"Sztafeta Pokoleń" - 1/2017

Zawartość numeru:

 

- Od Redakcji
- Z ŻYCIA STOWARZYSZENIA PIOTROWSKICH ZE STRACHOCINY
- AKTUALNOŚCI
- Moja "Kronika” – Stanisław Berbeć-Piotrowski - odcinek XIII
- Czy strachoccy Piotrowscy są potomkami kniazia Iwaszki
- Krótka genealogia rodu kniazia tatarskiego Aleja
- ZE SPORTU
- ODESZLI OD NAS
- LISTY OD CZYTELNIKÓW
- NOWINY GENEALOGICZNE
- ROZMAITOŚCI - 1. I Zjazd potomków Stefana Piotrowskiego
- ROZMAITOŚCI - 2. Wspomnienie o św. Andrzeju Boboli
- ROZMAITOŚCI - 3. Strachockie rody – Klimkowscy

 
 
 

Od Redakcji

Drodzy Czytelnicy!

Oddajemy do Waszych rąk dziewiętnasty numer naszego biuletynu „SZTAFETA POKOLEŃ”. Oddajemy go, jak zwykle, z niegasnącą nadzieją, że będzie to zajmująca, interesująca lektura. Dział „Z życia Stowarzyszenia” przynosi tym razem tylko krótką informację o przygotowaniach do II Zjazdu Potomków Stefana.

Dział „Aktualności” przynosi nowiny z życia naszej „małej ojczyzny” – Podkarpacia (nie mylmy z województwem Podkarpackim!), w tym ciekawą informację związaną z Izbą Regionalną w Strachocinie – „dzieckiem” ś. p. Stanisława Berbecia-Piotrowskiego.

W dziale historycznym kontynuujemy publikację fragmentów osobistej „Kroniki” Stanisława Berbecia-Piotrowskiego. Tym razem jest to opis ostatniego etapu wyzwalania Strachociny spod okupacji niemieckiej. W tym samym dziale przedstawiamy artykuł Tadeusza Błaszczychy-Piotrowskiego na temat tatarskich „korzeni” Piotrowskich ze Strachociny (z odredakcyjnym aneksem genealogicznym), opublikowany 10 lat temu w postaci broszury i rozpowszechniony podczas I Zjazdu.

W rubryce „Rozmaitości” zamieszczamy wspomnienie o I Zjeździe Potomków Stefana Piotrowskiego, który miał miejsce dziesięć lat temu. Do opisu dołączyliśmy kilka zdjęć z tego pamiętnego zjazdu. W tej rubryce zamieściliśmy także rocznicowe wspomnienie (w 360-tą rocznicę męczeńskiej śmierci) naszego wielkiego rodaka św. Andrzeja Boboli „ze Strachociny”. Jest to fragment książki Małgorzaty Szejnert o Polesiu, krainie na terenie której prowadził swoją misję św. Andrzej.

W ramach „projektu” zamieszczania w „Sztafecie” krótkich „portretów” strachockich rodów tym razem zamieszczamy „portret” rodu Klimkowskich, kolejnego znakomitego rodu, który zaznaczył się w historii Strachociny na przestrzeni ostatnich wieków.

Dziękujemy za wszystkie listy, emaile i telefony. Pomagają nam w redagowaniu biuletynu. Jak zawsze, ciągle aktualny jest nasz apel o tego typu pomoc – tak więc czekamy ciągle na Wasze artykuły, listy, emaile, telefony, SMS-y – z uwagami, sprostowaniami, informacjami, materiałami do publikacji.
Życzymy przyjemnej lektury!

Redakcja                              

 

Z ŻYCIA STOWARZYSZENIA PIOTROWSKICH ZE STRACHOCINY

Z regulaminu Stowarzyszenia:
Członkami Stowarzyszenia mogą być potomkowie Stefana Piotrowskiego ze Strachociny k/Sanoka, żyjącego w latach 1667 - 1757, oraz ich małżonkowie.

*       *       *

W pierwszym półroczu 2017 r. Zarząd Stowarzyszenia żył sprawą zbliżającego się II Zjazdu Potomków Stefana Piotrowskiego ze Strachociny, zorganizowanego dla uczczenia 350 rocznicy urodzin Stefana. Wiceprzewodniczący Zarządu Waldemar Berbeć-Piotrowski stanął na czele Komitetu Organizacyjnego, w pracach organizacyjnych brali udział także inni członkowie Zarządu. Na spotkaniach Komitetu Organizacyjnego Zjazdu omawiano przygotowania do Zjazdu, członkowie Komitetu brali udział w pracach porządkowych przy tablicy pamiątkowej i pamiątkowych krzyżach, przygotowywaniu i wysyłaniu Zawiadomień. Doprecyzowywano program Zjazdu. Omawiano sprawy finansowe i możliwości ewentualnego dofinansowania z funduszy Stowarzyszenia. Komitet spodziewa się ok. 200 uczestników Zjazdu.

 

 

AKTUALNOŚCI

W marcu w Warszawie obradowała Komisja Wyboru Projektów Programu Polska-Białoruś-Ukraina 2014-2020, która dokonała oceny 352 projektów złożonych w ramach pierwszego naboru wniosków dot. celu tematycznego „Dziedzictwo”. Komisja rekomendowała do drugiego etapu konkursu 162 projekty. W tej liczbie znalazły się dwa wnioski Gminy Sanok i partnerskiego miasta Borysław. Jednym z nich jest: „Naftowa kolebka Europy - zapomniana historia Polski i Ukrainy”. W ramach tego projektu znalazła się pozycja - „budowa infrastruktury chroniącej i promującej dziedzictwo kulturowe - nadanie Izbie Regionalnej w Strachocinie funkcji muzealnych i konferencyjnych poprzez remont i wyposażenie”. Miejmy nadzieję, że dalsze losy tego projektu będą pomyślne i przyczynią się do zachowania „przy życiu” strachockiej placówki, której początek dał w 1992 roku ś. p. Stanisław Berbeć-Piotrowski.

*       *       *

Pracujący na krośnieńskiej Starówce archeolodzy odkryli w budynku na rogu ulic Sienkiewicza i Spółdzielczej pochodzące z początków XVI wieku kafle z herbem Pilawa, które mogą świadczyć o tym, że w tym okresie swoją nieruchomość posiadała w Krośnie słynna rodzina Kamienieckich. Kamienieccy w okresie panowania Zygmunta Starego doszli do wielkich wpływów w kraju (Mikołaj Kamieniecki, syn Henryka, kasztelana sanockiego, był hetmanem wielkim koronnym), byli blisko związani z Krosnem i okolicą - właścicielami wójtostwa Krośnieńskiego i właścicielami zamku Kamieniec w Odrzykoniu. W krośnieńskim kościele OO. Franciszkanów zostali pochowani dwaj przedstawiciele rodu – Jan i Klemens. Herb na kaflach, należących do dekoracji pieca, ma późnogotycką tarczę turniejową, która była bardzo popularna zarówno w uzbrojeniu, jak i w heraldyce na przełomie XV i XVI w. Znalezisko świadczy, że już na początku XVI w. murowana zabudowa nie ograniczała się w Krośnie tylko do rynku. W XVI w. mieszkało w podkarpackim mieście blisko 9 tys. osób. W tym czasie stołeczny Kraków miał 30 tys. mieszkańców. Krosno było naprawdę ważnym miastem na mapie Polski.

*       *       *

12 lutego 2017 r. telewizja TVP1 nadała w ramach cyklu „Poznaj Polskę” króciutki filmik o Sanoku. Pokazano w nim panoramę miasta z lotu ptaka, sanocki Rynek z Magistratem, Zamek. W Zamku pokazano galerię Beksińskiego z ciekawym komentarzem dyrektora Muzeum Historycznego. Dyrektor ciekawie opowiadał o Beksińskich, ich znaczeniu dla Sanoka, o samym Zdzisławie Beksińskim. Wszystko na tle obrazów Beksińskiego, kolejno eksponowanych przez kamerę. Szkoda, że mówiąc o zakładzie kotlarskim powstańca listopadowego Beksińskiego nie dodał, że Zdzisław projektował prototypy autobusów w Autosanie, zakładzie, który był kontynuacją warsztatu kotlarskiego Beksińskiego i Lipińskiego. Dyrektor oprowadzał reportera TVP1 (i kamerę) także po kolekcji ikon, jednej z największych w Polsce. Po Muzeum Historycznym kamera na chwilę pokazała Schody Zamkowe, prowadzące ze wzgórza Zamkowego na poziom Potoku Płowieckiego, nad którym stał dom Beksińskich. Później na chwilę reporter wspiął się na Górę Parkową i z Kopca Mickiewicza (nie wspomniał o nim) pokazał piękny widok na miasto i dolinę Sanu w kierunku Trepczy. Po drodze usiadł przy Szwejku i pociągnął za nos „na szczęście”. Końcowa sekwencja filmiku to krótka wizyta w sanockim skansenie, największym w Polsce. Siłą rzeczy, musiała się ograniczyć do jednej chaty łemkowskiej, cerkiewki i rynku małomiasteczkowego. Nie było czasu na nic więcej, audycja trwała tylko niewiele ponad 20 minut.

*       *       *

Jasło i okolice żyją winem. W sierpniu ubiegłego roku odbyły się tu XI Międzynarodowe Dni Wina – Jasło 2016. W ich ramach – Warsztaty Degustacyjne. Podczas Warsztatów, które poprowadził Tomasz Kolecki- Majewski, mistrz Polski Sommelierów, uczestnik finałów Mistrzostw Europy i Świata Sommelierów, miała miejsce degustacja win z najpopularniejszych i najbardziej charakterystycznych odmian winorośli uprawianych w Polsce. Odbyła się także degustacja win musujących z różnych regionów świata i prelekcja na temat czym są wina musujące, jak się je wytwarza, gdzie powstają. Od kilku lat również wiele polskich winnic produkuje takie wina. W październiku ub. roku ruszyła praca w Podkarpackiej Akademii Wina. Słuchacze Studium Praktycznego Winiarstwa rozpoczęli praktykę. Podzieleni na grupy zbierali winogrona w winnicach: Jutrzenka, Regenta, Marechal Foch i Leon Millot. Po przewiezieniu do profesjonalnej przetwórni tłoczyli je, robili pomiary zawartości cukru, zlewali moszcz po sedymentacji na wino białe i różowe, macerowali czerwone, dodawali drożdże. Teraz wino fermentuje.

*       *       *

Krośnieńska firma Grupa Nowy Styl dostarczy 140 tys. krzesełek na stadiony w Katarze, na których odbędą się Mistrzostwa Świata w piłce nożnej (Mundial) w 2022 roku. Większość krzesełek marka Forum Seating, należąca do Grupy Nowy Styl, wyprodukuje w nowo otwartej fabryce w Katarze, a krzesełka dla VIP-ów, m.in. krzesełka dla rodziny królewskiej, w Polsce. Nowy Styl liczy na zwiększenie tej ilości – zawarty kontrakt obejmuje tylko trzy stadiony, a budowanych będzie w sumie dziewięć nowych stadionów. Kontrakty na pozostałe stadiony nie zostały jeszcze zawarte. Nowy Styl został założony w 1992 r. Specjalizował się początkowo głównie w produkcji krzeseł, z biegiem czasu rozszerzył zakres swojej działalności. W 2010 r. przejął niemieckiego producenta krzeseł Sato Office, a w 2013 rok niemiecka firmę Rohde & Grahl, produkującą także fotele, sofy i meble biurowe.

 

 

Z HISTORII

Moja „Kronika” – Stanisław Berbeć-Piotrowski
 
Odcinek XIII

Poniżej przedstawiamy, po krótkiej przerwie, kolejny fragment „Mojej Kroniki” p. Stanisława Berbecia-Piotrowskiego. Tym razem jest to odcinek zawierający zapisy wydarzeń w Strachocinie późnym latem roku 1944, roku wyzwolenia spod okupacji niemieckiej.

Sierpień 1944 r.

Po wypędzeniu Niemców z pasma górskiego w Strachocinie ich oddziały obsadziły wzgórza od południowej strony wsi, od strony Nowosielec, Długiego i Zarszyna, na wzgórzach Dudyniec, Pielni i Odrzechowej, za linią kolejową Sanok – Krosno. Usadowili się także we wsi Besko. Do Strachociny przybyły liczne oddziały artylerii różnego kalibru oraz „Katiusze” (wyrzutnie rakiet). Zajęły stanowiska na polach w zagajnikach olszynowych, w dogodnych dla nich miejscach. Ciężkie działa dużego kalibru były „wkopane w ziemię” i nakryte maskującą siatką. Zaczęło się ostrzeliwanie pozycji niemieckich. Przez cały miesiąc artyleria radziecka nie opuszczała swych stanowisk w Strachocinie. Często zmieniała swe stanowiska, bo Niemcy też odpowiadali ogniem. Ich pociski z gwizdem przelatywały nad naszymi głowami wybuchały w różnych miejscach, przeważnie na polach. „Katiusze” podjeżdżały na szczyt Strachockiego pasma wzgórz, oddawały salwę i natychmiast wycofywały się, bo za kilka minut już w to miejsce padały niemieckie pociski. Zdarzały się wypadki, na polach pod lasem „Szczodre” jedna „Katiusza” został spalona. Po odpalaniu pocisków z wyrzutni, uderzyły one do tyłu zamiast do przodu. Były ofiary śmiertelne wśród obsługi. Artyleria nie prowadziła ciągłego ostrzeliwania. Były dnie i noce bez pojedynku artyleryjskiego. Podczas tego kilkutygodniowego ostrzału mieszkańcy wiosek wzdłuż linii kolejowej ratowali się ucieczką do sąsiednich wiosek. M.in. także do Strachociny (u Błaszczychów- Piotrowskich przebywały rodziny Ryszów i Siwików z Długiego, zadzierzgnięte w tym trudnym czasie więzy przyjaźni były podtrzymywane po wojnie przez kilkadziesiąt lat – red.). W całej wsi stacjonowały wojska radzieckie. Pewnej ciemnej nocy ciężki radziecki czołg, jadąc bez świateł od strony Bażanówki do Strachociny, przejeżdżając przez most na Potoku Różowym (już nie istniejącym), runął do potoku. Dwóch czołgistów zginęło. Dwa niemieckie samoloty obserwacyjne, krążące nad Strachociną, zostały ostrzelane z artylerii przeciwlotniczej, karabinów maszynowych a nawet z broni ręcznej. Jeden został trafiony nad Górami Kiszkowymi i spadł na terenie sąsiednich Nowosielec. Pilot uratował się. Podczas ostrzału padały ofiary – nie wiadomo ilu żołnierzy radzieckich zginęło na terenie Strachociny. Poległych najczęściej chowano na miejscu śmierci. Jeden pułkownik w kilkunastoma żołnierzami zostali pochowani na tymczasowym cmentarzyku w ogrodzie Stanisława Dąbrowskiego w górze wsi. Cmentarzyk żołnierzy radzieckich był także obok kościoła parafialnego. Po zakończeniu wojny zwłoki zostały ekshumowane i przeniesione na cmentarz do Sanoka. Czy zabrano wszystkich? Na pewno nie. Pod koniec sierpnia na pola majątku w Długiem, ciągnące się do granic Strachociny, na zasiany łan pszenicy, której nikt nie zbierał ze względu na niebezpieczeństwo ostrzału, wybrało się kilka osób ze Strachociny, żeby zebrać trochę tej pszenicy. Zabrali się do pracy ale dostrzegli ich Niemcy i otworzyli ogień artyleryjski. Na miejscu zginęła młoda Olga Piotrowska (Giyr). Maria Radwańska, która utraciła nogę, też zmarła z upływu krwi. W Strachocinie stacjonował krótko oddział Brygady Spadochronowej Armii Słowackiej. Byli to młodzi chłopcy, nie obyci z frontem, wystraszeni tym co się wokół nich działo. Ze Strachociny udali się do sąsiednich Nowosielec. Tam, idąc nocą w kierunku okopów niemieckich, widocznie bez rozpoznania terenu, weszli na pole minowe. Zginęło ich tej nocy bardzo dużo. Już po wypędzeniu Niemców ze wzgórz Odrzechowej i Beska i przesunięciu się frontu, zginął na polach zarszyńskich idąc do Beska młody milicjant z nowo utworzonej placówki Milicji Obywatelskiej, Eugeniusz Radwański. Natknął się na minę – zginął na miejscu Po wyjściu ze wsi oddziałów radzieckich na Kopalni Strachocina pozostała „ochrona” – trzech żołnierzy Armii Czerwonej. W październiku na teren dworu w Strachocinie przybył na odpoczynek pancerny oddział Armii Czerwonej. Jesienią 1944 r. na Kopalni została powołana Straż Przemysłowa dla ochrony zakładu. Członek tej Straży, Mieczysław Wójtowicz, zginął od wybuchu granatu ręcznego. Prawdopodobnie wypadek był spowodowany nieostrożnym obchodzeniem się z granatem. We wsi pozostało po działaniach wojennych wiele niewypałów. Ich ofiarami padli dwaj chłopcy: Stanisław Mazur i Piotr Adamiak. Zmarli w wyniku odniesionych ran. Były to dwa oddzielne wypadki.

cdn                              

 

Czy strachoccy Piotrowscy są potomkami kniazia Iwaszki Kadyszewicza, wnuka tatarskiego księcia Najman-bega ... ?

– Tadeusz Stanisław Błaszczycha-Piotrowski

28 października 1757 r., we wsi Strachocina (w ówczesnej Ziemi Sanockiej) zmarł w wieku około 90 lat mieszkający w niej Stefan Piotrowski. Z zapisu w „Metrica Mortuorum Ecclesiae Parochialis Strachocinensis ab Anno Domini 1753 inchoatur” wiadomo, że nie został pochowany na przykościelnym cmentarzu, lecz w kościele - wtedy nowo wybudowanym, dziś już nie istniejącym. Nie jak inni mieszkańcy wsi, lecz jak członkowie rodzin właścicieli i dzierżawców okolicznych wsi i folwarków.

Wiemy, że w tym czasie strachockie sołectwo współ-arendowali Giebułtowscy i jacyś drobniejsi dzierżawcy. Jednym z nich musiał być zmarły.

Stefan był w Strachocinie kimś nowym, wcześniej osoby o takim nazwisku w dokumentach pisanych dotyczących Strachociny nie występują. Zatem albo on, albo, co bardziej prawdopodobne, jego rodzice musieli się tu osiedlić stosunkowo niedawno - w II połowie XVII wieku albo na początku wieku XVIII. Nie byli jedynymi takimi przybyszami. Ziemia Sanocka przeżyła w XVII wieku dwa wielkie najazdy tatarskie – w latach 1624 i 1655. Po pierwszym z nich liczebność mieszkańców okolicznych wsi (o Strachocinie brak danych) zmalała do kilkunastu procent liczebności sprzed najazdu. Lustracja królewszczyzn z roku 1665 (patrz – „Sztafeta pokoleń” nr 14 z grudnia 2014 r. – red.), a więc przeprowadzona po najeździe drugim, związanym z Powstaniem Chmielnickiego, wykazała pustki na 83% uprawianych dawniej pól. Jednak okolica dość szybko została na nowo zaludniona i zagospodarowana. Jest dość oczywiste, że przede wszystkim przez zbiegów z Ukrainy - polskojęzyczną drobną szlachtę uciekającą przed niechybną śmiercią z rąk kozackich powstańców. Istnieją potwierdzające to dokumenty.

Nie ma takich dokumentów dotyczących Strachociny. Od roku 1624, gdy Tatarzy spalili wieś, kościół i plebanię (z księdzem Janem Majstrogą) aż do roku 1753 w Strachocinie nie funkcjonowała lokalna administracja kościelna, a więc na miejscu nie były prowadzone żadne rejestry. Być może takie dokumenty znajdują się w archiwach grodzkich w Sanoku, albo w kurii biskupiej, albo w sąsiednich parafiach, gdzie mogły być prowadzone zapisy dotyczące Strachociny. Jednak nic o nich nie wiemy. Nie ma więc żadnych bezspornych dowodów, wydaje się jednak być pewnym, że i Strachocina przeżyła po Powstaniu Chmielnickiego napływ całej fali nowych osiedleńców. Świadczy o tym chociażby pojawienie się w rejestrach kościelnych z XVIII w. mnóstwa rodzin we wcześniejszych dokumentach nie występujących. Są to Adamscy, Błażejowscy, Boreccy, Buczkowscy, Bukowscy, Dąbrowscy, Gawłowscy, Chylińscy (później przekręceni na Heleńskich), Klimkowscy, Kozłowscy, Krupińscy (Krupiccy), Kucharscy, Kuźniarscy, Kwiatkowscy, Lewiccy, Lisowscy, Michalscy, Osękowscy, Piotrowscy, Pawłowscy, Pączkowscy, Radwańscy, Rogowscy, Rychwaldzcy, Samborscy, Sidorowscy, Szafrańscy, Szaniawscy, Szczepańscy, Szymańscy, Winniccy, Wodziccy, Wysoccy, Wroblowscy, Woytowicze. Wszystko to, bez wyjątku, przedstawiciele drobnej szlachty, ani chybi uciekinierzy z Ukrainy albo poszkodowani w wojnie, którym sejm przydzielił ziemię w królewszczyźnie. Razem z tą falą musieli przyjechać i rodzice Stefana (może sam Stefan?).

Nie dochowała się do naszych czasów „Metrica Mortuorum” z lat gdy umierali synowie Stefana. Nie wiemy czy ich także grzebano z takimi honorami jak ojca. W zapisach parafialnych dotyczących chrztu ich prawnuków (praprawnuków Stefana) spotykamy już jednak nawet określenie „hortulanus” – „zagrodnik” (poza jedynym wyjątkiem gdy jednego z nich, występującego w roli ojca chrzestnego dziecka lokalnego "karmazyna" utytułowano "generosus"), świadczące o tym, że dokonujący zapisu proboszcz miał ich za prostych chłopów.

Tym niemniej aż do najnowszych czasów potomkowie Stefana zachowali swoiste poczucie własnej wartości. Z pokolenia na pokolenie wychowywali swoje dzieci w przekonaniu, że są kimś lepszym niż to wynika z ich formalnej kondycji. Zapewne właśnie ten dysonans kazał im w szczególnie pieczołowity sposób zawsze dbać o „zachowanie twarzy”, o zachowanie godności. Zapewne właśnie z tego powodu swoją „lepszość” rozumieli przede wszystkim jako zakaz dokonywania czynów „nieszlachetnych”, nawet takich jakie nie przyniosłyby najmniejszej ujmy komuś „gorszemu”.

Przekazywali też swoim dzieciom tradycję o szlacheckim pochodzeniu przodków*). Także informację o rodowym herbie. Miała nim być jakoś stylizowana srebrna strzała na złotym polu.

Ten ostatni element rodzinnej legendy wprawił w zakłopotanie tych członków rodziny, którzy jako pierwsi zainteresowali się jej dziejami i próbowali sprawdzić na ile to o czym słyszeli od starszych odpowiada historycznej rzeczywistości. Gdy sięgnęli do ogólnie dostępnych herbarzy dowiadywali się, że Piotrowscy miewali różne herby - Ślepowron, Junosza, Habdank, Korwin, itd, ale żaden z nich nie zawierał rysunku strzały. Dowiadywali się też, że taki herb, o jakim słyszeli w domu i w szkole (mówili o tym nauczyciele miejscowego pochodzenia) w ogóle nie mógł istnieć (!) - bo „prawidło heraldyczne wzbrania kładzenia metalu na metal, lub barwy na barwie” (Kasper Niesiecki „Herbarz polski”. wyd. Jan Nepomucen Bobrowicz, Leipzig, 1839-1846. reprint Warszawa 1988), stąd tłem dla srebrnej strzały nie może być złoto**). Uznali więc, że informacja o herbie została przez kogoś zmyślona. Ponieważ przekonanie o szlacheckim pochodzeniu było nie tylko silne ale i poparte sensownymi argumentami, na spotkaniach rodzinnych dywagowano jaki to (obecnie zapomniany) herb naprawdę mogli ongiś mieć strachoccy Piotrowscy. Podejrzenie padło na herb „Ślepowron”.

W Strachocinie „od zawsze” mówiło się, że Piotrowscy są jakoś spokrewnieni z jakimiś Tatarami. Pokrewieństwo takie skądinąd dobitnie potwierdza wygląd niektórych przedstawicieli rodziny. Tradycja ta była jednak tak niejasna (i mocno wstydliwa - Tatarzy w tych stronach nie byli dobrze widziani, czemu się trudno dziwić, w nie tak znowu odległej przeszłości przysporzyli miejscowym wielu cierpień), że nikomu z zainteresowanych dziejami rodziny nie przyszło do głowy zaglądać do herbarzy szlachty tatarskiej. Aż zrobił to Władysław Henryk (autor monografii „Piotrowscy ze Strachociny w Ziemi Sanockiej”. wyd. wł. Strachocina-Gdańsk, 2005). Zajrzał do „Herbarza rodów tatarskich w Polsce” pióra Stanisława Dziadulewicza (Wilno 1929, reprint WAiF. Warszawa 1986). I wtedy okazało się, że herb o jakim mówiło się w Strachocinie, a więc stylizowana srebrna strzała naprawdę istnieje! Że jest to herb „Piotrowski”. Herb taki mają Piotrowscy tatarskiego pochodzenia, potomkowie kniazia Iwaszki Kadyszewicza, wnuka tatarskiego księcia Najman-bega, uczestnika bitwy grunwaldzkiej.
Tak więc rodzinne przekazy dotyczące herbu nie kłamały!
Tylko jaki mógł być związek potomków tatarskiego kniazia z Piotrowskimi ze Strachociny?

Stanisław Dziadulewicz w ten oto sposób kończy informację o kniaziach Piotrowskich, herbu „Piotrowski”: Jan Mirza Piotrowski w roku 1631-ym podpisał rewizję chorągwi kondrackiej „za brata” (widocznie ciotecznego), kniazia Jachję Zawadzkiego. Synem tego Jana musiał być Alej Janyszewicz (sic), który z żoną Chawą Achmeciewiczówną sprzedał w roku 1647-ym cząstkę w Sielcach Dowgiałłom. Odtąd o Piotrowskich głucho - zapewne w połowie XVII-go stulecia wyemigrowali z kraju do Turcji i już nie wrócili ...

Zrekapitulujmy fakty:
W połowie XVII wieku mocno zubożały kniaź Alej Janyszewicz, jedyny żyjący wówczas Piotrowski herbu „Piotrowski”, sprzedał resztki rodowego majątku na Litwie i gdzieś wyjechał. Najpewniej na Ukrainę gdzie mógł się spodziewać lepszego losu. W XVII wieku robiło to wiele rodzin litewskich Tatarów. Postulowany przez Dziadulewicza wyjazd mocno już zapewne "zeuropeizowanej" rodziny do Turcji wydaje się być znacznie mniej prawdopodobny.

Niedługo - może kilkanaście, może kilkadziesiąt lat - później, w Strachocinie pojawił się jakiś Piotrowski. Najprawdopodobniej przybył tu z Ukrainy, szukając nowego miejsca dla siebie i swojej rodziny po katastrofie, jaką było dla nich Powstanie Chmielnickiego. Przekazał swoim potomkom tradycję o herbie, takim, jakim wśród Piotrowskich pieczętowali się jedynie potomkowie kniazia Iwaszki Kadyszewicza. Gdy umarł pochowano go z honorami – w miejscowym kościele.

Czyż można tych faktów nie łączyć ze sobą?
Czyż można nie stawiać hipotezy, że Stefan Piotrowski musiał być potomkiem kniazia Aleja?
Że był jego wnukiem lub (co mniej prawdopodobne) synem. Jak inaczej wytłumaczyć pojawienie się (nie później niż na początku XVIII w., najpewniej w II połowie XVII w.) w Strachocinie Piotrowskich, traktowanych przez miejscowych z wielką rewerencją i przyznających się do herbowej srebrnej strzały?

Zaś uznanie Stefana za potomka Aleja oznacza, że oto odnalazł się zaginiony ród Piotrowskich, herbu „Piotrowski” (herbu własnego), potomków kniazia Iwaszki Kadyszewicza, wnuka tatarskiego mirzy Najman-bega.

Przedstawione wyżej argumenty uzasadniające taką hipotezę wydają się być bardziej niż przekonującymi.


*) tradycja taka zachowała się także u potomków innych wymienionych wyżej rodzin;

**) potem jednak odkryli liczne herby, w których nie przestrzegano tej reguły, dowiedzieli się też, że herby rodów tatarskich pierwotnie były pozbawionymi kolorów "tamgami", którym później kolory dodawano dowolnie, zatem sprawą ... przestali się przejmować

 

Jeżeli uznamy, że strachoccy Piotrowscy są tatarskimi kniaziami to musimy też uznać, że mają oni oczywiste prawo do używania herbowych gronostajów i herbowej korony - mitry książęcej

W portalu Tatarzy Polscy czytamy:

(...)

Rodzinom książęcym lub kniaziowskim (wbrew niektórym autorom, ruski tytuł kniaź i polski książę są równoznaczne) przysługuje (...) tak zwana mitra książęca (...), czasem również umieszczana nad hełmem.(...). Płaszcze książęce (aksamitne podbite futrem gronostaja, przewiązane złotymi frędzlami (...) przysługują rodzinom posiadającym odpowiednie tytuły, choć wcale nie wszystkie rody kniaziowskie ruskie, litewskie i tatarskie WKL korzystały z tego zaszczytnego elementu (lecz na pewno mają do tego prawo).(...)

Tadeusz Stanisław Błaszczycha-Piotrowski - 2007 r.                  


*             *             *

Powyższy tekst powstał w 2005 (wersja z 2007 jest tylko nieco poprawiona) jako załącznik do moich listów które wysłałem wtedy do kilkunastu naszych krewniaków.
Pisałem w tym liście:
"... wszystko to jest i u Władka, tyle-że niejako ukryte w wielostronicowej, trudnej w czytaniu książce i opatrzone wielką liczbą znaków zapytania. Ja jedynie zrobiłem wypisy z jego monografii, pomijając w nich informacje dla sprawy, moim zdaniem, nieistotne.
Napisałem ten tekst gdyśmy się zaczęli zastanawiać nad tym co powinno być na tablicy, jaką planujemy ufundować z okazji 250 rocznicy śmierci Stefana.
Wszystko (no, może nie tyle wszystko ile wiele) wskazuje na to, że był on szlachcicem. "Gołym" ale „urodzonym”. Jego rodzice (bo raczej nie on sam) osiedlili się w Strachocinie (razem z wielu innymi, sobie podobnymi), bo tu było miejsce (po stratach zadanych przez najazdy tatarskie), a oni szukali jakiegokolwiek miejsca gdzie mogliby żyć.
Jeżeli był szlachcicem to oczywiście miał herb. Zatem na planowanej rocznicowej tablicy ten herb powinien się pojawić.
Trzeba więc postawić pytanie: co to był za herb? No i ja próbuję na to pytanie odpowiedzieć.
Przy okazji wychodzą na jaw i inne sprawy.
"
Jak wiemy pomysł (nie mój! ja tylko go wyeksponowałem!) "chwycił".
Co prawda część naszych krewniaków oburza się na "robienie z nich pohańców" jednak wielu innych nie ma z tym najmniejszego problemu i za (dalekich) potomków tatarskiego mirzy się z pełnym przekonaniem uważa.
O sprawie mogłyby ostatecznie przesądzić albo badania DNA (porównanie z DNA osób o potwierdzonym pochodzeniu od Najman Bega) albo odkrycie odpowiednich dokumentów. Najprawdopodobniej takowe istnieją w ogromnym, nieuporządkowanym archiwum u Bernardynów we Lwowie. Ba! ale szukanie ich tam to szukanie igły w stogu siana (inna rzecz, że nikt się takimi poszukiwaniami nie zajmuje).

 

ANEKS
 
Krótka genealogia rodu kniazia tatarskiego Aleja Murzy Piotrowskiego z Sielec w pow. oszmiańskim na dawnej Litwie

Poniżej przedstawiamy krótką genealogię Aleja Murzy Piotrowskiego, którego dalekim przodkiem był kniaź Najman-beg, uczestnik bitwy pod Grunwaldem, dowódca jednej z chorągwi tatarskich. Genealogia oparta jest na informacjach z „Herbarza rodzin tatarskich w Polsce” Stanisława Dziadulewicza, wydanego w Wilnie w 1929 roku. Tatarski kniaź Najman-beg był uczestnikiem bitwy

Tatarski kniaź Najman-beg był uczestnikiem bitwy pod Grunwaldem, dowódcą (chorążym) jednej z chorągwi tatarskich, które zostały przysłane na pomoc wielkiemu księciu Witoldowi przez byłego chana Złotej Ordy Tochtamysza, który schronił się ze swoimi zwolennikami na Krymie po klęsce z Timurem Kutłukiem, wodzem słynnego Tamerlana. Na czele tatarskich posiłków przysłanych księciu Witoldowi stał syn Tochtamysza, późniejszy chan Złotej Ordy, Dżelal el-Eddin. Historycy mają trudności w ocenie wielkości pomocy tatarskiej i wkładu oddziałów tatarskich w zwycięstwo grunwaldzkie. Polski historyk Jan Długosz szacuje ilość Tatarów tylko na 300 wojowników, z kolei historycy krzyżaccy (i inni zachodnioeuropejscy) określają ich liczebność na kilkadziesiąt tysięcy (pojawia się nawet fantastyczna liczba 100 tysięcy wojowników tatarskich!). Obydwa szacunki są tendencyjne, Długoszowi chodziło ze względów propagandowych o umniejszenie wkładu w bitwę wojsk Witolda, a szczególnie muzułmańskich Tatarów, druga strona z tych samych względów dążyła do wyolbrzymiania pomocy „niewiernych”, która dobrze tłumaczyła klęskę „krzyżowców” z zachodniej Europy. Prawda zapewne leży gdzieś pośrodku i ostrożni historycy szacują liczebność wojsk tatarskich na nie więcej niż 3 tysiące. Udział ich w bitwie był jednak znaczący dla zwycięstwa, pierwsi rozpoznali atakiem teren walki, unieszkodliwili artylerię i łuczników krzyżackich, a w końcowej fazie bitwy, powracając po początkowej ucieczce, pomogli zamknąć pierścień okrążający trzon sił krzyżackich.

Część oddziałów tatarskich po zwycięskiej bitwie pozostała na Litwie (nie bardzo miała gdzie wracać, ojczyzna – Złota Orda - była opanowana przez wrogów), osiedliła się tam, nagrodzona za decydujący udział w grunwaldzkiej wiktorii przez księcia Witolda dużymi majątkami ziemskimi. Wśród nich był kniaź Najman-beg, który otrzymał wielkie dobra, głównie w powiecie oszmiańskim, obejmujące, m.in., następujące późniejsze miejscowości: Bohdanowo, Cicin, Dowbuciszki, Kadyszewicze, Kaskiewicze, Kienię, Kryczyn, Mereszlany, Sielce i Starosielce, oraz „dworzec” w Wilnie przy boku księcia Witolda, położony przy ulicy zwanej później Tatarską.

Nie wiadomo właściwie jakie imię nosił Najman-beg (pochodził z rodu Typirów), określenie „Najman-beg” nie jest imieniem własnym chorążego lecz tytułem, oznacza tyle co „książę Najmanów”. Sądząc po tytule „beg”, Najman-beg był krewnym panującej w Ordzie dynastii chanów, potomków wielkiego Czyngiz-chana. Tylko tacy mieli prawo do tytułu „beg”. Prawdopodobnie jego przodkiem był jeden z wodzów Czyngiz-chana, Dżebe, który w początkach XIII wieku pokonał tureckie plemię Najmanów i włączył je do imperium Czyngiz-chana, uzyskując z rąk wielkiego chana w zamian tytuł „księcia Najmanów”, jak to było w zwyczaju w imperium mongolskim. Według „Tajnej historii Mongołów” (PIW - Warszawa 1970), Dżebe, syn Sorkana Sziry, pochodził z mongolskiego rodu Tajcziutów. Tajcziutowie byli bliskimi kuzynami rodu Kijatów, z którego pochodził wielki Czyngiz-chan. Mimo tego trwała wojna między spokrewnionymi rodami. W czasie jednej z bitew Tajcziutów z wojskami Czyngiz-chana (pod Koejten) syn Sorkana Sziry, Dżirgoadaj (Dżebe), ubił strzałą z łuku konia pod Czyngiz-chanem. Przed decydującą bitwą Czyngiz-chana z Tajcziutami, zakończonej ich totalną klęską, Dżebe z ojcem przeszli na stronę Czyngiz-chana. Po przybyciu do namiotu wielkiego chana Dżebe przyznał się do tego, że zabił chanowego konia. Wielki chan nie tylko nie zemścił się na nim, ale wyraził się z uznaniem o jego zachowaniu i prawdomówności, nadał mu imię Dżebe, po polsku Strzała (poprzednio Dżebe nosił imię Dżirgoadaj) i przyjął za towarzysza broni.

Od tego czasu Dżebe stał się jednym z głównych wodzów wojsk mongolskich. Wziął udział w zwycięskiej wojnie Czyngiz-chana z Najmanami i ich chanem Tajangiem. Najmanowie byli plemieniem pochodzenia mongolsko-tureckiego, żyjącym w zachodniej części dzisiejszej Mongolii, tworzyli silny związek militarny, byli jedną z pierwszych większych ofiar podbojów Czyngiz-chana. Ich religią było chrześcijaństwo w odmianie nestorianizmu, herezji powstałej w V w. na Wschodzie. Ostateczną klęskę Najmanom zadał Dżebe, ścigając ich wodza Gueczueluek-chana (syna Tajanga) z resztką wojsk najmańskich daleko na zachód, aż do Kaszgarii, gdzie ostatecznie ich rozgromił. Niedobitki plemienia Najmanów, pod wodzą Dżebego, weszły w skład mongolskiej armii i brały udział w mongolskim podboju świata. Sam Dżebe otrzymał od Czyngiz-chana tytuł Najman-bega – księcia Najmanów. Dżebe okazał się jednym z największych wodzów mongolskich w historii, wsławił się m.in. w wyprawach Czyngiz-chana do Chin i w podboju Azji Środkowej. W roku 1220 wojska mongolsko-tatarskie (Tatarzy byli jednym z plemion mongolskich, z biegiem czasu Europejczycy nazywali Tatarami wszystkie plemiona mongolsko-tureckie sąsiadujące z Europą), pod wodzą Dżebego i Subeteja, rozbiły Ormian i Gruzinów, a w 1223 roku w słynnej bitwie nad Kałką, Połowców i Rusinów.

Po rozpadzie imperium mongolskiego potomkowie Dżebego Najmanbega pozostali w służbie potomków Batu-chana (wnuka Czyngiz-chana), chanów Złotej Ordy. Z biegiem czasu rozpadli się na kilka rodów, stracili na znaczeniu, w państwie tatarskim liczyli się przede wszystkim bezpośredni potomkowie wielkiego chana, a tych była ogromna ilość (według legendy Czyngiz-chan miał 500 żon i kilka tysięcy dzieci), niemniej potomkowie Dżebego nosili ciągle dumny tytuł Najman-begów i stanowili elitę jednego z ułusów (plemion) tatarskiej Złotej Ordy, zwanego od nich Najmanami. Wojownicy tego ułusu tworzyli jedną z chorągwi, które wzięły udział w bitwie pod Grunwaldem, zwaną później „najmańską”.

Chorąży (dowódca) tej chorągwi, kolejny potomek Dżebego, Najmanbeg, z przodującego rodu Typirów, przodek kniaziów Piotrowskich, który pozostał po bitwie grunwaldzkiej na Litwie, ożenił się z córką bojara litewskiego Oleszko (stąd nazywano go czasem Oleszkiewiczem) i doczekał się trzech synów, Piotra, Kowrata (zruszczona forma tego tatarskiego imienia to Kondrat) i Oleszko. Na czele chorągwi „najmańskiej” po śmierci ojca stanął najstarszy syn Piotr, protoplasta Piotrowskich. Od jego imienia potomkowie przyjęli nazwisko Piotrowski, chociaż on sam, jak i jego bracia byli zwani Najmanowiczami (synami Najmana). Młodszy brat Piotra, Kondrat, stanął na czele nowej chorągwi zwanej od jego imienia „kondracką”. Została ona wydzielona z rodzimej chorągwi najmańskiej po jej podziale - chorągiew najmańska była bardzo liczna, zdecydowanie liczniejsza od pozostałych chorągwi tatarskich. Piotr Najmanowicz (ur. ok. 1415 r.), chorąży tatarskiej chorągwi powiatu wileńskiego („zaciągu najmańskiego”), miał trzech synów, Dymitra, Kasyma i Kadysza (ur. ok. 1440 r.).

Najmłodszy syn Piotra Najmanowicza, Kadysz, mimo że najmłodszy z synów Piotra, został po ojcu chorążym chorągwi wileńskiej („zaciągu najmańskiego”). Pozostawił po sobie czterech synów, Iwaszkę – Janka (ur. ok. 1470r.), Mechmecia, Jachnę i Andrzeja (Andrysa). Sądząc po formie imienia najstarszego syna zapisanej w kronikach (Iwaszko), rodzina Kadysza była już mocno zrutenizowana, on sam zapewne mówił już po rusińsku, jego matka była prawdopodobnie Rusinką (świadczyć może o tym imię starszego brata Kadysza, Dymitr), a także babka, żona Najmanbega (stąd zapewne imię Piotr dla najstarszego syna). Być może także żona Kadysza była prawosławną Rusinką. Niemniej wszyscy mężczyźni w rodzinie byli ciągle muzułmanami. Kolejnym chorążym tatarskiej chorągwi powiatu wileńskiego („zaciągu najmańskiego”) po Kadyszu został najstarszy syn Iwaszko (Janko). Iwaszko, przyjął od imienia swojego dziadka Piotra, regularne, polskie z formy, nazwisko Piotrowski, i dał początek rodzinie kniaziów Piotrowskich. On i jego bracia otrzymali w 1525 roku od króla Zygmunta przywilej, który dawał im drugie miejsce pod względem znaczenia w całym wojsku tatarskim na służbie litewskiej (na jego czele stali „carewicze” Ostryńscy, potomkowie w prostej linii samego Czyngiz-chana), po Ułanach-Assańczukowiczach, wyprzedzając wiele znanych rodów tatarskich. To poświadcza pochodzenie Najman-bega z arystokratycznej linii mongolskiej, spokrewnionej z wielkim Czyngizchanem. Z synów Kadysza tylko Iwaszko przyjął nazwisko Piotrowski, młodsi bracia używali nazwiska Kadyszewicz, utworzonego od imienia ojca. Iwaszko Piotrowski, chorąży zaciągu najmańskiego, pieczętował się herbem przedstawiającym stylizowaną srebrną strzałę w czerwonym polu (czyżby na pamiątkę przodka, Dżebego – Strzały?). Na „popisie” wojsk litewskich w 1528 roku stawił się w 6 koni, co było w tym czasie znaczącą liczbą. Był właścicielem cząstki majątku Sielce w powiecie oszmiańskim. Iwaszko doczekał się tylko jednego syna, Hassana, urodzonego ok. 1500 r. Iwaszko zmarł po 1542 r.

Syn Iwaszki, Hassan Piotrowski, odziedziczył po ojcu majątek Sielce, odnotowany jest jako jego właściciel w 1559 r. Hassan miał czterech synów, Martuzę, Araza, Redżipa i Jachję – Jana Baptystę (ur. ok. 1530r.). Wszyscy czterej synowie Hassana wzięli udział w „popisie” wojska litewskiego w 1567 r. Trzej pierwsi nie pozostawili po sobie męskich potomków, ich córki, które wyszły za mąż za przedstawicieli rodzin Assańczukowiczów i Kieńskich, wniosły swoim mężom w posagu poważne wiana. Czwarty z braci, Jachja (Jan) Piotrowski, pozostał właścicielem jedynie czwartej części rodzinnego majątku. Jest on wymieniony jako świadek swojego krewnego Aleja Minkiewicza Kasymowicza w sądzie w Wilnie w 1594 r.

Syn Jachji (Jana), kniaź Jerzy Piotrowski (ur. ok. 1560 r.), był w 1600 r. właścicielem już tylko niewielkiej części rodzinnego majątku w Sielcach (majątek Piotrowskich „stopniał” przez pokolenia w wyniku podziałów i posagów licznych córek). Jerzy był ojcem Jana Murzy Piotrowskiego, ur. ok. 1590 r. „Murza” to tytuł u Tatarów niższy niż „beg”, ale w XVII wieku tak zaczęto tytułować na Litwie wszystkich kniaziów tatarskich. W okresie życia Jerzego i Jana na Tatarów w Rzeczpospolitej (a szczególnie na Litwie, gdzie ich było najwięcej) przyszły złe czasy. Stali się oni „ubocznymi” ofiarami ofensywy kontrreformacji w Polsce. Zabroniono im małżeństw z chrześcijankami, zakazano piastowania urzędów, posiadania chrześcijańskich poddanych, a nawet zatrudniania chrześcijańskiej służby. Wreszcie w 1620 r. nakazano im sprzedaż majątków chrześcijanom. Tatarzy wpadli w straszną biedę, przechodzili masowo na katolicyzm i prawosławie, emigrowali w inne strony Rzeczpospolitej, gdzie sytuacja ich była lepsza, a także za granicę (głównie na Krym i do Turcji). Jan Murza Piotrowski wymieniony jest w dokumentach w 1635 roku, jako podpisujący rewizję chorągwi kondrackiej. Jego syn Alej Murza Piotrowski (ur. ok. 1620 r.) nie mógł już dłużej wytrzymać na Litwie, został zmuszony trudną sytuacją do sprzedaży resztek majątku rodzinnego w Sielcach i wyjazdu z kraju. Od tego czasu kroniki szlachty tatarskiej na Litwie milczą o kniaziach Piotrowskich.

Dziadulewicz nie jest pewny dokąd Alej wyjechał, przypuszcza, że do Turcji (na podstawie tego, że tam często wcześniej emigrowali Tatarzy), ale wiadomo, że wielu Tatarów wyjeżdżało na Ukrainę, gdzie najmowali się na służbę, zarówno w koronnych jak i prywatnych wojskach hetmanów Potockich, Mikołaja i Stanisława. Pisze Piotr Borawski w książce „Tatarzy w dawnej Rzeczpospolitej” (Warszawa – 1986): „Powstanie Bohdana Chmielnickiego … sprawiło, że do wojska koronnego zaczęto coraz liczniej werbować litewskich Tatarów.” I dalej, że w związku z tym, że nie można było liczyć na wierność Rusinów, starano się rekrutować Polaków, Niemców, Wołochów i Tatarów. A zapotrzebowanie na ludzi w wojskach koronnych było ogromne. Tak więc jest duże prawdopodobieństwo, że Alej właśnie na Ukrainie znalazł dla siebie odpowiednie zajęcie.

Redakcja                              

 

 

ZE SPORTU

Piłkarze Górnika Strachocina w tym sezonie grają w krośnieńskiej klasie okręgowej. Rozpoczęli sezon 2016/17 fatalnie ale z biegiem czasu „rozkręcali” się i nie powinni mieć kłopotów z utrzymaniem się w tej klasie rozgrywkowej. Na 8 kolejek przed zakończeniem sezonu mieli 35 punktów i zajmowali 7 miejsce w tabeli. Mieli ogromną przewagę nad drużynami ze strefy spadkowej. Liderował reprezentant Sanoka, Ekobal, ale miał niewielką przewagę nad wiceliderem, Przełomem Besko.

Najlepsza drużyna piłkarska Podkarpacia (właściwego), Karpaty Krosno, w tabeli grupy IV III ligi zajmowała 8 miejsce. Miała bezpieczna przewagę nad grupą spadkową (11 pkt.). Spadek do niższej ligi groził drugiemu reprezentantowi Podkarpacia – Cosmosowi Nowotaniec. Czarni Jasło, którzy grają w grupie podkarpackiej IV ligi, mogą mieć kłopoty z utrzymaniem się w niej.

Koszykarze drużyny Miasto Szkła Krosno bardzo dobrze zadebiutowali w koszykarskiej Ekstraklasie. Po sezonie zasadniczym zajęli 12 miejsce zdobywając 47 pkt. Do zakwalifikowania się do play-off (pierwszej ósemki) zabrakło im jedynie 4 pkt. Wyprzedzili uznanych potentatów – Asseco Gdynię, AZS Koszalin, Start Lublin i Siarkę Tarnobrzeg.

Siatkarze TSV Mansard Transgaz Travel Sanok w I lidze siatkarskiej także wypadli w debiucie bardzo dobrze. Po sezonie zasadniczym zajęli 5 miejsce, w play-off, w ćwierćfinale, po wyrównanej rywalizacji, przegrali z Siedlcami. W walce o 5 miejsce wygrali (obydwa mecze) z AGH Kraków.

 

 

ODESZLI OD NAS

Danuta z Łukaszewskich Wrosz ze Szczecina

8 października 2012 zmarła w Szczecinie Danuta z Łukaszewskich Wrosz. Danuta urodziła się 8 lipca 1950 r., była córką Leokadii z Fryniów- Piotrowskich i Edmunda Łukaszewskich. Zamężna była za Waldemara Wrosza, miała syna Oskara, ur. 16.08.1979 r.

Wojciech Łukaszewski

2 lipca 2016 r. zmarł Wojciech Łukaszewski, syn Leokadii z Fryniów- Piotrowskich i Edmunda Łukaszewskich. Wojciech urodził się 24 lutego 1955 r., żonaty był z Barbarą Plutą, był ojcem trójki dzieci – Zbigniewa (ur. 1982 r.), Adriana (ur. 1987 r.) i Moniki (ur. 1991 r.).

 

 

LISTY OD CZYTELNIKÓW

Od pani Małgorzaty Dąbrowskiej z Sanoka, córki Władysławy z Błaszczychów-Piotrowskich Sawczak, otrzymaliśmy kolejną sympatyczną przesyłkę. Pani Małgorzata dziękuje za „Sztafetę”, cieszy się ze zbliżającego się Zjazdu, obiecuje także, że będzie apelowała do swoich kuzynek o ich udział w Zjeździe. Cieszy się także z narodzin wnuczki swojego kuzyna, jak pisze „to dobrze, że po serii pogrzebów w naszej rodzinie rodzą się dzieci”. W innej przesyłce pani Małgorzata wspomina znanych w Trójmieście Sanoczan, komandora Zbigniewa Koziarza (obecnie prezesa Trójmiejskiego Koła Towarzystwa Przyjaciół Sanoka i Ziemi Sanockiej), Monikę Fedyk-Klimaszewską, profesor Akademii Muzycznej, solistkę gdańskiej opery, Beatę Buczek-Żarnecką, aktorkę trójmiejskich scen. Okazuje się, że pani Małgorzata zna dobrze te osoby, blisko związane z Sanokiem i darzące go gorącym uczuciem. To uczucie podziela także Pani Małgorzata – pisze, że „kocha Sanok, miała kilka okazji w życiu, żeby zamieszkać gdzie indziej, ale nigdy się na to nie zdecydowała”. Pani Małgorzato, podzielamy Pani uczucie, dziękujemy za przesympatyczne przesyłki, pozdrawiamy.

Od Pana Eugeniusza Berbecia-Piotrowskiego z Humnisk k/Brzozowa otrzymaliśmy długi, ciekawy list. Pan Eugeniusz, „zdopingowany” zamieszczoną w poprzednim numerze krótką informacją od niego, w swoim liście przedstawił nam szerzej swoje kontakty w czasach młodości ze Strachociną. Dziadek Eugeniusza, Jan Berbeć-Piotrowski (ur. w 1877 r.), syn Marcina, mieszkaniec Strachociny, w 1910 roku wyjechał, wzorem wielu innych Strachoczan, do USA. W domu pozostawił dwójkę dzieci, Marię (6 lat) i Stasia (2 lata), ojca Eugeniusza. Nie zabrał rodziny do Ameryki, lecz wrócił do kraju z „kupką” pieniędzy, za które zakupił w sąsiedniej Grabownicy, na tzw. Wielowiejszczyźnie (nazwa od nazwiska właścicieli majątku, Wielowiejskich – z biegiem czasu przez mieszkańców Grabownicy „przechrzczoną” na „Wileńszczyznę”) kilka hektarów ziemi, postawił dom i zabudowania gospodarcze, i prowadził gospodarstwo rolne. Ojciec Eugeniusza, Stanisław, ożenił się w 1933 r. ze Stefanią Zimoń. Berbecie-Piotrowscy z „Wileńszczyzny” doczekali się sześciorga dzieci: Edwarda, Edmunda, Eugeniusza (autora listu), Emila (zmarł jako 4-letni chłopczyk, w 1943 r.), Grażyny i Waldemara. Stanisław pracował w Kopalnictwie Naftowym, w różnych kopalniach, m.in. w Strachocinie. To wtedy Eugeniusz odwiedzał Strachocinę – razem ze starszymi braćmi nosił obiad ojcu, pracującemu cyklicznie na „długiej szychcie”. Chłopcy zawsze wędrowali z Kopalni do wsi, do wujka Staszka. Ciotka Jania przygotowywała dla nich skromną „ucztę” – najczęściej było to mleko, masło, ser. Dla chłopców, którzy mieli za sobą kilka kilometrów pieszej wędrówki, była to prawdziwa uczta. Eugeniusz wspomina, że także już jako dorosły człowiek, pracownik Rozdzieli Gazu w Sanoku, często odwiedzał wujostwo podczas pobytów służbowych w Strachocinie. I zawsze wujek Staszek mówił do żony: „Janiu, szykuj gościnę”. Eugeniusz żałuje, że nie mógł odwiedzić umierającego wujka Staszka w szpitalu w Brzozowie (Humniska leżą tuż pod Brzozowem - Stanisław Berbeć-Piotrowski, „kronikarz” Strachociny, honorowy członek naszej redakcji, główne źródło informacji do opracowania „Piotrowscy ze Strachociny”, zmarł 9 maja 2013 roku w wieku 95 lat w szpitalu).

Druga część listu Eugeniusza, znacznie dłuższa od pierwszej, rodzinnej, to prawdziwy wykład na temat kopalnictwa gazowego w Strachocinie i w okolicy. Pełno tam informacji fachowych, włącznie z wyliczeniem ciśnień w różnych rodzajach gazociągów. Eugeniusz przez wiele lat był pracownikiem PGNiG – Rozdzielnia Gazu Sanok, służbowo jeździł po całym terenie, także do Kopalni Strachocina, znał mnóstwo ludzi, wspomina m.in. Jana Klimkowskiego (mąż Aliny z Błaszczychów- Piotrowskich, członek Komitetu Organizacyjnego II Zjazdu), właśnie do niego odsyła po bardziej aktualne informacje na temat poruszony w „wykładzie”. Ta część listu może być oddzielnym opracowaniem o roboczym tytule „Strachocina i gaz” – może takie zamieścimy w przyszłości, przy współpracy Janka Klimkowskiego. Na koniec listu Eugeniusz zachował najważniejszą wiadomość – ostatnio został po raz pierwszy pradziadkiem – 1 lutego 2017 r. przyszła na świat jego prawnuczka Laura, córka wnuczki Magdaleny i Mateusza Hajdenrajda (nazwisko niezbyt czytelne w pisanym ręcznie liście). Panie Eugeniuszu, dziękujemy za piękny, ciekawy list i życzymy wszystkiego najlepszego Panu, malutkiej Laurze i jej rodzicom.

 

NOWINY GENEALOGICZNE

11 czerwca 2016 r. związek małżeński zawarli Anna Szajnowska (ur. 1990 r.), córka Jerzego i Bożeny z Piotrowskich „spod Mogiły” i Damian Kwoka.. Ślub odbył się w kościele w Jaćmierzu, rodzinnej miejscowości babci Anny, Ireny z d. Buczek Piotrowskiej. Mama Anny, Bożena, ur. 25.04.1963 r. w Sanoku, zmarła młodo, w wieku 34 lat (8 stycznia 1997 r.), wychowaniem małej Ani zajęli się dziadkowie, Irena i Józef Piotrowscy „spod Mogiły” z Sanoka. Anna, po ukończeniu studiów podjęła pracę jako logopedka w Skawinie pod Krakowem i zamieszkała w Krakowie. Damian jest inżynierem informatykiem, zajmuje się programowaniem i serwisowaniem maszyn przemysłu tekstylnego na terenie Polski i za granicą.

Wiesława Naruszewicz z Gdańska, córka Kazimierza Wołacza- Piotrowskiego, przysłała nam dużą porcję cennych informacji genealogicznych dotyczących Władysława Wołacza-Piotrowskiego (syna Wojciecha) i jego potomków. Władysław dość wcześnie wyprowadził się z rodziną ze Strachociny i informacje o nim i jego potomkach były w Strachocinie bardzo skąpe. Przede wszystkim Wiesława sprostowała dane dotyczące samego Władysława, zamieszczone w opracowaniu „Piotrowscy ze Strachociny”. Władysław urodził się 5 czerwca 1894 r. i ożenił się w sąsiedniej Grabownicy ze Stanisławą Krzysztyńską. Dalsze informacje o potomkach Władysława są zupełną nowością (jedynie część z nich przekazała nam wcześniej córka Wiesławy, Magdalena Cejrowska). Informacje od Wiesławy pozwoliły nam na znaczną „rozbudowę” gałązki genealogicznej Wołaczów na drzewie genealogicznym Piotrowskich ze Strachociny. Poniżej przedstawiamy diagramy genealogiczne poszczególnych rodzin.

Franciszek „Błażejowski” – Piotrowski z Sanoka (członek Komitetu Organizacyjnego Zjazdu) przesłał nam „poprawkę” do swojej „gałązki” genealogicznej. Agnieszka, córka Franciszka i Marty z Wójtowiczów, wyszła za mąż za Macieja Bochenka (ur. 16.11.1977 r.) i urodziła 27 października 2006 roku synka Krzysztofa.

 

 

ROZMAITOŚCI

1. I Zjazd potomków Stefana Piotrowskiego ze Strachociny – Strachocina 2007 r.

Myśl o upamiętnieniu 250-tej rocznicy śmierci Stefana Piotrowskiego, przodka Piotrowskich ze Strachociny, zrodziła się na początku XXI w., ale konkretny kształt w postaci zorganizowania ogólnego spotkania jego potomków w formie zjazdu przybrała dopiero niewiele ponad rok przed I Zjazdem. Powstał Komitet Organizacyjny w składzie: Bronisław Berbeć- Piotrowski ze Strachociny – jako przewodniczący, ks. Kazimierz Piotrowski „z Kowalówki” z Iwonicza, Zbigniew Fryń-Piotrowski z Krosna, Józef Piotrowski „spod Mogiły” z Sanoka, Waldemar Berbeć- Piotrowski ze Strachociny, Czesław „Kozłowski”-Piotrowski z Jurowiec, Beata z Fryniów-Piotrowskich Koc z Krakowa, Bogumiła z Szumów- Piotrowskich ze Strachociny, Tadeusz i Władysław Błaszczychy- Piotrowscy z Gdańska. Komitet zdecydował o terminie Zjazdu i jego budżecie. Ustalono opłatę na 50 zł od osoby dorosłej, a 20 zł dla młodzieży szkolnej (do 16 lat). Udział dzieci w wieku przedszkolnym ustalono jako bezpłatny. Na budżecie, opartym o taką składkę, skonstruowano program i całą organizację Zjazdu. W sanockim oddziale Podkarpackiego Banku Spółdzielczego (PBSBank) otwarto konto zjazdowe.

Do połowy października 2006 r. ustalono treść i formę „Zawiadomienia o Zjeździe” i „Deklaracji uczestnictwa” oraz zgromadzono pierwszą partię adresów (ok. 70 adresów) i rozpoczęto akcję wysyłania „Zawiadomień”. Do każdego „Zawiadomienia” został dołączony blankiet przekazu pocztowego na wpłatę oraz uproszczone „drzewko genealogiczne” obrazujące powiązanie adresata ze Stefanem Piotrowskim. W sumie wysłano 240 „Zawiadomień” o Zjeździe, do osób mieszkających w najróżniejszych miejscach w Polsce, a także do Stanów Zjednoczonych.

Przez całą zimę trwały prace organizacyjne. Kompletowano adresy, uzgadniano wstępnie wynajem sali, występy orkiestry, występy kapeli ludowej, lokalizację i wykonanie krzyża na cmentarzu ofiar cholery, lokalizację pamiątkowego krzyża na Górach Kiszkowych. Duże trudności były z lokalizacją krzyży, udało się jednak uzyskać zgodę na ustawienie krzyży od właścicieli terenu. Na wiosnę 2007 r. rozpoczęto ostatnią fazę przygotowań. W kopalnianym lesie ustawiono krzyż upamiętniający ofiary cholery w XIX w. Wydatną pomoc w realizacji tego krzyża okazała dyrekcja Kopalni Strachocina, Kopalnia pokryła większość kosztów.

Trudniejsza okazała się sprawa z krzyżem na Górach Kiszkowych. Początkowo nie miał to być krzyż tylko paniątkowy kurhan z kamieni przyniesionych na górę przez uczestników Zjazdu, tak jak kiedyś wznoszono takie kurhany dla wod ów na stepach Środkowej Azji. Ze względu na spodziewane trudności w realizacji takiego pomysłu zdecydowano się na wykonanie małego kurhanu (kurhanika!) wcześniej, a podczas Zjazdu zamierzano go tylko ceremonialnie poświęcić. W praktyce kurhan skurczył się do mikroskopijnych rozmiarów - 0,6 x 0,6 m u podstawy i wysokości 0,7 m. Na szczycie tego „kurhanika” zamontowano tradycyjny krzyż a na ściance zamontowano pamiątkową tablicę. Całość to dzieło Józefa Piotrowskiego „spod Mogiły” z Sanoka. Na cmentarzu, niedaleko od kaplicy cmentarnej, ustawiono pamiątkową tablicę wykonaną przez artystę-kamieniarza z Dukli.

Józef Piotrowski "Spod Mogiły" przy pracy

Na potrzeby śpiewów chóralnych przy ognisku przygotowano „Śpiewnik zjazdowy” w stu egzemplarzach. W śpiewniku znalazło się 109 najróżniejszych, popularnych piosenek. Dla wszystkich uczestników Zjazdu przygotowano imienne identyfikatory w różnych kolorach, każdy „klan” miał inny kolor. Przygotowano także broszurkę - informator pt. „Piotrowscy ze Strachociny w Ziemi Sanockiej”, w której przedstawiono skład Komitetu Organizacyjnego Zjazdu oraz bardzo krótko historię Strachociny, najdawniejsze dzieje Piotrowskich, sylwetkę Stefana i genezę „klanów” potomków Stefana. W informatorze wyeksponowano tę tradycję rodzinną pochodzenia Piotrowskich, która mówi o ich tatarskich korzeniach. Ta opcja generalnie zwyciężyła wśród organizatorów Zjazdu, stąd herb tatarskich Piotrowskich na tablicach, gadżetach i w innych miejscach.

Do informatora jako załącznik wykonano drugą broszurkę „Drzewo genealogiczne”, w której przedstawiono aktualny stan wiedzy o potomkach Stefana Piotrowskiego. Bardziej dla celów dekoracyjnych niż poznawczych przygotowano „drzewo genealogiczne” w wykonaniu „ściennym”. „Drzewo” składało się z 9 oddzielnych arkuszy różnej wielkości przedstawiających „konary” poświęcone poszczególnym „klanom”. Arkusz „wstępny” nawiązywał formą do logo Zjazdu, był swego rodzaju spisem treści do całości „drzewa”.

Pamiątkowy talerz

Z proponowanych wstępnie „gadżetów” zjazdowych zredlizowano jedynie pomysł z pamiątkowymi talerzami. Wykonano 70 sztuk talerzy, rozprowadzano je podczas Zjazdu po cenie wykonania (17 zł), wszystkie rozeszły się błyskawicznie. Przygotowano także różne dowcipne hasła, które porozwieszano na sali i nad wejściem na salę.

Sprawy „kulinarne” Zjazdu zostały przygotowane we współpracy z Kołem Gospodyń Wiejskich w Strachocinie.

W czerwcu rozesłano do uczestników zaproszenia. Zaproszenia były ozdobione pięknym kolorowym herbem tatarskich kniaziów Piotrowskich, przedstawiającym stylizowaną srebrną strzałę, ozdobioną książęcym płaszczem z gronostajów i mitrą książęcą (wzór herbu przygotował Piotr Koc z Krakowa, mąż Beaty Fryń-Piotrowskiej).

W ostatnich dniach przed Zjazdem przygotowano salę Domu Ludowego. Wysprzątano, wymyto podłogę, przywieziono wypożyczone stoły i krzesła, ustawiono je, porozwieszano „drzewo genealogiczne” i hasła, porozwieszano dekoracje z baloników i wstążeczek. Na pierwszym planie umieszczono na podwyższeniu wspaniały duży herb tatarskich kniaziów Piotrowskich wykonany w kamieniu (!), pięknie polichromowany oraz tablicę z takim herbem i oficjalnym tytułem Zjazdu wykonanym złotymi literami (później zawieszono także haftowany herb przywieziony przez Amerykanów, użyty wcześniej przy robieniu zdjęć). Zainstalowano nagłośnienie. Na miejsce ogniska w ogrodzie Błaszczychów przywieziono drewno na ognisko i wcześniej przygotowane kije do smażenia kiełbasek, w piwnicy domu Błaszczychów złożono piwo i inne napoje, rozstawiono kilka ławek wokół miejsca przyszłego ogniska.

Ciężar przygotowań do Zjazdu wzięli na siebie miejscowi członkowie Komitetu, ze Strachociny i Podkarpacia, wspierani przez niezbyt liczne grono miejscowych potomków Stefana. Wśród nich na specjalne wyróżnienie za duży wkład pracy zasługują: Marta Berbeć-Piotrowska, żona Waldemara, i Andrzej Radwański z żoną Sabiną, syn Cecylii z Fryniów-Piotrowskich.

W sobotę 21 lipca pierwsi uczestnicy Zjazdu zaczęli zjawiać się na strachockim cmentarzu ok. godz. 08.00. Nie było ich wielu, większość pojechała od razu do kościoła. Jednak kilkadziesiąt osób przyszło odwiedzić groby swoich bliskich. Przed wejściem chłopcy (uczestnicy Zjazdu) sprzedawali znicze nagrobne przygotowane przez organizatorów (przygotowano 200 zniczy, większość została rozkupiona). Rozstawiono stolik z rejestracją i wydawaniem materiałów. Każdemu uczestnikowi wręczano identyfikator i „bon” na napoje (piwo dla dorosłych, napoje bezalkoholowe dla dzieci i młodzieży). Przedstawicielom rodzin wręczano broszurkę „Informator” z załącznikiem w postaci broszurki „Drzewo genealogiczne”. Broszurki mógł dostać praktyczne każdy chętny dorosły, były przygotowane w ilości z dużym zapasem. Osoby znające lepiej strachocki cmentarz pełniły rolę przewodników dla tych, którzy znaleźli się tam pierwszy raz w życiu. Ok. godz. 9.30 wszyscy uczestnicy przeszli z cmentarza do kościoła i po krótkim przywitaniu z tymi, którzy dotarli wprost do kościoła, weszli do środka.

O godz. 10.00 Mszę św. rozpoczął powitaniem zebranych proboszcz Strachociny, ks. prałat Józef Niżnik. Powitanie było bardzo ciepłe, proboszcz chwalił potomków Stefana za zorganizowanie Zjazdu, za pamięć o przodkach, za podtrzymywanie więzi rodzinnych i zachowanie tradycji rodowej.Mszę św. w intencji Zjazdu, za zmarłych przodków i za pomyślność żyjących potomków Stefana, celebrował potomek Stefana, członek Komitetu Organizacyjnego, ks. prałat Kazimierz Piotrowski „z Kowalówki”, proboszcz Iwonicza. Do mszy służył i odczytał lekcje także potomek Stefana, Robert Lisowski z Brzozowa. Ewangelię na tę okolicznościową mszę dobrał ks. Kazimierz, mówiła o ziemskiej genealogii Jezusa, tym samym nawiązywała do Zjazdu mającego uczcić naszego pradziada Stefana. Ks. Kazimierz wygłosił także piękną homilię, w której nawiązał do szlacheckich korzeni Stefana i Piotrowskich przypominając hasło „noblesse oblige” („szlachectwo zobowiązuje”), którym kierowali się zawsze, jego zdaniem, potomkowie Stefana. Przy czym podkreślił, że większy nacisk kładli na „oblige” („zobowiązuje”) niż na „noblesse” („szlachectwo”), że ważniejsza dla nich była „szlachetność” a nie „szlachectwo”.

Podczas mszy nieźle wychodziły zebranym śpiewy chóralne, mimo że stanowili zbieraninę z całej Polski a nawet spoza jej granic. Na zakończenie mszy jeszcze raz głos zabrał ks. prałat Józef Niżnik. Skorzystał z okazji, że mówi do ludzi z całej Polski i wygłosił krótka pogadankę o św. Andrzeju Boboli, jego związkach ze Strachociną, o rozwijającym się kulcie Andrzeja Boboli, o ruchu pielgrzymkowym, nowej kaplicy na Bobolówce i innych inwestycjach. W kilku zdaniach pożyczył także uczestnikom udanego Zjazdu.

Po zakończeniu mszy, ok. godz. 11.00, zebrani przeszli na plac na zewnątrz ogrodzenia kościoła, po wschodniej stronie, gdzie zamówiony fotograf zrobił zdjęcie na tle kościoła i wspaniałych, kilkusetletnich dębów, pamiętających nie tylko Stefana, ale także o wiele dawniejsze czasy. Zrobiono zdjęcie zbiorowe i wiele zdjęć grupowych, m.in. „klanowych”. Na zdjęciu zbiorowym na pierwszym planie znalazł się tatarski herb kniaziowski Piotrowskich, przywieziony przez ekipę amerykańskich Błaszczychów zza oceanu (ofiarowany przez Rose Taylor z Rossford koło Toledo w stanie Ohio, córkę Kazimierza Błaszczychy-Piotrowskiego).

Zbiorowe zdjęcie uczestników Zjazdu przed kościołem

Ok. godz. 11.45 wszyscy uczestnicy przemieścili się (samochodami i pieszo) na cmentarz aby wziąć udział w uroczystości poświęcenia tablicy pamiątkowej ku czci Stefana Piotrowskiego. Uroczystość poprowadził ks. Kazimierz, w krótkim przemówieniu przypomniał sylwetkę Stefana, poświęcił tablicę i odmówił wspólnie ze zgromadzonymi modlitwę za zmarłych w intencji Stefana i wszystkich zmarłych jego potomków.

Poświęcenie tablicy pamiątkowej na cmentarzu – na pierwszym planie ks. prałat Kazimierz Piotrowski „z Kowalówki” z Iwonicza (z megafonem)
i marszałek Zjazdu Zbigniew Fryń-Piotrowski z Krosna (trzyma mszał).

Na tablicy umieszczono napis: „W 250-tą rocznicę śmierci Stefana Piotrowskiego 1667 – 1757 Potomkowie Strachocina 2007”, oraz dość dowolną interpretację herbu tatarskich kniaziów Piotrowskich. Uroczystość na cmentarzu nie trwała długo, lejący się z nieba żar skutecznie przyspieszał „ucieczkę” z cmentarza (ta część cmentarza, gdzie stoi tablica jest praktycznie bezdrzewna, wystawiona całkowicie na słońce). Kto mógł wsiadał w samochód i jechał do sali w Domu Ludowym (a właściwie Wiejskim Domu Kultury, potocznie zwanym jednak Domem Ludowym) schować się w cień. O planowanym przemarszu obok dziedzin należących ongiś do Stefana i małym wykładzie na temat topografii Stefanowego gospodarstwa nikt nie chciał słyszeć. W podróż na piechotę wybrali się tylko młodzi i najwytrwalsi.

Obiad w Domu Ludowym rozpoczął się ok. 13-tej. Początkowo było trochę zamieszania, uczestnicy nie respektowali wizytówek „klanowych” rozstawionych na stołach (trochę za późno), siadano w kręgach znajomych, najchętniej w pobliżu otwartych okien i drzwi. Wentylacja sali przy tej pogodzie okazała się niezbyt skuteczna. Na obiad podano tradycyjny rosół z makaronem (typowy dla podkarpackich wesel) oraz pyszny schab pieczony nadziewany śliwkami z ziemniaczkami i zestawem surówek. Na deser ciastka, do tego kawa, herbata i inne napoje na zimno oraz owoce.

W trakcie obiadu głos zabrał Przewodniczący Komitetu Organizacyjnego, Bronisław Berbeć-Piotrowski. Powitał wszystkich zebranych, w tym gości honorowych, i poprosił seniora Piotrowskich, pana Stanisława Berbeć- Piotrowskiego ze Strachociny (89 lat) o otwarcie Zjazdu. Pan Stanisław krótko jeszcze raz powitał wszystkich i oficjalnie ogłosił, iż uznaje Zjazd za otwarty. Następnie Przewodniczący zarządził wybór Marszałka Zjazdu – został nim wybrany przez aklamację Zbigniew Fryń-Piotrowski z Krosna. Zbigniew poprowadził dalej Zjazd. Zarządził otwarcie szampanów rozstawionych na stołach i wszyscy zebrani wypili toast za pomyślność Zjazdu. Po toaście głos zabrał gość honorowy Zjazdu a jednocześnie potomek Stefana (prawnuk Katarzyny z Szumów- Piotrowskich) poseł na Sejm RP, Marian Daszyk. Poseł podziękował za zorganizowanie Zjazdu, za zaproszenie, chwalił pomysł Zjazdu, przedstawiał dodatnie strony takich inicjatyw. Przekazał trochę informacji o Strachocinie, wspomniał o promowanym we wsi haśle „Wszyscy biegamy”, a także o zawiązanym Stowarzyszeniu Przyjaciół Strachociny. Poinformował także o zamierzeniu uruchomienia strony internetowej Strachociny, zapraszał Piotrowskich do zaprezentowania się w niej. Na koniec pożyczył wszystkim miłej atmosfery i dobrej zabawy.

Uroczystość otwarcia była trochę zakłócana przez duży ruch na sali. Potężny upał (w sali było być może powyżej 40 st. C) powodował, że ludzie kręcili się, wychodzili na korytarz aby tam znaleźć trochę ochłody, wędrowali za napojami, zmieniali miejsca. Na „szczęście” (dla zebranych) upał doskwierał także mówcom, tak więc starali się oni skracać do minimum swoje wystąpienia. Niestety, ucierpiała na tym sama uroczystość, jej powaga i nastrój.

Ok. godz. 14.00 rozpoczął się występ kapeli ludowej „Kamraty” z Sanoka (w rzeczywistości kapela pochodzi ze Strachociny, występuje w niej jeden z potomków Stefana, ale finansowana jest z funduszu Gminy Sanok, stąd nazwa „z Sanoka”). Kapela występuje w tradycyjnym składzie 5-osobowym, skrzypce, akordeon, trąbka, klarnet i kontrabas, zagrała wiele ciekawych „kawałków” opartych na melodiach ludowych Podkarpacia, ale z własnymi, dowcipnymi tekstami. Grała głośno, nie oszczędzała się, jej występ z małymi przerwami trwał blisko godzinę. Została nagrodzona gromkimi brawami, ogromnie się podobała zebranym, wielu nagrywało jej występ. Tuż po występie kapeli głos zabrał ks. Kazimierz. Poinformował on o niedzielnym występie chóru „Cantate” z Iwonicza, zachęcał do jego wysłuchania. Na zakończenie zaprezentował zbiór własnych kazań pasyjnych wydanych w formie książkowej pod tytułem „Przez mękę i krzyż do chwały Zmartwychwstania”. Po swoim wystąpieniu rozdawał chętnym zbiór z pamiątkowym wpisem.

Ok. godz. 15.00 rozpoczął się krótki „panel historyczny”. Najpierw wystąpił Tadeusz Błaszczycha-Piotrowski z Gdańska, który przedstawił króciutko najstarsze korzenie Piotrowskich ze Strachociny, eksponując głównie przechowywaną w pamięci zbiorowej Piotrowskich wersję o tatarskich korzeniach rodzinnych Stefana. Jego wystąpienie z każdą minutą stawało się ciekawsze, dowcipne, coraz bardziej wciągało słuchaczy, pod koniec wystąpienia cała sala śmiała się i biła brawo, kiedy przypomniał żonom potomków Stefana, że z pewnością spełniło się ich młodzieńcze marzenie o małżeństwie z księciem. I to nie z bajki, ale prawdziwym, z krwi i kości kniaziem tatarskim. Wezwanie rzucone przez Tadeusza obecnym na sali, aby wszyscy czuli się książętami, księżnymi i księżniczkami było przyjęte prawdziwym huraganem oklasków. Zainteresowanym rozdawano broszurkę Tadeusza na temat tatarskich korzeni rodu.

Po Tadeuszu wystąpił jego brat Władysław Błaszczycha- Piotrowski z Gdańska z krótką informacją o postępach prac nad opracowaniem historii rodzinnej Piotrowskich. Na razie ukazało się (w 2005 r.) wydanie „wstępne” takiej historii pod roboczym tytułem „Piotrowscy ze Strachociny w Ziemi Sanockiej – Genealogia i najdawniejsze dzieje rodu”. Jest to praca zbiorowa pod redakcją Władysława, materiałów do niej dostarczyli przedstawiciele praktycznie wszystkich „klanów” Piotrowskich, Władysław wydrukował 40 egzemplarzy, przede wszystkim dla „współredaktorów”, kilkanaście egzemplarzy przywiózł na Zjazd (zostały one rozprzedane, a dochód przekazano na koszty tablicy na cmentarzu). Władysław zaapelował o dalsze nadsyłanie materiałów, zapowiedział kontynuację pracy nad poszerzeniem i uszczegółowieniem „Genealogii”.

Ok. godz. 13.30 rozpoczął się „blok” sportowy. Konkurencje sportowe przeprowadzono na dawnym boisku szkolnym, niedaleko Domu Ludowego (ok. 100 m). Najpierw rozegrano konkurs rzutu podkową. Podkowy końskie w jakiś sposób nawiązywały do tatarskich korzeni Piotrowskich, Tatarzy byli przecież zawołanymi jeźdźcami, żyli z końmi za pan brat. Istotą konkursu było zdobycie jak największej ilości punktów rzucając podkową z odległości 6 m na palik umieszczony pośrodku dwóch kwadratów wymalowanych na dywaniku, wewnętrznego o boku ok. 1 m, i zewnętrznego o boku ok. 2 m. Za umieszczenie podkowy na paliku dostawało się 20 pkt, za trafienie podkową w palik w ten sposób, że podkowa pozostała, po uderzeniu w palik, na małym kwadracie – 7 pkt, za trafienie podkową w palik w ten sposób, że podkowa pozostała po uderzeniu na dużym kwadracie – 3 pkt. Konkurencja rzutu podkową cieszyła się dużym powodzeniem, wzięło w niej udział kilkudziesięciu uczestników, jeszcze więcej było kibiców.

Rzut podkową – podkowę rzuconą mocno w górę widać na tle twarzy kibica w białej koszuli

Jeszcze większe „wzięcie” wśród widzów miała inna konkurencja mająca powiązanie z tatarskimi korzeniami Piotrowskich – cięcie główek kapusty w ruchu, szablą. Główki kapusty były zawieszane na lince na gałęzi drzewa i wprawione w ruch wahadłowy. Należało trafić szablą w główkę kapusty (nie w linkę!), w jak najkrótszym czasie (czas mierzony był stoperem). W konkursie używano pamiątkowej szabli, przed-wojennej ułańskiej, z wygrawerowanym na głowni napisem „I Zjazd Potomków Stefana Piotrowskiego ….” I herbem tatarskich kniaziów Piotrowskich – stylizowaną strzałą.

Jedna z pań atakuje „kapuścianą głowę”

Inne konkurencje mniej kojarzyły się z tatarskimi korzeniami Piotrowskich, raczej z ich wielowiekową pracą na roli i w lesie lub budowie do-mu. Były to: piłowanie drewnianej belki na czas piłą tzw. poprzeczną przez dwóch pilarzy oraz rozbijanie dmuchanych baloników podczas młocki cepami (także na czas). Szczególnie duże zainteresowanie wzbudziły cepy i młocka przy ich pomocy. Najmłodsi mieszkańcy miast mieli okazję po raz pierwszy w życiu zobaczyć takie narzędzie i młockę cepami. Podobnie grupa amerykańska z zainteresowaniem oglądała ten wytwór dawnej „techniki”. Dla odmiany, najstarsi uczestnicy Zjazdu pochodzący ze Strachociny popisywali się nabytą za młodu umiejętnością młócenia cepami, w czasach ich młodości cepy w Strachocinie były w powszechnym użyciu. Niestety, niektórym tylko się wydawało, że umieją używać cepów, w praktyce okazało się, że prawidłowe ich użycie jest trudniejsze niż operowanie myszką komputera. Ostatnią konkurencją był wyścig w workach. Konkurencja została zorganizowana dla dzieci, jednak wzięło w niej udział kilku dorosłych (w tym poseł Marian Daszyk), powodując sporo śmiechu publiczności.

„Pilarze” przy pracy

Ok. godz. 17.00 na arenę wkroczyli rycerze pod wodzą Piotra Koca herbu Dąbrowa, męża Beaty z Fryniów-Piotrowskich. Czterech rycerzy z Bractwa Rycerzy Ziemi Sanockiej ubranych było w zbroje i strój z XII wieku, jedynie Piotr miał zbroję z końca XIV wieku, wyglądającą dla widzów bardziej malowniczo (zbroja płytowa). Wszystkich przywitały gromkie brawa. Rycerze zaprezentowali trzy pojedynki „jeden na jednego” i na koniec zademonstrowali walkę zbiorową, „dwóch na dwóch”. Każdy pojedynek był poprzedzony krótką informacją słowną na temat sposobu walki, użytej broni, itp., oraz scenką dialogową, obrazującą zachowania z tamtej epoki. Pojedynki były naprawdę ostre, ciosy padały prawdziwe, na szczęście na te części ciała, które były chronione przez zbroje (taka obowiązuje współczesnych „rycerzy”). Szczęśliwie, wszystko zakończyło się bez kontuzji.

Rycerze przy „pracy” – w tle dom Piotrowskich „Spod Mogiły”

Niektórzy uczestnicy Zjazdu na swój sposób przyjmowali pokazy pojedynków, dowcipkowali, krzyczeli „Nie bij go”, „Zostaw go” itp. Szczególnie głośno „kibicowano” kiedy polski rycerz (Piotr Koc) potykał się z Saracenem. W końcu przodkowie Piotrowskich byli zapewne swego czasu Saracenami! Największe emocje podczas walk rycerskich przeżywali mali chłopcy. Chłonęli z przejęciem wyjaśnienia dotyczące poszczególnych części zbroi, próbowali mieczy, podziwiali ciężar tarcz i pancerza. Pokaz walk rycerskich trwał blisko godzinę, rycerze pod koniec byli naprawdę porządnie zmęczeni (zbroje ważą po kilkadziesiąt kilogramów a temperatura była taka jak pod Grunwaldem w 1410 roku). Po jego zakończeniu wielu uczestników Zjazdu przymierzało części ekwipunku i wypróbowywało broń rycerską, robiąc liczne pamiątkowe zdjęcia.

Ok. godz. 18.00 powrócono do przerwanych przez występ rycerzy konkurencji sportowych, które dokończono. Z uwagi na opóźnienie po naradzie sędziów stwierdzono, że ogłoszenie wyników i rozdanie nagród i dyplomów nastąpi w czasie wieczornej zabawy. Jedynie najmłodsi dostali różne gadżety przywiezione przez grupę amerykańską: wachlarze, słomiane kapelusze, itp.

Po zakończeniu ceremonii rozdania nagród wszyscy uczestnicy przeszli na ogród Błaszczychów-Piotrowskich znajdujący się ok. 200 m od miejsca zawodów sportowych, gdzie przygotowano ognisko (część uczestników znalazła się tam wcześniej). Były pewne problemy z miejscami siedzącymi przy ognisku, starczyło ich tylko dla najstarszych, reszta musiała usiąść na ziemi, w większości na naprędce przyniesionych kocach. Na szczęście było sucho (nawet bardzo!) i ciepło, chyba tylko najbardziej wrażliwi odczuwali jakąś niedogodność z tego powodu, że nie było ławek. Każdy uczestnik (dorosły) otrzymał dwie puszki piwa, jednak nie było problemu z otrzymaniem „dokładki”, piwo przygotowano z dużą rezerwą, poza tym część uczestników Zjazdu nie przyszła na ognisko, pozostała w Sali Domu Ludowego kontynuując rozmowy towarzyskie a niektórzy przynieśli ze sobą własne piwo swoich ulubionych marek. Podobna sytuacja była z kiełbaskami, było ich do woli, w ilości praktycznie nieograniczonej. Przy ognisku rozdano śpiewniki zjazdowe, okazało się później, że było ich przygotowanych trochę zbyt mało (100 egzemplarzy), cieszyły się sporym popytem.

Szybko zaczęły się śpiewy, znalazło się trzech gitarzystów, którzy liderowali, rozpoczęto ceremonialnie od „Marsz, marsz Polonia”, później „poszły” piosenki ludowe, wojskowe, biesiadne, cygańskie, harcerskie. Jak przystało na potomków Stefana i na miejsce Zjazdu, najlepiej wypadły piosenki tematycznie związane z kresami południowo-wschodnimi Rzeczpospolitej, „Czerwony pas” i „Ukraina”. Zapewne cała wieś słyszała refren „Hej, hej sokoły” w wykonaniu co najmniej stu gardeł. Z biegiem czasu zaczęło się wkradać trochę chaosu w śpiewy, poszczególni gitarzyści poczuli się artystami, zaczęli wyśpiewywać solówki. Skutecznie byli jednak „pacyfikowani”, nad całością czuwał Marek Piotrowski „spod Mogiły” Krakowa, były członek zespołu pieśni i tańca AGH. Pod koniec „ogniska” młodzież rozpoczęła skoki przez ogień, na szczęście skaczący okazali się na tyle sprawni fizycznie (i trzeźwi!), że obyło się bez przykrych skutków. Dużą atrakcją, szczególnie dla najmłodszych okazały się świecące kolorowo w ciemności plastykowe rurki, przywiezione przez grupę amerykańską, z których można było wykonywać najróżniejsze figury, naszyjniki, aureole, opaski, wymachiwać nimi, zabawa i efekty wizualne były doskonałe.

Ok. godz. 21.30, gdy zaczęło się ściemniać, prowadzący ognisko dali sygnał na zakończenie, uczestnicy przemaszerowali do Sali Domu Ludowego, gdzie już zaczął grać zespół muzyczny. Ognisko skutecznie zagaszono, zapasy piwa, innych napojów i jedzenie przewieziono do kuchni Domu Ludowego. Zabawa taneczna w sali rozpoczęła się od kolacji składającej się z wędlin, warzyw i owoców. Podano także kawę i herbatę według życzenia, nie brakowało napojów (także alkoholowych – przyniesionych przez zjazdowiczów). Wcześniej umówiono się z sąsiednimi sklepami z napojami, że będą otwarte do dyspozycji uczestników Zjazdu.

Tańce trwały do godziny 3-ciej nad ranem

Zespół muzyczny wykonywał muzykę weselno-biesiadną, typową dla tego typu imprez (wesel, zabaw publicznych, itp.), raczej przeznaczoną dla średniego i starszego pokolenia, jednak także młodzi chętnie przy niej tańczyli. Były tam wszystkie standardy z ostatnich lat, piosenki Golców, Bratanków i innych popularnych wykonawców muzyki rozrywkowej, żadnego hip-hopu, heavy metalu czy rapu. Towarzystwo świetnie się bawiło, przerwy wypełniały śpiewy chóralne (tutaj liderował Marszałek Zjazdu). Tańce były urozmaicane tańcami zespołowymi, „wężami”, zabawami na parkiecie typu „mam chusteczkę haftowaną”, itp. Świetnie bawili się także goście zza oceanu, z biegiem czasu coraz mniej przeszkadzała im nieznajomość polskiego języka. W przerwie pomiędzy tańcami wręczono nagrody za konkurencje sportowe. Nagrody wręczał Marszałek, były to głównie wyroby Krośnieńskich Hut Szkła, różne szklane puchary, kufle, wazy, itp. Po północy podano jeszcze jeden posiłek „na gorąco”. Doskonała zabawa trwała aż do 3-ciej godziny.

Drugi dzień Zjazdu (niedziela 22 lipca) rozpoczął się leniwie. Pogoda była jeszcze gorsza, temperatura w cieniu sięgała 35 stopni C. Na śniadaniu w Domu Ludowym (ok. godz. 09.00) stawiła się zaledwie garstka zjazdowiczów. Zdecydowanie lepiej było o godz. 10.00 w kościele na występach chóru „Cantate” z Iwonicza. Jest to znany, doskonały chór o długiej tradycji, utworzony i prowadzony przez ks. Kazimierza Piotrowskiego „z Kowalówki”, członka naszego Komitetu Organizacyjnego. Chór występował na wielu konkursach w kraju i za granicą, zdobył wiele nagród, wyróżnień i pochwał. W Strachocinie wystąpił w nieco okrojonym składzie ze względu na okres urlopowy. Trzeba zaznaczyć, że chór występował w ramach Zjazdu gratis. Z powodu trochę mniejszej frekwencji ks. Kazimierz zmienił wcześniej planowaną kolejność wykonań, rozpoczął występ chóru od pieśni kościelnych, towarzyszył Mszy Św. (suma o godz. 11.00) i dał koncert pieśni patriotycznych i ludowych po zakończeniu mszy. W słowie wstępnym ks. Kazimierz przedstawił krótko chór i przygotowany program występu. Także każdy wykonywany utwór poprzedzał krótką informacją na jego temat, podając nie tylko autora muzyki i słów, ale także jakąś ciekawostkę z nim związaną.

Słowa wielu utworów były autorstwa ks. Kazimierza, który pełnił także rolę dyrygenta. Występ rozpoczęła przepiękna pieśń śpiewana zwyczajowo podczas święta Bożego Ciała, zakończyła znana z repertuaru „Mazowsza” pieśń „Ukochany kraj”, z mocno zmienionymi słowami. Ciekawostką było chóralne wykonanie słynnego poloneza Ogińskiego „Pożegnanie Ojczyzny”, szczególnie końcówka tego utworu zabrzmiała w małym wnętrzu strachockiego kościoła wspaniale. Druga część występu chóru, po mszy, miała już duże audytorium, występowi przysłuchiwali się nie tylko uczestnicy Zjazdu, ale także miłośnicy muzyki chóralnej pośród mieszkańców Strachociny. Po zakończeniu występów chór nagrodzono gromkimi brawami, na ręce dyrygenta Marszałek Zjazdu złożył serdeczne podziękowania.

Ok. godz. 13.00 uczestnicy zebrali się w Sali Domu Ludowego na „Biesiadnym poczęstunku”, który w rzeczywistości zamienił się w regularny obiad. Podano kapitalną grochówkę, wielu z obecnych twierdziło, że od lat tak wspaniałej nie jadło. Po grochówce zaserwowano smażoną kiełbasę i parówki, a także, dla chętnych danie, które serwowano w nocy podczas zabawy. Oczywiście, nie brakowało napojów zimnych i gorących, a także ciastek do kawy. Zastanawiano się co robić dalej przy tej pogodzie. Wyprawa wszystkich uczestników Zjazdu do kopalnianego lasu dla poświęcenia krzyża ku pamięci ofiar cholery nie wchodziła w grę. Tym bardziej niemożliwa do realizacji była planowana wycieczka na Góry Kiszkowe do „kurhanu” Stefana. Potrzebny byłby ambulans do zbierania strat w tym potwornym upale.

Zdecydowano wysłać w teren jedynie delegacje złożone z najodważniejszych. Wyboru nie miał jedynie ks. Kazimierz, w towarzystwie ok. 20 osób udał się na miejsce dawnego cmentarza ofiar cholery i dokonał aktu poświęcenia pamiątkowego krzyża. Ks. Kazimierz wraz z przewodniczącym Bronisławem krótko przedstawili historię miejsca i genezę idei odbudowy krzyża. Zebrani odmówili modlitwę za zmarłych. Wszystkim obecnym na cmentarzyku podobał się krzyż i pamiątkowy kamień z tablicą.

Krzyż na cmentarzu ofiar cholery

Na Góry Kiszkowe udała się jeszcze skromniejsza „delegacja”, zaledwie kilkunastoosobowa. Po powrocie przekazywali swoje wrażenia pozostałym. Tam żar lejący się z nieba dawał się szczególnie we znaki, cały wierzchołek Kiszkowych gór jest praktycznie bezdrzewny, próżno szukać chociażby skrawka cienia.

W tym czasie, kiedy nieliczne delegacje realizowały kolejne punkty programu Zjazdu pozostali uczestnicy „obradowali” w sali Domu Ludowego. Potworzyły się kręgi rodzinne, „klanowe”, wspominano zmarłych przodków, wspominano tych którzy nie przyjechali na Zjazd. Niestety, i tutaj doskwierała pogoda, wentylacja Sali nie była przewidziana na takie afrykańskie upały. Nie pomagały wachlarze czy napoje chłodzące. Dlatego padł pomysł, aby przyśpieszyć program. Poproszono o szybsze otwarcie strachockiej Izby Pamięci i całe zgromadzenie (mocno przetrzebione przez upał) tam się udało. W pomieszczeniach Izby było trochę chłodniej, szczególnie tej największej, gdzie wystawione były największe eksponaty, wóz konny, sanie, maszyny rolnicze. Uczestnicy Zjazdu, szczególnie ci młodsi i pochodzący z miast, z ciekawością oglądali ślady życia swoich przodków w Strachocinie. Za przewodnika służył Waldemar Berbeć-Piotrowski, syn kustosza Stanisława (sam, kustosz w tej pogodzie nie czuł się na siłach pełnić taką rolę), pomagali mu inni starsi mieszkańcy wsi, uczestnicy Zjazdu. Duże zainteresowanie wzbudziły zbiory w następnych pomieszczeniach, stare dokumenty, zdjęcia, obrazy na ścianach. Wiele osób wpisało się do księgi pamiątkowej, robiono wiele zdjęć, kręcono filmy kamerami. Jednymi z najżywiej interesujących się byli Amerykanie, dla nich ogromna większość eksponatów była nowością. Z charakterystyczną dla Amerykanów spontanicznością reagowali na poszczególne eksponaty, trochę kłopotów było z tłumaczeniem na angielski, nasi znawcy angielszczyzny mieli trudności ze słownictwem w przypadku starych narzędzi i sprzętów, dzisiaj nie używanych już. Za zgodą Amerykanów uczestnicy Zjazdu przekazali Izbie przywieziony przez nich banner z wyhaftowanym herbem tatarskich kniaziów Piotrowskich, z pewnością będzie „cennym” eksponatem Izby. Także przekazano do Izby komplet broszurek przygotowanych na Zjazd.

Zwiedzanie Izby Pamięci rozciągnęło się mocno w czasie, ci którzy zmęczyli się zwiedzaniem (lub byli mniej zainteresowani) powoli się rozchodzili, ilość zgromadzonych topniała w oczach, w końcu została ich zaledwie garstka. W związku z tym Marszałek uznał., że Zjazd jest zakończony, pogoda nie sprzyja realizacji końcowych punktów programu, tj. dyskusji podsumowującej Zjazd, dyskusji o planach na przyszłość. Przygotowany projekt „Statutu Stowarzyszenia im Stefana Piotrowskiego” poszedł do archiwum Zjazdu, dyskusję nad nim i ewentualne ustalenia i uchwały odłożono na czas bardziej sprzyjający „pogodowo”, oby nie „ad Calendas Graecas”.

Kurhanik z krzyżem na Górach Kiszkowych

W I Zjeździe Potomków Stefana Piotrowskiego wzięło udział, dłużej lub krócej, 220 osób. Zawiadomienie o Zjeździe wysłano do 230 osób (a raczej do przedstawicieli rodzin), można przyjąć szacunkowo, że informacja o Zjeździe dotarła do ok. 700 osób (licząc w tym małe dzieci!). Chęć udziału zadeklarowało 236 osób, dodatkowo zaproszono 17 gości honorowych Zjazdu (m.in. ks. J. Niżnika, proboszcza Strachociny, posła na Sejm Mariana Daszyka, radną Gminy Sanok Halinę Romerowicz, dyrektora Kopalni, dyrektora szkoły), w sumie spodziewano się udziału 253 osób. Nie wszyscy dotarli, z różnych powodów, z pewnością jednym z nich była pogoda. Ogromny upał zapewne wystraszył wiele osób starszych, a także rodziców z najmłodszymi dziećmi. Chociaż trzeba zaznaczyć, że najmłodszy uczestnik Zjazdu, Stefan Koc (imię na cześć Stefana Piotrowskiego!), syn Beaty z Fryniów-Piotrowskich i Piotra Koców z Krakowa, miał zaledwie dwa miesiące, a najstarszy uczestnik, senior rodu Piotrowskich, Stanisław Berbeć-Piotrowski, liczył 89 wiosen. Nie wszystkie „klany” potraktowały jednakowo „poważnie” apel o udział w Zjeździe. Najliczniej stawił się na Zjazd „klan” Fryniów.

 

2. Wspomnienie o św. Andrzeju Boboli

16 maja 2017 roku minęła 360-ta rocznica męczeńskiej śmierci św. Andrzeja Boboli, strachockiego rodaka. O życiu i śmierci św. Andrzeja szczegółowo opowiada ks. prałat Józef Niżnik, proboszcz strachocki, w swojej książce wydanej w 2007 roku pt. „Niestrudzony Wyznawca Chrystusa i Czciciel Maryi”. Poniżej zamieszczamy fragment książki Małgorzata Szejnert „Usypać góry. Historie z Polesia” , wydanej w 2015 r., który w ciekawy sposób uzupełnia wiedzę na temat naszego świętego Rodaka.

Święty [Andrzej Bobola] zginął w 1657 roku zamęczony przez oddział Kozaków pułkownika Antona Zdanowycza, który wspierał księcia Jerzego II Rakoczego w wyprawie na Polskę. Kozacy zaatakowali Pińsk, przepłoszyli z miasta jezuitów i ruszyli na Janów Poleski rozprawić się z Żydami i katolikami. Dowiedziawszy się, że ważny jezuita, ksiądz Andrzej Bobola, ukrywa się w niedalekim majątku Peredyle, przywlekli go końmi do Janowa i zamordowali na rynku, w kramie rzeźnickim. Miał sześćdziesiąt sześć lat.

Andrzej Bobola kształcił się w filozofii i teologii. Był kaznodzieją w Nieświeżu, Wilnie, Bobrujsku, Połocku, Warszawie, Łomży i Pińsku, i misjonarzem, zwłaszcza na Pińszczyźnie. Rok przed śmiercią napisał tekst ślubów lwowskich Jana Kazimierza. Król Jan II Kazimierz Waza składał je w katedrze lwowskiej w obliczu potopu szwedzkiego i rosyjskiego. Słowami księdza Boboli polecał swe ziemie szczególnej opiece Matki Boskiej i ślubował Jej wierność. Ale także ubolewał, że ubodzy oracze uciemiężeni są przez żołnierstwo, i obiecywał: po uczynionym pokoju starać się będę ze stanami Rzeczpospolitej usilnie, ażeby odtąd utrapione pospólstwo wolne było od wszelkiego okrucieństwa.

Za czasów Andrzeja Boboli na Pińszczyźnie było jeszcze dużo ludności pogańskiej. On jednak nie tylko nawracał pogan, ale także prawosławnych, o czym historycy tego Kościoła ciągle pamiętają. Według głębokich przekonań misjonarza, zgodnie z ówczesną doktryną katolicką, nie mieli oni szans na zbawienie. Był tak tego pewien, że nie wyparł się swojej wiary podczas najwymyślniejszych tortur w janowskiej jatce, opisywanych przez historyków katolickich z wielką dokładnością.

Zwłoki misjonarza złożono w kościele Jezuitów w Pińsku. Kiedy w 1954 roku wysadzano świątynię w powietrze, już od dawna nie było ich w krypcie. Miały za sobą zdumiewającą wędrówkę po świecie. Malarz, któremu zlecono namalowanie kwater na murze kościółka w Janowie, przedstawił los szczątków od tragicznego początku do pomyślnego końca – kiedy to spoczęły w sanktuarium jezuickim przy ulicy Rakowieckiej w Warszawie.

Zrobił to starannie, zgodnie z przekazami. Mógł sobie pozwolić na spokojną i cierpliwą pracę, bo dzieło otoczono opieką. Przy każdej kwaterze podpisał się sponsor, chociaż raczej należałoby użyć słowa „mecenas”. Na przykład koszt namalowania kwatery dwudziestej siódmej Odkrycie trumny wzięła na siebie Danuta Kutyła z Olsztyna, za kwaterę trzydziestą Przewiezienie do Połocka zapłacił poseł T. Polański z miejscowości Ruki, a za trzydziesta trzecią Na wielkiej wystawie higienicznej w Moskwie – dyrektor Janusz Szombara z Warszawy.

Odkrycie trumny następuje czterdzieści pięć lat po męczeńskiej śmierci Boboli. Przełożony jezuitów w Pińsku ojciec Marcin Godebski ma nocne widzenie – duch, który przed nim staje, męczennik za wiarę, poleca mu odnalezienie swych szczątków i obiecuje opiekę krainie znękanej wojnami, zarazą i głodem. Poszukiwania są trudne, bo w podziemiach kościoła nagromadziły się setki trumien: na Pińszczyźnie zginęło w XVII wieku wielu jezuitów. Na jednej jest jednak łaciński napis z nazwiskiem i mnisi znajdują w niej ciało ze śladami tortur, zachowane tak dobrze, że wierzący są przekonani o interwencji niebios.

Odnaleziony Bobola dotrzymuje obietnicy – w 1709 roku Pińszczyznę omija zaraza. Jego kult rośnie i w roku 1755 zaczyna się proces beatyfikacyjny, co jednak nie gwarantuje trumnie spokoju. Po kasacie zakonu jezuitów kościół przejmują unici, którzy nadal opiekują się trumną, ale nie pobędą tu długo. Muszą ustąpić miejsca mnichom prawosławnym, a ci chętnie uciszyliby kult Boboli, który nie uznawał ich wiary. Podobno zamierzają zakopać jego szczątki w nieznanym miejscu, ale katolicy, ostrzeżeni o tym zamiarze wywożą trumnę do kolegium jezuickiego w Połocku. W 1820 roku car wydala jezuitów z Rosji, płockie kolegium przejmują pijarzy, którzy nadal opiekują się trumną, ale w 1830 roku muszą oddać kolegium carskim kadetom, a kościół – Cerkwi. Nad bezpieczeństwem trumny czuwają teraz płoccy dominikanie.

Przez wszystkie te lata trwa, przerywany wypadkami dziejowymi, proces beatyfikacyjny, któremu towarzyszą rewizje kanoniczne – oglądanie szczątków, oczyszczanie ich, spowijanie w nowe całuny i pobieranie relikwii. Beatyfikacja następuje w 1855 roku. Cztery lata później arcybiskup Wacław Żyliński odcina część lewego ramienia Andrzeja Boboli i ofiarowuje ją Piusowi XI. Po latach inni biskupi wycinają żebra i część kręgosłupa.

Kiedy wybucha rewolucja październikowa, trumna jest ciągle w Połocku. Rosnący kult błogosławionego Boboli niepokoi bolszewików. W 1922 roku działacze Gubernialnego Komitetu Wykonawczego otwierają trumnę, zdejmują ze zwłok biret, ornat i albę. Podobno badają spoistość członków, ciskając je na podłogę. Zdziwieni ich dobrym stanem, wysyłają niezwykłą „mumię” do Moskwy, na Higieniczną Wystawę Ludowego Komisariatu Zdrowia.

Na murze kościoła w Janowie widzimy funkcjonariuszy stojących nad „mumią” Boboli; są bardzo do siebie podobni, jakby do wszystkich wizerunków pozował Lew Trocki.

Odzyskanie szczątków Świętego wydaje się niemożliwe do 1922 roku (początek NEP – Nowej Polityki Ekonomicznej), kiedy to Związek Radziecki gotów jest przyjąć pomoc papieską – zboże dla głodujących. Misją kierują dwaj amerykańscy jezuici, intelektualiści i pisarze, Edmund Walsh i Louis Gallagher. Papież Pius XI zleca im przy okazji druga misję, specjalną; mają znaleźć szczątki swego brata jezuity Andrzeja Boboli. Znajdują je w rupieciarni, na zapleczu wystawy higienicznej, i zamykają w skrzyni z napisem „Cenna statua. Dar dla Muzeum Watykańskiego”. Gallagher, jako kurier dyplomatyczny, wiezie ten ładunek do Odessy. Stamtąd szczątki płyną do Konstantynopola statkiem „Cziczerin”, a dalej – do Brindisi, statkiem „Camero”. Do Rzymu docierają w dniu Wszystkich Świętych 1923 roku.

Następują staranne oględziny relikwii. Badacze stwierdzają, że część ramienia odcięta sześćdziesiąt sześć lat wcześniej przez arcybiskupa Żylińskiego, pasuje do reszty.

W 1938 roku odbywają się uroczystości kanonizacyjne i już wiadomo, że zadaniem Andrzeja Boboli będzie ochrona Polski przed zagrożeniem wojennym. Powrót szczątków do ojczyzny Świętego, nie na Polesie jednak, lecz do Warszawy, to ich triumfalny pochód, a raczej procesja kolejowa, przez Lublanę, Budapeszt, Bratysławę, Ostrawę, Zebrzydowice, Oświęcim, Kraków, Katowice, Poznań, Kalisz i Łódź. Siedemnastego czerwca docierają do stolicy. Czeka na nie trzysta tysięcy ludzi na Placu Zamkowym i najwyżsi dostojnicy państwowi. Trumnę salutuje marszałek Rydz-Śmigły, a prezydent Mościcki zdejmuje z własnej piersi Krzyż Wielki Orderu Polonia Restituta i kładzie go na srebrnym wieku.

            ...

Szesnastego maja 2002 roku, w trzysta czterdziestą piątą rocznicę męczeństwa Andrzeja Boboli, decyzją Watykanu został on piątym patronem Polski, po Matce Boskiej, biskupach Wojciechu i Stanisławie i nowicjuszu jezuickim Stanisławie Kostce.

            ...

Kapliczkę na rynku w Janowie Poleskim, w miejscu męczeństwa Andrzeja Boboli, zniszczono po wrześniu 1939 roku, i nie ma po niej śladu.

Małgorzata Szejnert – 2015 r.                              

 

3. Strachockie rody – Klimkowscy

Poniższym tekstem kontynuujemy prezentację krótkich „portretów” rodów strachockich, które na przestrzeni wieków wchodziły w relacje małżeńskie z Piotrowskimi, potomkami Stefana Piotrowskiego. Te „portrety” zostały sporządzone na podstawie materiałów zgromadzonych w okresie przygotowywania książki „Piotrowscy ze Strachociny w Ziemi Sanockiej – Genealogia rodu i najdawniejsze dzieje” i nie wykorzystanych w całości w tej książce. W żadnym wypadku nie roszczą sobie pretensji do miana monografii rodów, ale dla zainteresowanych mogą być ciekawe. Tym razem prezentujemy „portret” rodu Klimkowskich. Może Piotrowscy niezbyt często wchodzili w związki małżeńskie z Klimkowskimi, ale przyczyna była po stronie tych drugich, nie było ich zbyt wielu w Strachocinie. Dzisiaj jednych i drugich pozostała we wsi tylko garstka.

Klimkowscy ze Strachociny

Klimkowscy to stary ród strachocki, obecny w Strachocinie co najmniej blisko 300 lat. Prawdopodobnie przodek Klimkowskich, podobnie jak przedstawiciele wiele innych rodów, przybył do opustoszonej przez tatarskie najazdy wsi w drugiej połowie XVII wieku. Od tego czasu, choć niezbyt liczni, cieszyli się zawsze powszechnym szacunkiem i uznaniem we wsi.

Nazwisko Klimkowski jest dość popularne w Polsce, legitymuje się nim ok. 2,5 tys. osób, ale nie należy do tych najpopularniejszych, jak np. Piotrowscy (ok. 60 tys.). Klimkowscy mieszkają w różnych miejscach w całej Polsce, ale ciekawą rzecz podaje internetowy portal Moikrewni.pl. Według niego najwięcej mieszka ich w Warszawie (co nie jest niespodzianką), ale na drugim miejscu jest powiat sanocki, a na czwartym brzozowski. Poza tym Mazowsze. Co prawda, portal ten mocno zaniża wszelkie liczby, ale proporcje mogą być prawdziwe. Takie rozmieszczenie Klimkowskich to głównie skutki „wielkiej wędrówki ludów” po II wojnie światowej, ale obecność ich na Podkarpaciu, musi mieć inny powód. Ich rodowym gniazdem było Mazowsze, skąd w XVI i XVII wieku emigrowali na tereny dzisiejszej Ukrainy. W ogromnej większości była to uboga, drobna szlachta, która szukała chleba w majątkach kresowych magnatów – Wiśniowieckich, Ostrogskich, Zasławskich i innych. Ogromna burza dziejowa, jakim było powstanie Chmielnickiego, i utrata przez Rzeczpospolitą południowo-wschodnich ziem spowodowała wielką ucieczkę tej drobnej szlachty na tereny nie objęte pożogą wojenną, ale niezbyt odległe od dotychczasowych siedzib (w tym do Strachociny). W tej ucieczce prawdopodobnie wziął udział także przodek strachockich Klimkowskich.

Wśród Klimkowskich nie było wybitnych postaci historycznych. Próżno szukać ich przedstawicieli w popularnych encyklopediach. Tak było także w czasach I Rzeczpospolitej. Nie wymienia ich w swoim herbarzu Kacper Niesiecki, ale w późniejszych herbarzach już widnieją. W „Poczcie szlachty galicyjskiej’ znalazł się jeden Klimkowski, Wojciech. Zapewne Klimkowscy byli zbyt biedni aby się starać o potwierdzenie swojego szlachectwa, zapewne także mieliby problemy z jego dokumentowaniem. Prawdopodobnie nie pochodzili od jednego przodka, bo pieczętują się różnymi herbami – Ślepowron, Korczak, Rola i Wadwicz. Strachoccy Klimkowscy przyznają się do Ślepowrona.

Początki rodu Klimkowskich w Strachocinie

Najstarszym potwierdzonym w dokumentach (w parafialnej „Księdze Metrykalnej”) przedstawicielem rodu Klimkowskich w Strachocinie, jest Józef Klimkowski. Józef żonaty był z Jadwigą. 19 lutego 1758 roku przyszła na świat ich córka Marianna, a 21 listopada 1759 r. syn Andrzej. Józef był organistą w miejscowym kościele. Oznaczało to w tych czasach wysoki status społeczny we wsi (honestus). Z późniejszych stosunków własnościowych i analizy parafialnych „Ksiąg Metrykalnych” (w tym :Księgi Zmarłych”) wynika, że Józef był właścicielem sporego gospodarstwa i domu noszącego później nr 56, położonego w dolnej części wsi, na lewym brzegu Potoku Różowego, na wprost posiadłości Piotrowskich (leżących na prawym brzegu Potoku). Jego dom stał na zboczu dość wysokiego pagórka, który nosił szumną nazwę Klimowej Góry. Pechowo, przez ten pagórek prowadziła wtedy główna droga Strachociny (późniejszy trakt „cesarski” w czasach austriackich) i ten pagórek dawał się mocno we znaki woźnicom. Józef prawdopodobnie nie był pierwszym Klimkowskim w Strachocinie. Świadczy o tym sam fakt uzyskania gospodarstwa, prawdopodobnie w pierwszej połowie XVIII wieku nie było już o to łatwo w Strachocinie. Tak więc pierwszym Klimkowskim we wsi był prawdopodobnie ojciec Józefa o nieznanym nam imieniu, który zmarł przed 1753 rokiem, rokiem założenia „Księgi Metrykalnej” (nie ma tam informacji o jego śmierci). Ojciec Józefa prawdopodobnie pojawił się we wsi jeszcze w XVII w., w czasie gdy w opustoszałej wsi osiedlali się przybysze z różnych stron Rzeczpospolitej, głównie ze wchodu. Józef miał zapewne rodzeństwo, m.in. brata Kazimierza, który był żonaty z Katarzyną i miał syna Kazimierza juniora, urodzonego 21 stycznia 1757 roku, ale zapis tego chrztu jest jedyną informacją o Kazimierzu i jego synu. Później wszelki słuch po nich zaginął.

Józef miał prawdopodobnie sześcioro dzieci – czterech synów i dwie córki. Oprócz wymienionej wcześniej dwójki (Marianny i Andrzeja) czworo, które urodziły się przed rokiem 1753, rokiem założenia „Księgi Metrykalnej w parafii Strachocina. Nie znamy dat ich urodzin, możemy je tylko „szacować” na podstawie urodzin ich dzieci. Prawdopodobnie najstarszym dzieckiem Józefa była Agnieszka, która doczekała się nieślubnej córki Zofii (ur. 18.4.1770 r.). Kolejnymi byli zapewne: Wawrzyniec (ur. ok. 1740 r.), Szymon (ur. ok. 1745 r.) i Jan (ur. ok. 1750 r.). Najmłodszymi byli, wspomniani już, Marianna i Andrzej. Ta kolejność niekoniecznie musi być taka, bo gospodarstwo Józefa odziedziczył Jan, który jest wymieniony jako jego właściciel w austriackim wykazie podatkowym z 1790 r. Ci czterej synowie Józefa – Wawrzyniec, Szymon, Jan i Andrzej, dali początek czterem liniom rodowym Klimkowskich w Strachocinie. Losy tych linii potoczyły się bardzo różnie. Józef i Jadwiga zmarli po 1780 roku, nie ma informacji o ich śmierci w istniejącej parafialnej „Księdze zgonów” obejmującej okres do tego roku. Ale przed rokiem 1790 – Józef nie jest w wykazie podatkowym z 1790 r. właścicielem gospodarstwa i domu nr 56.

Wawrzyniec ożenił się 27 stycznia 1771 roku z Agnieszką Gałuszonką. Prawdopodobnie nazwisko panny młodej jest przekręcone, raczej powinno być „Galancionka” (potwierdza to zapis przy urodzeniu córki Rozalii). Świadkami na ślubie byli Jan Galant, Szymon Radwański i Józef Wroblowski, a także „pozostali obecni w kościele parafianie”. Wawrzyniec i Agnieszka doczekali się czterech córek: Łucji (ur. 12.12.1772 r.), Marianny (ur. 20.02.1774 r.), Rozalii (ur. 19.08.1777 r.) i Agnieszki (ur. 14.01.1780 r.). Wszystkie cztery córki trzymali do chrztu Radwańscy, Rozalię – Szymon i Agnieszka, jej trzy siostry – Andrzej i Klara. Może to świadczyć, że żona Józefa, matka Wawrzyńca, Jadwiga, pochodziła z Radwańskich. Powiązania z Radwańskimi, najbogatszą i najbardziej znaczącą rodziną we wsi, świadczy o wysokiej pozycji Klimkowskich w Strachocinie. Wawrzyniec prawdopodobnie pełnił jakąś funkcję we dworze u Giebułtowskich. Sam miał także małe gospodarstwo, może otrzymaną od dworu „działkę przyzagrodową”. Mieszkał w domu nr 52, z austriackiego wykazu podatkowego wynika, że jego gospodarstwo podlegało jakimś innym uregulowaniom niż pozostałe gospodarstwa. Nie wiemy kiedy zmarł Wawrzyniec i jego żona Agnieszka.

Szymon, kolejny syn Józefa, ożenił się z Ewą. Nic nie wiemy o Ewie, nie ma zapisu o ich ślubie w istniejących fragmentach parafialnej „Księgi Ślubów”. Może jakąś wskazówką jest nazwisko chrzestnego małej Kunegundy – Franciszek Bogaczewicz. Szymon zamieszkał z żoną w ojcowskim domu, tu przyszły na świat jego dzieci: Antoni Jan (ur. 12.06.1780 r.), Marcin (ur. ok. 1784 r.) i Kunegunda (ur. 1.03.1788 r.). Nie wiemy kiedy Szymon zmarł, być może przed 1790 rokiem, dlatego nie jest właścicielem domu nr 56 we wspomnianym wcześniej wykazie podatkowym z 1790 r. O losach starszych dzieci Szymona, Antoniego i Kunegundy nic nie wiemy. Syna Marcina i jego potomków przedstawimy w dalszej części naszego opisu.

Kolejny syn Józefa, Jan, ożenił z Konstancją Radwańską. Konstancja była prawdopodobnie córką Andrzeja Radwańskiego i Reginy z Lisowskich, ale nie jest to pewne, różnica wieku między małżonkami byłaby duża, kilkanaście lat, Konstancja, córka Andrzeja urodziła się 12.02.1769 r. Jan i Konstancja doczekali się czterech synów: Andrzeja (ur. 26.11.1795 r.), Marcina (ur. 8.11.1801 r.), i bliźniaków, Wojciecha i Stanisława (ur. 25.03.1805 r.). Jan jest wymieniony w wykazie podatkowym z 1790 r. jako właściciel gospodarstwa i domu nr 56. Prawdopodobnie starszy brat Jana, Wawrzyniec, jeszcze za życia ojca Józefa znalazł sposób na swoje życie – funkcję we dworze i związane z tym małe gospodarstwo, a brat Szymon już nie żył. Kolejny brat, Andrzej był młodszy od Jana. Warto uprzedzić dalszą narrację o losach strachockich Klimkowskich - żaden z synów Jana nie zostawił potomków w Strachocinie. Albo zmarli w dzieciństwie lub młodości, albo wyemigrowali z rodzinnej wsi. Mogła im w tym pomóc w jakiś sposób matka pochodząca z bogatego domu.

Najmłodszy z synów Józefa, Andrzej (ur. 21.11.1759 r.), ożenił się z Wiktorią Mielecką, córką Wawrzyńca i Anny. To małżeństwo to jeszcze jeden dowód na wysoką pozycję Klimkowskich w wiejskiej hierarchii. Andrzej zamieszkał z żoną w domu rodzinnym Klimkowskich, (nr 56). Gospodarzył razem z bratem Janem. Z Wiktorią doczekał się siedmiorga dzieci: Sebastiana (ur. 5.01.1795 r.), Katarzyny (ur. 30.10.1796 r.), Magdaleny (ur. 29.03.1799 r.), Zofii (ur. 16.02.1802 r.), Agnieszki (ur. 1.01.1805 r.), Marianny (ur. 22.10.1807 r.) i Wojciecha (ur. 13.04.1812 r.). Wiktoria przez wiele lat pełniła we wsi rolę położnej, w latach 20-tych XIX w. pomogła przyjść na świat wielu Strachoczanom.

Córki Józefa, Agnieszka i Marianna, prawdopodobnie nie wyszły za mąż, nie ma takich informacji w „Księgach Metrykalnych”. Agnieszka urodziła nieślubną córkę Zofię (ur. 18.4.1770 r.). O jej dalszych losach nie mamy żadnych informacji.

Potomkowie Wawrzyńca seniora, syna Józefa I

Najstarsza córka Wawrzyńca, Łucja, nie wyszła za mąż, być może zmarła w młodości. Trzecia w kolejności starszeństwa córka Wawrzyńca, Rozalia, wyszła za mąż Michała Szuma-Piotrowskiego. Była jego drugą żoną, po śmierci pierwszej żony, Franciszki z Cecułów, Michał ożenił się prawie natychmiast z Rozalią. Jedną z przyczyn (może główną?) była potrzeba zaopiekowania się małymi dziećmi – Katarzyną, Janem, Marianną, Rozalią i zupełnie malutką Anną. Rozalia urodziła Michałowi jeszcze pięcioro dzieci: Stefana (ur. 25.12.1812 r.), Wojciecha Marcina (ur. 16.04.1814 r.), Agnieszkę (ur. 2.04.1816 r.), Andrzeja (ur. 2.12.1817 r.) i Kazimierza (ur. 27.02.1822 r.). Ojcem chrzestnym całej piątki był Andrzej Mogilany, jego partnerkami były - dla Andrzeja Apolonia Błażejowska, dla pozostałej czwórki Anna Piotrowska, żona Szymona „z Kowalówki”, Michałowego kuzyna. Andrzej Mogilany to szwagier Rozalii, mąż siostry Agnieszki. Michał i Rozalia to przodkowie wielu współczesnych Strachoczan – z rodzin Piotrowskich, Daszyków, Kucharskich, Winnickich, Wójtowiczów i innych.

Najmłodsza córka Wawrzyńca, Agnieszka, wyszła za mąż Andrzeja Mogilanego, syna Mikołaja. Była drugą żoną Andrzeja. Najpierw był on żonaty z Zofią Sitek, z którą doczekał się syna Sebastiana. Być może Zofia zmarła tuż po urodzeniu dziecka (a może dziecko też zmarło?) i Andrzej ożenił się z Agnieszką. Agnieszka urodziła siedmioro dzieci: Stanisława (ur. 30.04.1802 r.), Wojciecha (ur. 3.04.1804 r.), Michała (ur. 10.09.1806 r.), Wawrzyńca (ur. 14.07.1809 r.), Jana Nepomucena (ur. 13.05.1812 r.), Mariannę (ur. 13.03.1816 r.) i Jana (ur. 16.06.1820 r.). Agnieszka „po kądzieli” jest prababcią wielu Mogilanych żyjących w XX w. w Strachocinie. Najciekawszą postacią wśród córek Wawrzyńca była Marianna. Urodziła aż trójkę nieślubnych dzieci: Mariannę (ur. 3.03.1802 r.), Macieja (ur. 7.02.1808 r.) i Wojciecha (ur. 13.04.1824 r.). Pojedyncze dzieci nieślubne nie były czymś niezwykłym w Strachocinie, ale troje takich dzieci zdarzało się bardzo rzadko. Właśnie Marianna i jej starszy syn Maciej dali początek najliczniejszej i najżywotniejszej linii genealogicznej strachockich Klimkowskich.

Córka Marianny, Marianna, wyszła za mąż za Franciszka Radwańskiego (ur. 10.10.1803 r.), syna Andrzeja i Agnieszki Galant, jednego z najbogatszych gospodarzy we wsi. To świadczy, że „przygoda” Marianny nie zaszkodziła reputacji Klimkowskich, młoda Marianna, mimo że dziecko nieślubne („znajduch”, jak mówiono w Strachocinie) była przecież wnuczką szanowanego powszechnie Wawrzyńca Klimkowskiego. Marianna urodziła Franciszkowi sześcioro dzieci: Katarzynę (ur. 17.11.1826 r.), Jana (ur. 23.06.1830 r.), Mariannę (ur. 7.01.1833 r.), Karola (ur. ok. 1840 r.), Tomasza (ur. 15.12.1835 r.) i Walentego (ur. 7.02.1839 r.). Ta „gałąź” Radwańskich nosiła później przydomek „Kocury”. Młodszy syn Marianny, Wojciech, nie pozostawił potomków w Strachocinie. Nie zmarł w młodości, bo w „Księdze Metrykalnej” jest zapis, że zmarł 22.01.1890 r., tak więc w wieku blisko 66 lat. Ale nie ma żadnej innej wzmianki na jego temat, chyba był „starym kawalerem”. Starszy syn Marianny, Maciej, ożenił się z Marianną Woytowicz (ur. 20.03.1816 r.), córką Kazimierza i Marii z Cecułów. Teść Macieja, Kazimierz Woytowicz, był jednym z najbogatszych gospodarzy we wsi. Jego gospodarstwo (i dom nr 5) położony był w górnej części wsi, w dzielnicy zwanej Bukowskiem. Maciej wprowadził się do domu Woytowiczów i tutaj urodziły się jego i Marii dzieci: Tekla (ur. 19.09.1835 r.), Wawrzyniec junior (ur. 14.08.1838 r.) i Augustyn (ur. 31.08.1841 r.). Córka Tekla zmarła w dzieciństwie. Synowie Macieja dali początek dwom „gałęziom” genealogicznym Klimkowskich.

Wawrzyniec junior i jego potomkowie

Starszy syn Macieja, Wawrzyniec junior (imię otrzymał po pradziadku) ożenił się z Katarzyną Radwańską (ur. 1.12.1842 r.), córką Michała Radwańskiego „z Górki” i Magdaleny z Adamiaków, jednego z najbogatszych gospodarzy strachockich. Wawrzyniec wprowadził się do domu nr 16 na „Górkę”. Z Katarzyną doczekał się co najmniej siedmiorga dzieci: Franciszki (ur. 25.08.1864 r.), Bartłomieja (ur. 17.08.1867 r.), Marianny (ur. 12.01.1870 r.), Michała (ur. 16.09.1872 r.), Szymona (ur. 8.07.1875 r.), Magdaleny (ur. 1878 r.) i Kazimierza (ur. 27.02.1881 r.). Niestety, Magda zmarła 16.01.1880 r., jako dwuletnie dziecko, a Bartek zmarł jako kawaler w wieku 23 lat (zm. 7.07.1890 r.).

Starsza córka Wawrzyńca wyszła za mąż za Franciszka Galanta (27.01.1866 r.), syna Tomasza Galanta i Elżbiety z Sitków. Tomasz Galant to gospodarz z domu nr 40, położonego w środku wsi, po lewej stronie Potoku Różowego, naprzeciwko siedziby Piotrowskich „z Kowalówki”. Franciszka i Tomasz mieli co najmniej czworo dzieci: Annę (ur. 28.11.1890 r.), Jana (ur. 14.11.1892 r.), Pawła (ur. 6.01.1835 r.) i Mariannę (ur. 15.03.1903 r.). Syn Pawła, Kazimierza Galant, ożenił się z Janiną Piotrowską „spod Stawiska”.

Młodszy syn Wawrzyńca, Michał, ożenił się z Martą Kwolek (ur. ok. 1873 r.), córką Tomasza i Agnieszki Kuczmy. Michał został dziedzicem ojcowskiego gospodarstwa i domu nr 16 „na Górce”. Z Martą Michał doczekał się pięciorga dzieci: Tomasza (ur. 15.12.1895 r.), Jana (ur. 14.05.1901 r.), Cecylii (ur. 31.07.1903 r.), Franciszki (ur. 26. 02.1906 r.) i Ludwika. Nie znamy daty urodzenia Ludwika, ale prawdopodobnie urodził się on wcześniej niż brat Jan, bo on pozostał w domu Klimkowskich „na Górce”. Po śmierci Marty Michał ożenił się po raz drugi, z Magdaleną Mogilaną (ur. ok. 1877 r.), córką Ignacego Mogilanego i Katarzyny z Pielechów. Magdalena była wdową, jej pierwszym mężem był Aleksander Radwański, syn Andrzeja i Katarzyny z Mieleckich. Magdalena była drugą żoną Aleksandra, urodziła mu córkę Anielę (ur. 20.09.1904 r.). Po śmierci Aleksandra wyszła za mąż za Michała Klimkowskiego, z którym doczekała się jeszcze dwójki dzieci: Małgorzaty (ur. 5.06.1913 r.) i Józefa (ur. 5.02.1916 r.).

Ludwik, syn Michała, ożenił się ze Stanisławą Niemiec (prawdopodobnie w sąsiedniej Bażanówce) i doczekał się trzech synów: Dionizego (ur. 16.11.1925 r.), Fidelisa (ur. 22.04.1928 r.) i Ryszarda (ur. 1.08.1941 r.). Wszyscy trzej pożenili się i pozakładali rodziny. Dionizy z Kazimierą Radwańską, Fidelis z Ludwiką Owsianik (w Baligrodzie), a Ryszard z Martą Pielech.

Młodszy syn Michała, Jan, ożenił się z Wiktorią Buczek (ur. 5.05.1904 r.), córką Jana Buczka (potomka Wojciecha Buczkowskiego) i Julianny z Buczków i przeprowadził się do domu Buczków. Dom ten położony był w środkowej części wsi, na lewym brzegu Potoku Różowego, naprzeciw Błaszczychów-Piotrowskich. Jan otrzymał po teściu, który pracował w lesie, przydomek „Leśny”. Jan i Wiktoria doczekali się trójki dzieci: Stanisława Baltazara (ur. 5.01.1928 r.), Zofii (ur. 24.03.1930 r.) i Tadeusza (ur. 7.04.1932 r.). Stanisław, został dziedzicem ojcowskiego gospodarstwa. Był osobą bardzo popularną i szanowaną w Strachocinie. Z powodzeniem uprawiał sport, był podporą strachockiej drużyny piłki nożnej (grywał na środkowej obronie), był pionierem siatkówki w Strachocinie i autorem pierwszych sukcesów Strachoczan w tej dyscyplinie. Działał aktywnie w Straży Pożarnej, przez jakiś czas był jej komendantem. W wieku 30 lat został wybrany sołtysem i sprawował tę funkcję przez 24 lata, aż do swojej śmierci. Ożenił się w Woli Góreckiej z Genowefą Surowiak. Klimkowscy mieli piątkę dzieci, Jana (ur. 1956 r.), Edwarda, Ewę, Antoniego i Henryka. Stanisław zmarł nagle w wieku 54 lat na zawał serca, pochowany został na cmentarzu w Strachocinie.

Jan junior, najstarszy syn Stanisława, ukończył Technikum Mechaniczne w Sanoku i podjął pracę w Sanockim Przedsiębiorstwie Budowlanym. Ożenił się z sąsiadką z drugiego brzegu Potoku Różowego, Aliną Błaszczychą-Piotrowską, córką Kazimierza i Kazimiery z Cecułów. Jan junior z biegiem czasu zmienił miejsce pracy, przeszedł do Rejonowego Zakładu Gazowniczego Jasło, Rozdzielnia Gazu Sanok z siedzibą w Zabłotcach koło Sanoka, obecnie przebywa na emeryturze. Klimkowscy mieszkają w starym domu Błaszczychów w Strachocinie. Mają jedno dziecko, córkę Annę (ur. 3.09.1984 r.), która ukończyła studia lingwistyczne i pracuje (i mieszka) w Krakowie.

Córka Jana seniora, Zofia, wyemigrowała z rodzinnej wsi, wyszła za mąż za Franciszka Łuckiego. Młodszy syn Tadeusz także wyemigrował, osiadł w Stalowej Woli. Ożenił się z Cecylią Rybka.

Józef, syn Michała z drugą żoną, Magdą Mogilaną, ożenił się z Teresą Atzmueller. Nic bliżej nie wiemy o Teresie. Józef doczekał się z nią co najmniej jednego dziecka, córki Ludwiki (ur. 28.01.1946 r.).

Najmłodszy syn Wawrzyńca juniora, Kazimierz, ożenił się z Pauliną Daszyk (ur. 13.01.1891 r.), córką Feliksa i Franciszki Romerowicz. Z Pauliną Kazimierz doczekał się dwóch synów: Władysława Stanisława (ur. 4.05.1914 r.) i Tadeusza Piotra (ur. 13.02.1919 r.). Władysław zamieszkał w nowobudowanym domu „na Górce”. Ożenił się ze Stefanią Radwańską (ur. 8.10.1922 r.), córką Stefana i Marianny z Radwańskich. Doczekał się co najmniej jednego dziecka, córki Heleny Elżbiety (ur. 6.11.1945 r.). Helena wyszła za mąż za Stanisława Woźniczyszyna. Władysław przez wiele lat prowadził sklep „na Górce”. Na zakupy chodzili do niego mieszkańcy całej górnej części Strachociny. Młodszy syn Kazimierza, Tadeusz Piotr ożenił się Zofią Galant. Też próbował zajmować się handlem, prowadził mały sklepik przy skwerku na „wsisku” w pobliżu Giyrów-Piotrowskich w górze wsi. Sprzedawał głównie piwo i inne napoje (bezalkoholowe).

O losach syna Wawrzyńca, Szymona, i córki, Marianny, nie mamy żadnych informacji. Bardzo możliwe, że Szymon wyjechał ze wsi, prawdopodobnie zmarł w wieku 67 lat. Pozostałą część rodowodu Klimkowskich przedstawimy w kolejnym numerze „Sztafety”.