemieccy mieli własne kościoły i kaplice, swych kapłanów i nierzadko zamieszkiwali konkretną dzielnicę miasta lub całe wsie. Do pomników niemieckiej Bauernkultur zaliczane są m.in. drewniane kościółki na Podkarpaciu, m.in. największy kościół drewniany w Haczowie. Obecność ludności pochodzenia niemieckiego na Pogórzu wykorzystywała propaganda austriacka uzasadniając tym zajęcie dużego obszaru polskich ziem w I rozbiorze Polski.
Większe zainteresowanie niemieckim osadnictwem nastąpiło w XIX wieku. W roku 1816 Tomasz Święcki, a następnie Adam Naruszewicz w wydanej w 1836 r. książce pisze, że „całe Podgórze Ruskie i Małopolskie, tudzież inne miejsca pograniczne, różnych teraz rzemieślników pełne, są to osady pierwiastkowe tego dobroczynnego króla (Kazimierza Wielkiego). Język tych ludzi nieco przygrubszy, a jakieś ze Szląskiem, Morawskiem i Czeskim podobieństwem mający, dowodem jest pierwszej ich ojczyzny. Stąd też poszły owe zniemczone od nowych osadników, lub na nowo nadane miastom Polskim i Ruskim nazwiska”.
Prawdopodobnie pierwszym, który użył w Polsce nazwy Głuchoniemcy był Wacław Aleksander Maciejowski, który w dziele pt. „Historya prawodawstw słowiańskich” wydanym w 1858 roku pisał: „Ludność takowego prawa (prawo magdeburskie) głównie na tak zwanych jasielskich i sanockich dołach wzdłuż rzek Ropy, Jasełki i Wisłoki siedziała, nazywając się głuchoniemcami, czyli ludźmi, którzy choć nie słyszą i nie rozumieją niemieckiej mowy, mają jednakże w sobie coś od miejscowej ludności odrębnego. Nie było widać wśród tej ludności szlacheckich dworów, ale tak na dolinach, jak w górach, gęsto rozsiane sołectwa i wybranieckie łany, do których był przywiązany obowiązek bronienia granicy, spostrzegać się dawały”.
Po Maciejowskim, nazwę Głuchoniemcy w dziele „Historyczny obszar Polski” użył Wincenty Pol, który pisał: „Na obszarze Wisłoki uderza nas fakt inny; całą tę okolicę, którą obszar Wisłoki, Ropy, Jasły, Jasełki i średniego Wisłoka zajmuje, osiedli tak zwani Głuchoniemcy od dołów Sanockich począwszy, to jest od okolicy Komborni, Haczowa, Trześniowa aż po Grybowski dział: Gorlice, Szymbark i Ropę od wschodu na zachód, ku północy aż po ziemię Pilźniańską, która jest już ziemią województwa Sandomierskiego. Cała okolica Głuchoniemców jest nowo-siedlinami Sasów; jakoż strój przechowywali ten sam co węgierscy i siedmiogrodzcy Sasi. Niektóre okolice są osiadłe przez Szwedów, ale cały ten lud mówi dzisiaj na Głuchoniemcach najczystszą mową polską dialektu małopolskiego i lubo z postaci odmienny i aż dotąd Głuchoniemcami zwany, nie zachował ani w mowie ani w obyczajach śladów pierwotnego swego pochodzenia, tylko że rolnictwo stoi tu na wyższym stopniu, a tkactwo jest powołaniem i głównie domowem zajęciem tego rodu”.
Oczywiście, Wincenty Pol nie do końca miał rację, że Głuchoniemcy to potomkowie Sasów. Badania porównawcze z dziedziny lingwistyki przeprowadzone po latach przez niemieckiego profesora Ernesta Schwarza we wsiach leżących w okolicach Krosna i Łańcuta wykazały, że wiele zjawisk językowych występujących u ich mieszkańców jest tożsamych z językiem występującym u mieszkańców tak zwanych „niemieckich wysp językowych” w okolicach Gliwic, Bielska-Białej oraz na pograniczu śląsko-morawskim. Jego zdaniem osadnicy w większości pochodzili z terenów szeroko rozumianego Górnego Śląska. Terminu Głuchoniemcy użył także „Słownik geograficzny Królestwa Polskiego” wydany w latach 80-dziesiątych XIX w., a na początku XX w. dzieło etnograficzne „Lud. Rys ludoznawstwa polskiego” Karłowicza i Jabłonowskiego.
W roku 1885 opisał potomków dawnych osadników z okolic Iwonicza, wykazując pewne różnice na tle ludności ruskiej oraz tzw. mazurów Władysław Bełza w swoim dziełku „Iwonicz i jego okolice”, podając wiele współczesnych mu nazwisk o niemieckim brzmieniu. Pisał on: „Lud tutejszy nie grzeszy zbytnią urodą, ale jest rosły, silny i wytrwały w pracy, a przytem uczciwy i moralny, w czem przedstawia zupełne przeciwieństwo z sąsiadującymi z nim ludnością ruską i mazurską, która nie posiada w tym stopniu żadnej z powyższych zalet, choć pod zewnętrznym względem przedstawia typ o wiele idealniejszy. Iwoniczanin, osiadły w górach przejął zwyczaje ludu górskiego; zamieszkuje on jak oni kurne chaty i ciężkim trudem około jałowej roli zdobywa sobie kęs chleba…”. Ale nie nazywał ich Głuchoniemcami.
Oskar Kolberg z kolei pisał, że „zdaje się, że takie wmieszanie między ludność polską na wielkich obszarach kilkudziesięciu tysięcy Niemców było tym dla postępu rękodzieł, przemysłu i cywilizacji rolniczej, czym jest dla stanu zdrowia ospy szczepienie”.
W wieku XIX, wieku rodzących się silnych nacjonalizmów, Głuchoniemcy stali się częścią wielkiej polityki. Niemieccy uczeni szukali najdrobniejszego śladu ich niemieckości, pomagała w tym istniejąca sytuacja polityczna. Galicja była częścią niemieckiej części cesarstwa austriacko-węgierskiego. Ale otoczenie polskie, polskiego języka i polskiej kultury było dominujące. Ostatnim momentem, kiedy pojawia się pojęcie Głuchoniemców, jest dwudziestolecie międzywojenne. Od tego momentu mówi się już o Pogórzanach i Rzeszowiakach - twierdzi dr Marta Raczyńska-Kruk. Później przychodzi II wojna św. i działania Trzeciej Rzeszy. Niemcy wysyłali na te tereny swoich przedstawicieli, chcąc znaleźć dowody na tezę, że żyją tam Niemcy. 3 kwietnia 1944 roku na wystawę sztuki i kultury niemieckiej w Krakowie wysłano m.in. z Muzeum Sanockiego szereg eksponatów mających reprezentować dorobek kultury niemieckiej minionych wieków w widłach Wisły i Sanu. Były to wszystkie stroje ludowe w tym kompletne stroje i hafty haczowskie, krajki, czepce m.in. z Jasła i Jawornika, kamizelki, wieńce weselne z wstążkami, księgi cechowe ręcznie pisane sanockie i brzozowskie, nadania królewskie pergaminowe dla miasta Sanoka, Kazimierza Wielkiego z 1366 roku, Stefana Batorego z 1578 i Zygmunta III Wazy z 1628, dokumenty pergaminowe miasta Brzozowa i nadania biskupa Jana Karnkowskiego z 1530. Znalazły się również obrazy gotyckie, rzeźby i kilkanaście przykładów dawnego uzbrojenia. Ale jak już wcześniej cytowaliśmy prof. Kuźniara, próba Niemców utworzenia w rejonie Krosna czegoś na wzór podhalańskiego Goralenvolku nie udało się. Nie było chętnych na taką „awanturę”. Po wojnie, w PRL-u, pojęcie Głuchoniemców zostało przez polską naukę wygumkowane. Zostali zaszeregowani do Pogórzan.
Być może jakąś zasługę w tej sprawie ma wspomniany wcześniej prof. Stanisław Rymar, rodem z Haczowa, nieledwie stolicy krośnieńskich „Leśnych Niemców”, W swojej książce Stanisław Rymar przypomina, że masowa kolonizacja niemiecka, szczególnie na wsiach, to mit. Uważa, że całe zamieszanie w tej sprawie było spowodowane tym, że lokacje istniejących wcześniej osad na prawie magdeburskim (niemieckim) traktowane było jako zakładanie nowych wsi. W rzeczywistości spośród 500 wsi, które otrzymały prawo magdeburskie zaledwie 20 proc. było założonych „na surowym korzeniu” (były zupełnie nowe). O polskości Haczowa świadczy to, że we wszystkich najwcześniejszych dokumentach Haczów jest zawsze nazywany Hoczowem lub innym wariantem tej nazwy, nigdy Hanshofem, jak nazywano go później po niemiecku. Oczywiście, prof. Rymar nie neguje pewnego wpływu osadników niemieckich na szeroko rozumianą kulturę mieszkańców terenów zamieszkałych przez dawnych Głuchoniemców.
W epoce Internetu zainteresowanie zjawiskiem Głuchoniemców zdecydowanie wzrosło. Pod hasłem „Głuchoniemcy” można znaleźć wiele artykułów na ten temat, m.in. dość długie hasło Wikipedii. Widnieje w nim lista najpopularniejszych nazwisk w formie trochę spolszczonej i jednocześnie domniemanej oryginalnej formie niemieckiej. Podano także sposób na rozpoznanie nazwiska jako „głuchoniemieckie”, często jest nim przyrostek nazwiska. Jeśli kończy się ono na -er, -ar, ewentualnie –(i)erz lub –arz, to w 50 proc. pewności jest to nazwisko „głuchoniemieckie”. Wśród osad osadnictwa niemieckiego wymieniona jest także Strachocina, na co prawdopodobnie nie ma żadnych dowodów, chociaż nie można jednoznacznie stwierdzić, że pierwotna Strachocina, ta sprzed katastrofy najazdów tatarskich i siedmiogrodzkich w XVII w., różniła się od sąsiadów z terenu „Głuchoniemiec”. W II połowie XVII nastąpiła praktycznie całkowita wymiana mieszkańców Strachociny.
Na zakończenie należy jeszcze raz wspomnieć o artykule prof. Romana Kuźniara. Widzi on duże turystyczne zalety w zachowaniu („odgrzebaniu”) pamięci o „Głuchoniemcach”. Tereny Podkarpacia (właściwego, okolic Jasła, Krosna i Sanoka) widzi jako historyczną krainę „czterech żywiołów”, czterech etnosów - polskiego, rusińskiego, żydowskiego i „głucho-niemieckiego”. Uważa, że „... Ta wyspa, kojarząca cztery główne żywioły, z lekką domieszką innych, zasługuje na ideową rekonstrukcję. Chodzi o to, aby ona odżyła czy może raczej pojawiła się w świadomości mieszkańców tego zakątka Podkarpacia (woj. podkarpackiego) jako pewna idea, która może wydać im się atrakcyjna. To jest idea współżycia i wkładu czterech żywiołów w przeszłość i teraźniejszość tej ziemi. Warto się zastanowić, co z tego, czym dzisiaj jest ta kraina, jest dziedzictwem tej przeszłości. Jest rzeczą dowiedzioną, że lepsza znajomość przeszłości, także tej złożonej czy trudnej, czyni naszą tożsamość mocniejszą, dojrzalszą, inspiruje, sprzyja kreatywności i radzeniu sobie w trudnych, zmieniających się okolicznościach. Czy na przykład to, czego nie dostrzegają miejscowi, a na co zwracają uwagę przyjezdni z innych części Polski, czyli względny dostatek, pracowitość, zaradność, estetyka w otoczeniu, nie jest zasługą dziedzictwa, które zostało w spadku po tych czterech żywiołach?
Oczywiście, aby tak się stało, trzeba byłoby ideę krainy czterech żywiołów starannie zbudować oraz rozpropagować wśród jej dzisiejszych mieszkańców. To jest praca dla stowarzyszeń, władz lokalnych, indywidual-nych pasjonatów i badaczy. Pomocą mogą służyć programy finansowane z różnych źródeł, czasem podejmowane poza tym obszarem”. To pisze podkarpacki patriota, zapewne z pochodzenia (sądząc z nazwiska) Głuchoniemiec, stuprocentowy Polak, prof. Roman Kuźniar. W tekście wykorzystano informacje z Internetu i z książki „Haczów, wieś ongiś królewska” - Władysław Błaszczycha-Piotrowski
2. Historia zarszyńskich aptek
Przedwojenni właściciele zarszyńskiej apteki byli Żydami. Pracowali w spokoju, żyli w dostatku. Do czasu, kiedy nadeszły mroczne czasy wojny i niemieckiej okupacji. Zawsze czuli się Polakami, ale ich przynależność do społeczności żydowskiej wystarczyła, by znaleźli się na liście skazanych na zagładę. Emma Goldschlag z mężem i córką Matyldą, zwana Tylą, mieszkali w centrum Zarszyna. Prowadzili aptekę, która wówczas znajdowała się koło kościoła (później był tam sklep Państwa Bieleniów, obecnie jest kwiaciarnia).
Goldschlagowie zdobyli rzetelne wykształcenie farmaceutyczne. Emma była magistrem farmacji. O wykształceniu jej męża brak danych. Tak jak inni przedwojenni farmaceuci, większość leków przygotowywali sami. W aptece na półkach stały słoje i szklane pojemniki ze składnikami, które starannie odmierzali, ważyli precyzyjnie na wadze szalkowej, ucierali w moździerzu i tworzyli maści, globulki, tabletki (proszki), roztwory, syropy i inne potrzebne medykamenty.
Ich ustabilizowane i spokojne życie przerwał wybuch II wojny światowej. Goldschlag, właściciel apteki, został aresztowany i wywieziony do funkcjonującego od 1942 r. obozu zagłady w Bełżcu, gdzie został zamordowany. Zapewne w istniejącej tam stacjonarnej komorze gazowej, przy użyciu gazów spalinowych. Obóz w Bełżcu był pierwszym ośrodkiem zagłady, jaki Niemcy stworzyli na terytorium Generalnego Gubernatorstwa. Tam wypróbowywali metody masowego uśmiercania. Zagazowywali ofiary spalinami. Jedną z nich był zarszyński aptekarz.
A co się stało z Emmą Goldschlag i jej córką Tylą? Udało im się uniknąć aresztowania. Pomógł im doktor Teofil Hołub, zarszyński lekarz, który przyjaźnił się z rodziną aptekarzy. Przewiózł je do swojego brata, który w czasie wojny był proboszczem w parafii Zamojsce koło Radymna. Siostra braci Hołubów adoptowała Tylę i dała jej swoje nazwisko – Tunia.
Nie wiadomo dlaczego Emma wróciła do Zarszyna, ale na pewno była tu, kiedy tworzyły się oddziały podziemnej Armii Krajowej. Dla polskiego ruchu oporu wiedza i umiejętności aptekarki były bezcenne. Potrafiła przygotować potrzebne leki i opatrywać rany. Perfekcyjnie znała też język niemiecki. Emma Goldschlag ukrywała się przez jakiś czas, ale Niemcy z żelazną konsekwencją realizowali obowiązującą od 1941 roku akcję „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”. Żydzi byli systematycznie wyszukiwani i wywożeni do obozów zagłady lub zamykani w gettach. Postanowiono więc ocalić Emmę w inny sposób.
Placówka gestapo w Sanoku poszukiwała kucharki. Znajomi Emmy przekonali Niemców, że mają kandydatkę, która nie tylko zna doskonale niemiecki, ale i wyśmienicie gotuje. I tak Żydówka Emma Goldschlag została kucharką gestapowskich oprawców. Wprawdzie nie posługiwała się swoim prawdziwym nazwiskiem, ale wystarczyło, żeby ktoś ją rozpoznał i doniósł. To oznaczało wyrok śmierci. Codziennie, kiedy jechała pociągiem do pracy i wchodziła do siedziby gestapo, bała się, że to jej ostatni dzień życia. Obsługiwała Niemców, gotowała i często słyszała jak gestapowcy przechwalali się, ilu Żydów i gdzie zabili. Bardzo to przeżywała. Zdarzało się, że słyszała o planowanych akcjach i łapankach. Przekazywała te informacje księdzu Krytyńskiemu, który był zaprzysiężonym członkiem Armii Krajowej, a on ostrzegał tych, którym groziło niebezpieczeństwo.
Tak Emma Goldschlag przeżyła część okupacji, a po przejściu frontu wróciła do Zarszyna. Przyjechała tu też Tyla. Apteka znów zaczęła funkcjonować. Powoli uzupełniano zniszczony sprzęt. Pracy było coraz więcej. Emma nie mogła jednak liczyć na pomoc córki. Tylę zupełnie nie interesowała farmacja. Wolała malować. W 1948 r. Emma podczas rozmowy z księdzem Krystyńskim poskarżyła się, że nie ma już siły sama prowadzić aptekę. Ksiądz obiecał, że znajdzie osobę do pomocy. Po kilku dniach polecił jej Marysię Karasek.
Rodzinę Marii ksiądz Krystyński znał od lat. Jej ojciec, Zbigniew Karasek, został powołany w 1936 roku do wojska. Służył w lotnictwie i tam uległ wypadkowi. Został ciężko ranny. Marysia po raz ostatni widziała ojca na szpitalnym łóżku, gdy pojechała z matką go odwiedzić. Zbigniew Karasek zmarł we Lwowie i tam został pochowany. Jego żona Stefania została sama z córką Marysią. Po wojnie z przymusowych robót wróciła siostra Stefanii, Bronisława Chowaniec, która wymagała szczególnej opieki. Kiedy wywoziła na wózku mleko od bauera, jakiś Niemiec poszczuł ją psem. Bronisława uciekając przed psem, przewróciła się, a wózek przejechał jej przez brzuch uszkadzając pęcherz. Stefania przyjęła siostrę do swojego domu i opiekowała się nią. Dwóm kobietom i dorastającej Marysi nie żyło się łatwo. Ksiądz Krytyński chciał więc wdowie pomóc i zaproponował właścicielce apteki, by zatrudniła Marysię Karasek.
Emma po wojennych przeżyciach była bardzo nerwowa, niecierpliwa. Jednak chętnie przekazywała wszystkie tajniki farmacji Marii. Niebawem młoda pomocnica sama robiła leki. Z czasem obie bardzo się polubiły. Razem pracowały w aptece Goldschlagów od 1948 do 1951 roku.
Wszystko zmieniło się w styczniu 1951 roku, kiedy przeprowadzono nacjonalizację. Bezwzględnie pozbawiono wszystkich właścicieli aptek w Polsce ich własności, którą przejęło państwo na mocy ustawy sejmowej z 8 stycznia 1951 roku. Już następnego dnia rano, do każdej apteki wkroczyła trzyosobowa komisja nacjonalizacyjna, która przejmowała całe jej wyposażenie, a nawet prywatne przedmioty aptekarzy. Trudno sobie wyobrazić, co czuła Emma, która tyle przeżyła podczas wojny i okupacji, a potem po raz kolejny wszystko straciła. Apteka nie była już jej własnością, ale Emma Goldschlag nadal tam pracowała, bo trudno było z dnia na dzień zastąpić tak doświadczonego fachowca. W 1959 roku wraz z Marią Piotrowską (z domu Karasek) przeniosły się do wybudowanego w centrum Zarszyna domu Państwa Laskowskich.
Kiedy na początku lat sześćdziesiątych Emma otrzymała od amerykańskich Żydów propozycję wyjazdu do USA, obie z córką postanowiły z niej skorzystać. Nic ich tu już nie trzymało. Popłynęły transatlantykiem „Stefan Batory” i osiedliły się w Seatle. Stamtąd Emma słała do Marii listy. Pisała, że mają się dobrze, ale najbardziej marzy o talerzu zarszyńskich pierogów z kapustą. Tęskniła. Była Żydówką, ale Polska była jej ojczyzną. Emma zmarła w Stanach Zjednoczonych, potem zmarła też jej córka. Maria Karasek (potem Piotrowska) zawsze ją dobrze wspominała. Zawdzięczała jej wiele. Emma nie tylko dała jej pracę, ale pozwoliła odkryć pasję do farmacji, z którą Maria nie rozstawała się przez wiele, wiele lat.
Po wyjeździe Emmy Goldschlag pracę w zarszyńskiej aptece podjął Józef Teodorowicz, magister farmacji po szkole lwowskiej, wspaniały fachowiec. Inteligentny człowiek, który często wyjeżdżał do Jugosławii i ciekawie o tych wyprawach opowiadał. W Zarszynie miał wielu przyjaciół, cieszył się powszechnym szacunkiem i sympatią. Zawsze stronił od polityki. W Zarszynie pracował do końca lat 80-tych. Kiedy był już na emeryturze, ciężko zachorował. Maria Piotrowska odwiedziła go. Wtedy, niedługo przed śmiercią, zdradził swojej współpracownicy skrzętnie ukrywany, dramatyczny epizod ze swojego życia. Opowiedział, że w 1939 r. został powołany do wojska. Po agresji Związku Radzieckiego na Polskę (17 września 1939 r.) dostał się do sowieckiej niewoli razem z kilkuset innymi żołnierzami. Przewieziono ich do Starobielska. Józef Teodorowicz postanowił zawalczyć o swój los. Miał zaszyte w mundurze złoto. Przekupił więc sowieckich żołnierzy, a oni umożliwili mu ucieczkę. Wtedy nie zdawał sobie sprawy, że nikogo z kolegów nigdy już nie zobaczy. Wiele lat później przeczytał ich nazwiska na liście katyńskiej…
Kiedy z pracy odszedł Józef Teodorowicz, Maria Piotrowska przez dwa lata sama pracowała w zarszyńskiej aptece. Podjęła też naukę w Technikum Farmaceutycznym w Warszawie, by zdobyć potrzebne kwalifikacje. Tam jej wiedza wywoływała zdziwienie. Potrafiła bezbłędnie podać nazwy leków, składniki i proporcje do ich produkcji. Wieloletnia praktyka w aptece dała jej wiedzę i umiejętności praktyczne, technikum – tylko dokument, by mogła dalej pracować.
A jak wyglądało wnętrze apteki znajdującej się w domu Państwa Laskowskich? Wejście do apteki było od strony gospody. Potem był niewielki ganek i tzw. ekspedycja – lada z małym okienkiem otoczonym półkami, na których stały popularne medykamenty sprzedawane bez recepty. W pierwszym pokoju, po prawej stronie, były materiały opatrunkowe, na wprost szafka z syropami, po lewej stronie środki higieny dla kobiet, a z tyłu, za półkami była waga i surowce do produkcji leków. Na zapleczu stał destylator, bo wodę przynoszono ze studni Pani Laskowskiej i należało ją przedestylować, by nadawała się do produkcji leków. Były tam też butelki ze zdrojowymi wodami mineralnymi. W kolejnym pokoju były ogromne butle z tranem rybnym. W jednym pomieszczeniu była też część administracyjna: tam przechowywano recepty, dokumenty, receptury i telefon. Często z niego korzystano konsultując z lekarzami dawki i skład leku. Zresztą okoliczni lekarze: Józef Bałon, Kazimierz Karnat, Kazimierz Ściborowicz, Kazimierz Chrywniak, Jan Krogulecki, Zygmunt Pasek, Józef Kaczor, byli częstymi gośćmi w aptece.
W zarszyńskiej aptece były też zioła, narkotyki, a nawet trucizny, które używane w minimalnych ilościach - leczyły. Apteka w Zarszynie przez wiele lat była jedyną taką placówką w okolicy. Często Maria Piotrowska otwierała ją nawet w święta lub w nocy, by szybko wydać lek potrzebującym. W aptece przepracowała 42 lata. Z biegiem lat w miejscu apteki powstała hurtownia leków, pacjenci korzystali z Punktu Aptecznego mieszczącego się w Ośrodku Zdrowia w Zarszynie. Po1990 r. przyszła kolejna reforma i znów apteki sprywatyzowano. Pierwszą prywatną aptekę w Zarszynie prowadził Piotr Ligenza. Znajdowała się ona również w domu Państwa Laskowskich. Działała w latach 2002 - 2017. Od 2016 r. pacjentów obsługuje apteka OMEGA znajdująca się przy ul. Bieszczadzkiej 134, Właścicielami apteki są: Magdalena Schmidt, Beata i Jacek Dziuban, i Tomasz Mazurkiewicz.
Różnie układały się losy właścicieli i pracowników zarszyńskiej apteki, jednak mieszkańcy już od okresu przedwojennego mogli tu, na miejscu, zaopatrywać się w leki. To znacznie przyśpieszało leczenie i dawało pacjentom poczucie bezpieczeństwa. Obecnie do łask wracają dawne przepisy z „babcinej szuflady” , więc jeśli nasi Czytelnicy sami chcieliby przygotować wyciąg i maść z propolisu, to proponujemy skorzystać z poniższego przepisu:
W celu otrzymania 3% wyciągu etanolowego z propolisu, 15 gramów rozdrobnionego surowca zalewa się 500 ml alkoholu etylowego 70% /w przybliżeniu 350 ml spirytusu i 150 ml wody/ i pozostawia w temperaturze pokojowej przez 7 – 14 dni, od czasu do czasu mieszając. Następnie całość umieszcza się w lodówce na 24 godziny, po czym sączy przez bibułę lub watę. Aby otrzymać maść propolisową, należy odparować do konsystencji półpłynnej ok. 100 ml uzyskanego wcześniej wyciągu, wstawiając go do naczynia z gorącą wodą o temperaturze nie przekraczającej 60 st. C. Powstały zagęszczony wyciąg miesza się, najlepiej w moździerzu, z 97 gramami euceryny bezwodnej lub innymi podłożami maściowymi, takimi jak lanolina lub wazelina.
(”Leki z pasieki. Produkty pszczele w profilaktyce i leczeniu” Praca Zbiorowa, 2005 r.). Życzymy zdrowia!
Tekst powstał na podstawie wspomnień Andrzeja Piotrowskiego i Anny Szałankiewicz - do redakcji „Sztafety” przysłał go Andrzej Giyr-Piotrowski.
Od redakcji: Maria Karasek wymieniona w tekście to żona Tadeusza Giyra-Piotrowskiego ze Strachociny, mama Andrzeja Giyra-Piotrowskiego.
3. Wieści z „Przeglądu Tatarskiego”
W zeszłym roku minęła trzydziesta rocznica reaktywowania działalności społeczno-kulturalnej Związku Tatarów Rzeczpospolitej Polskiej. Początki Związku sięgają czasów przedwojennych, 1925 roku. W czasach PRL-u nie było warunków na taki związek i taką działalność. Dopiero po transformacji w roku 1989 zaistniała inna rzeczywistość i w 1992 r. powołany został Związek Tatarów RP. 8 października 1022 r. w Białymstoku świętowano 30-lecie. Prezes Związku Jan Adamowicz w swoim przemówieniu apelował o wzajemny szacunek niezależnie od tego co nas różni (m.in. religia) jesteśmy wszyscy spadkobiercami 600-letniej tradycji osadnictwa tatarskiego w Rzeczpospolitej. Z okazji 30-lecia w pierwszym numerze tegorocznym „Przeglądu” ukazało się dużo materiałów na temat tej rocznicy.
- 11 listopada 2022 r., w Święto Niepodległości, delegacja gdańskich Tatarów złożyła kwiaty pod pomnikiem Tatara RP w Parku Oruńskim. W delegacji był także Tadeusz Stanisław Błaszczycha-Piotrowski, rodem ze Strachociny, wiceprezes Oddziału Północno-Zachodniego Związku Tatarów RP, członek naszej redakcji.
- Tadeusz Stanisław Błaszczycha-Piotrowski z Gdańska zamieścił w tym numerze „Przeglądu” swój artykuł pt. „Zapomniana Wojna Polska” (dostępny w naszej witrynie pod tytułem 'Zapomniana 250. rocznica, zapomnianej „Wojny Polskiej”') w związku z mijającą, praktycznie zapomnianą, 250-tą rocznicą wojny Turcji i Chanatu Tatarskiego z Rosją, nazywanej tam Wojną Polską. Ta wojna była bardzo blisko związana z rozbiorami Polski. Artykuł przedstawia (skrótowo) przebieg wojen Turcji z Rosją przez cały wiek XVIII. Także stosunek do tych zmagań ludzi rządzących Rzeczpospolitą - króla i magnaterii, który skutkował katastrofą I rozbioru. Następne rozbiory były już tylko kwestią czasu.
4. Strachockie rody - Adamiakowie (Adamscy) - cz. 1
Kontynuujemy prezentację krótkich „portretów” rodów strachockich, które na przestrzeni wieków wchodziły w relacje małżeńskie z potomkami Stefana Piotrowskiego. Te „portrety” zostały sporządzone na podstawie materiałów zgromadzonych w okresie przygotowywania książki „Piotrowscy ze Strachociny w Ziemi Sanockiej – Genealogia rodu i najdawniejsze dzieje” i niewykorzystanych w całości w tej książce. W żadnym wypadku nie roszczą sobie pretensji do miana monografii rodów, ale dla zainteresowanych mogą być ciekawe. Tym razem prezentujemy „portret” kolejnego ciekawego rodu – Adamiaków-Adamskich.
Adamiaki-Adamscy ze Strachociny
Adamiaki-Adamscy to stary ród strachocki, obecny w Strachocinie od ponad 250 lat. Prawdopodobnie tak jak wiele strachockich rodów, Adamscy przybyli do spustoszonej przez tatarskie najazdy okolicy Sanoka w drugiej połowie XVII wieku. Z biegiem czasu zmienili, a właściwie nie oni, lecz niektórzy księża w Strachocinie, dokonujący wpisów, nazwisko Adamski na Adamiak. To nie jest odosobniony przypadek takiej zmiany w Strachocinie – można się tu powołać na przykład Kiszków-Rogowskich, Buczek-Buczkowskich, Antoszyk-Woźniaków, czy Chylińskich-Hyleńskich.
Na przestrzeni lat wchodzili w dość częste związki małżeńskie z potomkami Stefana Piotrowskiego. Przez wieki niezbyt zamożni, ale dość liczni, cieszyli się we wsi zawsze powszechnym szacunkiem i uznaniem. Dzisiaj, po latach masowych wyjazdów, zarówno Adamiaków jak i Piotrowskich, w rodzinnej wiosce pozostały jedynie garstki.
Nazwisko Adamski jest dość popularne w Polsce, legitymuje się nim ok. 39 tys. osób, Obecnie rozproszeni są po całym kraju. Najwięcej ich w największych miastach, Warszawie, Poznaniu, Krakowie, Wrocławiu, Łodzi, Białymstoku, Bydgoszczy, ale co ciekawsze, także w powiecie sanockim (w pierwszej 10-ce w kraju!) i brzozowskim. Adamiaków jest zdecydowanie mniej, „tylko” ok. 7 tysięcy, najwięcej w Łodzi i Warszawie oraz, i tu znowu ciekawostka, w powiecie sanockim (246 osób, tylko o 40 osób mniej niż w Warszawie). Dużo ich w okolicy Warszawy, Lublina i Siedlec. W I Rzeczpospolitej Adamscy byli niezbyt zamożną szlachtą, herbu Jastrzębiec. Nie piastowali ważnych urzędów, niewielu ich zapisało się w historii Polski. W popularnej, średniej wielkości encyklopedii jest zaledwie dwóch Adamskich i to z czasów najnowszych: Stanisław Adamski (1875 – 1967), ksiądz, działacz społeczny i polityczny, jeden z założycieli Chrześcijańskiej Demokracji, od 1930 r. biskup katowicki, po wojnie organizator administracji kościelnej na Ziemiach Zachodnich, oraz Jerzy Adamski (1922 – 2001), historyk literatury i teatru. Adamiaków reprezentuje jedynie Elżbieta Adamiak, ur. 1955 r., piosenkarka, kompozytorka.
Adamscy, podobnie jak wiele rodów strachockich, wywodzą się prawdopodobnie z Mazowsza lub Podlasia. W XVI i XVII wiekach młodsi synowie ubogiej szlachty (ogromnie licznej na tamtych terenach) szukali szczęścia i lepszego życia na bezkresnych przestrzeniach dzisiejszej Ukrainy, w posiadłościach tamtejszych możnowładców – Ostrogskich, Zbaraskich, Zasławskich, Koreckich, Wiśniowieckich, Zamoyskich, Chodkiewiczów, Lubomirskich i innych, jako zarządcy, wojskowi, służba dworska, itp. Gdy w połowie XVII wieku wybuchło powstanie Chmielnickiego, podobnie jak tysiące takiej drobnej szlachty musieli uciekać z południowo-wschodnich połaci Korony na zachód, przed Kozakami i ich rebelią, na spokojne tereny zamieszkałe przez Polaków. Zatrzymali się w Strachocinie, pierwszej miejscowości na trasie ucieczki zamieszkałej przez mieszkańców mówiących po polsku a do tego pełnej też zbiegłych ze wschodu szlacheckich chudo-pachołków. Może to był jeden Adamski, a może kilku, niestety nie będzie można tego stwierdzić chyba nigdy, nie ma na to zapewne żadnych dokumentów. Oczywiście, nie ma także żadnych dokumentów pisanych, które świadczyły by o statusie szlacheckim strachockich Adamskich (Adamiaków), ale mówi o tym tradycja rodzinna przechowywana we wsi, nie tylko w rodzinach Radwańskich, Kucharskich, Winnickich czy Piotrowskich. Warto tu wspomnieć także opinię uznanego autorytetu w zakresie spraw związanych ze stanem szlacheckim w Polsce i heraldyce, Artura Ornatowskiego, który uważa, że nazwiska kończące się na „-ski” czy „-cki” mogą być uznane za dowód szlacheckiego pochodzenia o ile zostały uformowane ponad 200 lat temu. Akurat w przypadku Adamskich z tym mamy do czynienia.
Najstarsze zapisy dotyczące tych spraw znajdują się w najstarszej zachowanej „Księdze Metrykalnej” parafii Strachocina, niestety, dopiero z połowy XVIII wieku. Zapisy w tej księdze rozpoczynają się 10 stycznia 1753 roku, kiedy to do Strachociny przybył ksiądz Franciszek Jan Dudkiewicz, aby odbudować spalony przez Tatarów w 1624 roku kościół. Sprawę Adamskich-Adamiaków dodatkowo komplikuje to, że w sąsiedniej Pakoszówce, której większość mieszkańców to byli greko-katolicy, należącej do parafii grecko-katolickiej w Lalinie, mieszkali także rzymsko-katoliccy parafianie należący do parafii w Strachocinie, w tym także Adamiaki. Nie zawsze księża dokonując wpisów zaznaczali to pochodzenie. Być może także proces zmiany nazwiska wziął się z tego zamieszania. Zapewne rozpoczął się on na początku XVIII wieku i trwał do początków XIX wieku. W zachowanej „Księdze Metrykalnej” z lat 1754-80 został zapisany tylko ostatni etap tego procesu, część Adamskich nosiła już w tym czasie nazwisko Adamiak, jedynie Michał i Józef noszą jeszcze nazwisko Adamski, ich dzieci są już Adamiakami (dzieci Michała także Puczami).
Nie znamy rodziców starszego z nich, Michała Adamskiego. Prawdopodobnie jego ojciec gospodarzył na gospodarstwie i w domu, który później nosił nr 66. Dom Adamskich stał w dolnej części wsi, na lewym brzegu Potoku Różowego. Ich gospodarstwo było stosunkowo duże, w wykazie podatkowym z ok. 1790 r. miało obszar ok. 12 hektarów.
Syn właściciela tego gospodarstwa, Michał Adamski (ur. ok. 1740 r.) ożenił się 13 stycznia 1765 r. z Agnieszką Radwańską. Świadkiem na ich ślubie był m.in. Szymon Piotrowski, syn Stanisława. Małżeństwo Michała z Agnieszką Radwańską (a później z Piotrowską) świadczy wysokiej pozycji we wsi. Adamscy byli rodem bogatym jak na stosunki strachockie, ogólnie szanowanym i poważanym. Z Agnieszką Michał doczekał się siedmiorga dzieci: Zofii (ur. 15.05.1766 r.), Katarzyny Scholastyki (ur. 7.02.1769 r.), Marianny (ur. 17.03.1771 r.), Konstancji (ur. 18.02.1773 r.), Agnieszki (ur. 01.1776 r.), Wojciecha (ur. ok. 1782 r.) i powtórnie Zofii (ur. 26.04.1787 r.). To trochę dziwna sprawa, powtórnie nadane imię Zofia, mimo, że żyła jeszcze starsza siostra Zofia. Raczej nie spotykane, ale zdecydowała może duża różnica wieku, ponad 20 lat.
Po urodzeniu Zofii matka Agnieszka zmarła (może w trakcie porodu?) i Michał, żeby zapewnić matczyną opiekę dzieciom, natychmiast się ożenił z młodą Rozalią Piotrowską (właściwie Rozalią Klarą Zuzanną), urodzoną 29.07.1758 r., córką Szymona Piotrowskiego (przodka strachockiego „klanu” Szumów-Piotrowskich) i Katarzyny Liwocz (Liwoczowie później zmienili nazwisko na Mogilani, zapewne także jest to „dzieło” strachockich księży). Po ślubie Michał i Rozalia z jakiegoś powodu zamieszkali w domu Piotrowskich, nr 44, i tam się rodziły ich dzieci. Z Rozalią Michał doczekał się co najmniej jeszcze ośmiorga dzieci: Józefa (ur. 9.03.1788 r.), Franciszki (ur. 24.01.1789 r.), Franciszka (ur. ok. 1790 r.), Michała (ur. 22.02.1791 r.), ponownie Józefa (25.03.1794 r.), Jana (ur. 23.11.1795 r.), ponownie Franciszki (ur. 23.02.1797 r.) i Konstancji (ur. 7.02.1800 r.). Pierwsza Franciszka i pierwszy Józef zapewne zmarli w dzieciństwie. Przy urodzeniu pierwszego Józefa ojciec jest wpisany jako Michał Adamski, przy urodzeniu pierwszej Franciszki jako Michał Adamski, inaczej (alias) Pucz, przy narodzinach następnych dzieci Michał jest wpisywany już konsekwentnie jako Pucz. Skąd się wzięła taka zmiana i dlaczego, nie wiadomo, może księża zapisali przezwisko Michała jako nazwisko raz, a później już się takie nazwisko utrwaliło i pozostało w Strachocinie do XX wieku. Słowo „pucz” nie jest znane we współczesnej polszczyźnie, w strachockiej gwarze kojarzy się z „wypuczeniem” czyli z wypukłością i ma raczej niezbyt pozytywny wydźwięk.
O dzieciach Michała z obydwu małżeństw zachowało się trochę wiadomości. Najstarsza córka Michała z Agnieszką Radwańską, Zofia I, wyszła za mąż za Kazimierza Józefa Piotrowskiego (ur. 1.03.1760 r.), syna Wojciecha i Magdaleny Woytowicz. Kazimierz to przodek strachockiego „klanu” Fryniów-Piotrowskich. Z Kazimierzem Zofia urodziła czworo dzieci, same córki: Ewę (ur. 20.12.1787 r.), Mariannę (ur. 8.03.1791 r.), Konstancję (ur. 28.01. 1794 r.) i Katarzynę (ur. 28.09.1799 r.), i umarła. Wdowiec Kazimierz ożenił się z Marianną Cecułą, z którą miał m.in. syna Franciszka, od którego imienia poszedł przydomek „Fryń” tej gałęzi Piotrowskich.
Młodsza córka Michała i Agnieszki, Katarzyna Scholastyka, wyszła za mąż za Jana Pielecha (ur. 22.05.1762 r.), syna Józefa Pielecha i Zofii Berbeć. Była jego drugą żoną, po Zofii Lisowskiej, która zmarła po urodzeniu dwójki dzieci, Jana i Franciszki. Jan, mąż Katarzyny Scholastyki (wcześniej Zofii Lisowskiej) był przodkiem znanej we wsi rodziny Pielechów „Maciusiów” (przydomek rodzinie dał wnuk Jana, Maciej Pielech). Pielechowie to jeden z najstarszych strachockich rodów. I dość zamożni. Ojciec Jana, Józef, był gospodarzem w domu nr 21, jego gospodarstwo miało ok. 9 hektarów powierzchni, dochód powyżej średniej we wsi. Katarzyna Scholastyka urodziła ośmioro dzieci: Konstancję (ur. 18.2.1802 r.), Tomasza (ur. 21.1.1804 r.), Antoniego (ur. 3.6.1806 r.), Jakuba (ur. 29.7.1808 r.), Piotra (ur. 06.1814 r.), Wojciecha (ur. 18.3.1816 r.), ponownie Wojciecha (ur. 15.3.1820 r.) i Piotra Celestyna (ur. 17.5.1821 r.).
Trzecia z kolei córka Michała i Agnieszki, Marianna, wyszła za mąż za Macieja Buczka. Maciej był synem Wojciecha Buczkowskiego i Zofii. Nazwisko „Buczkowski” strachoccy księża skrócili do „Buczek” (podobnie jak postąpili z Adamskimi-Adamiakami), jeszcze w 1766 roku Anna Buczkowska była po śmierci pochowana (z dużym szacunkiem) pod posadzką, wewnątrz kościoła, a nie na cmentarzu. Podobnie jak byli pochowani, Stefan Piotrowski i niektórzy Radwańscy. W małżeństwie z Maciejem Buczkiem (Buczkowskim) Marianna miała córkę Kunegundę (ur. 6.10.1791 r.), późniejszą żonę Tomasza Radwańskiego (drugą żonę, po śmierci pierwszej, ciotki Konstancji). Prawdopodobnie mąż Maciej zmarł (rozwodów nie było!) i Marianna wyszła za mąż za Tomasza Woźniaka (Antoszyka) i miała z nim dwie córki: Annę (ur. 12.07.1821 r.) i Franciszkę (ur. 23.09.1824 r.).
Kolejna córka Michała i Agnieszki, Konstancja, wyszła za mąż za Tomasza Radwańskiego, urodziła syna Szymona (ur. 5.10.1807 r.) i zmarła. Po śmierci Konstancji Tomasz ożenił się z jej siostrzenicą, Kunegundą Buczkówną.
Piąta z kolei córka Michała i Agnieszki, Agnieszka, wyszła za mąż za Jana Sitka (ur. 4.1.1764 r.), syna Wojciecha i Katarzyny Cecuła. Urodziła ośmioro dzieci: Katarzynę (ur. 23.3.1796 r.), Wawrzyńca (ur. 29.7.1802 r.), ponownie Katarzynę (ur. 10.1804 r.), Mariannę (ur. 28.5.1806 r.), Jana (ur. 18.8.1809 r.), Agnieszkę (ur. 11.1.1813 r.), Tomasza (ur. 28.11.1815 r.) i Bartłomieja Franciszka (ur. 24.8.1817 r.). Córka Agnieszki, Marianna wyszła za mąż za Józefa Radwańskiego „z Górki”.
Najmłodsza córka Michała i Agnieszki, Zofia II, wyszła za mąż za Stanisława Mieleckiego (ur. 6.04.1788 r.), syna Wawrzyńca i Anny. Zofia i Stanisław mieli tylko troje dzieci: Katarzynę Felicitę (ur. 22.10.1813 r.), Katarzynę (ur. 20.09.1818 r.) i Jana (ur. 22.03.1821 r.). Stanisław był chyba słabego zdrowia, zmarł 5.06.1847 r. Zofia niewiele przeżyła męża, zmarła 11.11.1847 r. podczas epidemii.
Syn Michała i Agnieszki, Wojciech, ożenił się z Konstancją Scholastyką Radwańską – więcej o nim później.
Jak już wspomniano, pierwsza dwójka dzieci Michała i Rozalii (drugiej żony), Józef i Franciszka, prawdopodobnie zmarli w dzieciństwie.
Syn Michała i Rozalii, Franciszek, ożenił się z Marianną Chylińską (ur. ok. 1790 r.), córką Stanisława i Anny.
Syn Michała i Rozalii, Jan, ożenił się z Anną Radwańską (ur. 14.07.1794 r.), córką Andrzeja i Agnieszki Galant. Więcej o tych małżeństwach Franciszka i Jana) i ich potomkach poniżej.
O synach Michała i Rozalii, Michale i Józefie (drugim), oraz córce Konstancji, nie mamy wiadomości.
Córka Michała i Rozalii, Franciszka (druga) wyszła za mąż za Macieja Cecułę (ur. 8.02.1804 r.), syna Jana i Katarzyny Radwańskiej. Franciszka i Maciej doczekali się siedmiorga dzieci: Agnieszki (ur. 15.1.1836 r.), Fabiana (ur. 18.01.1838 r.), Marii (ur. 12.09.1840 r.), Antoniego (ur. 3.06.1843 r.), Zofii (ur. 7.04.1849 r.), Karola (ur. 29.10.1851 r.) i Magdaleny (ur. 3.08.1854 r.). Syn Franciszki i Macieja, Fabian Cecuła, ożenił się z Konstancją Piotrowską (ur. 18.02.1843 r.), córką Macieja Józefa „Wołacza” i Katarzyny Radwańskiej.
Syn Michała Adamskiego i Agnieszki Radwańskiej, Wojciech został dziedzicem Michała na włościach Adamiaków-Adamskich (Wojciech już konsekwentnie nosi nazwisko Adamiak a nie Adamski w „Księdze Metrykalnej”). Ożenił się z Konstancją Scholastyką Radwańską (ur. 10.02.1777 r.), córką Andrzeja Radwańskiego (ur. 25.11.1753 r., syn Józefa i Katarzyny Piotrowskiej, wnuczki Stefana I Piotrowskiego) i Agnieszki Galant (ur. 15.01.1758 r., córka Jana Galanta i Zofii). Konstancja była starsza od Wojciecha, pochodziła jednak z jednej z bogatszych rodzin Radwańskich. Wojciech i Konstancja mieli sześcioro dzieci: Józefa (ur. 11.03.1806 r.), Kazimierza (ur. 24.02.1809 r.), Stanisława (ur. 3.05.1812 r.), Antoniego (ur. 25.05.1815 r.), Wincentego (ur. 20.07.1817 r.) i Joannę Magdalenę (ur. 16.05.1820 r.). Po urodzeniu Joanny Konstancja Scholastyka zmarła i Wojciech ożenił się ponownie, tym razem z Franciszką Radwańską (ur. 3.03.1796 r.), córką Andrzeja i Agnieszki Daszyk. Z Franciszką Wojciech doczekał się jeszcze także szóstki dzieci: Katarzyny (ur. 16.11.1823 r.), Floriana (ur. 1.05.1825 r.), Jana (ur. 30.07.1831 r.), Marii (ur. 14.03.1833 r.), Łucji (ur. 13.12.1835 r.) i Jana (ur. 15.06.1838 r.). Wojciech Adamiak (Adamski) należał do najbogatszych gospodarzy we wsi, mógł sobie pozwolić na odpowiednie małżeństwa swoich dzieci. Niestety, nie mamy zbyt wiele wiadomości o ich losach.
O Józefie, Kazimierzu, Antonim i Wincentym, synach Wojciecha z Konstancją, nie mamy żadnych wiadomości. Syn Wojciecha i Konstancji Stanisław ożenił się Franciszką Klimkowską. Więcej o tym małżeństwie poniżej.
Córka Wojciecha i Konstancji, Joanna Magdalena, wyszła za mąż za Michała Radwańskiego (ur. 19.09.1809 r.), syna Fabiana Radwańskiego i jego drugiej żony Tekli Adamskiej (Pucz). Z Michałem miała siedmioro dzieci: Elżbietę (ur. 1.11.1839 r.), Katarzynę (ur.1.12.1842 r.), Andrzeja (ur. 25.11.1845 r.), Brygidę (ur. 2.10.1851 r.). Stanisława (ur. 3.05.1855 r.), Mariannę (ur. 12.05.1858 r.) i Jana (ur. 21.06.1862 r.). Niestety, Andrzej, Stanisław i Jan prawdopodobnie zmarli we wczesnym dzieciństwie. Joanna Magdalena (powszechnie była znana we wsi jako Magdalena) zmarła 9.11.1884 r.
Los z dziećmi Wojciecha z Franciszką też nie obszedł się zbyt dobrze. Najstarsza córka Katarzyna wyszła za mąż za Jana Galanta (ur. 8.02.1814 r.), syna Stanisława i Franciszki Radwańskiej. Katarzyna i Jan doczekali się czworga dzieci: Marii (ur. 12.03.1845 r.), Ludwika (ur. 23.07.1849 r.) i bliźniaczek, Wiktorii i Tekli (ur. 13.02.1860 r.).
Najmłodsza córka Wojciecha i Franciszki, Łucja, miała nieślubną córkę Mariannę (ur. ok. 1878 r.), z którą ożenił się Wiktor Radwański (ur. 3.01.1872 r.), syn Jana i Agnieszki Kotlarczyk. Marianna i Wiktor doczekali się trojga dzieci: Jana (ur. 18.08.1900 r.), Władysława (ur. 7.04.1904 r.) i Marty (ur. 10.01.1906 r.). Potomków Wiktora nazywano we wsi Radwańskimi „z młaki”.
Pierwszy Jan, syn Wojciecha i Franciszki, zmarł w dzieciństwie. O pozostałych dzieciach Wojciecha i Franciszki nie mamy wiadomości.
Syn Wojciecha i pierwszej żony Konstancji, Stanisław, ożenił się z Franciszką Romaną Klimkowską (ur. 20.02.1814 r.), córką Marcina Klimkowskiego i Marianny Adamiak. Marcin Klimkowski, ojciec Franciszki, był gospodarzem na posiadłości i domu nr 56 w dole wsi, na lewym brzegu Potoku Różowego. Marianna Adamiak (ur. 26.01.1793 r.) była córką Jana Adamiaka (ur. 17.06.1754 r., syn Stefana) i Zofii Cecuły (ur. 29.02.1772 r.). Po ślubie Stanisław i Franciszka Adamiakowie zamieszkali w domu nr 26 należącym do dziadka Franciszki, Jana Adamiaka. Tam urodzili się dwaj starsi synowie Stanisława, Józef (ur. 14.03.1838 r.) i Mateusz (ur. 20.09.1840 r.). Prawdopodobnie po 1840 roku Stanisław i Franciszka mieszkali przez jakiś okres poza Strachociną, tam urodzili się synowie, Piotr (ur. ok. 1850 r.) i Jan (ur. ok. 1855 r.). Później Stanisław powrócił do rodzinnej wsi. Tutaj urodziła się zapewne córka, Marianna (ur. ok.1857 r.). Stanisław zmarł 8.04.1883 r. Franciszka wyprzedziła go, zmarła 24.01.1881 r. Obydwoje zostali pochowani w Strachocinie.
O losie młodszego syna Stanisława i Franciszki, Mateusza, nie mamy żadnych wiadomości.
Kolejny syn Stanisława i Franciszki, Piotr, ożenił się poza Strachociną, z Dominiką Kokoszyńską, córką Józefa i Julianny. Ślub odbył się w Strachocinie, 28.09.1875 r. Dane dotyczące rodziców Dominiki pochodzą z zapisu w „Księdze” ślubu. Nic nie wiemy więcej o małżeństwie Piotra i Dominiki.
Najmłodszy syn Stanisława i Franciszki, Jan, ożenił się z Anielą Szymańską (ur. 26.11.1863 r.), córką Filipa i Małgorzaty Woźniak, i doczekał się z nią trójki dzieci: Kazimierza (ur. 4.03.1887 r.), Władysława (ur. 1.09.1891 r.) i Marianny (ur. 30.12.1904 r.). Syn Władysław urodził się w Prusieku (k. Sanoka), a chrzczony był w Strachocinie. Córka Marianna nie była chrzczona w Strachocinie, nie ma wpisu jej chrztu w Strachockiej „Księdze chrztów”. Nie wiemy nic o dalszym losie synów Jana, o Kazimierzu i Władysławie, bardzo możliwe, że wyprowadzili się ze Strachociny. Córka Jana, Marianna, wyszła za mąż za Andrzeja Giyra-Piotrowskiego (ur. 18.11.1900 r.), syna Stanisława i Wiktorii Kiszka. Z Andrzejem doczekała się szóstki dzieci: Jadwigi (ur. 19.10.1925 r.),Tadeusza Jakuba (ur. 22.07.1928 r.), Stefanii (ur. 25.09.1931 r.), Stanisława (ur. 2.10.1936 r.), Zofii (ur. 20.06.1941 r.) i Kazimierza (ur. 1950 r.). Marianna zmarła 16.12.1988 r.
Córka Stanisława i Franciszki, Marianna, wyszła za mąż za Wawrzyńca Romerowicza (ur. 3.08.1855 r.), syna Szymona i Marianny z Radwańskich, wdowie po Janie Giyrze-Piotrowskim. Ślub odbył się 4.03.1878 r. Marianna z Wawrzyńcem doczekali się siedmiorga dzieci: Jana (ur. 9.12.1878 r.), Julianny (ur. 26.12.1880 r.), Stanisława (ur. 27.09.1885 r.), Pawła (ur. 21.01.1887 r.), Piotra (ur. 3.10.1890 r.), Magdaleny (ur. 25.05.1893 r.), i Franciszka (ur. 5.10.1895 r.).
Syn Michała Adamskiego i Rozalii Piotrowskiej, Franciszek Pucz (Adamski), ożenił się z Marianną Chylińską (ur. ok. 1790 r.), córką Stanisława i Anny. Chylińscy to kolejny strachocki ród, którego nazwisko w Strachocinie przechodziło różne zmiany na przestrzeni wieków. W XX wieku przybrało formę Hyleńscy. Z Marianną Franciszek doczekał się aż dziewięciorga dzieci: Walentego (ur. 14.02.1816 r.), Franciszki Marianny (ur. 18.01.1818 r.), Katarzyny (ur. 25.11.1819 r.), Wojciecha (ur. 6.04.1822 r.), Zofii (ur. 11.04.1824 r.), Jana (ur. 5.06.1826 r.), Reginy (ur. 5.09.1832 r.), Łucji (ur. 9.01.1830 r.) i Macieja (ur. 14.02.1835 r.). Dalsze losy życiowe dzieci Franciszka, już nie Adamskiego, i nie Adamiaka, lecz Pucza, pokazują poniższe diagramy. Córka Franciszka, Katarzyna Pucz, wyszła za mąż za Marcina Piotrowskiego, syna Bartłomieja. Marcin był przodkiem „klanu” „Kozłowskich”-Piotrowskich, którzy swój przydomek wzięli od drugiego męża Katarzyny, Piotra Kozłowskiego, z którym Katarzyna miała jeszcze trzy córki: Mariannę, Agnieszkę i ponownie Mariannę (pierwsza zmarła jako małe dziecko). Żona Franciszka, Maria z Chylińsich zmarła w czasie epidemii, 29 marca 1848 r.
Kolejny syn Michała Adamskiego i Rozalii Piotrowskiej, Jan Adamiak (Adamski), ożenił się z Anną Radwańską (ur. 14.07.1794 r.), córką Andrzeja Radwańskiego i Agnieszki Galant. Jan i Anna mieli tylko dwójkę dzieci, co było w tamtych czasach rzadkością, córkę Agnieszkę (ur. 28.12.1825 r.) i syna Józefa (ur. 15.03.1834 r.). Dzieci Jana zostały zapisane w „Księdze Metrykalnej” jako urodzone w domu nr 62. Tego domu nie ma w austriackim wykazie podatkowym z ok. 1790 r., w „taryfie” rustykalnej. Czyżby Adamscy mieli dom (i gospodarstwo), który należał do „taryfy” dominialnej, przysługującej tylko szlachcie i kościołowi? A może korzystali z przywileju właścicieli majątku dworskiego, Giebułtowskich. Gospodarstwa (i domy) w dole wsi (chyba wszystkie z numerami powyżej 60) to gospodarstwa wydzielone z majątku dworskiego, właściciele jego (wcześniej dzierżawcy) ciągle potrzebowali pieniędzy i systematycznie sprzedawali grunty mieszkańcom wsi. Mogli traktować gospodarstwo nr 62 jako swoje. Oczywiście, nie za darmo.
Córka Jana i Anny, Agnieszka, wyszła za mąż za Jana Kucharskiego (ur. 16.11.1821 r.), syna Szymona Andrzeja i Wiktorii Buczek. Ojciec Jana znany był we wsi jako ten, który uratował podczas „rzezi galicyjskiej” w 1846 roku Giebułtowskiego przez śmiercią z rąk kostarowskich chłopów, którzy napadli na strachocki dwór. Kucharski, według tradycji rodzinnej, schował właściciela majątku dworskiego w stodole pod sianem. Agnieszka i Jan Kucharscy doczekali się ośmiorga dzieci: Heleny (ur. 1850 r.), Franciszka (ur. 1852 r.), Marianny (ur. 1855 r.), Józefa (ur. 1857 r.), Wojciecha (ur. 1859 r.), ponownie Wojciecha (ur. 1863 r.), Władysława (ur. 1866 r.) i Jana (ur. 1869r.). Córka Agnieszki i Jana, Marianna, wyszła za mąż za Marcina Berbecia-Piotrowskiego, a wnuczka Agnieszki i Jana, córka Władysława, Bronisława, wyszła za mąż za Stanisława Błaszczychę-Piotrowskiego.
Syn Jana i Anny, Józef, ożenił się z Zuzanną Rychfalską (ur. 3.08.1833 r.), córką Jana i Antoniny z Kazalskich. Rodzina Rychfalskich (nazwisko było zapisywane w różnych wersjach – Rychwalski, Rafalski) była „przelotnym gościem” w Strachocinie. Przybyli na początku XIX wieku i ich nazwisko zginęło w drugiej połowie tego wieku. W większości w rodzinie rodziły się dziewczynki, a do tego chłopcy umierali w dzieciństwie. Tę „tradycję” podtrzymała także Zuzanna, która urodziła jedenaścioro dzieci, w tym osiem dziewczynek: Marię (ur. 1.03.1854 r.), bliźniaczkę Małgorzatę (ur. 1.03.1854 r.), Andrzeja (ur. 28.11.1856 r.), Agnieszkę (ur.18.01.1859 r.), Katarzynę (ur. 8.11.1861 r.), Franciszkę (ur.7.10.1864 r.), Mariannę (ur. 3.12.1866 r.), Juliannę (ur. 13.10.1869 r.), Cecylię (ur. 18.06.1872 r.), Jana (ur. 14.01.1875 r.) i Antoniego (ur. 12.06.1879 r.). Wszystkie dzieci Józefa i Zuzanny urodziły się w domu o numerze 62, w dole wsi, na lewym brzegu Potoku Różowego. O losach życiowych większości z nich nie mamy wiadomości.
Córka Józefa i Zuzanny, Małgorzata wyszła za mąż bardzo młodo, za Macieja Mateusza Radwańskiego (ur. 22.02.1846 r.), syna Jana Radwańskiego i Agnieszki Pączek. Ślub odbył się 11.10.1869 r., Małgorzata miała tylko niecałe 16 lat, rodzice musieli wyrazić ekstra zgodę na jej ślub. Młoda para doczekała się czworga dzieci: Jana (ur. 12.09.1874 r.), Franciszka (ur. 13.12.1890 r.), Adama (ur. 27.08.1893 r.) i Marianny (ur. 16.07.1896 r.). Wnuk Małgorzaty, syn Franciszka, Jan Bronisław Radwański, ożenił się z Cecylią Fryń-Piotrowską (ur. 4.05.1924 r.).
Syn Józefa i Zuzanny, Andrzej ożenił się z Anielą Romerowicz. O ich potomkach później.
Córka Józefa i Zuzanny, Agnieszka zapewne nie wyszła za mąż, zmarła w wieku 33 lat, 8.08.1892 r.
Córka Józefa i Zuzanny, Marianna wyszła za mąż za Jana Janika (ur. 16.12.1863 r.), syna Feliksa Janika i Katarzyny Dąbrowskiej. Z Janem Marianna doczekała się piątki dzieci: Karoliny (ur. 22.06.1888 r.), Piotra (ur. 6.07.1892 r.), Ludwika (ur. 28.08.1895 r.), Julianny (ur. 12.09.1898 r.) i Józefa (ur. 2.10.1907 r.). Józef był doskonałym aktorem komediowym strachockiego teatru w okresie międzywojennym.
Córka Józefa i Zuzanny, Julianna wyszła za mąż za Antoniego Adamiaka (ur. 26.05.1862 r.), syna Stefana. O tym małżeństwie później, przy omawianiu potomków Stefana Adamiaka.
Najmłodszy syn Józefa i Zuzanny, Antoni, ożenił się z Józefą Cecułą, więcej o tym małżeństwie po omówieniu małżeństwa starszego brata Antoniego, Andrzeja.
Jak już wspomniano wcześniej, Andrzej, syn Józefa i Zuzanny z Rychfalskich ożenił się z Anielą Romerowicz (ur. 2.07.1864 r.), córką Macieja i Kunegundy Woźniak. Andrzej i Aniela doczekali się sześciorga dzieci: Feliksa (ur. 8.11.1883 r.), Marianny (ur. 6.08.1886 r.), Józefa (ur. 17.10.1889 r.), Anny (ur. 28.12.1894 r.), Grzegorza (ur. 23.05.1897 r.) i Cecylii (ur. 31.05.1900 r.). Wszystkie dzieci urodziły się w domu nr 62. Nie wiadomo czy w tym samym budynku co dziadek Józef, ówczesne drewniane budynki rzadko wytrzymywały próbę czasu ponad pół wieku.
Syn Andrzeja i Anieli, Grzegorz, zginął na I Wojnie Światowej.
O dzieciach Andrzeja i Anieli, Feliksie i Annie, nie mamy wiadomości.
Najstarsza córka Andrzeja i Anieli, Marianna, wyszła za mąż za Pawła Woytowicza (ur. 25.01.1876 r.), syna Sebastiana Woytowicza i Agnieszki Szum-Piotrowskiej (córki Wojciecha Marcina). Marianna i Paweł mieli tylko dwoje dzieci: Stanisława (ur. 10.09.1907 r.) i Anielę (ur. 2.05.1910 r.). Tę gałąź rodu Woytowiczów, którą zapoczątkował Sebastian, nazywano we wsi „Ślusarzami”.
Syn Andrzeja i Anieli, Józef, ożenił się z Marianną (Marcjanną) Kiszka (ur. 9.01.19004 r.), córką Franciszka i Marianny Szymańskiej. Z Marcjanną Józef doczekał się pięciorga dzieci: Janiny (ur. 25.2.1923 r.), Stanisława (ur. 30.08.1925 r.), Jadwigi Pauliny (ur. 14.01. 1931 r.), Cecylii (ur. 24.05.1935 r.) i Jana.
Najstarsza córka Józefa i Marcjanny, Janina, wyszła za mąż za Stanisława Berbecia-Piotrowskiego (ur. 11.08.1918 r.), syna Władysława i Marcjanny Mogilanej. Janina i Stanisław doczekali się dwójki dzieci: Rozalii Agnieszki (ur. 4.09.1947 r.) i Waldemara (ur. 29.03.1952 r.). Stanisław, mąż Janiny to znany kronikarz Strachociny, twórca strachockiej Izby Pamięci. Syn Janiny, Waldemar, to główna „podpora” i wiceprezes naszego Stowarzyszenia Piotrowskich ze Strachociny.
Starszy syn Józefa i Marcjanny, Stanisław, został księdzem. Ukończył Seminarium w Przemyślu, pracował na różnych placówkach w diecezji przemyskiej, zajmował się także amatorsko historią Strachociny, udzielał się mocno w życiu społecznym rodzinnej wsi, m.in. brał czynny udział w obchodach 600-lecia Strachociny.
Najmłodsza córka Józefa i Marcjanny, Cecylia, wyszła za mąż za Jana Ziobro, przedstawiciela rodziny stosunkowo nowej w Strachocinie.
Młodszy syn Józefa, Jan, ożenił się w Strachocinie z Genowefą Cecułą. Jan i Genowefa mieli (mają?) troje dzieci: Tomasza, Pawła i Agnieszkę. Syn Jana, Tomasz, to młody historyk Strachociny, autor historii strachockiej parafii pt. „Strachocina – Zarys dziejów parafii”, wydanej w 2001 r.
Najmłodsza córka Andrzeja i Anieli Adamiaków, Cecylia (nie mylić z jej bratanicą, też Cecylią Adamiak), wyszła za mąż za Franciszka Galanta (ur. 27.05.1895 r.), syna Jana Galanta i Anny Mogilanej. Cecylia i Franciszek mieli sześcioro dzieci: Mariannę Bronisławę (ur. 21.08.1921 r.), Zofię Katarzynę (ur. 22.11.1923 r.), Władysława (ur. 25.05.1926 r.), Anielę (ur. 28.02.1929 r.), Bronisławę (ur. 14.07.1931 r., zm. 2.11.1931 r.) i Kazimierę (ur. 21.08.1937 r.). Franciszek Galant był długo sołtysem Strachociny. Jego córki wyszły za mąż za przedstawicieli znanych strachockich rodów. Najstarsza córka Cecylii i Franciszka Galantów, wyszła za mąż za Mieczysława Kucharskiego, syna Franciszka i Małgorzaty Daszyk (córka Katarzyny z Szumów-Piotrowskich). Młodsza córka Cecylii i Franciszka Galantów, Zofia Katarzyna, wyszła za mąż za Tadeusza Piotra Klimkowskiego. Kolejna córka Cecylii i Franciszka Galantów, Aniela, wyszła za mąż za Marcina Radwańskiego, a najmłodsza córka Cecylii i Franciszka Galantów, Kazimiera, wyszła za mąż za Stanisława Piotrowskiego „zza potoczka”. Kazimiera i Stanisław mieli syna Bogdana (ur. 1960 r.), który mieszka z rodziną w Sanoku..
Syn Cecylii i Franciszka Galantów, Władysław, wyemigrował do Warszawy.
Jak wspomniano wcześniej, Antoni, najmłodszy syn Józefa i Zuzanny Rychfalskiej, ożenił się z Józefą Cecułą (ur. 12.03.1883 r.), córką Andrzeja Cecuły i Marianny Pączek. Nazwisko Marianny to ostatni etap przekształceń pierwotnego nazwiska Pączkowscy przez strachockich księży. Antoni i Józefa mieli zapewne trójkę dzieci, synów (tyle widnieje w parafialnej „Księdze Metrykalnej”): Józefa (ur. 20.11.1907 r.), Bonifacego Feliksa (ur. 20.5.1918 r.) i Albina Teodora (ur. 7.11.1922 r.).
Najstarszy syn Antoniego, Józef, ożenił się Janiną Malik. Malikowie byli stosunkowo nową rodziną we wsi. Janina była prawdopodobnie córką Wincentego Malika i Wiktorii Galant, ale nie ma jej w strachockiej „Księdze chrztów”. Józef i Janina mieli czworo dzieci: Mariannę (ur. 21.01.1944 r.), Stanisława Piotra (ur. 23.02.1946 r.), Krystynę i Kazimierza. Najmłodszy Kazimierz zmarł młodo. Pozostał trójka zapewne wyjechała ze Strachociny, z zapisów w „Księdze” wiemy, że Marianna wyszła za mąż za Ryszarda Małka, a Stanisław Piotr ożenił się w Ożarowie z Teodozją Janiną Motylską. Krystyna wyjechała do USA.
Ze Strachociny wyjechali także młodsi synowie Antoniego. Bonifacy ożenił się z Heleną Lamer w Giessen, a Albin ożenił się z Cecylią Taitler (w Austrii).
Nasz niestrudzony współpracownik redakcyjny pan Kamil Sikora z Zagórza przesyła nam wiele ciekawostek genealogicznych związanych z zamieszczanymi przez nas „portretami” strachockich rodów. Są to uzupełnienia i poprawki błędów. Jak zastrzegamy się, te „portrety” są sporządzane na podstawie materiałów zgromadzonych w okresie przygotowywania książki „Piotrowscy ze Strachociny w Ziemi Sanockiej – Genealogia rodu i najdawniejsze dzieje” i tam nie zamieszczonych. Nie roszczą one sobie pretensji do miana monografii rodów, ale mogą być ciekawe dla niektórych Czytelników i przyczynić się do rozpoczęcia przez nich dalszych poszukiwań rodzinnych historii.
W jednym z ostatnich listów pan Kamil prostuje i uzupełnia informacje dotyczące żony Walentego Radwańskiego („Sztafeta pokoleń” nr 27 z czerwca 2021 r.), Magdaleny Dżugan. Otóż jej matka, Franciszka Piotrowska jest córką Józefa Piotrowskiego (ur. 13.03.1768 r., syn Michała I Piotrowskiego, młodszy brat Szymona, przodka Piotrowskich „z Kowalówki” i Błaszczychów-Piotrowskich) i Ewy Kossar, wdowy po Stefanie Dżuganie. Ślub Józefa i Ewy odbył się 11.05.1800 r. w cerkwi w Lalinie. W książce „Piotrowscy” błędnie napisano, że Józef był synem Andrzeja i Katarzyny Romerowicz, urodzonym 15.08.1789 r. Pozostała informacja w książce, dotycząca m.in. urody Ewy Kossar, jest aktualna.
Pan Kamil odnalazł także informację o ślubie (rzymsko-katolickim) Walentego Szuma-Piotrowskiego z Wiktorią Kolencio - odbył się on 09.09.1883 r.