"Sztafeta Pokoleń" - 1/2021
Zawartość numeru:
W tym bardzo trudnym okresie, kiedy Polska wraz z całą Europą i światem żyje ciągle w cieniu pandemii koronawirusa COVID 19, oddajemy do Waszych rąk dwudziesty siódmy numer naszego biuletynu „SZTAFETA POKOLEŃ” z nadzieją, że będzie to zajmująca, interesująca i pocieszająca lektura.
Dział „Aktualności” przynosi nowiny z życia naszej „małej ojczyzny” – Podkarpacia (nie mylmy z województwem Podkarpackim!), w tym bardzo ciekawą informację o przebudowie obecnej Izby Pamięci w Strachocinie na Centrum Kultury i Tradycji Regionalnej.
W dziale historycznym kontynuujemy publikację fragmentów osobistej, „Kroniki” Stanisława Berbecia-Piotrowskiego. W tym odcinku przedstawiamy wydarzenia w Strachocinie w latach 1962 – 67, w tym m.in. urządzenie z sali widowiskowej świetlicy dla pracowników Kopalni.
W rubryce „Wspomnienia o przodkach” zamieszczamy wspomnienie Zbigniewa Frynia-Piotrowskiego o zmarłej kuzynce ze Szczecina, Zofii z Fryniów-Piotrowskich Pińkowskiej, a także wspomnienie o Annie z Błaszczychów-Piotrowskich Gacek autorstwa jej siostry Barbary i braci Władysława i Tadeusza. To wspomnienie może także obrazować losy innych młodych wykształconych Strachoczanek (i Strachoczan) rzuconych tzw. „nakazem pracy” w dalekie od rodzinnych stron zakątki kraju.
W rubryce „listy od Czytelników”, jak zwykle, kilka ciekawych listów, m.in. zawierających komentarze do artykułu o 60-leciu „pewnej” matury zamieszczonym w poprzednim numerze „Sztafety”.
W ramach „projektu” zamieszczania w „Sztafecie” krótkich „portretów” strachockich rodów tym razem zamieszczamy kolejny odcinek „portretu” rodu Radwańskich, znakomitego, najliczniejszego rodu, który zaznaczył się w historii Strachociny na przestrzeni ostatnich wieków, bardzo blisko związanego poprzez liczne małżeństwa z Piotrowskimi.
Dziękujemy za wszystkie listy, emaile i telefony. Pomagają nam w redagowaniu biuletynu. Jak zawsze, ciągle aktualny jest nasz apel o tego typu pomoc – tak więc czekamy ciągle na Wasze artykuły, listy, emaile, telefony, SMS-y – z uwagami, sprostowaniami, informacjami, materiałami do publikacji, starymi zdjęciami.
Życzymy przyjemnej lektury!
Redakcja
Z ŻYCIA STOWARZYSZENIA PIOTROWSKICH ZE STRACHOCINY
Z regulaminu Stowarzyszenia:
„Członkami Stowarzyszenia mogą być potomkowie Stefana Piotrowskiego ze Strachociny k/Sanoka, żyjącego w latach 1667 - 1757, oraz ich małżonkowie.”
*   *   *
Zarząd Stowarzyszenia na wiosennym „posiedzeniu” zajmował się przede wszystkim aktualną sytuacją zdrowotną, zarówno wśród naszej małej społeczności jak i całego kraju. Ta sytuacja była różna w poszczególnych częściach Polski, zmieniała się także w czasie. Bardzo trudna w listopadzie 2020 roku, stała się jeszcze trudniejsza na przedwiośniu roku 2021, na przełomie marca i kwietnia. Pandemia przyczyniła się do wyjątkowo dużej ilości członków Stowarzyszenia, którzy odeszli od nas na zawsze. Może przyczyną ich śmierci nie był bezpośrednio koronawirus ale z pewnością sytuacja z ochroną zdrowia w jakiej znalazł się kraj w jego wyniku. „Posiedzenie” Zarządu, miało charakter tylko korespondencyjny tak jak się działo ostatnio. Dyskutowano, wymieniano informacje pocztą mailową. Wszyscy żyją nadzieją, że „normalność” szybko wróci. Poruszano także, tradycyjnie, i inne tematy, m.in. biuletyn Stowarzyszenia i naszą stronę internetową.
Kolejny dom w Strachocinie, należący do Piotrowskich, przeszedł w obce ręce. Dom „Błażejowskich”-Piotrowskich, rodzinny dom naszego Prezesa Franciszka „Błażejowskiego”-Piotrowskiego i jego starszej siostry Heleny Cecuły (obydwoje mieszkają obecnie w Sanoku), zbudowany przez ojca Franciszka, Stanisława (chyba wspólnie z dziadkiem Władysławem), został sprzedany i przeszedł w ręce mieszkańca Przysietnicy k/Brzozowa.
*   *   *
6 marca 2021 w Oddziale Północno-Zachodnim Związku Tatarów RP z siedzibą w Gdańsku odbyły się wybory wiceprzewodniczącego Oddziału. Wybrano na to stanowisko Tadeusza Stanisława Błaszczychę-Piotrowskiego, członka naszego Stowarzyszenia Piotrowskich ze Strachociny. Gratulujemy wyboru i życzymy sukcesów w pracy na nowym polu aktywności. Oddział północno-Zachodni Związku Tatarów RP z siedzibą w Gdańsku obejmuje obszar prawie całej Polski, z wyjątkiem Podlasia i Mazowsza.
Jak podają regionalne media w najbliższym czasie w Strachocinie rozpocznie się przebudowa Regionalnej Izby Pamięci na Centrum Kultury i Tradycji Regionalnej. Inwestycja za 3 mln złotych realizowana przez Gminę Sanok pozwoli uruchomić unikatowy obiekt w skali województwa łączący tradycję i nowoczesność. Obecny obiekt Izby jest na trwałe wpisany w lokalny krajobraz, a zabytkowy charakter dawnego budynku stanowi przykład materialnego dziedzictwa historycznego. Niestety, w obecnym stanie budynek nie nadaje się do dalszego użytkowania, wymaga generalnego remontu. Prace remontowe będą obejmować m.in. wzmocnienie fundamentów, wymianę niektórych elementów konstrukcyjnych, wymianę stolarki, wykonanie elewacji i pokrycia dachu, wymianę stropu w części niższej oraz wykonie stropu nad piwnicą, wykonanie nowych warstw podłogi, przebudowę pomieszczeń w poziomie piwnicy i parteru, wykonanie antresoli, wykonanie instalacji, w tym c.o. + c.w.u., kanalizacji sanitarnej i instalacji elektrycznej a także zagospodarowanie terenu. Z uwagi na zabytkowy charakter obiektu nie planuje się zmian lokalizacji ani kubatury budynku. Idea projektu zrodziła się w wyniku oddolnej inicjatywy mieszkańców Strachociny. Regionalną Izbę Pamięci, która miała za zadanie dokumentować i prezentować dawne życie sanockiej wsi oraz historię i tradycję Strachociny, utworzono w 1992 r. Zbiór eksponatów zainicjował Stanisław Berbeć-Piotrowski. Pan Stanisław wykazywał niezwykłą determinację w ochronie i prezentacji wspólnego dziedzictwa kulturowego i historii regionu sanockiego. Przez lata, wykorzystując swoją doskonałą pamięć i spostrzegawczość udało mu się zgromadzić i utworzyć tematyczne ekspozycje przedmiotów użytkowych z XIX i początku XX w. M. in. dawny warsztat stolarski (strugi, piły, kątowniki, itp.), warsztat szewski, warsztat krawiecki, kuźnię (miech, kleszcze, kowadło, itp.), izbę gospodarczą, narzędzia rolnicze, narzędzia do obróbki lnu (międlica, cierlica, rafa, szczotka do czesania lnu, kądziel, wrzeciono), magiel, itd. Zbiory umieszczono w dwóch, połączonych ze sobą budynkach, starszym (sprzed 1925 roku) oraz drugim, młodszym (z 1952 roku). Położone w centrum wsi, od zawsze pełniły funkcje społeczne - sali widowiskowej, świetlicy, biblioteki i sklepu. Zbiory Izby są obecnie nieudostępniane, ze względu na błyskawicznie postępującą degradację budynku. Dodatkowo w gminie Sanok, a w szczególności w Strachocinie bardzo żywe są tradycje związane z wydobyciem gazu i ropy naftowej. Złoża gazu ziemnego zostały odkryte w Strachocinie w 1928 roku. Wkrótce powstała kopalnia, która przez wiele lat była nie tylko miejscem pracy jej mieszkańców, ale organizowała życie społeczne wsi. Obecnie w miejscu dawnej kopalni powstał Podziemny Magazyn Gazu Ziemnego, a najnowsza inwestycja to tłocznia gazu Strachocina. Centrum będzie więc także miejscem pamięci gazownictwa w Strachocinie. Prócz działań inwestycyjnych niezbędnych do osiągnięcia założonego celu zaplanowano również zakup wyposażenia multimedialnego do innowacyjnej prezentacji dziedzictwa kulturowego i przemysłowego ziemi sanockiej. Zakupione zostaną interaktywne ekrany dotykowe wraz z gablotami, które zostaną usytuowane w głównej sali ekspozycyjnej, hologram rotacyjny z projekcją postaci z epoki np.: stolarz, kowal, gospodyni domowa wykonujących proste czynności związane ze swoimi zajęciami oraz instalacja multimedialna poświęcona tematyce przemysłu naftowo-gazowego ze stołem interaktywnym. Dopełnieniem wyposażenia multimedialnego będzie wirtualny przewodnik przewidziany do obsługi 50 osób. Strachockie Centrum będzie unikatowym obiektem w skali województwa łączącym tradycje i nowoczesność. Odwiedzający będą mieli niepowtarzalną szansę nie tylko zapoznania się z tradycyjnym rzemiosłem i życiem wsi w okresie XIX i XX w., ale również dzięki nowoczesnym technologiom multimedialnym będą mogli zobaczyć jak zmieniała się polska wieś i tradycje regionalne. Ważną częścią izby będą także elementy związane z dziedzictwem przemysłowym ziemi sanockiej, w szczególności z wydobyciem ropy i gazu, które do dziś mają niebagatelny wpływ na lokalną gospodarkę.
Informacja na podstawie artykułu w Internecie.
Projektowany kształt Centrum
*     *     *
Koło Gospodyń Wiejskich w Strachocinie zajęło I miejsce na Podkarpaciu w konkursie "Koła ARiMR w sercu wsi" w 2020 r.. Konkurs polegał na nakręceniu kilkuminutowego filmu, który przedstawia sposób wykorzystania przez KGW pomocy finansowej z Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. W konkursie udział wzięło 13 kół. Zdaniem jurorów wszystkie zgłoszone prace prezentowały wysoki poziom artystyczny i merytoryczny, zaś nagrodzone filmiki wyróżniały się szczególną pomysłowością i oryginalnością ujęcia tematyki konkursu. Celem konkursu jest popularyzacja aktywnej działalności Kół Gospodyń Wiejskich na rzecz lokalnych społeczności wiejskich, promocja wsparcia z budżetu państwa i efektów udzielonej pomocy finansowej, zachęcenie do tworzenia nowych organizacji oraz rejestracji ich w Krajowym Rejestrze KGW.
*     *     *
W ramach Wirtualnych Ferii z Historią, Muzeum Historyczne w Sanoku przygotowało film, w którym przybliża widzom ślub króla Władysława II Jagiełły z Elżbietą z Pileckich h. Topór Granowską w Sanoku. Ślub królewskiej pary odbył się 2 maja 1417 r. w sanockim kościele parafialnym pw. św. Michała Archanioła. Ślubu udzielił królewskiej parze arcybiskup lwowski Jan Mikołaj z Rzeszowa (Rzeszowski). Był to najbardziej tajemniczy ślub królewski w historii Polski. Elżbieta była trzecią żoną Jagiełły (pierwszą była Jadwiga Andegaweńska, drugą Anna Cylejska), dla Elżbiety król był już czwartym mężem. Jej małżonkami byli kolejno, rycerz morawski Wissel Czambor Wissenburg, drugim był morawski rycerz Jan z Jiczina, trzecim Wincenty z Granowa h. Leliwa. Nasz słynny historyk Jan Długosz opisując ten ślub zanotował także pewien wypadek jaki zdarzył się po wyjściu z kościoła królewskich małżonków, oceniany później przez potomnych jako zła wróżba. W czasie powrotu z kościoła na zamek padał ulewny deszcz, niefortunnie, koło królewskiego powozu zapadło się w błocie i złamało, przez co nowo poślubiona małżonka królewska musiała dalszą drogę na zamek odbyć pieszo. Wypadek ten skomentował także prof. Feliks Kiryk w swoim dziele „Sanok – dzieje miasta” pisząc, że „świadczyłoby to nie najpochlebniej o stanie głównych ulic w ówczesnym Sanoku, a także jego rynku, przez który musiało się jechać z kościoła do zamku”. Po oficjalnej ceremonii w Sanoku Piotr Kmita podjął na swoim zamku w Sobniu (do dzisiaj istnieją jego riuiny w miejscowości Monasterzec koło Sanoka) króla Władysława wraz z Elżbietą, gdzie odbyło się królewskie wesele. Koronacja Elżbiety odbyła się na Wawelu 19 listopada 1417 roku. Aktu koronacji dokonał arcybiskup Jan Mikołaj, ten sam, który wcześniej udzielał parze królewskiej ślubu. Królowa Elżbieta zmarła trzy lata później, Jagiełło ożenił się z Zofią Holszańską, która także miała bliskie związki z Sanokiem.
Historycy głowią się i troją żeby odpowiedzieć na pytanie dlaczego Jagiełło poślubił Elżbietę. Małżeństwa w tych czasach zawierano najczęściej ze względów politycznych (szczególnie monarsze) lub majątkowych, gdzie miłość mogła być, ale nie musiała, dodatkiem do związku małżeńskiego. Zdaje się, że kluczem do rozwiązania zagadki jest kilkudniowy pobyt Jagiełły w Lubomli nad Bugiem w styczniu 1417 roku. To tam spotkał się na dłużej z Elżbietą, która towarzyszyła jego siostrze Aleksandrze przy składaniu bratu wizyty. Cztery miesiące po spotkaniu Elżbieta i Jagiełło byli już małżeństwem. O tym spotkaniu tak napisał Długosz: „A kiedy wspomniana Elżbieta odjeżdżała, król obdarował ją futrami i znacznymi darami, tak że ta wielka szczodrość wzbudziła podejrzenia u wielu”.
*     *     *
Ze Strefą Inwestycyjną przy lotnisku w Krośnie związały się trzy nowe firmy. ASGB Automatic Service zrealizuje przedsięwzięcie w branży motoryzacyjnej i lotniczej, które wdroży innowacje z zakresu projektowania i produkcji urządzeń wspomagających pilotaż samolotów i szybowców. Z kolei TARPOM S.A. w planowanym obiekcie zamierza produkować innowacyjne urządzenia chłodnicze, a Pracownia Szkła i Ceramiki „Zajdel” zamierza uruchomić halę do produkcji szkła fusingowego oraz form ceramicznych. Strefa Inwestycyjna „Krosno – Lotnisko” to obszar o łącznej powierzchni ok. 50 ha, kompleksowo uzbrojony, przeznaczony pod działalność produkcyjną i usługową. Znajduje się przy lotnisku w obrębie ulic Lotników i Prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego. Inwestorom, którzy utworzą tam nowe miejsca pracy, oferowany jest szereg ulg i zwolnień – z podatku dochodowego oraz od nieruchomości.
*     *     *
Do bazy MPK Rzeszów przybywają kolejne autobusy marki Autosan dostarczone przez fabrykę z Sanoka. W przetargu z 2019 roku Rzeszów szukał dostawcy 40 pojazdów. Zgłosiły do niego trzy firmy. Najwyższą ofertę, wartą 79,2 mln zł złożył MAN. Solaris wycenił autobusy na 64,5 mln zł, a Autosan na 54,7 mln zł. Autosan wygrał przetarg, Rzeszów na zakupy miał zarezerwowane 56 mln zł. Dzięki temu, że miastu udało się uzyskać dodatkowe finansowanie z Unii zwiększono zamówienie do 60 pojazdów, a wartość podpisanej umowy wzrosła do 81 mln zł. Każdy z nowych autobusów to model 12-metrowy, zasilany ekologicznym, sprężonym gazem ziemnym CNG. Wszystkie nowe Autosany będą wyposażone w elektroniczny system informacji pasażerskiej, klimatyzację i udogodnienia dla osób niepełnosprawnych.
Z HISTORII
Moja „Kronika” – Stanisław Berbeć-Piotrowski
Odcinek XX
Poniżej przedstawiam kolejny odcinek „Mojej kroniki” Stanisława Berbecia-Piotrowskiego - fragment zawierający opis dziejów Strachociny po wojnie, lata 1962 – 67.
Rok 1962
Trwają prace melioracyjne gruntów rolnych w Strachocinie. Niestety, dokumentacja nie jest należycie przygotowana. Niekiedy układa się sączki na wzgórkach gdzie nigdy nie zbierała się woda. Rowy odwadniające nie mają ciągłości, zdarzają się przerwy. Wyloty „matek–sączek” do rowów odwadniających nie są należycie i prawidłowo wykończone. Winą za taką jakość robót ponosi nieodpowiedni nadzór przez Spółkę Wodną.
Rok 1963
Rozpoczęcie budowy remizy OSP Strachocina.
Wykonano ogrodzenie obejścia Szkoły Podstawowej drucianą siatką.
Gminna Spółdzielnia „Samopomoc Chłopska” w Sanoku rozpoczęła budowę budynku dla sklepu w dolnej części wsi.
Rok 1964
Zakończono budowę remizy OSP Strachocina.
Ksiądz Józef Winnicki, strachocki rodak mieszkający w USA, działacz polonijny, od lat dobroczyńca strachockiej parafii, zakupił z własnych pieniędzy blachę ocynkowaną na pokrycie dachu kościoła w Strachocinie. Zakupił także duży dzwon, któremu nadano imię „Józef”. W czasie okupacji niemieckiej dzwony strachockie zrabował okupant.
Rok 1965
Została zawarta umowa pomiędzy Samorządem Wiejskim w Strachocinie a Dyrekcją Kopalnictwa Naftowego w Sanoku w sprawie wynajmu sali widowiskowej wraz z zapleczem i urządzenie w niej świetlicy dla pracowników Kopalni Strachocina.
Powołano Komitet Świetlicowy, którego przewodniczącym został Stanisław Piotrowski (autor Kroniki – red.). Pracownicy Kopalni wykonali w świetlicy wiele prac we własnym zakresie. Wobec niemożności kupna trzciny (brak na rynku) do obicia ścian drewnianych pod tynk własnoręcznie ją wykonali splatając drutem trzcinę skoszoną na stawie w Starej Wsi. Otynkowali całą salę (prócz sufitu), scenę i pomieszczenia obok sali. Przeprowadzili remont instalacji elektrycznej. Przedłużyli instalację gazową ze sklepu. Wykonali kulisy na scenie. Zakupili kurtynę, zasłony i firanki na okna.
Wyposażono świetlicę w stoły, krzesła, stół pingpongowy, szachy, warcaby, zaprenumerowano prasę.
Zorganizowano Dziecięcy Zespół Pieśni i Tańca. Zatrudniono instruktora do prowadzenia tego zespołu.
Prócz występów Zespołu Dziecięcego (nie tylko w Strachocinie) organizowano w świetlicy akademie z okazji Świąt i Rocznic, konkursy, gry, zabawy taneczne. Świetlica prowadziła ożywioną działalność przez kilka lat. Wolny wstęp na imprezy w świetlicy mieli wszyscy mieszkańcy Strachociny.
Planowano dobudowanie do sali widowiskowej szerokiej oszklonej werandy na całej długości sali, ale z różnych względów nie doszło do realizacji tych planów.
Rok 1966
Świetlicę OSP w remizie wydzierżawiono na izbę szkolną szkole podstawowej. W szkole zabrakło pomieszczeń dla młodzieży w związku z rosnącym programem nauczania (dotychczas prowadzona była nauka na zmiany).
Na „resztówce” (na Bobolówce) Kółko Rolnicze wybudowało nowe, murowane garaże na ciągniki i sprzęt. Uruchomiono tak również podręczny warsztat mechaniczny i kuźnię.
Rok 1967
W szkole podstawowej został zorganizowany „Kurs Wieczorowy w zakresie nauczania VII klasy dla Pracujących”, którzy ukończyli 35 lat (w okresie międzywojennym i podczas okupacji niemieckiej w Strachocinie była tylko szkoła 4-klasowa – red.). Na kurs uczęszczało 58 osób.
cdn
Na skoczni narciarskiej „Strachoczanka” w Strachocinie odbyły się 31 stycznia br. zawody w skokach narciarskich. Wygrał je zawodnik klubu ZKN Sokół Zagórz Dawid Kaszuba, ustanawiając nowy rekord skoczni 31 metrów. Później skocznia była nieczynna, gdyż duże opady śniegu uniemożliwiły dojazd do niej.
Piłkarze Górnika Strachocina w sezonie 2020/21 grają w krośnieńskiej klasie A. Rozgrywki są mocno opóźnione przez panującą pandemię. Strachoczanie spisują się dobrze. Po 18 kolejkach (na 28) ciągle są na drugim miejscu, 3 punkty za drużyną Wiki Sanok. O wyprzedzenie jej będzie jednak bardzo trudno, jest silna, tak więc na awans do ligi okręgowej w tym roku raczej nie ma co liczyć.
Krośnieńskie Karpaty, sanocki Ekobal i jasielscy Czarni w IV lidze spisują się bardzo różnie. Karpaty są na 3 miejscu w tabeli, Ekobal na 11, a Czarni na 18. Rozgrywki tej ligi są także mocno opóźnione przez pandemię, tak więc do końca sezonu może się wszystko zdarzyć. Szansa Karpat na mistrzostwo wydaje się jednak mała. Liderująca Korona Rzeszów (jakaś nowa „firma”?) wydaje się mocna, wyprzedza Karpaty o 9 punktów ale strzeliła 63 bramki a Karpaty tylko 37. Ekobal i Czarni mają inne zmartwienie, bronią się przed spadkiem, ale wydaje się, że jest kilka drużyn słabszych niż obydwa „nasze” zespoły. W sytuacji zdecydowanie gorszej są Czarni.
Sanoccy hokeiści STS Ciarko Sanok w sezonie 2020/21 powrócili do polskiej ekstraklasy. Spisywali się przeciętnie, zakwalifikowali się do rundy play off. Przegrali jednak w ćwierćfinale z silną drużyną GKS Tychy (po rundzie zasadniczej zajmowała pierwsze miejsce w tabeli), która zdobyła brązowy medal mistrzostw Polski. Mistrzem Polski została po raz pierwszy w swojej historii drużyna JKH GKS Jastrzębie. Doskonale spisała w tym sezonie sanocka młodzież hokejowa. Zespoły zarówno młodzików jak i juniorów zostały mistrzami Polski. Finał mistrzostw Polski odbywał się w sanockiej arenie. Ze względu na rosnącą falę pandemii koronawirusa PZHL nie pozwolił na dokończenie mistrzostw. Na podstawie rozegranych meczów ogłosił wyniki: mistrzem Polski juniorów zostały ex aequo zespoły UKS Niedźwiadki MOSiR Sanok i KH Polonia Bytom, a mistrzem Polski w kategorii młodzików zostały ex aequo UKS Niedźwiadki MOSiR Sanok i UKH Unia Oświęcim. Sanoczanie gromili swoich przeciwników zdecydowanie w obydwu kategoriach wiekowych.
Żużlowcy krośnieńskiego klubu Cellfast Wilki Krosno w sezonie 2021 występują w I lidze, zapleczu ekstraklasy. Na razie (do połowy maja rozegrano tylko 4 mecze) spisują się doskonale, prowadzą w tabeli wyprzedzając renomowane „firmy” z Gdańska, Gniezna, Łodzi, Bydgoszczy, Rybnika, Ostrowa i Tarnowa (jeżdżące pod różnymi nazwami). Oby tak dalej.
ODESZLI OD NAS
Wojciech Gonet z Krosna
W sierpniu 2020 roku zmarł w Krośnie Wojciech Gonet, mąż Genowefy z Piotrowskich „z Kowalówki”. Wojciech urodził się 14 kwietnia 1944 r. Razem z Genowefą doczekali się dwójki dzieci, Agaty i Jacka, i czwórki wnuków: Marcina i Pawła (dzieci Agaty i Artura Czernego) i Michała i Dominika (dzieci Jacka i Edyty Czerny).
Józef Wójtowicz ze Strachociny
29 października 2020 r. zmarł w Strachocinie Józef Wójtowicz, syn Tadeusza i Marianny z Mazurów, prawnuk Agnieszki z Szumów-Piotrowskich. Józef urodził się 11 kwietnia 1943 r. w Strachocinie, był żonaty z Bogusławą z Cecułów, miał z nią dwójkę dzieci – Jacka i Bożenę. Tę gałąź Wojtowiczów, z której pochodził Józef nosiła we wsi przydomek „Ślusarzy”. Doczekał się czworga wnucząt. Józef zmarł prawdopodobnie w wyniku zarażenia koronawirusem. Został pochowany na cmentarzu w Strachocinie.
Czesława z „Gorlickich”-Piotrowskich Cecuła ze Strachociny
W grudniu 2020 r. zmarła w Strachocinie Czesława z „Gorlickich”-Piotrowskich Cecuła, żona Mariana Cecuły, syna Cecylii z „Kozłowskich”-Piotrowskich. Czesława urodziła się 13 września 1939 r., była córką Zofii z Gorlickich i Stanisława Piotrowskiego „spod Stawiska” (przydomek „Gorlicki” otrzymał po zamieszkaniu w domu Gorlickich). Z Marianem doczekała się dwóch córek, Beaty i Marty. Doczekała się trójki wnuków – Bartosza, Aleksandra i Dagmary. Powodem śmierci był prawdopodobnie koronawirus.
Zofia Witek z Sanoka
W styczniu 2021 roku zmarła w Sanoku Zofia z Pielechów Witek. Zofia urodziła się w Strachocinie 10 kwietnia 1942 r. Była córką Stanisława Pielecha i Stefanii z Kucharskich. Jej dalekim przodkiem „po kądzieli” była Katarzyna Piotrowska, córka Stanisława, wnuczka Stefana. Tą gałąź Pielechów, z którego pochodziła Zofia, nosiła we wsi przydomek „Maciusiów”. Zofia była wdową po mężu Józefie Witku. Powodem jej śmierci był koronawirus.
Zofia z Fryniów-Piotrowskich Pińkowska ze Szczecina
18 stycznia 2021 r. zmarła w Szczecinie Zofia z Fryniów-Piotrowskich Pińkowska. Zofia, urodzona 10 września 1946 r., była młodszą córką Pawła i Marii z Kornagów. Jej pierwszym mężem był Leon Komorek, z którym doczekała się dwójki dzieci, córki Renaty Joanny (ur. 1970 r.) i Mariusza Piotra (ur. 1972 r.) i z nimi piątki wnuków – Niny i Michała Majewskich, oraz Macieja, Jakuba i Kingi Komorków. Jej drugim mężem był Walerian Pińkowski, z którym nie doczekała się dzieci. Zofia została pochowana w Brzegu Dolnym, miejscu zamieszkania Jej dzieci.
Maria z Błaszczychów-Piotrowskich Lisowska z Brzozowa
2 lutego 2021 r. zmarła w Zakładzie Opiekuńczo-Leczniczym w Hyżnem (miejscowość pomiędzy Rzeszowem i Dynowem) Maria z Błaszczychów-Piotrowskich Lisowska. Maria (przez bliskich zwana Marylą, Marylką), urodzona w 1942 r., była córką Bronisława Błaszczychy-Piotrowskiego z Sanoka i Genowefy z Dobrowolskich z Brzozowa. Wyszła za mąż za Mariana Lisowskiego, z którym doczekała się trójki dzieci: Małgorzaty (ur. 1964 r.), Roberta (ur. 1966 r.) i Piotra (ur. 1970 r.). Doczekała się także trójki wnuków – Pawła (syn Małgorzaty) oraz Julii i Anny (córki Piotra). Maryla dość szybko owdowiała. Mąż Marian, urodzony w 1938 r., zmarł w 1973 r. w wieku 35 lat, Maryla przez wiele lat mieszkała samotnie w Brzozowie. Z zawodu była pielęgniarką, Była bardzo towarzyska, lubiana przez otoczenie, brała udział w zjazdach rodzinnych w Strachocinie, zarówno Błaszczychów jak i wszystkich potomków Stefana Piotrowskiego ze Strachociny. Jej pogrzeb, z piękną oprawą, odbył się 5 lutego w Brzozowie.
Józef „Błażejowski”-Piotrowski ze Strachociny
8 marca 2021 r. zmarł w wieku 91 lat Józef „Błażejowski”-Piotrowski ze Strachociny. Józef był synem Władysława i Zofii z Cecułów, stryjem Prezesa naszego Stowarzyszenia, Franciszka „Błażejowskiego”-Piotrowskiego. Urodził się 7.10.1929 r. W młodości był bardzo ciekawą osobowością, wyróżniającą się nie tylko wśród młodych Piotrowskich, ale także wśród wszystkich strachockich rówieśników. Doskonale grał w piłkę nożną, był podporą formacji obronnej strachockiej drużyny futbolowej. Był członkiem orkiestry weselnej w Strachocinie. Grał bardzo dobrze na trąbce, na co dzień ćwiczył grę w polu żeby nie przeszkadzać domownikom. Sąsiedzi często podziwiali jego muzykę podczas ćwiczeń, pięknie wykonywał melodię „Ave Maria” Schuberta. Jak wspomina stryja bratanek Franciszek grał On nie tylko na trąbce, był multiinstrumentalistą, grał także na saksofonie, puzonie, nawet na gitarze hawajskiej. Był liderem orkiestry kopalnianej, która występowała często w regonie Sanoka, nawet w głębi Bieszczadów (Franciszek był członkiem tej orkiestry). Chętnie uczył grać młodych, z jego „szkoły” wyszedł nie tylko bratanek Franciszek ale także siostrzeniec Zbigniew Pielech, lider zespołu „Kamraty”. Interesował się nowinkami technicznymi. Jako jeden z pierwszych miał we wsi motocykl, jeździł nim po najbardziej stromych zboczach Gór Kiszkowych. Miał także jako jeden z pierwszych we wsi gramofon, z napędem sprężynowym (tzw. patefon), a także dość dużą kolekcję płyt (jeszcze ebonitowych, na 78 obr./min.). Ożenił się w Graniczniku k/Jaćmierza z Marią Malik (ur. 20.03.1932 r.). Z Marią doczekał się trzech córek, Beaty (ur. 26.11.1958 r.), Zdzisławy (ur. 18.11.1959 r.) i Marioli (ur. 30.11.1966 r.), oraz sześciorga wnuków: Piotra, Grzegorza, Rafała, Agnieszki, Aldony i Anety. Mieszkał z rodziną w domu na lewym brzegu Potoku Różowego, na działce położonej przy „trakcie”, praktycznie na wprost rodowych posiadłości „Błażejowskich”-Piotrowskich. Zmarł w szpitalu, prawdopodobnie w wyniku zarażenia koronawirusem, gdzie znalazł się razem z żoną Marią (Maria przeżyła), Pochowany został na cmentarzu w Strachocinie.
1. Zofia z Fryniów-Piotrowskich Pińkowska ze Szczecina - wspomina Zbigniew Fryń-Piotrowski z Krosna
18 stycznia 2021 r. zmarła w Szczecinie moja kuzynka Zofia Pińkowska. Z wielkim smutkiem przyjąłem Jej śmierć. Zosia (po mężu Pińkowska) była najmłodszym dzieckiem Pawła „Frynia” Piotrowskiego, prawnuczką naszego pradziadka Antoniego „Frynia” Piotrowskiego. Jej dziadek Jan był bratem stryjecznym mego dziadka Stanisława.
Po raz pierwszy z Zosią spotkaliśmy się w 1964 – 65 roku w Sanoku, gdy wraz ze swym bratem w odwiedzinach w domu mych rodziców. Była to młoda, miła dziewczynka – pełna werwy i energii.
Ponownie spotkaliśmy się w 2002 r. – z okazji Zjazdu Fryniów-Piotrowskich, w kolebce rodu – Strachocinie. Od tego czasu byliśmy w stałym kontakcie telefonicznym. W dalszym ciągu „Zocha” była wesołą, pełną optymizmu osobą, a co najistotniejsze „serdeczna dla ludzi” (zresztą jak wszyscy Piotrowscy). W następnych Zjazdach Rodu – zawsze brała udział wraz z mężem Walkiem.
Po raz ostatni rozmawiałem z Zosią 23 grudnia 2020 r. telefonicznie – składając sobie wzajemnie Świąteczne Życzenia Bożego Narodzenia.
Tą drogą składam wyrazy szczerego żalu dla Jej najbliższych – mężowi, córce Renacie, synowi Mariuszowi oraz siostrze Kazi. Prochy zmarłej Zosi zostały przewiezione ze Szczecina do Brzegu Dolnego – w miejsce zamieszkania Jej dzieci.
Zosiu – dla mnie pozostaniesz zawsze bliską osobą!
Kuzyn Zbyszek
2. Anna z Błaszczychów-Piotrowskich Gacek z Wojciechowa k/Olesna Śl. - wspominają siostra Barbara i bracia Władysław i Tadeusz.
W styczniu tego roku minął rok jak pożegnaliśmy na zawsze św. p. Annę Agnieszkę z Błaszczychów-Piotrowskich Gacek, córkę Stanisława i Bronisławy z Kucharskich.
Anna (w Strachocinie znana jako Anda, w dzieciństwie Andzia, później dla nas Hanka) urodziła się 5 lipca 1934 r. w Strachocinie. Była pierwszą dziewczynką w rodzinie polskich Błaszczychów-Piotrowskich od ponad 56 lat (wcześniej urodziło się ośmiu chłopców!), stąd radość w rodzinie była duża. No, może ojciec Stanisław wolałby syna, ale chyba nie mógł tego zbyt głośno oznajmiać. Wczesne dzieciństwo Hanki było szczęśliwe, była prawdziwą maskotką rodzinną, wszyscy hołubili małą Andzię, która dawała się lubić. Coś z tych doświadczeń dziecinnych pozostało w Hance przez całe życie.
Szczęśliwe dzieciństwo małej Andzi skończyło się szybko, bo już po pięciu latach. W 1939 r. wybuchła wojna, dla małego dziecka było to coś niezrozumiałego, jej świat stanął na głowie. W 1941 roku rozpoczęła naukę w okupacyjnej szkole podstawowej, niby polskiej, ale z obowiązkową nauką języka niemieckiego, bez lekcji historii Polski, a nawet bez lekcji geografii. Na szczęście, nauczycielami byli Polacy, którzy przemycali wiele informacji „poza-programowych”. W rodzinnym archiwum zachowało się świadectwo uczennicy Hanki z drugiej klasy, z 1943 r. Była bardzo dobrą uczennicą, miała oceny „sehr gut” (świadectwa były w języku niemieckim). Rodzice starali się w miarę możliwości izolować swoje dzieci od okropności wojny. Z młodszymi, siostrą Barbarą (ur. w 1939 r.) i bratem Władysławem (ur. w 1943 r.) było stosunkowo łatwo, ale Hanka zachowała w pamięci dużo wspomnień z pobytu w piwnicy (w 1944 r.), która służyła rodzinie za schron podczas kilkutygodniowych walk frontowych. Udało jej się ukradkiem podsłuchać opowieści ojca Stanisława o trzydniowym jego pobycie na Gestapo w Sanoku, a nawet przez moment oglądnąć jego skatowane plecy, zanim babcia Paulina nie zabrała jej i nie zamknęła się z nią w alkierzu. Wspominała o swoich wrażeniach z tego momentu przez całe życie. Wspominała także o pomaganiu strachockim Żydom (Gierszyniom?) ukrywającym się w lesie Szczodre, którzy przychodzili w nocy do Błaszczychów po żywność i inne rzeczy. Babcia i mama małej Hanki starały się ukrywać te sprawy przed nią, żeby gdzieś nie pochwaliła się między koleżankami (Żydzi nie przetrwali wojny, zostali złapani i prawdopodobnie rozstrzelani na żydowskim cmentarzu w Sanoku).
Jesień roku 1944, koniec wojny w Strachocinie, oznaczała powrót do w miarę normalnego życia, przynajmniej dla dzieci. Powraca polska szkoła, Hanka chodzi już do IV klasy. Poziom szkoły jest kompromitująco niski. W szkole brakuje wszystkiego, książek w bibliotece (Niemcy wszystko zagrabili, albo wywieźli, albo zniszczyli), przyborów szkolnych, podręczników, zeszytów, piór i ołówków. Nauczyciele bardziej starali się o to jak przeżyć ciężki okres niż o efekty nauki swoich uczniów. Anna po latach wspominała, że nauczycielka Dudyczowa (sąsiadka Błaszczychów, Dudycze zamieszkali w starym domu Kondów-Piotrowskich, tuż obok domu stryja Kazimierza) posyłała ją podczas lekcji na zakupy do sklepu lub do jej domu, aby rozpaliła ogień w kuchni. Oczywiście, uczennica Hanka miała u niej zawsze ocenę „bdb” (wówczas to była „jedynka”), niezależnie od poziomu jej wiedzy. Pamięć o niskim poziomie edukacji w szkole podstawowej prześladowała Hankę do końca życia.
Do postępów dzieci w zdobywaniu wiedzy nie przyczyniał się także stosunek do nauki szkolnej strachockich rodziców. Nie przywiązywali oni wiele uwagi do nauki dziecka w domu. Akurat u Błaszczychów nie było z tym najgorzej w porównaniu z innymi strachockimi rodzinami, ale daleko było do tego jak to wygląda współcześnie. Przede wszystkim dzieci już od najmłodszych lat miały w domu obowiązki do wypełnienia. Nie inaczej było w przypadku małej Hanki. Opieka nad młodszym rodzeństwem (od 1945 r. doszedł jeszcze jeden brat, Tadeusz), kłopotliwa i czasochłonna pomoc w pasieniu krów (od 10 roku życia samodzielne pasienie), pomoc w sprzątaniu domu, podwórka, zmywaniu naczyń, itp. Także pomoc, na miarę możliwości (ale od bardzo młodych lat) w pracach polowych – pieleniu upraw, suszeniu siana, pomoc przy żniwach, młóceniu, itp. Nauce nie sprzyjały także warunki domowe. Jeden stół w domu służący różnym potrzebom, oświetlenie jedną lampą naftową, co rusz potrzebną w innym miejscu mieszkania, raczej słaba pomoc ze strony rodziców. Młodszej siostrze było już łatwiej, ale Hanka, jako najstarsze dziecko, miała najgorzej, ona „przecierała szlaki” w sprawach nauki szkolnej.
Jeszcze jedna sprawa nie przyczyniała się do gromadzenia wiedzy szkolnej w głowie młodziutkiej Hanki. Była ona dziewczyną ogromnie towarzyską, kontaktową. Miała wiele koleżanek, z którymi obowiązkowo trzeba się było spotykać, bawić, dyskutować, poznawać świat pozaszkolny, zarówno na podwórkach, jak i na polach, łąkach, lasach, domach koleżanek i krewniaków. Pechowo, w najbliższej okolicy, mateczniku rodu Piotrowskich, rówieśniczek praktycznie nie było, dlatego młoda Hanka obracała się głównie wśród dziewczyn starszych od siebie. Do najbliższych jej koleżanek należały te najbliżej mieszkające (ich dom rodzinny stał w odległości ok. 50 m od domu Błaszczychów), Elżbieta Winnicka (Elza, tylko rok starsza od Hanki) i jej starsza siostra Aniela (starsza o 4 lata), córki Zofii z Wołaczów-Piotrowskich, oraz Leokadia Błażejowska (Lodka), także bliska sąsiadka (także starsza o 4 lata) - Błaszczychy od „zawsze” byli z Błażejowskimi bardzo blisko. Przyjaźniła się także z mocno starszymi od siebie, także bliskimi sąsiadkami, Ludwiką Hyleńską, córką ciotki Anieli z Piotrowskich „z Kowalówki” i Bronką Michalską, córką Anieli z Rogowskich, praprawnuczką Franciszki z Piotrowskich „z Kowalówki”. Oczywiście, w swoich przyjaźniach sięgała także dalej, nie tylko do dziewczyn z najbliższego sąsiedztwa, do Zosi i Lodki Dąbrowskich (Lodka to rówieśniczka Hanki), córek Wojciecha (który miał w sąsiedztwie, przez miedzę z Błaszczychami, pole), a także do innych Dąbrowskich, Ani i Anieli (to też rówieśniczka Hanki), córek Tomasza Dąbrowskiego „z kamienicy”. Także do Jadzi (Wisi) „Błażejowskiej”-Piotrowskiej, Helenki Kucharskiej i Ani Rygiel. Wiele z tych przyjaźni przetrwało do późnej starości, mimo wyprowadzenia się Hanki na odległy Śląsk. Przebywanie w towarzystwie przeważnie starszych od siebie koleżanek miało także dodatnią wartość, przyczyniało się do szybszego rozwoju umysłowego i psychicznego małej Hanki, niekoniecznie związanego z nauką szkolną.
W 1948 roku we wrześniu młoda Hanka rozpoczęła nowy etap w swoim życiu, naukę w liceum pedagogicznym w Sanoku. Wszystko się dla niej zmieniło. Zamieszkała w internacie, gdzie panowała nieledwie wojskowa dyscyplina (krótko mieszkała „na stancji”, u państwa Ekertów, razem z Ludmiłą Kędzior z Bażanówki). Dziewczyny były trzymane „krótko”, na zajęcia w szkole maszerowały przez całe miasto czwórkami (internat był na wjeździe do miasta ze strony Dąbrówki, liceum było na Posadzie, niedaleko dzisiejszego „Autosanu”), wyjścia do miasta były bardzo ograniczone. Dla młodej Hanki to był ogromny wstrząs pod każdym względem. Jak wszyscy uczniowie musiała należeć do ZMP (Związek Młodzież Polskiej), komunistycznej organizacji młodzieżowej (wzorowanej na sowieckim Komsomole), która rządziła w szkole (była to przybudówka Partii - PZPR). Wychowana w zupełnie innej atmosferze domowej, z trudem godziła się z taką rzeczywistością, często wchodziła w kolizję z wychowawcami. Nigdy nie zaangażowała się mocniej w ZMP, ale szeregowym członkiem musiała być. Musiała brać udział w licznych akcjach ZMP-owskich, corocznie jeździła na wykopki ziemniaków do PGR-ów i spółdzielni produkcyjnych („kołchozów”).
Mimo tych wszystkich trudności potrafiła odnaleźć się w tych zupełnie nowych warunkach. Nauka szła jej w „kratkę”. Ciążyło jej fatalne przygotowanie ze szkoły w Strachocinie. Tylko dzięki własnej inteligencji, bo raczej nie pracowitości, systematycznie pokonywała kolejne szczeble edukacji. Miała „przygody” z różnymi przedmiotami, m.in. z historią. O tej przygodzie opowiadała po latach z humorem, ubolewając, że tak słabo zna historię (w tym historię Śląska) – w którejś klasie uzyskała pozytywną końcową ocenę na świadectwie w zamian za obietnicę, że przeniesie się na przyszły rok do liceum w Brzozowie. Oczywiście, do Brzozowa się nie przeniosła, na szczęście profesorka „od historii” zmieniła się w następnej klasie. Nie najlepiej szło jej z matematyką - takie sprawy jak parabole, logarytmy, sinusy czy cosinusy były dla niej czymś bardzo „dziwnym”, straszyły ją w czarnych snach (chyba nie świadczyło to najlepiej o jej nauczycielu, matematyka jest trudna gdy jest źle uczona). Lubiła sport, brała udział w wielu zawodach sportowych (pedagogiczne liceum sanockie miało ukierunkowanie sportowe), ale wyczynowo sportu nie uprawiała, nie miała do tego warunków fizycznych, zapewne także psychicznych. Była ładną dziewczyną, lubiła się ładnie ubierać (oczywiście, na miarę możliwości ubogich rodziców), podobała się chłopakom, szybko też zaczęła się za nimi „oglądać”. To z pewnością też nie pozostało bez wpływu na jej postępy w nauce!
Z biegiem czasu młoda Anka coraz lepiej przystosowywała się do swojej nowej sytuacji - życia w dwóch rzeczywistościach ale, przy jej charakterze, nie zawsze się udawało to pogodzić. W Sanoku starała się nie odstawać od koleżanek z miasta, przyjeżdżając do domu, do Strachociny, wracała do innego świata. Dom Błaszczychów był bardzo tradycyjny, konserwatywny, katolicki. Przyczyniała się do tego głównie babcia Paulina, ale nie tylko. Liceum było zaprzeczeniem tego. W związku z tym czasem dochodziło do nieporozumień (delikatnie mówiąc) na temat sposobu ubierania się, zachowania, poglądów na wiele spraw obyczajowych, itp. Najwięcej nieporozumień Anka miała z babcią, która z ogromnym trudem przystosowywała się do szybko zmieniającej się rzeczywistości wokół niej. Młoda Hanka była prawdziwą ofiarą blisko sześćdziesięcioletniej kobiety, która już w wieku 23 lat została wdową. Jednocześnie była Hanka pionierką przemian w rodzinnym domu, dzięki niej młodszemu rodzeństwu było zdecydowanie łatwiej nawiązywać kontakt zarówno z babcią jak i rodzicami (ojciec nie wtrącał się zbytnio w dyskusje kobiece).
Trzeba podkreślić, że rodzice (także babcia Paulina) interesowali się bardzo nauką młodej Hanki, często jeździli na wywiadówki i spotkania z nauczycielami. Dyrektor liceum, prof. Stachowicz, był bliskim kolegą z czasów studiów we Lwowie wujka Hanki, Józefa Kucharskiego, tak więc o każdym jej kroku mieli dokładne informacje. Jej nauką w szkole żyła zresztą cała rodzina, także młodsze rodzeństwo, stryjostwo i kuzyni, była przecież pierwszą osobą w rodzinie strachockich Błaszczychów, która uczęszczała do szkoły ponad-podstawowej. Każde jej wydarzenie szkolne było szeroko komentowane. Zresztą pomagała w tym sama Hanka, która chętnie opowiadała o nich ze szczegółami wszystkim zainteresowanym. To było charakterystyczne dla niej, dzieliła się z innymi każdą wiadomością, którą dysponowała. Przyjeżdżała często do rodzinnego domu, wszystkie święta i wakacje spędzała w Strachocinie. Miała swoje sympatie wśród strachockich chłopaków, pierwszo-planową sympatią był Tadeusz Klimkowski, sąsiad zza Różanej (rzeczki), stryj Janka Klimkowskiego, późniejszego męża kuzynki Aliny Błaszczychy-Piotrowskiej. Zwyczajem strachockim (ówczesnym) chłopaki zmawiali się w trzech, czterech, i szli na „kawalerkę” (w gościnę do dziewczyny). Oczywiście, nie z pustą ręką, zawsze znalazła się jakaś butelka, czasem toczyli antałek piwa (od sklepu do Błaszczychów było blisko). Cel tej wyprawy był zmienny, ale dom Błaszczychów był często obiektem docelowym. Może atrakcyjne było samo „przyjęcie”, do którego czasem dołączali sąsiedzi, stryj Kazimierz Błaszczycha czy stryj Józek „z Kowalówki”, niesamowity kawalarz, ale główną atrakcją była Hanka. Czasem przychodził także Tadeusz Dąbrowski, rówieśnik Hanki, dusza towarzystwa, obserwujący bardziej młodszą siostrę Hanki, młodą Basię, której później został mężem.
Rozdźwięk pomiędzy oficjalną linią wychowawczą liceum a zasadami wychowania wyniesionymi z rodzinnych domów dał o sobie najdobitniej znać w okresie matury. Cała klasa zamówiła mszę św. za pomyślne zakończenie egzaminu ((Hanka była jedną z inicjatorek tej sprawy). Wiadomość ta wywołała taką burzę wśród władz oświatowych, że Kuratorium Oświaty w Rzeszowie rozważało rozwiązanie klasy i niedopuszczenie jej do matury. Szkole patronowała organizacja propagująca ateizm – Towarzystwo Przyjaciół Dziecka (TPD). Na szczęście jakoś udało się sprawie „ukręcić łeb” – ofiarą został tylko dyrektor Stachowicz, który został zdjęty ze stanowiska. Z maturą Hanka nie miała problemów, większość profesorów, jeszcze z przedwojennej „szkoły”, duchem stała po stronie „niepokornej” młodzieży.
Prawie wszystkie absolwentki liceum pedagogicznego w Sanoku otrzymały nakazy pracy. Wiele z nich musiało się rozjechać po całej Polsce. Młoda nauczycielka Anna Piotrowska otrzymała nakaz pracy aż do województwa opolskiego. Nie było to czymś wyjątkowym (nie wykluczone, że jednak jakiś „klucz” przydziału był), warto przypomnieć, że inne strachockie absolwentki liceum także zostały „wypędzone” w odległe strony – młodsza siostra Hanki, Barbara „wylądowała” koło Oleśnicy na Dolnym Śląsku (po kilku latach wróciła w rodzinne strony), sąsiadka i najbliższa koleżanka Hanki, Elżbieta Winnicka – w Sokółce, na Białostocczyźnie, dalsza kuzynka, Janina Kucharska – w Szczecińskiem.
Opolszczyzna (przede wszystkim jej wschodnia część) to bardzo specyficzny rejon dla nauczycieli, szczególnie dla nauczycieli przedmiotów humanistycznych. W dużym procencie zamieszkują ją Ślązacy- autochtoni (po 1989 r. wielu z nich oficjalnie przyznało się do narodowości niemieckiej), którzy jeszcze sto lat temu brali udział w powstaniach śląskich mających na celu przyłączenie tych terenów do Polski. Niestety, w wyniku mocno „podrasowanego” plebiscytu tereny te pozostały przy Niemcach. Przez 20 lat pomiędzy wojnami germanizacja mieszkańców zdecydowanie przyśpieszyła. Po wojnie mieszkańcy, głównie wsi, ale nie tylko, pozostali w Polsce uznani za Polaków, chociaż nie wszyscy znali język polski. Nie chcieli opuszczać swoich gospodarstw, poza tym sytuacja gospodarcza Niemiec była bezpośrednio po wojnie fatalna, życie tam było ciężkie. Ale z każdym rokiem sytuacja się zmieniała, rosła różnica w poziomie życia ludzi w Polsce i Niemczech, do tego dochodziła niezbyt fortunna repolonizacja tych terenów - przymusowe zmienianie nazwisk, dyskryminacja języka niemieckiego, niechętny stosunek do weteranów Wermachtu, którzy przecież przymusowo byli brani do wojska, itp. To wszystko powodowało niezbyt chętny (delikatnie mówiąc) stosunek miejscowej ludności do przybyszów z głębi Polski.
O tym wszystkim niewiele wiedziała młoda nauczycielka, absolwentka sanockiego liceum. 1 września 1952 r. rozpoczęła pracę w Dąbrówce Dolnej, małej wiosce w powiecie opolskim, na północ od Opola. Na Śląsk odwiózł córkę ojciec i pozostawił w zupełnie obcym świecie. Początkowo nauczycielka Anna (dla najbliższych ciągle Hanka!) zamieszkała w szkole, w pustej klasie, dopiero po jakimś czasie zamieszkała przy śląsko-niemieckiej rodzinie. Była załamana. Uczyła wszystkich przedmiotów, klasy były łączone. Wszystko było dla niej nowością, nie rozumiała otoczenia, często dosłownie, bo część mieszkańców mówiła po niemiecku. Nie czuła środowiska śląskiego. Po latach powie, że była „zieloną gąską” z zabitej deskami podkarpackiej wsi, rzuconą w inny świat. Mimo, że z natury wesoła, kontaktowa, tutaj była zakompleksioną, nieśmiałą, zamkniętą w sobie dziewczyną. Zarówno sanocka szkoła jak i rodzinny dom nie przygotowały jej do takiej sytuacji. Warto jednak dodać, że szybko zaprzyjaźniła się z gospodyniami, u których mieszkała. Podpatrywała u nich różne ciekawostki cywilizacyjne i próbowała przeszczepić je do domu rodzinnego w Strachocinie, m.in. technologię wekowania mięsa, a także inne nowinki (u Błaszczychów) cywilizacyjne – mydło toaletowe w miejsce szarego, ręczniki frote w miejsce płóciennych z lnu, itp.
W Dąbrówce Hanka pracowała tylko rok. Od 1 września 1953 r. przeniesiono ją do miejscowości Ładza, także w powiecie opolskim, o kilkanaście km bliżej Opola. Szkoła w Ładzy była jeszcze w budowie. Hanka powoli oswajała się ze śląskim otoczeniem, nie raził jej już powszechny w otoczeniu język niemiecki. Miała coraz więcej przyjaciół, także wśród Ślązaków. Ciągle utrzymywała bliski kontakt z rodziną w Strachocinie. Przyjeżdżała na święta, także wakacje 1953 roku spędziła w rodzinnej wsi. Podczas jej pobytów w rodzinnej wsi u Błaszczychów często gościła strachocka kawalerka. 8 grudnia 1953 r. Hanka znowu została przeniesiona do innej szkoły, do sąsiedniego Murowa, ok. 6 km na wschód od Ładzy. Zapewne był to awans, szkoła w Murowie była o wiele większa, pracowało w niej kilkunastu nauczycieli. Murów to obecnie duża wieś (przed wojną był miasteczkiem) z hutą szkła, dużym tartakiem, stałym kinem, ośrodkiem zdrowia, blokami mieszkalnymi. Ze stacją kolejową na linii Opole – Namysłów. W 1954 roku Hanka poznała przystojnego chłopaka, pracownika tartaku, Zygmunta Gacka. Od razu wpadł jej w oko. Był inny niż większość chłopaków, których dotychczas znała. Elegancko ubrany, nienaganna, modna fryzura, modny wąsik, zawsze precyzyjnie przycięty. Przede wszystkim był szarmancki w stosunku do kobiet, potrafiący mówić wyszukane komplementy. Zupełnie oczarował Hankę, która właściwie po przyjeździe na Śląsk nie miała szczęścia do ciekawych znajomości. Dawne strachockie znajomości (a może i jakieś sanockie) pozostały za nią, a w poprzednich miejscach pracy, maleńkich wioskach zagubionych w lasach, trudno było spotkać chłopaka na miarę jej marzeń. Zygmunt Gacek był sześć lat starszy od Hanki, ukończył technikum drzewne w Żywcu, po służbie wojskowej, w 1953 roku rozpoczął pracę w tartaku w Murowie. Mieszkał w bloku fabrycznym, razem z kolegami z tartaku prowadził wesołe życie towarzyskie, imponował młodej nauczycielce zapewne pod każdym względem.
Informacje o nowej znajomości Hanka przesyłała do domu rodzinnego bardzo oszczędnie. Największe wrażenie, szczególnie na babci Paulinie, zrobiła informacja, że Zygmunt urodził się Sieniawie. W okolicy Strachociny (koło Rymanowa) znajduje się wieś Sieniawa, kiedyś w większości rusińska (łemkowska). Strach padł na rodzinę, że Zygmunt jest Ukraińcem. Kobiety wysłały ojca Stanisława do Sieniawy, aby sprawdził sprawę pochodzenia Zygmunta na miejscu. Kamień wszystkim spadł z serca jak się okazało, że Zygmunt urodził się w mieście Sieniawa koło Jarosławia, daleko na północy województwa, i nie ma nic wspólnego z Ukraińcami. Trochę babcia, Paulina z Giyrów-Piotrowskich, marudziła, że Zygmunt ma „nieszlacheckie” nazwisko, ale to można było łatwiej przeboleć. Zimą 1956 roku Zygmunt przyjechał do Błaszczychów i poprosił o rękę Hanki. Nie dostał czarnej polewki i 19 sierpnia 1956 r. odbył się w Strachocinie ślub młodej pary, Anny Błaszczyszanki i Zygmunta Gacka. Wesele było huczne, gości było grubo ponad 100 osób, rodzice Hanki zaprosili całą liczną rodzinę, zarówno po stronie Piotrowskich jak i Kucharskich. Ze strony Zygmunta była tylko najbliższa rodzina. Pogoda dopisała, większość przyjęcia odbywała się na zewnątrz domu (jeszcze starego). Młoda para powróciła na Śląsk, do Murowa, zamieszkała w bloku zakładowym i powoli budowała gniazdko rodzinne. Gackowie mieli dużo przyjaciół (zgrana paczka kolegów Zygmunta z tartaku i koleżanki Hanki, nauczycielki ze szkoły), prowadzili bujne życie towarzyskie. Tę sytuację zmieniło trochę przyjście na świat córeczki Ewy 17 stycznia 1957 r.
Zdecydowanie większą zmianą była przeprowadzka do Zębowic, gdzie Zygmunt dostał propozycję objęcia stanowiska kierownika miejscowego tartaku. Zębowice to duża wieś (dzisiaj gminna), ze stacją kolejową na linii Fosowskie – Kluczbork, w powiecie oleskim. Gackowie zdecydowali się na przeniesienie do Zębowic ze względu na pracę Zygmunta. Decyzja nie była łatwa, w Murowie żyło im się dobrze, wesoło. Ale objęcie samodzielnego kierownictwa dość dużego tartaku było dużym awansem zawodowym dla tak młodego pracownika jakim był Zygmunt, nie bez znaczenia były także o wiele wyższe zarobki. Mankamentem przeprowadzki była całkowita zmiana środowiska, utrata dużego grona przyjaciół. Kontakty praktycznie zerwały się dość szybko. Co prawda, z Murowa do Zębowic w linii prostej jest tylko ok. 30 km, ale komunikacyjnie o wiele więcej.
W Zębowicach Gackowie zamieszkali w budynku mieszkalnym po dawnym właścicielu tartaku, stojącym na terenie zakładu. Początkowo dostali tylko pokój z kuchnią, później powiększali mieszkanie o dodatkowe pokoje zwalniane przez wyprowadzających się lokatorów, pod koniec pobytu w Zębowicach (po 25 latach) mieszkali sami w potężnym budynku. Tartak położony jest tuż przy stacji kolejowej Zębowice, ok. 1 km od wsi, tuż obok, po drugiej strony linii kolejowej i stacji, jest mały przysiółek Zębowic, Nowa Wieś. Hanka z łatwością znalazła pracę w miejscowej szkole. Dla Zygmunta tartak zębowicki nie był żadnym wyzwaniem pod względem technicznym czy ekonomicznym po praktyce w Murowie. Po kilku miesiącach obydwoje nie mieli żadnych problemów w pracy. Powoli wtapiali się także w lokalną społeczność. O całkowitą integrację było jednak bardzo trudno. Zębowice to miejscowość prawie w 100% zamieszkała przez Ślązaków-autochtonów. W wielu ich domach w codziennym użyciu był język niemiecki, chociaż zdecydowana większość mówiła jednak, pięknie brzmiącym, śląskim dialektem języka polskiego. Stosunek miejscowej ludności do garstki przybyszów spoza Śląska był nieufny, tym bardziej, że przybysze piastowali najczęściej jakieś publiczne stanowiska (np. kierownika tartaku czy nadleśniczego). Także przybysze nie ułatwiali integracji. Trzymali się razem, na dystans z otoczeniem. Dla Hanki dodatkowym problemem był fakt, że stała się od początku specjalistką od języka polskiego.
Mimo pewnych trudności (także z opieką nad małą Ewą) rodzina powoli, systematycznie urządzała swoje życie na nowym miejscu. Szybko (już w 1958 r.) Gackowie zakupili motocykl (węgierską „Pannonię”), urządzali wycieczki po okolicy, odwiedzali nowych znajomych, także starych znajomych w Murowie. Oczywiście, podczas wakacji odwiedzali rodziców w Strachocinie, gdzie Zygmunt nawiązywał coraz lepszy kontakt z teściami, ale przede wszystkim z babcią, której bardzo imponował swoim szarmanckim zachowaniem. Duży wpływ miała na to Hanka, która dobrze rozumiała atmosferę domu Błaszczychów.
7 maja 1960 r. rodzina Gacków powiększyła się, na świat przyszła druga córka Beata. Radość była duża, ale jednocześnie przybyło kłopotów. Zygmunt bardzo oddany pracy w tartaku siłą rzeczy niewiele mógł pomagać w wychowaniu dwójki małych dzieci. Wszystko spadało na głowę Hanki. Dopóki przebywała ona na urlopie macierzyńskim jakoś dawała sobie radę, ale po powrocie do pracy w szkole było to ponad jej siły. Dużo czasu traciła na dojście do szkoły, bardzo dużo czasu poświęcała na pracę z uczniami, którzy właśnie z językiem polskim mieli chyba najwięcej problemów. Przygotowanie do lekcji z nimi, poprawianie klasówek, pochłaniały dużo czasu. 4-letnia Ewa nie wymagała już tak dużo czasu, ale z jednoroczną Beatą sprawa była gorsza. Tak więc Hanka wpadła na pomysł aby oddać młodszą córkę na pewien czas pod opiekę babci Bronisławie w Strachocinie. Okazało się, że czas ten mocno się przedłużył, mała Beatka czuła się świetnie u dziadków, była przysłowiowym oczkiem w głowie, szczególnie dla dziadka Stanisława. Oczywiście, Hanka była w stałym kontakcie ze Strachociną (na ile pozwalały ówczesne możliwości komunikacyjne), być może dlatego pobyt małej Beatki u dziadków trwał aż dwa lata.
W 1962 roku Anna rozpoczęła zaoczne studia uzupełniające w Studium Nauczycielskim w Raciborzu. Wynikało to z powszechnego nacisku na nauczycieli aby uzupełniali swoje wykształcenie, likwidowano licea pedagogiczne na podbudowie szkoły podstawowej, otwierano pomaturalne Studia Nauczycielskie. Te studia dodatkowo mocno obciążały bilans czasowy Hanki. Mimo tego potrafiła ona znaleźć czas nie tylko na bardzo solidną pracę w szkole (zdobywała różne wyróżnienia i pochwały), ale także na wiele prac w gospodarstwie, na które pozwalały warunki zamieszkania w domu z zapleczem gospodarskim. Hodowała gęsi i kaczki, uprawiała w ogrodzie warzywa i kwiaty, próbowała nawet hodować świnki. Robiła także wiele przetworów domowych, wspaniałe marynowane grzyby, których było w bród w okolicznych lasach. Gackowie prowadzili otwarty dom, Anna potrafiła przyjmować gości, których nigdy nie brakowało. Zjeżdżali z Olesna, nawet z Opola. Także przedstawiciele różnych władz, którzy dobrze się w odległych lasach dobrze czuli. Ci niekoniecznie byli dobrze widziani. Oczywiście, przyjeżdżali także często krewniacy z całej Polski, zarówno od strony Anny jak i Zygmunta (ci zawsze mile widziani).
W 1963 r. Hanka zabiera od dziadków w Strachocinie młodszą córkę. Ubolewa i wprost załamuje ręce słysząc ją mówiącą dialektem strachockim, bardziej przypominającym język XVII-wiecznego Paska niż język polski, który Hanka wpaja uczniom w zębowickiej szkole. Na szczęście małe organizmy są bardzo elastyczne i mała Beatka szybko doszlusowuje do języka obowiązującego w rodzinie, mama, polonistka, bardzo pilnuje aby wszyscy mówili literacką polszczyzną (Zygmunt też stracił swój krakowski zaśpiew). Starsza córka Ewa, z braku odpowiedniej opieki w domu, jeździ z mamą do szkoły już jako 4-latka, szybko „doroślała” w towarzystwie starszych dzieci, wcześnie nauczyła się czytać, potrafiła sama organizować sobie czas, kiedy mama pracowała nad pracami domowymi swoich uczniów a tato kręcił się po zakładzie okrągły dzień (nie tylko, w nocy też).
W 1964 roku Hanka kończy zaoczne studia w Studium Nauczycielskim w Raciborzu na kierunku filologia polska. Jej pozycja w szkole automatycznie rośnie, niekoniecznie pensja, ale rodzina nie ma problemów finansowych. Hanka prowadzi racjonalną gospodarkę, nie ma żadnych ekskluzywnych wczasów, najczęściej lato spędzają u dziadków w Strachocinie (pomagając w żniwach), Hanka zazwyczaj część wakacji poświęca na różnego rodzaju szkolenia, kursy, konferencje, czy inne wyjazdy do różnych miejsc w Polsce (m.in. w Trójmieście) związane z pracą zawodową, m.in. kończy kurs bibliotekarski II stopnia, a także kurs dokształcający dla nauczycieli języka polskiego klas od V-tej do VIII-mej (w 1969 r. w Szczecinie). Oczywiście, Gackowie ciągle prowadzą bogate życie towarzyskie, otwarty dom, przyjmują u siebie wielu gości, zarówno znajomych z Zębowic i okolicy, jak i rodzinę z całej Polski, m.in. kilkakrotnie siostrę i szwagra (Dąbrowskich) z Mrzygłodu i braci Hanki z Trójmiasta. W pracy Hanka odnosi duże sukcesy pedagogiczne. Jej wychowankowie bez problemów zdają egzaminy wstępne do liceów sąsiednich miast, niezależnie czy są to dzieci Ślązaków czy przybyszów spoza Śląska. Jej uczniowie zdobywają różne nagrody na wszelkiego rodzaju konkursach gminnych i powiatowych. Organizuje wycieczki swoich uczniów pokazując im Polskę, w tym duże miasta, które robią na nich duże wrażenie. Po latach wspomniała te wycieczki z dużym sentymentem. Pokazywała swoim wychowankom historyczne ciekawostki, prowadziła ich do restauracji (nawet dość drogich), żeby wiejska młodzież zetknęła się z „wielkim” światem, do kina, teatru, do opery. Wspominała wrażenia jakie na młodzieży robiły te wycieczki, pochwały od rodziców, właśnie z tych swoich metod wychowawczych była najbardziej dumna.
Hanka z Zygmuntem także jeżdżą trochę po Polsce, najczęściej ze względu na wyjątkowe okoliczności, m. in. na wesela braci Hanki – Władysława w 1971 r. (w Kasparusie w Borach Tucholskich, zwiedzając przy okazji Trójmiasto) i Tadeusza w 1974 r. (w Ostrowie Wielkopolskim). W 1976 r. Hanka bierze udział w „zjeździe” rodzeństwa w Gródku koło Świecia (u brata Władysława) w składzie: Hanka, siostra Barbara i bracia Władysław i Tadeusz. Trzy lata później towarzyszy mamie Bronisławie w podróży do młodszego brata Tadeusza w Gdańsku. W każdym towarzystwie, nie tylko ściśle rodzinnym, Hanka czuje się doskonale, pełna humoru, inicjatywy, bawi towarzystwo, błyszczy.
Lata 70-te to okres kiedy Hanka więcej uwagi poświęca córkom, ich nauce w szkole, wprowadzaniu ich w życie. W tej trudnej roli spisuje się bardzo dobrze. Procentuje tu zarówno własne doświadczenie z czasów młodości w konserwatywnym domu Błaszczychów jak i doświadczenie pedagogiczne ze szkoły. Jako nauczycielka odnosi ciągle sukcesy. Bardzo dobrze przygotowuje uczniów do startu w szkołach średnich. Młodzież ją lubi, mimo, że nie do końca jest „swoja”. Z tym też jest coraz lepiej. Systematycznie integruje się ze śląskim otoczeniem. Żałuje ciągle, że nie zna języka niemieckiego, ale jej próby nauczenia się go są nieudane. Żałuje także, że nie zna historii Śląska. Winą za to obarcza liceum w Sanoku i ówczesny program nauczania (historia nigdy nie była jej ulubionym przedmiotem w szkole). O historii Śląska albo się w ogóle nie mówiło, albo powielało się frazesy propagandowe. Hanka dobrze radzi sobie jako gospodyni domowa. Hoduje drób, uprawia warzywa, robi przetwory domowe. Potrafi także przetwarzać mięso, dziczyznę, którą przynosi do domu Zygmunt. Zainteresował się on myślistwem, jeździ na polowania. Co prawda, rzadko coś sam ustrzeli, ale jakąś „zdobycz” zawsze przywozi. Urlopy (wakacje) rodzina Hanki długo, przynajmniej częściowo, spędza w Strachocinie. To sprawa nie tylko osobistego sentymentu Hanki ale także Zygmunta i córek. Hanka potrafiła zarazić ich tym sentymentem (młodszej córki nie było trzeba za bardzo zachęcać, zostało w niej to z czasów wczesnego dzieciństwa).
Początek lat 80-tych to duży awans Hanki, zostaje wicedyrektorką szkoły w Zębowicach. Zdecydowanie przybyło jej pracy administracyjnej i menedżerskiej w szkole. Obowiązki pedagogiczne zeszły na drugi plan. Sytuacja była o tyle trudniejsza, że dyrektor szkoły w Zębowicach była zarazem „szefem” wszystkich szkół w gminie Zębowice, tak więc Hanka praktyczne pełniła rolę dyrektora zębowickiej szkoły. Dla pedagoga „żyjącego” przez ponad dwie dekady swoją pracą edukacyjną z młodzieżą było to dużym wyzwaniem. Może dlatego narodziny w 1984 roku pierwszej wnuczki (Karoliny), córki Ewy, początek nowego etapu w życiu Hanki, roli babci, był powodem trudnej decyzji. W 1985 roku, po 33 latach pracy, Anna postanawia przejść na emeryturę. Radość babci z narodzin wnuczki była duża, dziadka chyba też, ale obowiązki babci były o wiele większe. Emerytura była dobrym rozwiązaniem.
Latem 1983 roku cała rodzina Hanki bierze udział w „Złotych Godach” (50-tej rocznicy ślubu) rodziców, Stanisława i Bronisławy z Kucharskich. Hanka jak zwykle wodzi rej w trakcie uroczystości. Próbuje jej dotrzymywać kroku szwagier Tadeusz Dąbrowski, mąż siostry Barbary. Obydwoje wspominają lata 50-te, kiedy Tadeusz przychodził na „kawalerkę” do Błaszczychów. Zdjęcie uczestników uroczystości (nie wszystkich) poniżej.
Lata 80-te stały w życiu Anny pod znakiem opieki nad przychodzącymi na świat wnuczętami. W 1987 roku na świat przychodzi Marta, córka młodszej córki Anny, Beaty, w 1988 r. Ala, a w 1989 r. Bartek, obydwoje to dzieci Ewy. Opieka babci Anny była często bezpośrednia, czasem tylko dorywcza, ale troska o czwórkę wnucząt była ciągła. Babcia myśli o nich, stara się dla nich o najlepsze „specyjały”, zabawia jak potrzeba. Jest to tym bardziej ważne, że młode małżeństwa u Gacków, jak zresztą zdecydowana większość młodych małżeństw w Polsce w tym okresie „wielkiej przeprowadzki” ze wsi do miast, mają najczęściej problemy z pracą i mieszkaniem. To nie te czasy, gdy rodziny mieszkały przez dekady, czasem i stulecia, na tym samym miejscu, czasem w tym samym domu.
Lata 90-te dla Anny stały pod znakiem kolejnej wielkiej, życiowej przeprowadzki, z Zębowic do Wojciechowa pod Olesnem. Stało się to w 1993 r., było wynikiem zmiany własności tartaku. Gackowie mieli szansę zakupu budynku w którym mieszkali ale zdecydowali się na inne rozwiązanie. Córka Ewa, mieszkająca z rodziną w Oleśnie, kupiła stary dom-bliźniak na dużej działce (ok. 2500 m kw.) pod Olesnem (3 km od miasta). Po solidnym remoncie, który mocno zmienił wygląd domu, Anna z Zygmuntem przenieśli się do niego. Obydwoje mocno przeżyli tę przeprowadzkę. W Zębowicach przeżyli ponad 30 lat, najlepszy okres w swoim życiu. Pozostawili tam liczne grono znajomych i przyjaciół, przenieśli się w zupełnie obce sobie środowisko, praktycznie bez szans na znalezienie nowego grona przyjaciół. Właściwie jedynymi bliskimi osobami były rodziny córek mieszkające, na szczęście, w bardzo bliskim Oleśnie. Jakąś rekompensatą była bliskość ukochanych wnucząt, duży ogród, w którym Ewa nasadziła mnóstwo drzew, krzewów i kwiatów. No i wygodne mieszkanie. Oczywiście, Anna nie przestała opiekować się i śledzić postępy swoich wnuczek (i wnuka) w edukacji. Kibicowała także wnuczce Karolinie w jej karierze tancerki (później także młodszej Ali).
Możliwe, że „utrata” Zębowic spowodowała, że Anna częściej wracała do Strachociny, zarówno we wspomnieniach jak i fizycznie, częściej tam podróżując. Powodem były także odwiedziny u mamy Bronisławy, która mieszkała w rodzinnym domu samotnie po śmierci Stanisława w 1986 r. W 1993 roku Anna z córkami i wnuczkami przyjechała do Gdańska w odwiedziny do braci. Śląska wycieczka zwiedziła całe Trójmiasto.
Nowe możliwości lokalowe w Wojciechowie dały pretekst rodzinom braci z Gdańska do, praktycznie, corocznych odwiedzin Wojciechowa. Regułą było, że najpierw odwiedzali całą gromadą (7 osób) Strachocinę a później wszyscy lub częściowo, brali kurs na Wojciechów. W Wojciechowie tradycją było ognisko w ogrodzie, zapiekanka Zygmunta w specjalnym garnku żeliwnym, z ziemniaków, kapusty, cebuli i boczku, a także śpiewy chóralne z akompaniamentem gitary Marka, nie zwracając specjalnej uwagi na sąsiadów. Z reguły, z najmłodszymi, było to kilkanaście osób. Tego typu coroczne odwiedziny Pomorzaków trwały przez całą dekadę lat 90-tych i początek XXI wieku. Hanka była zawsze duszą towarzystwa, przynajmniej jego starszej części. Oczywiście, nie zabrakło Hanki na pogrzebie mamy Bronisławy w 1994 roku w Strachocinie, bardzo przeżywała jej odejście, praktycznie to była ostatnia jej bliska więź uczuciowa z rodzinnym domem.
W 2000 r. Hanka wybrała się z całą swoją rodziną (bez Zygmunta) na II Zjazd Błaszczychów, na którym była jedną z najważniejszych osób. Pełna energii, humoru, rozgadana, nawet z Amerykanami, mimo problemów językowych. W 2002 roku z inicjatywy Hanki został zorganizowany „Mini-Zjazd” Błaszczychów dla uczczenia „50-lecia Błaszczychów na Śląsku”. (zdjęcie uczestników, nie wszystkich, poniżej).
Oczywiście, główną bohaterką tego wydarzenia była inicjatorka, która 50 lat wcześniej, jako 18-letnia nauczycielka wylądowała na Śląsku, skierowana na ten trudny teren nakazem pracy. Było dużo wspomnień, pytań najmłodszych o dawne, odległe już dla nich czasy. Było dużo zabawy, wspaniałego jedzenia i picia. Były nawet wina z własnej winnicy, ze szczepu winorośli przywiezionej ze Strachociny, od Błaszczychów.
W 2004 roku Hankę odwiedzili Klimkowscy ze Strachociny i siostra Barbara z Sanoka ze swoją rodziną z Krakowa. Okazją był „mały jubileusz” przeprowadzki z Zębowic do Wojciechowa – 10 lat. Były sentymentalne wspomnienia Zębowic, ale także pozytywne opinie o Wojciechowie, nowym miejscu do życia. Gackowie powoli poznają sąsiadów, cieszy ich wspaniały ogród pełen kwiatów i warzyw, lepsze warunki mieszkaniowe, częściej odwiedzają ich dzieci i wnuki. Bardzo interesują się sukcesami wnuczek. Najstarsza wnuczka, Karolina (ciągle nazywana przez dziadków Kasią) rozpoczęła studia (wzorem mamy Ewy, już prezesa Sądu Rejonowego w Oleśnie) na wydziale prawa Uniwersytetu Wrocławskiego, pozostałe „towarzystwo” dobrze się uczy w gimnazjum. Wnuk Bartek jest dobrze zapowiadającym się piłkarzem. Gacków czasem odwiedzają znajomi z Zębowic.
Tę nieźle zapowiadającą się przyszłość zburzyła dość nagle, 10 lutego 2005 roku, śmierć Zygmunta w wieku 76 lat. Zygmunt chorował dość długo, ale chyba niezbyt ciężko, jeszcze w 2004 r. ustrzelił w lesie „koziołka”. Hanka przeżyła z Zygmuntem 49 lat, ich małżeństwo, jak chyba większość małżeństw na świecie, przeżywało różne chwile, ale te dobre chwile zdecydowanie przeważały. Począwszy od młodzieńczego zauroczenia 19-latki, poprzez chwile radości z narodzin córek, ich sukcesów życiowych, narodzin wnucząt, spokojnego, wygodnego (jak na ówczesne czasy) życia, czy mnóstwo przyjaciół i znajomych, którzy ich odwiedzali. Hanka mocno przeżyła śmierć męża. Zygmunta żegnało mnóstwo ludzi, poza rodziną (w tym Błaszczychami z całej Polski) także znajomi z Zębowic i Wojciechowa. Zygmunt spoczął na cmentarzu przy zabytkowym kościele św. Anny w Oleśnie (bardzo blisko Wojciechowa). Po śmierci Zygmunta Hanka musiała przyzwyczaić się do życia w samotności. Na szczęście córki z rodzinami mieszkały w bliskim Oleśnie, a Ewa była częstym gościem u mamy, bo jej hobby był wspaniały ogród w Wojciechowie. Weekendy cała rodzina Kowalczyków też tam spędzała. Taka sytuacja trwała praktycznie do 2010 r,, do czasu gdy najmłodszy wnuk Bartosz zdał maturę, Kowalczykowie sprzedali mieszkanie w Oleśnie i zamieszkali na stałe w Wojciechowie.
W 2007 roku Hanka wzięła bardzo czynny udział w I Zjeździe Piotrowskich ze Strachociny. Była w dobrej formie, doszła do siebie po okresie żałoby po śmierci męża. Brała udział w przygotowaniu sali w Domu Ludowym, doradzała w wystroju. Podczas konkursu sportowego komentowała dowcipnie wydarzenia, robiła nastrój, popisywała się znajomością „techniki” młócenia cepem i przysłowiowej „teorii” budowy cepa. Przechodziła samą siebie komentując pokazowe walki rycerzy, które były największą atrakcją Zjazdu. To była Hanka z Jej najlepszych dni. Udział w Zjeździe miał dla Hanki jeszcze jeden waży element, bardzo zbliżyła się do kuzynki Aliny i jej męża Janka Klimkowskiego (bratanka jej młodzieńczej „miłości”, Tadeusza). Klimkowscy odwiedzali ją prawie co roku w Wojciechowie, czasem nawet kilka razy w roku (na Górnym Śląsku mieszka rodzony brat Janka), nie tylko latem, ale także jesienią, kiedy w okolicy Wojciechowa było pełno grzybów. Oczywiście, tematem wielogodzinnych rozmów była Strachocina. W miarę posuwania się w latach Hanka była coraz ciekawsza wszystkiego co się wiązało z rodzinną wsią.
W roku 2010 problemy zdrowotne nie pozwoliły jej wziąć udziału w III Zjeździe Błaszczychów, czego bardzo żałowała. Jesienią dwukrotnie przebywała dłużej w szpitalu, ale wizyty Klimkowskich i Błaszczychów-Piotrowskich z Gdańska w 2011 roku ponownie wprowadziły ją w dobry nastrój, chęć do życia. Pewne załamanie psychiczne przeszła w roku 2012, kiedy upadając złamała nogę i rękę, rehabilitacja była trudna, długa i nie do końca skuteczna. Jednak na tyle, że rok później wybrała się z córką Ewą w sentymentalną (jej zdaniem ostatnią) podróż do Strachociny i Sanoka. Była bardzo zadowolona z niej, odwiedziła siostrę Barbarę w Sanoku, w Strachocinie Klimkowskich i koleżankę z czasów dzieciństwa, sąsiadkę i wdowę po kuzynie, Anielę z Winnickich Kucharską „z Górki”. Wzięła także udział w jubileuszu 80-lecia strachockiego Koła Gospodyń Wiejskich, którego „szefową” była Marta z Radwańskich Berbeć-Piotrowska, córka innej koleżanki z czasów dzieciństwa, Lodki, z Błażejowskich Radwańskiej. Była pod dużym wrażeniem artystycznych występów wnuczek i prawnuczek Lodki.
W 2014 roku Anna z dużym rozmachem świętowała swoje 80-te urodziny. W imprezie wzięło udział 20 osób, cała rodzina Jubilatki i bracia z Gdańska z żonami. Były życzenia, śpiewy, prezenty, torty, wspaniały obiad dostarczony przez firmę cateringową (załatwiły wnuczki). Długie rozmowy na tematy rodzinne i nie tylko. Trochę alkoholu, ale nie za wiele. Jubilatka nie przepadała za alkoholem. Przy okazji podziwiano świeżo wyremontowane pomieszczenia w całym domu. Jubilatka czuła się dobrze, wspominała swoje 80 lat życia, łącznie z najwcześniejszymi w Strachocinie.
Niestety, różne choroby robiły swoje. Co prawda, Hanka potrafiła cieszyć się odwiedzinami Klimkowskich ze Strachociny czy Błaszczychów-Piotrowskich z Gdańska, ale choroby, ból nóg, cukrzyca i sprawy kardiologiczne, nie dawały spokoju. Jednak rok później dała się namówić na wyprawę (z Ewą) do Klimkowskich w Strachocinie i w Bieszczady. W Sanoku długo wspominały z młodszą siostrą Barbarą przeżyte w życiu wspólnie chwile, pomagały im w tym zdjęcia z przepięknie wykonanego z okazji urodzin Anny, przez brata Tadeusza, albumu. Z odwiedzin rodzinnej ziemi Anna była bardzo zadowolona, pod koniec życia ciągle żyła wspomnieniami z dzieciństwa i wczesnej młodości.
W 2017 roku kolejny raz dała się namówić na podróż do krainy dzieciństwa - na II Zjazd Piotrowskich. Niestety, jej stan fizyczny nie był już na tyle dobry aby cieszyć się bardzo tą imprezą. I to mimo tego, że Zjazd był ciekawy, a udział Błaszczychów śląskich tym razem wyjątkowo liczny i udany (także innych Błaszczychów, w tym amerykańskich). Pamiątką po tym pobycie Anny jest poniższe zdjęcie dzieci Bronisławy z Kucharskich i Stanisława Błaszczychów-Piotrowskich przed rodzinnym domem.
Przez ostatnie dwa lata swojego życia Hanka powoli żegnała się z tym światem. Choroby robiły swoje. Potrafiła się jeszcze cieszyć z narodzin swojej pierwszej prawnuczki Julii (Julia urodziła 2 grudnia 2017 r.), dzielnie dotrzymała towarzystwa gościom podczas swoich 85-tych urodzin, ale starających się odwiedzać ją, byłych uczniów i nauczycieli z Zębowic przyjmowała niechętnie. Chciała by wszyscy czuli się z nią dobrze, była zainteresowana sprawami innych, niestety w ostatnim czasie choroba na to nie pozwalała, także pamięć ją już zawodziła. Czuła się bezpiecznie, gdy obok była któraś z córek i mogła wspomóc się ich pamięcią.
Hanka przez wiele lat nie odmawiała spotkań z byłymi uczniami, które są bardzo „modne” na Śląsku i często się odbywają. Była bardzo lubiana, bo na tych spotkaniach, to ona wiodła prym, właściwie je prowadziła. Była zapraszana również na różne rocznicowe uroczystości w Zębowicach, w których wcześniej chętnie brała udział, jednak w ostatnich latach odmawiała w nich udziału. Ograniczyła się tylko do kontaktów z najbliższą rodziną, a telefoniczne z siostrą w Sanoku, Klimkowskimi w Strachocinie, braćmi w Gdańsku. Lubiła także rozmowy telefoniczne z koleżanką z dzieciństwa, sąsiadką Elzą Winnicką, mieszkającą w Sokółce na Podlasiu. Wspominały dzieciństwo, dziecięce zabawy, naukę tańca pod Górami Kiszkowymi przy pasieniu krów, i tym podobne sprawy.
Wszystko to przerwała śmierć, która przyszła, dość niespodziewanie, w szpitalu w Oleśnie 24 stycznia 2020 roku. Do szpitala zabrało ją pogotowie z powodu wysokiego poziomu cukru (od dłuższego czasu chorowała także na cukrzycę), ale zmarła w wyniku niewydolności pracy serca i układu krążenia. Pochowana została przy swoim mężu, na cmentarzu przy zabytkowym kościele św. Anny w Oleśnie. Żegnała ją cała śląska rodzina Błaszczychów, Błaszczychy ze Strachociny, Sanoka, Kielc i Gdańska, ze Strachociny także Marta i Waldek Frynie-Piotrowscy oraz Wojtek Radwański, wielu znajomych i przyjaciół z Wojciechowa, Olesna i Zębowic (wielu jej wychowanków). W imieniu rodziny bardzo ładnie przemówił przewodniczący ceremonii pogrzebowej ksiądz, podkreślając piękną postawę życiową Hanki jako matki i jako nauczycielki, wychowawczyni całego pokolenia uczniów. Bardzo piękne pożegnalne przemówienie wygłosił emerytowany dyrektor szkoły w Zębowicach, były przełożony Hanki. Sięgnął on głęboko w dzieciństwo Hanki, podkreślił jej stosunek do edukacji odziedziczony po Radwańskich, Kucharskich (wujek absolwent Uniwersytetu Lwowskiego), Piotrowskich. Przywołał jej rolę prekursorki w rodzinie w zakresie edukacji (zarówno bracia, obydwie córki, jak i bratankowie i siostrzeńcy uzyskali wyższe wykształcenie), także duże sukcesy w pracy pedagogicznej i wychowawczej. Taka była Hanka taką zachowajmy ją w pamięci.
Siostra i bracia Hanki
Z Sanoka, od Róży z Ławrynowiczów Nebesio, żony Jana Nebesio (syn Michaliny z Błaszczychów-Piotrowskich) otrzymaliśmy sympatyczne zdjęcie ich córki Ewy, która pracuje jako opiekunka w sanockim hospicjum pielęgnacyjno-opiekuńczym św. Brata Alberta. W hospicjum panował koronawirus, stąd jej strój w którym się prezentuje (zdjęcie obok). Róża załączyła do zdjęcia także garść informacji genealogicznych o rodzinie Nebesiów. Ewa, najmłodsza z córek Róży, mieszka ze swoją rodziną niedaleko od rodziców. Po ukończeniu Liceum Ogólnokształcącego w Sanoku ukończyła Liceum Medyczne (gdzie zrobiła kilka kierunków) i pracuje jako opiekunka w hospicjum. Praca w hospicjum jest ciężka, szczególnie teraz, w okresie pandemii koronawirusa, ale to jej powołanie by służyć ludziom. Mając wynik negatywny Covida pracuje 24 godziny na dobę. Mąż jej Grzesiek Sabat po studiach technicznych pracuje na stanowisku kierowniczym w prywatnej firmie. Oprócz tego, po szkole oficerskiej we Wrocławiu, jest podporucznikiem WOT. Obaj ich synowie, Witold - uczeń kl. 2-giej SP i Antoni, rok młodszy od brata, uczeń kl. 1 szej, mieli naukę zdalną, siedząc przy laptopach w 2-ch różnych pokojach i trzeba było biegać od jednego do drugiego by tym sterować. Z rodzicami mieszka najstarsza córka Marzena. Marzena ukończyła filozofię na UMCS-ie w Lublinie, a w Sanoku, w PWSZ-cie (Państwowa Wyższa Szkoła Zawodowa), drugi kierunek - rolnictwo. Z tytułami - mgr i inż. pracuje w ARiMR i mieszka z rodzicami. Średnia córka, Marcelina również studiowała przez pięć lat filozofię na UMCS-ie (obie córki, Marzena i Marcelina, twierdzą, że nie wyobrażają sobie, by nie miały studiować filozofii). Marcelina przez te pięć lat jeździła po świecie tańcząc w Zespole Tańca Ludowego UMCS i chociaż ma zdane wszystkie egzaminy to nie napisała pracy magisterskiej i tak zostało. Potem w Warszawie ukończyła Policealną Szkołę Ortoptystek i pracuje w przychodni w Lublinie przyjeżdżając co tydzień na weekend do Sanoka, do rodziców. Rodzice, Jan i Róża żyją spokojnie, oboje na emeryturze.
Poniżej „drzewko” genealogiczne potomków Michaliny
Michalina była najmłodszą córką Józefa Piotrowskiego ze Strachociny, syna Franciszka (Franciszek to młodszy brat Błażeja, „praojca” klanu Błaszczychów). Józef Piotrowski wywędrował z rodzinnej Strachociny do Sanoka (jego młodszy brat Andrzej wyemigrował do USA). Józef ożenił się z Sanoczanką Franciszką Dziuban (poniżej akt ślubu).
Od Zbigniewa Frynia-Piotrowskiego z Krosna otrzymaliśmy już w grudniu dłuższy, bardzo ciekawy, list związany z artkułem w ostatniej „Sztafecie” pt. „60-lecie matury”. Przede wszystkim Zbigniew prostuje informację jakoby był inżynierem chemikiem. Otóż jest on inżynierem mechanikiem, ukończył wydział mechaniczny Politechniki Łódzkiej, i to w niebyle jakiej specjalności – silników spalinowych. Bardzo przepraszamy za fatalną pomyłkę. W dalszej części listu Zbigniew przypomina innego absolwenta sanockiego liceum ze Strachociny, swojego kolegę z klasy, Mieczysława Galanta (matura w 1954 r.), który nie został wymieniony w tym artykule. Nie wiemy czy Mieczysław był potomkiem Stefana Piotrowskiego, być może był, „po kądzieli”, Piotrowscy wchodzili w związki małżeńskie z Galantami, m.in. babcią Zbigniewa była Marianna Galant, córka Michała Galanta i Katarzyny z Mieleckich. Galantowie byli jednym z najliczniejszych rodów w Strachocinie. Mieczysław Galant mieszkał w Sanoku, zmarł 22 lutego 2016 r., spoczął na cmentarzu w Zarszynie. Oczywiście, Zbigniew przesłał nam życzenia noworoczne i wiele ciepłych słów o samej „Sztafecie”. Jego zdaniem „wydawanie Sztafety odgrywa bardzo ważną rolę w konsolidacji poszczególnych „klanów” (potomków Stefana Piotrowskiego – red.) – widoczne to jest już obecnie, natomiast w dalszej przyszłości następne pokolenie (a może i dalsze?) będą mogły dowiedzieć się jakimi ludźmi byli ich dziadkowie, babcie – a może i pra, pra !”. Warto przypomnieć, że właśnie Zbigniew był głównym inicjatorem ruchu integracyjnego potomków Stefana Piotrowskiego ze Strachociny na początku XXI wieku.
Do tego samego artykułu w „Sztafecie” nawiązał w rozmowie telefonicznej Tadeusz Winnicki, syn Zofii z Wołaczów-Piotrowskich, z Mikołowa na Górnym Śląsku. Tadeusz wspomniał o innych strachockich maturzystach w sanockim liceum, w tym Stanisława Hoszowskiego. Stanisław był bardzo dobrym uczniem, ukończył Politechnikę Warszawską, był inżynierem, specjalistą w zakresie najnowszych urządzeń medycznych w szpitalach. Nie był potomkiem Stefana Piotrowskiego, ale jego żona Anna Bogumiła z Pielechów poprzez swoją babcię, Helenę z Radwańskich „z Górki” Cecułę, była. Tadeusz przekazał nam także wiele informacji z życia własnej rodziny a także innych rodzin potomków Zofii z Wołaczów-Piotrowskich Winnickiej. Tadeusz - dziękujemy.
Sympatyczne listy otrzymujemy od Stanisława Lisowskiego z Jasła. Stanisław to wnuk Małgorzaty z Giyrów-Piotrowskich, urodzony w Strachocinie. Z zawodu naftowiec, obecnie na emeryturze. Interesuje się korzeniami rodzinnymi Piotrowskich i Lisowskich, wspomina dzieciństwo i młodość spędzoną w Strachocinie, opisuje problemy obecnego okresu pandemii, a także kłopoty ze swoim niesfornym komputerem. Panie Stanisławie, dziękujemy za listy i pozdrowienia, współczujemy w kłopotach, szczególnie tych komputerowych, bo to prawdziwa plaga dla emerytów.
Od Stanisława Mogilanego z Jastrzębia Zdroju (ale urodzonego w Strachocinie) otrzymaliśmy list z pozdrowieniami dla „Sztafety” i prośbą o pomoc w poszukiwaniach „korzeni” rodzinnych Mogilanych. Na miarę swoich możliwości spełniliśmy tę prośbę jednocześnie kontaktują go z prawdziwym znawcą genealogii Mogilanych, Kamila Sikory z Zagórza, Mogilanego z pochodzenia. Panie Stanisławie – dziękujemy za zainteresowanie naszą „Sztafetą” i list.
Od Małgorzaty Dąbrowskiej, córki Władysławy z Błaszczychów-Piotrowskich Sawczak, otrzymujemy regularnie sympatyczne przesyłki z Sanoka. Nie inaczej było w ostatnim okresie. Małgorzata także nawiązuje w nich do opisu matury z 1960 r., jest absolwentką tego liceum, dawniej tylko męskiego, od 1962 roku już koedukacyjnego. W roku 1960 miała tylko 4 latka, do liceum poszła mając 11 lat, większość nazwisk nauczycieli niewiele jej już mówi, dawno odeszli ze szkoły na emeryturę lub nie żyją. Ale zapamiętała jeszcze panią Willy, która pracowała w bibliotece. „Konikiem” starej nauczycielki było wypożyczanie uczniom na siłę nieprawdopodobnej liczby książek. I to tylko na tydzień. Dla świętego spokoju nosili te książki w obie strony najczęściej nieprzeczytane! Mile wspomina prof. Wandę Kubrakiewicz, może ze względu na łacinę. Na cmentarzu często odwiedza grób profesora Goduli, nauczyciela fizyki - zmarł dość szybko, w 1971 r. (Małgorzata z wykształcenia jest mgr fizyki). Ostatnio przekazała nam link do informacji w Internecie na temat budowy Centrum Kultury w Strachocinie, o którym piszemy szerzej w „Aktualnościach”. Regularnie przekazuje nam obraz pandemii w Sanoku, mieszka przy ulicy, którą jeżdżą karetki Pogotowia do szpitala, w kwietniu jeździły bardzo często. Odnalazła w archiwum rodzinnym list z 1947 r. wysłany z Detroit przez Andrzeja Piotrowskiego, brata dziadka Józefa. Pisze o liście: „piękne pismo, doskonały tusz czy atrament, wszystko da się odczytać, mimo tylu lat. W liście skierowanym do bratowej i dzieci (dziadek Józef już nie żył) pisze Andrzej o paczce, w której wysyła 6 par butów, ale w tym tylko są 2 pary nowych. Pisze też o dużej liczbie aut, które tam widzi.” Małgorzata będzie się starała nawiązać kontakt z potomkami Andrzeja w Ameryce. Pani Małgorzato, dziękujemy za wszystkie informacje, liczymy wkrótce na pomyślniejsze o pandemii koronawirusa w Sanoku.
Od Róży Nebesio, synowej Michaliny z Błaszczychów-Piotrowskich, otrzymaliśmy kolejny ciekawy list z życzeniami noworocznymi i mnóstwem informacji. Róża także nawiązuje do artykułu o maturze w 1960 r. Wspomina profesorów sanockiego liceum (już tylko niektórych) ale z okresu kilkanaście lat później. Wspomina także swoje (i swojej rodziny) spotkanie z panem Stefanem Kosiarskim w Pastwiskach koło Odrzechowej 1 kwietnia 2006 r. Pan Stefan jest autorem wspomnieniowej książki „Tego nie mogę zapomnieć”. Właściwie autorem tej książki jest ks. prałat Kazimierz Piotrowski „z Kowalówki”, wieloletni proboszcz parafii Iwonicz, przewodniczący Komisji Rewizyjnej naszego Stowarzyszenia. Pan Stefan wspominał, a Kazimierz ubierał to w szatę literacką. Na okładce książki (zdjęcie obok) widnieje napis „opracował ks. Kazimierz Piotrowski”. Nebesiowie spotkali się z rodziną Kosiarskich na Rajdzie Papieskim. Książkę z dedykacją od ks. Kazimierza „zdobyła” córka Marzena.
Pan Stefan Kosiarski był (zmarł w 2013 r.) niespotykanie ciekawym człowiekiem – harcerz, żołnierz AK, więzień UB, inżynier rolnictwa, pszczelarz, dyrektor Zakładu Doświadczalnego krakowskiego Instytutu Zootechniki w Pastwiskach, gościł u siebie często ks. arcybiskupa kardynała Karola Wojtyłę, był jego przyjacielem, także później, kiedy kardynał został papieżem Janem Pawłem II, bywał podejmowany w Watykanie, był także przyjacielem naszego księdza Kazimierza. Napiszemy o tym wszystkim więcej w najbliższej „Sztafecie”.
Na zakończenie listu z życzeniami Róża dodała: "bibe amorem sancti Joanni" (pijcie miłość św. Jana) - wybieramy się na Mszę Świętą do Franciszkanów, gdzie zakupimy pyszne wino świętojańskie (po 20 zł - tokaj) i będziemy pić wieczorem.” Róża nawiązała do tradycyjnego zwyczaju święcenia (i picia) wina w dniu 27 grudnia, w dzień poświęcony pamięci św. Jana Ewangelisty. Zwyczaj ten był obecny w Strachocinie jeszcze w latach 50-tych XX w. Ale prawdopodobnie Strachoczanie już nie znali legendy związanej z tym zwyczajem, o św. Janie, cesarzu rzymskim i pogańskim kapłanie, który się nawrócił na chrześcijaństwo (jeszcze bardzo świeżym wtedy). W parafii w Gdańsku-Żabiance zwyczaj ten jest ciągle żywy, ponoć także u OO. Paulinów na Jasnej Górze. Pani Różo, dziękujemy za ten ciekawy list i inne, niemniej ciekawe.
Czytam 26 numer „Sztafety pokoleń” przesłany mi przez redaktora, czytam po raz drugi i jestem pod rozwijającym się wrażeniem kronikarskiej dokładności wspomnień. Wspomnień młodzieńczych, radosnych, wnikliwie obrazujących końcówkę lat 50-tych ubiegłego wieku. Szkolny kolego chciej przyjąć słowa uznania za ten przełożony a opisany jubileusz naszej matury. Pozwól także na kilka uwag – uzupełnień, które mi się pojawiają przed oczami jako poszarpane, niespójne obrazy tamtych lat.
Obraz 1 – pejzaż zimowy czyli Szkoła Podstawowa w Strachocinie
Trafnie określana jako słabo przygotowująca (poziom, kadra, motywacja) swoich absolwentów do kontynuacji nauki w szkołach średnich. Ja miałam szczęście gdyż w wyborze szkoły średniej pomogli mi starsi koledzy; kuzyn Zbyszek i sąsiad Franek Dąbrowski, obydwaj absolwenci sanockiego liceum. Dzisiaj jestem wdzięczny im za optymistyczne zapewnienia „dasz radę!”. W tym dawaniu rady pomagali mi dzielnie i szczęśliwie dobrani przez Panią Profesor Wandę koledzy: Kazek Białas i Boguś Hofbauer. Byli oni świetnie przygotowani przez Szkołę Podstawową w Zagórzu i z nimi dane mi było zasiedlać ławkę szkolną.
Obraz 2 – w barwach jesieni, czyli integracja
Unormowane życie internatowe wnikliwie opisane (podziw!) przez Ciebie Władku. Zdumiewa mnie Twoja umiejętność odtwarzania scen, faktów, wydarzeń, a cyfr i nazwisk w szczególności. Umiejętność z trudem opanowaną jeszcze w szkole i mimo upływu lat wciąż doskonałą. Wspominasz lata spędzone w internacie – bursie zlokalizowanej naprzeciw koszar wojskowych zapewne nie bez znaczenia. Wydaje mi się, że organizacja internatowego życia w jakiejś mierze była wzorowana na życiu koszarowym. Zarówno u nich jak i u nas obowiązywała społeczna hierarchia, w wojsku stopnie, a u nas pozycja. Każdy musiał znać swoje miejsce. Najsilniejszą pozycję mieli Panowie z klasy maturalnej. Przypominam sobie takiego „strażnika obyczajów” Pana Janka (chłopak z Beska), który „uczył mnie” jak pukać, gdy się chce wejść do pokoju w którym mieszkają Panowie z klasy XI. Pamiętam, że nasze kontakty z wojskiem zacieśniały się z biegiem czasu i w efekcie doprowadzały do korepetycyjnych spotkań. Niektórzy oficerowie z jednostki podobnie jak i my przygotowywali się do matury. Najzdolniejsi z nas (Władek był jednym z nich) za marne pieniądze uczyli ich. Jedynie ja (za niezłe pieniądze) wyposażałem ich w tematyczne ściągi. Pewien kapitan zamówił ich aż 20, a na pytanie jak je ukryje i wykorzysta odpowiedział: „widzisz ile w mundurze jest kieszeni, a w galowym o dwie więcej, dwie tak zwane dyskretne”. Dopiero na poligonie w Lublinie dowiedziałem się na co są te dwie. Z perspektywy lat widzę, że organizacja wojskowa funkcjonowała jako element kształtowania mojej osobowości, bogatej, zorganizowanej i podporządkowanej wyższym celom. W moim przypadku dążenie do wytyczonych wyższych celów wiodło przez wszechstronny rozwój fizyczny i umysłowy.
Zresztą, o bogactwie form życia sportowego trafnie piszesz. Uważam, że w tamtych wesołych latach tężyzna fizyczna była modna, pożądana i powszechna. Pamiętasz naszych kolegów („Anglików”) którzy uprawiali kulturystykę aby przypodobać się dziewczynom. Niektórym nawet się to udawało, np. wspomniany już przez Ciebie jogin Tadeusz K. był, jest (?) osobowością o wielu zainteresowaniach poznawczych, uprawiający różne dziedziny sportowe i inne sztuki wyzwolone. Postać wyjątkowa, barwna, godna osobnego potraktowania przez „pióro” znacznie wrażliwsze niż moje. Kusi mnie jednak jedno wspomnienie naszego spotkania na ziemiach zachodnich, jeśli dobrze pamiętam w Jeleniej Górze. Muszę tutaj zaznaczyć, że nasze drogi życiowe często się przecinały. Zupełnie przypadkowo spotkaliśmy się na integracyjnym przyjęciu w mieszanym towarzystwie. Właśnie wtedy obserwując mojego szkolnego kolegę zauważyłem, że jest wielkim naturalnym znawcą natury kobiecej. Na początku znajomości dowcipnie przedstawiał się, a następnie wnikliwie przyglądał się swojej ofierze. Patrzył wprost w oczy z wyrazem wytrawnego znawcy. Pomyślałem; obserwuje, bada chwyta na gorąco tę ekscentryczną i zagadkową naturę. Analizuje całą jej duszę, całą jej psychikę, widzi wszystko i przenika ja na wskroś. Przy tym podpierał pięścią swą kształtną głowę, napęczniała doznaniami nie zawsze estetycznymi i wzdychał zanim pogrążył się w zadumie. Dziewczyna widząc go takim zrywała się i wychodziła, zachęcając go mętnym wzrokiem do wyjścia za nią. Parokrotnie usiłowałem go w tym naśladować i zawsze bez efektu.
Obraz 3 – kubistyczny w barwach wczesnej wiosny czyli wytyczanie celów
Każdy z nas rozpoczynających naukę w liceum ogólnokształcącym zdawał sobie sprawę z tego, że matura jest celem pośrednim. Do niej należało się dobrze przygotować, w terminie ją zdać i już jako dorosły startować na wymarzone studia. Już po pierwszych dwóch latach nauki uświadamiałem sobie, że moje sportowe zainteresowania będę mógł realizować na studiach wychowania fizycznego. Bez specjalistycznego przygotowania, pewny swojej wartości wystartowałem do trudnego egzaminu i padłem na sprawnościowym (pływanie i gimnastyka). Ale zanim do tego doszło realizowałem się w grach zespołowych takich jak koszykówka i siatkówka. Właśnie w siatkówce osiągnąłem dobry, reprezentacyjny poziom, najpierw w pierwszym zespole Międzyszkolnego Klubu Sportowego, a później w reprezentacji szkoły. Wejście do reprezentacyjnego zespołu szkolnego szczęśliwie zbiegło się z momentem odejściem z zespołu (na studia) trzech najlepszych siatkarzy: Staszka Króla, Janka Huegla i Jacka Władyki. Drużynę tworzyli pozostali Sanoczanie: Władek Demko, Rysiek Dzięgałło, Paweł Kubik, Janek Macko i Marek Wilk. Na to jedno brakujące miejsce w zespole wskoczyliśmy wspólnie z Wackiem Drwięgą, zdając sobie sprawę z tego, że będziemy grać wspólnie z „bożyszczami” międzyszkolnych turniejów organizowanych w różnych miastach Podkarpacia. Moje dołączenie do Takiego zespołu i reprezentowanie Takiej szkoły jak nasza było szczytem moich sportowych ambicji, przekreślonych na 50-cio metrowej pływalni Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie. Zdruzgotany sportowym niepowodzeniem postanowiłem podjąć jak najszybciej pracę zarobkową, aby uniezależnić się od rodziców, którzy już myśleli o następnych wydatkach związanych z kształceniem moich sióstr – Elżbiety i Anny. Przy szybkim znalezieniu opłacalnej pracy pomógł mi nasz szkolny kolega Janusz Konieczny (późniejszy senator RP), który postanowił wesprzeć mną oświatę dolnośląską. Pojechałem więc do Inspektoratu Pracy w Lubaniu Śląskim i zatrudniłem się jako nauczyciel klas początkowych w Szkole Podstawowej w Sulikowie koło Zgorzelca. Po rocznym stażu w tym wymagającym zawodzie, zagrożony 3-letnią służbą wojskową w marynarce (bilet do Ustki) postanowiłem kontynuować studia pedagogiczne w Krakowie. Po studiach magisterskich i podyplomowych w Wiedniu, pracowałem w oświacie szybko pnąc się po stopniach kariery zawodowej. Jak już wspomniałem zaczynałem od szkoły podstawowej przez szkoły średnie techniczne i ogólnokształcące do szkoły wyższej. Parę lat przed emeryturą „załapałem się” jeszcze do nadzoru pedagogicznego, jako starszy wizytator Małopolskiego Kuratorium Oświaty i Wychowania. Trzeba przyznać piękna wspomnieniowo ścieżka zawodowa, mająca lepszy smak niż rzeczywistość.
Obraz 4 – ciepły letni pejzaż, czyli fascynacje
Szanowny kolego charakteryzując naszych licealnych profesorów przywołałeś nazwisko wspaniałego biologa Karola Siekierzyńskiego, od tak mimochodem i bez należnego szacunku, o którym ja nie mogę mówić z czapką na głowie. No cóż, zwyczajna rzecz, a raczej dziwna, że fizyk wypowiada się na jego temat. Czy ja mogę? Chcę! Gdyż będąc w grupie zamierzających zdawać biologię na maturze poznawałem Go nie tylko w klasie podczas lekcji. Władku piszesz, zrobił tak mało, zaledwie kilku przygotował na studia i jedynie Andrzeja Gładysza na medycynę. Ja Ci powiem - zrobił tak wiele! Wierz mi - człowieka niepospolitego widzi się w życiu nie częściej niż kometę. Profesor Siekierzyński był niezwykłym człowiekiem, o którym nikt z jego uczniów nie odważy się powiedzieć w sposób żartobliwy, lekceważący. Nie potrzebuję tłumaczyć, że każdy z nas ma swój osobisty i bezwarunkowy obraz profesora, wyrobiony przez dwuletni kontakt z Nim. Ja widzę Go jako wymarzonego nauczyciela z cynicznym uśmieszkiem na twarzy i przymrużonym okiem, równocześnie pachnącego lasem, wilgotną trawą, chłodem górskiej nocy. Wiem, że Profesor uczył nas logicznego i krytycznego myślenia, a sam nigdy nikogo nie nazwał mente captus, co innym się przytrafiało. Jestem głęboko przekonany, że Jego ambicją było wychowywać nasze dusze do wdzięku, do polotu, do wielkości. Profesor czynił to z uśmiechem, wdziękiem i głęboką myślą wyrażaną najwłaściwszymi i najdoskonalszymi środkami. Zamiast nudnych lekcji – ćwiczenia. Zamiast wątpliwej podręcznikowej wiedzy (autora szkolnego podręcznika znał z czasów studiów) – przyrodnicze dysputy. Przymykam oczy i widzę nasze przygotowania do pozostawienia po sobie pomnika, pamiątki w postaci kompostownika zlokalizowanego w rogu ogrodu szkolnego, a zaprojektowanego przez mego stryja Władysława, który był w Sanoku znanym ogrodnikiem. Widzę naszego Profesora, który podwinąwszy rękawy koszuli zanurza ręce w czarną ziemię, jakby dobierając się do jej wnętrzności rodnych. Przy tym jego słowa dymią nawozem przywiezionym przez ojca mojego grupowego kolegi z pobliskich Nowosielec. Czuję, że Profesor oddycha zapachem stodoły, a w jego żyłach słychać tętent źrebaków brykających na pastwisku. Drogi kolego – teraz widzisz, że my wyselekcjonowani uczniowie grupy biologicznej tak wtedy postrzegaliśmy swojego profesora. Nie znajdowaliśmy w nim ani jednej ułomności ludzkiej, nic tak brzydkiego lub odrażającego, więc nic z rzeczy wstrętnych ani w obyczajach ani w postępowaniu. Z pewnością wspólnie dokopywaliśmy się do głębokich pokładów duszy. Odkrywaliśmy tajemnicze labirynty, których rozum nie oświetlał, poznawaliśmy władzę instynktu ludzkiego. Dzisiaj nie jestem pewien czy Jego łacińskie słowa instinctu divinitatis służyły do przybliżenia czy zatajenia prawdy. I to jest naprawdę przygnębiające, że nie można liczyć na Jego powrót, gdyż pochłonęła Go bezwzględna noc. Modlitwa i znicz na Jego grobie muszą wystarczyć.
Obraz 5 – w barwach wiosennych żonkili, czyli Jasna Góra
Wyjątkowo ceniony kolego, na stronie 42 Twojej Sztafety beznamiętnie piszesz: „[…]Bez problemów zdaliśmy maturę.” Tych problemów podczas maturalnego egzaminu trochę było, ale może lepiej je przemilczeć. W parę dni po majowej maturze spora grupa absolwentów uświadomiła sobie, że wypada podziękować Bogu, za pośrednictwem Jego matki za cudownie zdany egzamin i uzyskany dyplom dojrzałości. Skorzystaliśmy z rady nieocenionego katechety ks. Lachowicza i rozpoczęliśmy przygotowania do odbycia pielgrzymki dziękczynnej na Jasną Górę. Ksiądz swoimi kanałami załatwił noclegi i pobyt, oraz zwiedzanie skarbca i arsenału. Uczynny kolega Kazek Krawczyk z Zagórza załatwił miejsca (kuszetki) w pociągu na trasie Zagórz-Kraków-Trzebinia-Częstochowa i z powrotem. Wyjazdem tym zainteresowaliśmy nasze koleżanki maturzystki z liceum żeńskiego, które chętnie wzięły w tym udział i przygotowały prowiant na całą podróż. Termin wyjazdu ustaliliśmy na połowę czerwca, a czas trwania do 5 dni. Podróż nocnym pociągiem była atrakcyjna, przesiadka w Krakowie mało atrakcyjna, a niespodziewana ranna wysiadka w Trzebini zaskakująca. Jadący z nami ks. Lachowicz zaproponował nam przerwę w podróży i 3-dniowy pobyt w klasztorze OO Karmelitów Bosych w Czernej. Po wyładowaniu się z pociągu na stacyjny peron, w oddali zobaczyliśmy zalesione czernieńskie pasmo górskie w połowie którego błyszczały białe zabudowania klasztorne. Ciekawi wrażeń ale niezbyt zachwyceni, z bagażami na plecach szliśmy wyboistą leśną drogą ciągle pod górę. Po dwóch godzinach intensywnego marszu zbliżyliśmy się do bramy kontemplacyjnego klasztoru przy której przywitał nas pogodny i pełen życzliwości Ojciec (późniejszy Sługa Boży) Rudolf. Zaproponował nam kwatery u sióstr karmelitek i tam nas zaprowadził. Chłopcy mieli spać w dużej sali na parterze, a dziewczyny w małym pomieszczeniu obok olbrzymiej jadalni. Następnie zjedliśmy jarski posiłek, czyli obiad z własnego ogrodu. Po krótkim odpoczynku i rozpakowaniu się zwiedzanie klasztoru i otoczenia, a następnie spotkanie w refektarzu. Mnisi chętnie zapoznali nas z historią (na początku XVII w. był to klasztor pustelniczy) i wybitnymi postaciami mocno związanymi Świętością z klasztorem. Prowadzący spotkanie (nauki) Ojciec Przeor (imienia nie pamiętam) zaproponował nam udział w jutrzejszej uroczystej procesji poświęconej fundatorce hrabinie Agnieszce Firlejowej z Tęczyńskich, a w godzinach wieczornych kontemplację w pustelni. Przy wejściu do klasztornego kościoła pokazano nam mocno zniszczoną marmurową płytę nagrobkową poświęconą fundatorce klasztoru, z łacińskim napisem (który łacinnicy musieli przetłumaczyć). Nie było to łatwe z uwagi na słabo widoczne litery, wytarte przez buty licznych pielgrzymów. Korzystając ze znacznej pomocy Ojca Rudolfa, przetłumaczona inskrypcja była prośbą do Wszechmogącego Boga by na Sądzie Ostatecznym dał Jej miejsce z owieczkami, nie odłączał Jej z kozłami i postawił na prawicy ze sługami. Następnego dnia rano pomagaliśmy w przygotowaniach do corocznie organizowanej uroczystości, a później umyci i wygoleni wzięliśmy w niej udział. Idąc w procesyjnym orszaku ojców zakonnych rejestrowaliśmy uwagi licznie zebranych wiernych przybyłych z okolicznych wsi. Były to uwagi tego typu: „Nowicjat w tym roku liczny”, „Ale będziemy mieć ładne zakonnice” i tym podobne. O ile się orientuję, do nowicjatu zakonnego wstąpił tylko jeden z tej grupy (obecnie ks. prałat dr Stanley Sliwiak, pełniący funkcję generalnego wikariusza w diecezji Laredo USA). Pobyt w czernieńskim klasztorze dobiegł do końca, a pożegnanie z braciszkami i z Ojcem Rudolfem było wyjątkowo wylewne. Dostałem od niego relikwię (skrawek habitu) Św. Teresy od Dzieciątka Jezus – mam ją do dzisiaj. Dzień Święty zakończyliśmy zbiorową modlitwą po obejrzeniu ubogich mnisich cel (podobnie ubogie jak u nas w internacie). Wczesnym rankiem, po pożegnaniu z siostrami (dały nam kanapki na drogę) opuściliśmy klasztor transportem zorganizowanym przez zakonników. Do Częstochowy dotarliśmy szczęśliwie i podobnie jak w Czernej, czekało na nas marne lokum u zakonnic w pobliżu jasnogórskiego sanktuarium. Przed południem zwiedzaliśmy klasztor Paulinów, w tym mury, arsenał i skarbiec. Z wieży kościelnej splądrowaliśmy miasto i hutę z dymiącymi kominami. W godzinach wieczornych uczestniczyliśmy w dziękczynnym nabożeństwie, klęcząc u stóp Pani Jasnogórskiej i modlitwą dziękowaliśmy za szczęśliwie zakończoną edukację w sanockim liceum. Mszę w asyście ojców odprawiał nasz ksiądz prałat. Patrząc na Czarną Madonnę, uświadomiłem sobie, że siłą i tajemnicą, która do stóp Pani Jasnogórskiej przyciąga pielgrzymów jest jej cudowny obraz. Najstarszy opis wizerunku Matki Bożej podaje Jan Długosz w Liber Beneficjorum „obraz Maryi Najchwalebniejszej i Najdostojniejszej Dziewicy i Pani Królowej Świata i Królowej Naszej o przeładnym wyrazie twarzy, która spoglądających przenika szczególną pobożnością, jakbyś na żywą patrzył”. Ma się wrażenie, że obraz ukazuje Maryję jako Matkę Boga, ale też troskliwą Matkę każdego człowieka. Charakterystyczną cechą po której każdy rozpozna ten obraz, są blizny na twarzy. Ma się wrażenie, że Maryja na sobie nosi znamiona naszych ran i bólu. Ran tych, cięć na obrazie jest wiele ale najbardziej widoczne są dwie pod prawym okiem. Jasnogórski obraz od samego początku zasłynął cudami, które rozsławiły Częstochowskie Sanktuarium Maryjne na całym świecie. Wspomniany już Jan Długosz pisał: „Z całej Polski i krajów sąsiednich […] na uroczystości Maryjne zbiegał się lud pobożny dla zdumiewających cudów, jakie za przyczyną naszej Pani i Orędowniczki tu się dokonały”. Chociaż Ojcowie Paulini ciągle podkreślają, że na Jasnej Górze nigdy nie odnotowano żadnych objawień Maryjnych, jak to miało miejsce w innych sanktuariach. Jako wota dziękczynne zostawiliśmy nasze szkolne tarcze, które przestały nam być potrzebne. Podróż powrotną odbyliśmy bez zwiedzania Krakowa i bez dodatkowych atrakcji, chociaż wtedy w pociągu postanowiłem, że do niego wrócę za rok na studia i tak się stało.
Na zakończenie mego suplementu, pragnę zaznaczyć, że zbieżność wydarzeń opisanych tutaj z Twoimi jest nieprzypadkowa. Przedstawiłem dwie znaczące postacie tak jak je wtedy widziałem i nadal widzę. Chciałbym żeby takie pozostały w pamięci czytelników Sztafety.
Autor: Józef Fryń-Piotrowski
3. Strachockie rody – Radwańscy – odcinek 4
W poprzednich numerach zamieściliśmy ogólne informacje o Radwańskich w Strachocinie i przedstawiliśmy linię Kazimierza Radwańskiego z domu, noszącego w czasach Galicji nr 1, linię Macieja Radwańskiego z domów nr 11 i 12 w „górze” Strachociny, a także linię Andrzeja Radwańskiego „z Górki”, z domu nr 16. W tym odcinku pozostajemy dalej na „Górce”, u Szymona Radwańskiego, gospodarza w domu nr 17, według numeracji austriackiej. Kolejne linie genealogiczne rodu Radwańskich pokażemy w następnym numerze „Sztafety”.
Linia Szymona Radwańskiego „z Górki” (domy nr 17 i 67)
Kolejną linią genealogiczną Radwańskich, postępując z biegiem Potoku Różowego, była linia Szymona Radwańskiego „z Górki”, z domu, który w Galicji otrzymał nr 17. Jest bardzo prawdopodobne, że Szymon to młodszy brat Andrzeja z domu o późniejszym numerze 16, syn Michała, żyjącego w latach 1704 – 19.04.1761 r. (syna Sebastiana (1680 – 1760), ale nie ma na to żadnych bezdyskusyjnych dowodów. 6 stycznia 1764 r. odbył się ślub Szymona Radwańskiego, kawalera, z Klarą Sidorską, inaczej (alias) Masztalerzowną, panną. Sidorscy to ród, który „przewinął” się przez Strachocinę, ale zniknął w pierwszej połowie XIX wieku. „Masztalerzowna” sugeruje, że jej ojciec, dziadek lub wcześniejszy przodek był masztalerzem, fachowcem w stadninach koni, istniejących w majątkach magnatów, szczególnie na terenach dzisiejszej Ukrainy. Szymon był kawalerem (Juvenem), prawdopodobnie miał ok. 30 lat, a więc urodził się ok. 1734 roku. Dziwić może fakt, że świadkiem na ślubie był Michał Błażejowski a nie któryś z Radwańskich. Drugim świadkiem był Józef Wroblowski, organista, zapewne bliski przyjaciel Szymona, bo później był ojcem chrzestnym dzieci Szymona. Na austriackim wykazie podatkowym z ok. 1790 r. Szymon widnieje jako gospodarz w domu nr 67, w dole wsi, a nie w domu nr 17 na „Górce”, w którym na wykazie gospodarzem jest młodszy syn Szymona, Jan, mający wtedy zaledwie 22 lata. Prawdopodobnie ojciec Szymona (Michał ?), który mieszkał w domu na „Górce”, noszącym później nr 17, zakupił u Giebułtowskich, właścicieli strachockiego folwarku (mogli być w biedzie po zakupie folwarku od władz austriackich, wcześniej Strachocina była „królewszczyzną”, a Giebułtowscy tylko dzierżawcami) gospodarstwo o wielkości ok. 10 hektarów dla syna. Po śmierci Michała na gospodarstwo i dom nr 17 na „Górce” nie chciał już powrócić leciwy Szymon (ziemia w dolnej części wsi była łatwiejsza do uprawy) tylko po latach wysłał tam młodszego syna Jana, stąd ta zagadkowa sytuacja, że syn gospodarował na gospodarstwie blisko trzykrotnie większym niż ojciec. Szymon i Klara w małżeństwie doczekali się sześciorga dzieci: Kazimierza (ur. 26.02.1765 r.), Jana (ur. 12.06.1767 r.), Rozalii (ur. 17.08.1769 r.), Szymona (ur. 5.10.1771 r.), Agnieszki (ur. 19.01.1774 r.) i Franciszki (ur. ok.1781 r.).
Najstarsza córka Szymona, Rozalia, wyszła za mąż za Sebastiana Woytowicza. Rozalia była drugą żoną Sebastiana. Urodziła z nim siedmioro dzieci: Katarzynę, Mariannę, Antoniego, Rozalię, Jakuba, Wojciecha i Elżbietę.
Młodsza córka Szymona, Agnieszka, wyszła za mąż za Marcina Błażejowskiego (ur. 1.11.1769 r.), syna Franciszka i Marianny. Agnieszka urodziła trójkę dzieci: Kazimierza, Mariannę i Jakuba.
Najmłodsza córka Szymona, Franciszka, wyszła za mąż za Pawła Kwolka (ur. 10.01.1773 r.), syna Andrzeja i Agnieszki Lisowskiej. Franciszka urodziła dziesięcioro dzieci: Rozalię, Teresę Katarzynę, Mariannę, Wiktorię, Pawła, Marcina, Adama, Kazimierza, Fabiana Sebastiana i Mikołaja.
Najstarszy syn Szymona, Kazimierz, został dziedzicem gospodarstwa i domu nr 67. Ożenił się z Agnieszką Szczudlik. Nic nie wiemy o rodzinie Agnieszki, jej nazwisko brzmi bardzo „sanocko” (później Szczudlików można było spotkać w Sanoku, ale w XVIII wieku mogli żyć w którejś wsi podsanockiej). To małżeństwo wpisuje się w pewną filozofię, przynajmniej niektórych Radwańskich – zaskakiwać swoimi wyborami małżonków. Kazimierz i Agnieszka doczekali się dziewięciorga dzieci: Agnieszki (ur. 8.01.1793 r.), Jakuba Franciszka (ur. VII.1795 r.), Zofii (ur. 17.03.1797 r.), Jana Józefa (ur. VI.1799 r.), Marianny (ur. 7.01.1802 r.), Andrzeja (ur. 2.11.1804 r.), Anny (ur. Vii.1807 r.), Macieja Michała (ur. 20.09.1810 r.) i Fabiana Sebastiana (ur. 3.01.1814 r.).
Najstarsza córka Kazimierza, Agnieszka, najpierw urodziła nieślubną córkę Mariannę (ur. 8.08.1824 r.), później wyszła za mąż za Franciszka Woytowicza (ur. 30.01.1788 r.), syna Józefa i Zofii Adamiak, i urodziła syna Mikołaja. Zapewne szybko zmarła (może przy porodzie?), bo już trzy lata później Franciszek doczekał się córki Wiktorii z drugą żoną, Marianną Kiszka. Córka Agnieszki, Marianna Radwańska, zmarła w wieku 56 lat, 20.01.1880 r. O najstarszym synu Kazimierza, Jakubie Franciszku, i najmłodszym synu, Fabianie Sebastianie, nie mamy żadnej wiadomości.
Młodsza córka Kazimierza i Agnieszki, Zofia, także urodziła nieślubnego syna, Jakuba Radwańskiego (ur. 6.07.1836 r.). Jakub ożenił się z Elżbietą Radwańską, córką Józefa i Marianny Sitek. Jakub i Elżbieta doczekali się pięciorga dzieci: Zofii (ur. 1.09.1864 r.), Joanny (ur. 29.03.1867 r.), Franciszki (ur. 4.03.1869 r.), Zofii (ur. 16.10.1871 r.) i Piotra (ur. 26.06.1874 r.).
Najstarsza córka Jakuba, Zofia, zmarła jako trzymiesięczne dziecko, 2.12.1864 r. Młodsza córka Jakuba, Joanna, wyszła za mąż za Jana Rogowskiego. Kolejna córka Jakuba, Franciszka, wyszła za mąż za Jana Dołoszyckiego. O drugiej Zofii i Piotrze nie mamy żadnych wiadomości. Jakub zmarł 10.02.1897 r.
Kolejna córka Kazimierza i Agnieszki, Marianna, wyszła za mąż za Kazimierza Piotrowskiego „z Kowalówki” (ur. 26.02.1798 r.), syna Szymona i Anny Cecuła. Marianna urodziła sześcioro dzieci: Katarzynę, Pawła, Jana (przodka Kondów-Piotrowskich), Anastazję, Zofię i Marię.
Najmłodsza córka Kazimierza i Agnieszki, Anna, wzorem starszych sióstr, także urodziła nieślubne dziecko, Jana (ur. ok. 1825 r.). Jan ożenił się z Reginą Pucz (ur. 5.09.1832 r.), córką Franciszka i Marianny Chylińskiej. Puczowie nosili kiedyś nazwisko Adamscy, zostało ono przekształcone na „Pucz” prawdopodobnie przez księży w Księdze Metrykalnej. Może „Pucz” to był przydomek jednej z gałęzi Adamskich? Z Reginą Jan doczekał się ośmiorga dzieci: Feliksa (ur. 16.11.1851 r.), ponownie Feliksa (ur. 3.02.1857 r.), Marianny (ur. 14.07.1859 r.), Wojciecha (ur. 17.04.1862 r.), Wiktorii (ur. 9.01.1864 r.), ponownie Wiktorii (ur. 11.07.1867 r.), Katarzyny (ur. 13.07.1870 r.) i ponownie Katarzyny (ur. 13.09.1873 r.). Niestety, większość dzieci Jana i Reginy nie miało szczęścia do losu. Jeden Feliks zmarł jako niespełna roczne niemowlę (zm. 16.09.1852 r.), drugi Feliks zmarł jako dwuletni dzieciak (zm. 4.04.1859 r.), Marianna zmarła jako 37-letnia panna (zm. 7.12.1896 r.), pierwsza Katarzyna zmarła jako niespełna 2-letnie dziecko (zm. 31.05.1852 r.). Zmarła zapewne także pierwsza Wiktoria. O losie Wojciecha i drugiej Wiktorii nie mamy wiadomości, druga Katarzyna wyszła za mąż za Jakuba Mazura, syna Wojciecha i Urszuli Kuczma. Sądząc po nazwisku, Jakub pochodził spoza Strachociny, może z sąsiedniej Pakoszówki? Katarzyna urodziła trójkę dzieci: Jana, Piotra i Małgorzatę. Syn Jan ożenił się z Marianną Piotrowską i zamieszkał w „mateczniku” Piotrowskich, syn Piotr ożenił się z Magdaleną Radwańską.
Syn Kazimierza i Agnieszki, Jan Józef, ożenił się z Agnieszką Radwańską, córką Kazimierza i Zofii Lisowskiej. Z Agnieszką doczekał się tylko syna Jana (ur. 15.06.1828 r.). Po urodzeniu dziecka Agnieszka zmarła i Jan Józef ożenił się powtórnie, z Katarzyną Woytowicz (ur. 28.10.1806 r.), córką Sebastiana i Rozalii Radwańskiej. Katarzyna urodziła siedmioro dzieci: Filipa (ur. 27.05.1830 r.), Anastazję (ur. 24.12.1833 r.), ponownie Filipa (ur. 24.05.1836 r.), Wiktorię (ur. 14.12.1837 r.), Marię (ur. 2.07.1840 r.), Feliksa (ur. 30.12.1845 r.) i Wincentego (ur. 18.07.1848 r.). Wszystkie dzieci Jana Józefa Radwańskiego rodziły się w domu nr 67.
Najstarszy syn Jana Józefa (z Agnieszką Radwańską), Jan, ożenił się z Marianną Cecułą (ur. 6.03.1834 r.), córką Franciszka i Katarzyny Radwańskiej. Doczekali się oni trzech córek: Katarzyny (ur.21.11.1857 r.), Agnieszki (ur. 19.01.1860 r.) i Wiktorii (ur. 23.08.1862 r.).
Katarzyna wyszła za mąż za Wojciecha Pęcaka (ur. 15.04.1854 r.), syna Piotra i Agnieszki Radwańskiej. Katarzyna urodziła córkę Małgorzatę i krótko potem zmarła w wieku zaledwie 23 lat (zm. 4.10.1881 r.). Wojciech ożenił się powtórnie, z Zofią Prugar.
Młodsza córka Jana, Agnieszka wyszła za mąż za Andrzeja Romerowicza (ur. 4.11.1857 r.), syna Szymona i Marianny Radwańskiej. Urodziła czwórkę dzieci: Franciszka, Wiktorię, Wincentego i Andrzeja. Po śmierci Agnieszki Andrzej ożenił się z Cecylią Szymańską. Agnieszka zmarła 24 listopada 1895 r.
Najmłodsza z córek Jana i Marianny, Wiktoria, zmarła jako 10-letnie dziecko 20 stycznia 1873 r.
Syn Jana Józefa z Katarzyną Woytowicz, Filip, zapewne zmarł jako małe dziecko, bo rodzice nadali to imię sześć lat później kolejnemu synowi. O losach obydwu Filipów nie mamy żadnej wiadomości.
Córka Jana Józefa, Anastazja, wyszła za mąż za Wawrzyńca Cecułę (ur. 22.11.1823 r.), syna Franciszka i Katarzyny Radwańskiej. Anastazja urodziła mu córkę Mariannę (późniejszą żonę Wojciecha Wołacza-Piotrowskiego) i Wawrzyniec zmarł. Anastazja wyszła ponownie za mąż za Antoniego Daszyka (ur. 8.06.1836 r.), syna Sebastiana i Marii Radwańskiej. Z Antonim Anastazja urodziła jeszcze pięcioro dzieci: Feliksa, Anielę, Juliannę, Józefa i Wiktorię.
Młodsza córka Jana Józefa, Wiktoria, wyszła za mąż za Józefa Adamiaka (ur. 24.03.1838 r.), syna Stanisława i Franciszki Klimkowskiej. Wiktoria urodziła trzy córki: Walerię, Mariannę i Katarzynę. Józef zmarł 4 lutego 1895 r., Wiktoria 13 stycznia 1914 roku.
Najmłodsza córka Jana Józefa, Maria, wyszła za mąż za Błażeja Piotrowskiego „z Kowalówki”, protoplasty „klanów” Piotrowskich „spod Mogiły”, Piotrowskich „za Potoczka” i Błaszczychów-Piotrowskich. Błażej (ur. 28.01.1838 r.) był synem Michała i Katarzyny Woźniak. Maria urodziła sześcioro dzieci: Wiktorię, Walerię, Juliannę, Feliksa, Ponownie Walerię i Agatę. Los nie był szczęśliwy dla córek Marii, wszystkie zmarły jako dzieci, przeżył tylko syn Feliks. Maria, zapewne załamana śmiercią córek, zmarła (zm. 27.04.1878 r.). Błażej ożenił się ponownie z Małgorzatą Żyłką-Żuchowską, z którą doczekał się pięciu synów.
Syn Jana Józefa i Katarzyny, Feliks, wybrał stan duchowny. Ukończył Seminarium Duchowne w Przemyślu i po kilkunastu latach został proboszczem w Łężanach koło Krosna (a właściwie koło Miejsca Piastowego). Fakt ukończenia Seminarium i zostanie księdzem było ogromną nobilitacją Radwańskich „z Górki”, także oznaką ich bogactwa, bo wykształcenie syna na księdza było bardzo drogie. Ksiądz Feliks bardzo przeżywał problemy swojej siostry Marii, po jej śmierci i powtórnym ożenku jej męża Błażeja zabrał do siebie, do Łężan, ich syna Feliksa i zapewnił mu wykształcenie. Utrzymywał przyjazne stosunki z Błażejem, wdowcem po siostrze Marii, do końca jego życia. Przyjazne stosunki z Błażejem utrzymywał także młodszy brat księdza Feliksa i Marii – Wincenty. Wincenty był ojcem chrzestnym synów Błażeja z drugiego małżeństwa. Syn Marii i Błażeja, Feliks, odwiedzał swoich braci przyrodnich w Strachocinie, Jana do śmieci (Jan zginął w I wojnie światowej w 1915 r.), młodsi wyjechali wcześniej do Ameryki.
Najmłodszy syn Jana Józefa i Katarzyny, Wincenty, także został wysłany przez ojca „do szkół”. Nie wiemy jaką szkołę ukończył (Gimnazjum im. Królowej Zofii w Sanoku powstało dopiero w 1880 r.), ale został nauczycielem i był nim przez wiele lat w rodzinnej Strachocinie. Wincenty ożenił się z Walerią Markiewicz, córką Józefa i Marianny z Hawrylaków. Rodzina Walerii pochodziła spoza Strachociny, może Wincenty poznał Walerię jeszcze w szkole. Z Walerią doczekał się prawdopodobnie siedmiorga dzieci: Bronisławy Alojzy (ur. 4.10.1878 r.), Kazimierza Stanisława (ur. 4.05.1880 r.), Wandy Marii (ur. 26.01.1882 r.), Jana (ur. 15.04.1889 r.), Zygmunta Józefa (ur. 28.12.1891 r.), Józefa Grzegorza (ur. 9.03.1894 r.) i Haliny. Ciekawy jest dobór rodziców chrzestnych dzieci Wincentego. Chrzestnymi Kazimierza byli, Wincenty Morze, mąż Sabiny Giebułtowskiej, właściciel strachockiego folwarku, oraz Zofia Dydyńska, córka Wincentego Morze, późniejsza dziedziczka folwarku. Chrzestnymi Wandy byli, stryj nowonarodzonej, ks. Feliks Radwański i Sabina z Giebułtowskich, żona Wincentego Morze. Chrzestnymi Jana i Zygmunta byli, proboszcz strachocki ks. Józef Data i Sabina z Giebułtowskich. Dobór rodziców chrzestnych dzieci świadczy o statusie Wincentego w społeczności Strachociny. Wszystkie dzieci Wincentego i Walerii wyemigrowały z rodzinnej wsi. Zapewne Wincenty zapewnił im dalszą edukacje. O ich dalszych losach wiemy trochę z przekazu wnuka Wincentego, Zdzisława, syna Zygmunta. Są to jednak tylko suche fakty genealogiczne, nawet bez dat urodzin.
Najstarsza córka Wincentego, Bronisława Alojza, wyszła za mąż za Kazimierza Kidawskiego. Urodziła córkę Helenę, która wyszła za mąż za Stefana Antoniego Brdaka.
Syn Wincentego, Kazimierz, ożenił się z Marią Śliwińską. Doczekał się z nią syna Zbigniewa, który ożenił się z Wiktorią Skrzęta. Zbigniew i Wiktoria mieli troje dzieci: Marię, Radosława i Wiesława. Radosław ożenił się z Anną Krauz, z którą miał syna Piotra. Maria, córka Zbigniewa, wyszła za mąż za Józefa Sareckiego. Urodziła trzech synów: Michała, Zbigniewa i Wojciecha. Michał Sarecki ożenił się z Agnieszką Lubiszewską i miał z nią syna Patryka. Zbigniew Sarecki ożenił się Martą Błach i i miał z nią syna Bartosza.
Młodsza córka Wincentego, Wanda Maria, wyszła za mąż za Nitkę i urodziła dwoje dzieci: Zofię i Lucjana.
Syn Wincentego, Jan, ożenił się z Wandą Kułak i miał z nią córkę Marię. Wyszła ona za mąż za Stanisława Rusieckiego i urodziła dwoje dzieci: Renatę i Marka. Renata Rusiecka wyszła za mąż za Władysława Brudnowskiego i urodziła dwoje dzieci: Beatę i Adama. Marek Rusiecki ożenił się z Teresą, która urodziła dwie córki: Magdalenę i Justynę.
Kolejny syn Wincentego, Zygmunt Józef, ożenił się z Haliną Tymkiewicz. Halina urodziła pięcioro dzieci: Jadwigę, Barbarę, Zdzisława (autora informacji o dzieciach Wincentego), Stanisława i Henryka. Zdzisław ożenił się ze Stanisławą Dziopek, która urodziła dwoje dzieci: Bożenę i Andrzeja. Andrzej ożenił się z Katarzyną Giersz, z którą ma córkę Agatę.
Młodszy syn Zygmunta Józefa, Stanisław ożenił się Teresą Walkiewicz. Teresa urodziła trzy córki: Marię, Anną i Katarzynę. Maria wyszła za mąż za Bogdana Rojka i urodziła dwoje dzieci: Kingę i Jakuba. Anna wyszła za mąż za Macieja Siarkowicza i urodziła syna Huberta. Katarzyna wyszła za Mieszka Tylkę i doczekała się z nim córki Zuzanny.
Najmłodszy syn Zygmunta Henryk ożenił się najpierw z Melanią Janus, która urodziła syna Bogdana. Syn Henryka, Bogdan, ożenił się najpierw z Beatą Wyszyńską z którą doczekał się syna Macieja. Drugą żoną Bogdana była Katarzyna Rudzińska. Drugą żoną Henryka została Irena Stępień, z którą miał córkę Marię. Maria doczekała się nieślubnego syna Jacka i wyszła za mąż za Zbigniewa Gigonia, z którym doczekała się drugiego syna, Grzegorza. Mąż Marii usynowił Jacka, który nosi nazwisko Gigoń.
Kolejny syn Kazimierza i Agnieszki Szczudlik, Maciej Michał, ożenił się z Zuzanną Kościelniak (ur. 9.08.1828 r.), córką Wojciecha i Katarzyny Klimkowskiej. Ojciec Zuzanny pochodził spoza Strachociny, matka Katarzyna była córką Andrzeja i Wiktorii Mieleckiej. Maciej Michał i Zuzanna doczekali się siedmiorga dzieci: Franciszka (ur. 1.10.1852 r.), Marianny (ur. 5.01.1856 r.), Józefa (ur. 13.12.1858 r.), Wiktorii (ur. 17.12.1861 r.), Katarzyny (ur. 1.07.1864 r.), Jakuba (ur. 16.07.1867 r.) i Julianny (ur. 18.02.1870 r.). Najmłodsza córka, Julianna, zmarła jako małe, półtoraroczne dziecko – 20.08.1871 r. Pierwsza trójka dzieci Macieja Michała urodziła się w jego domu rodzicielskim, domu nr 67, kolejne w domu nr 112, prawdopodobnie Michał, przy pomocy ojca, zbudował nowy dom dla swojej rodziny. Dom ten stanął w dole wsi, tuż nad Potokiem Różowym. W opowieści wiejskiej zachowała się informacja, że były takie ulewy Różowego, kiedy woda wlewała się do tego domu oknami. Prawdopodobnie jest w tym wiele przesady, ale Potok Różowy, normalnie niepozorna rzeczka, potrafił niejednokrotnie narobić wiele szkód we wsi. Nie wiemy jak długo żyli Michał i Zuzanna, ale prawdopodobnie Zuzanna długo była wdową. Dorobiła się przydomka „Michasicha”, tj. wdowa po Michasiu (Michale) - podobnie jak Błaszczycha czy Walczycha, i inne tego typu przydomki istniejące we wsi. Z czasem przydomek Zuzanny przeszedł na wszystkich potomków Macieja Michała. Zwano ich Radwańskimi „od Michasichy” lub po prostu „Michasichami”.
Najstarszy syn Macieja Michała, Franciszek, ożenił się Marianną Radwańską (ur. 19.03.1859 r.), córką Jana i Zofii Cecuła. Zofia urodziła ośmioro dzieci: Juliannę (21.02.1884 r.), Małgorzatę (ur. 11.07.1888 r.), Wiktorię (ur. 25.12.1890 r.), Katarzynę (ur. 31.01.1893 r.), Wojciecha (ur. 5.04.1895 r.), Cecylię (ur. 22.03.1897 r.), Jana (ur. 15.05.1899 r.) i Magdalenę (ur. 9.12.1901 r.). O dalszych losach życia dzieci nie mamy żadnych wiadomości z wyjątkiem syna Jana.
Młodszy syn Franciszka, Jan, ożenił się poza Strachociną, z Cecylią Wal, córką Jana i Anieli Struś. Z Cecylią Jan doczekał się czworga dzieci: Janiny Rozalii (ur. 4.09.1923 r.), Józefa (ur. 14.03.1925 r.), Bronisława Stanisława (ur. 9.02.1929 r.) i Bronisławę (ur. 14.09.1930 r.). Nie mamy żadnych wiadomości o ich dalszych losach życiowych.
O dalszych losach życiowych najstarszej córki Macieja Michała, Marianny (zmarła w wieku 26 lat – 2.02.1882 r.), podobnie jak Wiktorii i Jakuba, nie mamy żadnych wiadomości.
Młodszy syn Macieja Michała, Józef, ożenił się z Magdaleną Woźniczyszyn (ur. 1.11.1861 r.), córką Walentego i Katarzyny Lisowskiej. Magdalena urodziła dwoje dzieci: Piotra (ur. 17.02.1888 r.) i Mariannę (ur. 9.09.1890 r.). Niestety, Magdalena dwa lata później zmarła (zm. 16.04.1892 r.) i Józef, chcąc zapewnić opiekę małym dzieciom, ożenił się ponownie, z Katarzyną Cecułą (ur. 1.10.1864 r.), córką Wojciecha i Heleny Buczek. Z Katarzyną Józef doczekał się jeszcze trojga dzieci: Anieli (ur. 27.11.1893 r.), Grzegorza (ur. 25.02.1896 r.) i Cecylii (ur. 23.10.1903 r.). Józef zmarł dość młodo, w wieku 50 lat – 19 grudnia 1908 r. Katarzyna zdecydowanie przeżyła męża – zmarła 6 sierpnia 1932 r.
Najstarszy syn Józefa, Piotr, wziął udział w I wojnie światowej, dostał się do niewoli rosyjskiej, nie wiemy czy z niej wrócił. O losach życiowych córek Józefa, Marianny, Anieli i Cecylii, nie mamy żadnych wiadomości.
Młodszy syn Józefa (z Katarzyną), Grzegorz, ożenił się z Zofią Mogilaną (ur. 25.12.1910 r.), córką Józefa i Magdaleny Szymańskiej. Zofia urodziła pięcioro dzieci: Józefa Andrzeja (ur. 26.11.1934 r.), Stanisława Wincentego (ur. 6.04.1938 r.), Władysława Filipa (ur. 1.05.1941 r.), Piotra Pawła (u. 24.05.1944 r.) i Cecylię Agatę (ur. 5.02.1947 r.).
Stanisław ożenił się z Marią Biedka. Władysław ożenił się z Elżbietą Gonet. Piotr ożenił się z Elżbietą Pielech. Cecylia wyszła za mąż za Jana Drwięgę. Poza Elżbietą Pielech, pozostali współmałżonkowie dzieci Grzegorza pochodzili spoza Strachociny (Jan Drwięga z Sanoka?).
Córka Macieja Michała i Zuzanny, Katarzyna, wyszła za mąż za Szczepana Stachowicza z Jaćmierza. Jej synem był Józef Stachowicz (ur. 27.01.1900 r., zm. 1985 r.), absolwent Uniwersytetu Lwowskiego, uczestnik walk o niepodległość w 1918, uczestnik wojny z Rosją Sowiecką w 1920 r., uczestnik tajnego nauczania w czasie okupacji niemieckiej, bardzo znany w swoim czasie pedagog, profesor i dyrektor Liceum Ogólnokształcącego w Sanoku, także dyrektor Liceum Pedagogicznego w Sanoku. Można o nim mówić bardzo długo. Przyjaźnił się z kolegami ze Strachociny, najbliżej z Józefem Kucharskim, który zginął w Katyniu.
Młodszy syn Szymona „z Górki”, Jan, powrócił na „Górkę” jako młody chłopak. Ożenił się także bardzo wcześnie, z Marianną Galant (ur. 13.02.1763 r.), córką Jana i Agnieszki Piotrowskiej. Agnieszka Piotrowska była córką Szymona Piotrowskiego (przodka Szumów-Piotrowskich), prawnuczką Stefana Piotrowskiego, czyli wszyscy potomkowie Jana Radwańskiego „z Górki” to członkowie wielkiej rodziny potomków Stefana Piotrowskiego, domniemanego potomka kniazia tatarskiego, Aleja Mirzy Piotrowskiego. Jan Radwański „z Górki” już jako 23-letni mężczyzna w austriackim wykazie podatkowym z ok. 1790 r. jest wymieniony jako gospodarz gospodarstwa jednego z dwóch największych we wsi, z domem nr 17 na „Górce” (drugim był Kazimierz Radwański w domu nr 1). Jan i Marianna doczekali się prawdopodobnie ośmiorga dzieci: Stanisława (ur. 8.04.1788 r.), Jana (ur. 17.05.1790 r.), Kazimierza (ur. 11.02.1792 r.), Agnieszki (ur. 7.01.1794 r.), Marianny (ur. 27.09.1798 r.), Józefa (ur. 1.02.1801 r.), Marcina Michała (ur. 21.10.1802 r.) i Zofii (ur. 12.04.1804 r.). Nie jest do końca pewne czy Marcin Michał to syn Jana, przy zapisie chrztu Marcina jest prawdopodobnie pomyłka przy zapisie matki, zapisano bardzo niewyraźnie imię Tekla bez nazwiska. Wszystko inne wskazuje jednak, że to syn Jana „z Górki”. Dzieci Jana i Marianny urodziły się w domu nr 17 na „Górce”. O losach życiowych wielu z nich: Stanisława, Jana, Kazimierza, Marianny, nie mamy żadnych wiadomości.
Córka Jana, Agnieszka, jako bardzo młoda dziewczyna wyszła za mąż za Franciszka Pielecha. Miała z nim syna Andrzeja (ur. 1813 r.). Po bardzo wczesnej śmierci Franciszka (może zginął?) nie wyszła już za mąż. Urodziła jeszcze nieślubnego syna, Fabiana Sebastiana (ur. 1.01.1821 r.). O kolejach losu Fabiana nie mamy żadnych informacji, zmarł 26.12.1893 r.
Córka Jana, Zofia, wyszła za mąż za Wojciecha Szmyta (ur. 23.04.1790 r.), syna Macieja i Agnieszki Antoszyk (Woźniak). Zofia była drugą żoną Wojciecha, pierwszą była Marianna Adamiak, z którą Wojciech miał dwóch synów: Franciszka i Wojciecha. Zofia urodziła w związku z Wojciechem czworo dzieci: Jana, Feliksa, Urszulę i Antoninę. Feliks był drugim mężem Julianny Mieleckiej, primo voto Piotrowskiej „z Kowalówki” (mąż Paweł). Antonina wyszła za mąż za Grzegorza Radwańskiego. Wnuczka Zofii (po Janie) Katarzyna, wyszła za mąż za Franciszka Błaszczychę-Piotrowskiego, jej młodsza siostra za Władysława Kondę-Piotrowskiego.
Najmłodszy syn Jana, Marcin Michał, ożenił się z Marianną, córką Danielisa Kokutko i Anastazji (tak zapisano w Księdze Chrztów przy zapisie dzieci). Marcin i Marianna doczekali się trzech córek: Agnieszki (ur. 26.03.1826 r.), Teresy (ur. 8.10.1828 r.) i Reginy (ur. 6.09.1831 r.).
Córka Marcina, Agnieszka, wyszła za mąż za Piotra Pęcaka, syna Andrzeja i Katarzyny. Nazwisko Pęcak to zniekształcone nazwisko Pączkowski, później Pączkiewicz, wreszcie Pączek i Pęcak. Agnieszka urodziła sześcioro dzieci: Teresę, Wojciecha, Jana, Franciszka, Katarzynę i Mariannę. Po śmierci Agnieszki Piotr ożenił się powtórnie, z Gertrudą Romerowicz. Córka Agnieszki, Marianna, wyszła za mąż za Antoniego Berbecia-Piotrowskiego.
Syn Jana i Marianny, Józef, ożenił się z Marianną Sitek (ur. 28.05.1806 r.), córką Franciszka i Zofii Woytowicz. Józef i Marianna doczekali się ośmiorga dzieci: Katarzyny (ur. X.1824 r.), Łucji (ur. 12.12.1826 r.), Klary (ur. 11.08.1829 r.), Elżbiety (ur. 3.07.1833 r.), Józefa (1.05.1836 r.), Walentego (ur. 11.02.1839 r.), Joanny (ur. 1840 r.) i Jana (ur. 4.06.1843 r.). Józef został dziedzicem ojcowskiego gospodarstwa, wszystkie jego i Marianny dzieci urodziły się w domu nr 17 na „Górce”. Córki były najlepszymi partiami małżeńskimi we wsi.
Najstarsza córka Józefa, Katarzyna, wyszła za mąż za Macieja Józefa Wołacza-Piotrowskiego (ur. 21.02.1815 r.), syna Sebastiana i Marianny Kuźniarskiej. Urodziła dziewięcioro dzieci: Magdalenę, Konstancję, Marię, Wiktorię, Wojciecha, Andrzeja, Pawła, Franciszka i ponownie Wiktorię (pierwsza Wiktoria zmarła jako 2-letnia dziewczynka). Maciej zmarł 19.08.1873 r., Katarzyna przeżyła go 32 lata, zmarła 18.02.1905 r.
Młodsza córka Józefa, Łucja, wyszła za mąż za Andrzeja Szuma-Piotrowskiego (ur. 2.12.1817 r.), syna Michała i Rozalii Klimkowskiej. Z Andrzejem doczekali się tylko jednego dziecka, córki Marii, która wyszła za mąż za Walentego Wołacza-Piotrowskiego. Andrzej zmarł 23.11.1869 r.
Kolejna córka Józefa i Marianny, Klara, wyszła za mąż za Józefa Pielecha (1.03.1811 r.), syna Jana i Katarzyny. Klara urodziła ośmioro dzieci: Stanisława, Mariannę, Katarzynę, Pawła, bliźniaków Jana i Grzegorza, Wojciecha i ponownie Jana. Córka Klary, Katarzyna wyszła za mąż za Józefa Radwańskiego, syna Grzegorza i Ewy Kotlarczyk.
Córka Józefa, Elżbieta, wyszła za mąż za Pawła Mieleckiego (ur. 8.01.1831 r.), syna Jana i Agnieszki Woytowicz. Elżbieta urodziła troje dzieci: Katarzynę, Mariannę i Jana. Po śmierci Pawła Elżbieta wyszła ponownie za mąż, za Jakuba Radwańskiego (ur. 6.07.1836 r.), syna Zofii, dalszego swojego kuzyna. Ślub odbył się 21 października 1863 r., świadkami byli: Jan Kucharski i Walenty Dąbrowski. Elżbieta urodziła jeszcze pięcioro dzieci: Zofię, Joannę, Franciszka, ponownie Zofię i Piotra.
Najmłodsza córka Józefa, Joanna, wyszła za mąż za Aleksandra Rychwalskiego, syna Jana i Antoniny Kowalskiej. Wydaje się, że rodzina Rychwalskich była dość przelotnym gościem w Strachocinie, związani byli z dworem Giebułtowskich. Joanna urodziła czworo dzieci: Stanisława, Jana, Józefa i Katarzynę. Po śmierci Aleksandra Joanna wyszła za mąż powtórnie za Antoniego Lisowskiego (ur. 19.05.1942 r.), syna Jana i Agnieszki. Z Antonim Joanna urodziła jeszcze pięcioro dzieci: Feliksa, Karola, Celestynę, Mariannę i Walentego.
O losie syna Józefa, Józefa Juniora, nie mamy żadnej wiadomości. Najmłodszy syn Józefa, Jan, ożenił się z Katarzyną Cecuła (ur. 21.11.1849 r.), córką Wawrzyńca i Marii Adamiak. Jan i Katarzyna doczekali się trojga dzieci: Wojciecha (ur. 12.04.1871 r.), Franciszki (ur. 28.01.1874 r.) i Magdaleny (ur. 21.07.1876 r.). Nic nie wiemy o dalszych losach ich wszystkich, może wyemigrowali do Ameryki?
Syn Jana, Walenty, dziedzic ojcowskiego majątku, poszukał żony aż w Pakoszówce (dość typowe dla Radwańskiego). Została nią Magdalena Dżugan, córka Andrzeja i Franciszki Piotrowskiej. Włodzimierz Marczak z Pakoszówki w swojej książce „Ukrainiec w Polsce” twierdzi, że Dżuganowie byli pochodzenia węgierskiego. Rodzina była greko-katolicka, ale Magdalena chyba nie, jej matka Franciszka Piotrowska pochodziła ze Strachociny, a powszechny była taki zwyczaj, że w mieszanych religijnie rodzinach córki brały wiarę po matkach, a synowie po ojcach. Nie ma jednak zapisu chrztu Magdaleny w strachockiej parafialnej Księdze Chrztów. O takim wyborze zdecydowała zapewne uroda Magdaleny, a nie majątek. Walenty nie musiał dbać o bogaty posag. O urodzie Magdaleny (Walentego też) świadczą zachowane w rodzinie ich zdjęcie rodzinne (powyżej) a także portrety (poniżej). Co prawda, zrobione już po latach, ale widać jeszcze ślady urody Radwańskich. Na zdjęciu z lat 90-tych (zachowanym w bardzo złym stanie technicznym) Walenty i Magdalena siedzą na pierwszym planie, z tyłu stoją ich dzieci, syn Paweł (ks. O. Sebastian) i córka Franciszka. Nie wykluczone, że olejne portrety na płótnie zostały wykonane przez malarza właśnie na podstawie tego zdjęcia pod koniec XIX w. Oryginał portretu Magdaleny znajduje się obecnie w Gdańsku, u wnuka Franciszki, Tadeusza Błaszczychy-Piotrowskiego, który otrzymał go w spadku po matce, Bronisławie z Kucharskich, córce Franciszki. Oryginał portretu Walentego (zdjęcie przedstawia tylko kopię) znajduje się w Rzeszowie, u Józefa Błaszczychy-Piotrowskiego, który otrzymał od swojej babki Heleny, wnuczki Walentego, córki jego syna Józefa. Współczesną kopię oryginału (chyba niezbyt udaną) ma w Gdańsku Władysław Błaszczycha-Piotrowski, brat Tadeusza.
Walenty i Magdalena doczekali się sześciorga dzieci: Antoniego (ur. 9.01.1876 r.), Grzegorza (ur. 18.11.1873 r.), Pawła (ur. 8.01.1866 r.), Jana (ur. 14.01.1868 r.) Józefa (ur. 29.03.1869 r. i Franciszki (ur. 7.03.1871 r.). Niestety, los nie był łaskawy dla większości dzieci. Najmłodszy Antoni zmarł jako dziecko niewiele ponad roczne (zm. 30.04.1877 r.), Jan żył jeszcze krócej, bo zmarł tuż po urodzeniu, a Grzegorz zmarł jako 23-letni kawaler na gruźlicę (zm. 1.12.1896 r.). Grzegorz był słuchaczem Niższego Seminarium OO. Franciszkanów. Walenty był najbogatszym gospodarzem w Strachocinie, człowiekiem ogólnie szanowanym, wieloletnim wójtem wsi. Być może tak szybka śmierć synów, a może inne względy, spowodowały, że obydwoje, Walenty i Magdalena byli bardzo religijni. Byli tercjarzami, tj. członkami III Zakonu św. Franciszka.
Najstarszy syn Walentego, Paweł, wybrał karierę duchowną. Ukończył w 1888 roku Gimnazjum im. Królowej Zofii w Sanoku (był pierwszym Strachoczaninem, który ukończył to Gimnazjum, uczniem pierwszego rocznika maturzystów tej szkoły – powstała ona w 1880 r.), wstąpił do zakonu OO. Franciszkanów, ukończył Seminarium Duchowne we Lwowie i został księdzem zakonnikiem. Przybrał imię zakonne Sebastian i pod tym imieniem pozostał w tradycji rodzinnej (nawet siostra mówiła o nim Ojciec Sebastian). Zgodnie z zasadami zakonnymi przebywał okresowo w klasztorach całej Polski – Przemyślu, Krośnie, Radomsku, Kaliszu. Pod koniec życia osiadł na długo w Kalwarii Pacławskiej koło Przemyśla, miejscu cudownego obrazu NM Panny (do Kalwarii przez wieki pieszo pielgrzymowali także Strachoczanie – to „tylko” 70 km). Zmarł w czasie II wojny św., jest pochowany na przyklasztornym cmentarzu, jego grób z kamiennym nagrobkiem, prostym stalowym krzyżem i odnowioną tablicą zachował się do XXI wieku. O. Sebastian był „dobrym duchem” rodziny, doradzał, pomagał, świecił przykładem.
Syn Walentego, Józef, ożenił się Malwiną (Balbiną) Dąbrowską (ur. 22.03.1879 r.), córką Walentego Dąbrowskiego i Marianny Daszyk. Józef z Malwiną doczekali się jedynie dwojga dzieci: Heleny (ur. 20.07.1897 r.) i Aleksandra. Józef szybko zmarł, w wieku zaledwie 32 lat (zm. 18.12.1901 r.), Balbina nie wyszła już ponownie za mąż. Rolę opiekuna rodziny, synowej i wnuków, przejął ojciec Walenty. Niestety, Aleksander zmarł jako młody chłopak, nie pomogły starania dziadka, który robił wszystko aby utrzymać jedynego dziedzica fortuny Radwańskich „z Górki” (mocno uszczuplonej przez edukację synów i koszty leczenia synów i wnuka).
Córka Józefa, Helena, wyszła za mąż za Jana Cecułę (ur. 26.06.1887 r.), syna Józefa i Magdaleny Kocyłowskiej. Magdalena Kocyłowska pochodziła z Pakoszówki, była krewniaczką ostatniego biskupa greko-katolickiego w Przemyślu (do 1945 r.). Biskup zmarł w drodze na wygnanie w więzieniu sowieckim. Helena urodziła dziewięcioro dzieci: Mariannę, Kazimierę, Bronisława, Stanisława, Weronikę, Józefa, Teresę, Aleksandra i Władysława. Córka Heleny, Kazimiera, wyszła za mąż za Kazimierza Błaszczychę-Piotrowskiego (ur. 4.01.1912 r.), syna Jana i Pauliny Giyr-Piotrowskiej. Młodsza córka Heleny, Weronika, wyszła za mąż za Piotra Radwańskiego, syna Henryka i Anieli Fryń-Piotrowskiej.
Córka Walentego i Magdaleny, Franciszka, wyszła za mąż za Władysława Kucharskiego (ur. 15.03.1866 r.), syna Jana i Agnieszki Adamiak. Ślub Franciszki i Władysława Kucharskich odbył się w 1889 r., ślubu udzielał brat panny młodej O. Sebastian. W małżeństwie z Władysławem Franciszka urodziła dwanaścioro dzieci. Niestety, los nie był dla wszystkich łaskawy. Połowa z nich zmarła w niemowlęctwie lub wczesnym dzieciństwie. Przyczyny były różne, grypa, szkarlatyna, koklusz. Wieku dojrzałego dożyła jedynie szóstka dzieci: Jan, Paweł, Józef, Franciszek, Jadwiga i Bronisława. Z imion zmarłych dzieci dochowały się w pamięci bliskich tylko cztery, dwu Teofilów (obydwaj umierali w wieku 2 lat), Antoni (także zmarł w wieku 2 lat) i Maria (zmarła w wieku 4 lat).
Najstarszy syn Franciszki, Jan, został w młodości „wezwany” przez dziadka Walentego do pomocy w gospodarstwie „na Górce”. W nagrodę otrzymał od dziadka działkę pod budowę domu i część gospodarstwa. W ten sposób, po śmierci Walentego i Balbiny, „Górka” ostatecznie przeszła z rąk Radwańskich w posiadanie innych rodzin – Klimkowskich, Cecułów i Kucharskich.
Młodszy syn Franciszki, Paweł, zginął „za cesarza” w Serbii, prawdopodobnie w walce z posiłkowym oddziałem rosyjskim.
Kolejny syn Franciszki, Franciszek, zginął (właściwie zmarł w wyniku ran postrzałowych, w których rozwinęła się gangrena) w listopadzie 1944 r. z rąk żołnierzy sowieckich, którzy napadli na kościół w Strachocinie.
Najmłodszy syn Franciszki, Józef, prawdziwy bohater w tradycji rodzinnej, jako uczeń sanockiego Gimnazjum wziął udział w walkach z Ukraińcami o Galicję Wschodnią, w składzie Batalionu Strzelców Podhalańskich walczył na odcinku Chyrów-Sambor. W styczniu 1919 r. dostał się do niewoli ukraińskiej, skąd udało mu się zbiec. W 1919 r. wziął udział w walkach z bolszewikami na Wołyniu, w 1920 r. wziął udział w zwycięskiej bitwie warszawskiej (zwanej potocznie „cudem nad Wisłą”) z Armią Czerwoną. Został odznaczony kilkoma odznaczeniami m.in. Krzyżem Walecznych, Gwiazdą Przemyśla, Medalem za wojnę 1918-21, odznaką „Orlęta”. Po uzupełnieniu matury i ukończeniu Uniwersytetu Lwowskiego był jednym z założycieli (później dyrektorem) krakowskiego Oddziału Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. We wrześniu 1939 r. został zmobilizowany, służył w krakowskim 5 pułku ciężkiej artylerii. Walczył w okolicach Lwowa, gdzie dostał się 18 września do niewoli sowieckiej i został osadzony w obozie w Kozielsku. Wywieziony z obozu na podstawie listy nr 040/2 z kwietnia 1940 r. zginął rozstrzelany na rozkaz Stalina (razem z tysiącami innych oficerów rozstrzelanych w różnych miejscach Związku Sowieckiego) przez NKWD w Lesie Katyńskim.
Starsza córka Franciszki, Jadwiga, została nauczycielką, przez wiele lat uczyła w szkole w Poznaniu. Wyszła za mąż za Witolda Kulińskiego, miała z nim dwie córki, Teresą i Barbarę. Młodsza córka Franciszki, Bronisława, wyszła za mąż za Stanisława Błaszczychę-Piotrowskiego. Miała z nim czworo dzieci – Annę, Barbarę, Władysława i Tadeusza.
Franciszka była bardzo religijna, wzorem rodziców była tercjanką, należała III Zakonu św. Franciszka. Zmarła w 1967 r. w wieku 96 lat, pochowana została w habicie zakonnym. Dwaj wnukowie Franciszki, synowie Jana, zostali księżmi, Franciszkanami – Józef - O. Leon i Stanisław - O. Salezy Maria. Ich siostra Jadwiga została zakonnicą.
Linia Stanisława Radwańskiego
Do linii Radwańskich „z Górki” można prawdopodobnie zaliczyć także potomków Stanisława Radwańskiego (ur. ok. 1730 r.), ale traktujemy go jako założyciela oddzielnej linii strachockich Radwańskich. Stanisław to zapewne brat Szymona „z Górki”, ale jednoznacznego dowodu na to nie ma. Historia linii Stanisława w Strachocinie jest krótka, zakończyła się w połowie XIX w. Prawdopodobnie ci którzy dożyli do wieku dojrzałego wyprowadzili się z rodzinnej wsi. Stanisław ożenił się z Anną Aduchowną (Aduszanką) pochodzącą z sąsiednich Pisarowiec. Ślub odbył się 17 listopada 1754 r. Świadkami byli Sebastian Radwański i Józef Piotrowski. Taki ślub nie był czymś nadzwyczajnym wśród Radwańskich, często żenili się z dziewczynami spoza rodzinnej wsi. Być może dlatego, że w tym czasie zapewne blisko połowa wsi była bliżej lub dalej spokrewniona z licznym rodem Radwańskich. Stanisław i Anna doczekali się co najmniej ośmiorga dzieci: Katarzyny (ur. 18.11.1759 r.), Jana (ur. 8.05.1757 r.), Anny (ur. 26.07.1762 r.), Marianny Franciszki (ur. 4.03.1765 r.), Józefa (ur. 31.01.1768 r.), Michała (ur. 24.08.1771 r.), Wojciecha (ur. 16.04.1774 r.) i Magdaleny (ur. 26.05.1777 r.). O losie większości dzieci Stanisława nie mamy żadnych wiadomości.
Najstarszy syn Stanisława, Jan, ożenił się z Katarzyną Turek (ur. 20.11.1772 r.), córką Pawła i Katarzyny Dąbrowskiej. Ślub młodej pary odbył się 28.08.1763 r. Katarzyna urodziła troje dzieci: Agnieszkę (ur. 1.01.1790 r.), Michała (u. 20.09.1792 r.) i Pawła (ur. 8.01.1796 r.). Krótko potem Katarzyna zmarła i Jan ożenił się z Katarzyna Cecułą (ur. 4.11.1759 r.), córka Jakuba i Zofii. Jan był drugim mężem Katarzyny, pierwszym był Wawrzyniec Kiszka-Rogowski. Katarzyna (Cecuła) urodziła czworo dzieci: Zofię (ur. 11.04.1804 r.), Antoniego (ur. 13.06.1807 r.), Marię Magdalenę (ur. 8.12.1812 r.) i Urszulę Katarzynę (ur. 21.10.1815 r.). Dzieci Katarzyny urodziły się w domu nr 67, prawdopodobnie domu stryja Jana. O dalszych losach dzieci Jana nie mamy żadnych wiadomości.
Najmłodszy syn Stanisława, Wojciech, ożenił się z Agnieszką Sidorską. Nic bliżej nie wiemy o Agnieszce, może Klara Sidorska, żona Szymona, to ciotka Agnieszki? Agnieszka urodziła dwoje dzieci: Józefa (ur. 10.03.1806 r.) i Mariannę (ur. 16.09.1808 r.). Nie znamy dalszych losów życiowych tej dwójki.