"Sztafeta Pokoleń" - 2/2012
Zawartość numeru:
Drodzy Czytelnicy!
Oddajemy do Waszych rąk dziesiąty numer naszego biuletynu „SZTAFETA POKOLEŃ”.
Tak niedawno startowaliśmy z biuletynem, a już możemy obchodzić jego „mikro-jubileusz”- dziesiąty numer.
Oddajemy go do Waszych rąk, jak zwykle, z niegasnącą nadzieją, że będzie to zajmująca, interesująca lektura.
Dział „Z życia Stowarzyszenia” przynosi bieżące informacje z życia nie tylko Stowarzyszenia, ale także z życia szerokiej rodziny potomków Stefana Piotrowskiego. Dział „Aktualności” - nowiny z życia „rodzinnej kolebki” potomków Stefana – Strachociny, oraz ich „małej Ojczyzny” – Podkarpacia.
W dziale „historycznym” kontynuujemy dwie „opowieści” z poprzednich numerów. Pierwsza z nich to kolejny odcinek osobistych wspomnień Zbigniewa Frynia-Piotrowskiego z Krosna, tym razem z okresu nauki w sanockim Liceum. Druga „opowieść” to kolejny odcinek, także osobistej, „Kroniki” naszego seniora, pana Stanisława Berbecia-Piotrowskiego – w tym numerze rozpoczynamy prezentację „Kroniki wydarzeń” - corocznych zapisów tego co działo się w Strachocinie. Zapisy dla prezentowanego okresu oparte są nie na osobistych wspomnieniach autora (urodził się w 1918 roku), ale na rozmowach ze starszymi mieszkańcami Strachociny – świadkami epoki, a także na innych źródłach. Nowością działu jest trzecia „opowieść”- wspomnienia Józefa Błaszczychy-Piotrowskiego z Rzeszowa na temat kuźni u Błaszczychów i na „Kowalówce”.
W dziale „turystycznym” przedstawiamy tym razem kolejne miasto Podkarpacia – Gorlice. Gorlice, mimo że włączone obecnie do województwa małopolskiego, ciągle są blisko związane z historycznym Podkarpaciem, zarówno gospodarczo jak i, przede wszystkim, kulturowo.
W rubryce „Rozmaitości” zwracamy uwagę na dwie ciekawostki historyczne przesłane nam przez pana Aleksandra Wileczka z Pakoszówki, a także na ciekawą informację o „tatarskim” rodzie Tatarczyków na Śląsku, którego losy mogą przypominać losy potomków Stefana Piotrowskiego ze Strachociny.
Dziękujemy za listy, e’maile i telefony. Pomagają nam w redagowaniu biuletynu. Jak zawsze, ciągle aktualny jest nasz apel o tego typu pomoc – tak więc czekamy ciągle na Wasze artykuły, listy, e’maile, telefony, SMS-y – z uwagami, sprostowaniami, informacjami, materiałami do publikacji.
Życzymy przyjemnej lektury!
Redakcja
Z ŻYCIA STOWARZYSZENIA PIOTROWSKICH ZE STRACHOCINY
Z regulaminu Stowarzyszenia:
„Członkami Stowarzyszenia mogą być potomkowie Stefana Piotrowskiego ze Strachociny k/Sanoka, żyjącego w latach 1667 - 1757, oraz ich małżonkowie.”
15 sierpnia w kościele w Strachocinie odbyły się dożynki parafialne. Starostą dożynek był pan Zbigniew Cecuła, starościną jego żona, pani Natalia. Piękny wieniec dożynkowy wykonały panie ze strachockiego Koła Gospodyń Wiejskich.
Wspomnienia Zbigniewa Frynia-Piotrowskiego z Krosna
Poniższym tekstem rozpoczynamy druk wspomnień szkolnych Zbigniewa Frynia-Piotrowskiego. Zbigniew był kolejnym członkiem „sztafety” potomków Stefana Piotrowskiego w sanockiej Alma Mater. Przez pierwsze dziesięciolecia powojenne Liceum Ogólnokształcące w Sanoku było dla nich główną „bramą w świat”. Do 1970 roku przez tę bramę przeszło ich co najmniej 16-tu. Razem ze Zbigniewem, tyle że do równoległej klasy, uczęszczał Roman Piotrowski „z Kowalówki” ze Strachociny.
Okruchy wspomnień z życia szkolnego w „Ogólniaku” Męskim w Sanoku w latach 1950 – 54 - Odcinek I - „Grono Pedagogiczne”
Nasz rocznik w szkole był liczny, składał się z dwu klas. Ja byłem uczniem klasy „B”. Opisane przeze mnie poniżej epizody dotyczą właśnie klasy „B”. Było nas sporo chłopaków, przez ostatnie dwa lata przed maturą 38-miu w klasie. Stanowiliśmy jeden sprawny kolektyw, prawie wszyscy to byli mieszkańcy Sanoka.
Grono Pedagogiczne szkoły w tym okresie to:
Dyrektor - Józef Penar, wychowawca i nauczyciel j. polskiego – prof. Józef Stachowicz, j. rosyjskiego – prof. S. Kilarska, religii – ks. St. Lechowicz, matematyki, astronomii i chemii – prof. J. Bogusz, zoologii i biologii – prof. K. Siekierzyński, łaciny – prof. M. Węgrzynowicz, logiki i historii – prof. Z. Szmidt, wychowania fizycznego – prof. A. Wójtowicz.
W młodszych klasach było nas więcej, ale kilku kolegów opuściło Sanok lub po prostu wykruszyło się. Podobnie było z gronem profesorskim, np. języka polskiego uczyła nas przejściowo prof. Willi, zwana przez nas „Wilusią”. Natomiast historii uczyła nas wcześniej młoda nauczycielka po studiach prof. D., którą część kolegów natarczywie atakowała wzrokiem. Pani profesor często siadała na pulpicie pierwszej ławki. Gdy zorientowała się w sytuacji „o co chodzi” – oblewała się mocnym rumieńcem i natychmiast zajmowała miejsce za katedrą. Były to takie „psychologiczne podchody”. W tym też czasie przez kilka miesięcy matematyki uczyła nas prof. P. Była to prawdopodobnie tzw. stara panna, w wieku 50 – 55 lat. Lubowała się w dużej ilości klamerek, które ozdabiały jej garderobę – stąd jej przezwisko „Klamerka”.
Kilka zdań o gronie pedagogicznym, które doprowadziło nas do egzaminów maturalnych.
Dyrektor Józef Penar – zastąpił na tym stanowisku poprzedniego dyrektora J. Pohorskiego. Nowy dyrektor był człowiekiem niskiego wzrostu, smagłej cery, szczupły, nosił niewielkie, czarne wąsiki. Robił wrażenie powściągliwego i rygorystycznego. Uważany był raczej za „swego” człowieka, czyli nadanego przez „władzę”. Po latach ta ocena okazała się niesprawiedliwa. Bardzo dobrze o nim wypowiadał się nasz wychowawca prof. Stachowicz w swych wspomnieniach, które ukazały się w wydaniu książkowym (dyr. Penar brał m.in. czynny udział w tajnym nauczaniu podczas okupacji).
Nasz Wychowawca prof. J. Stachowicz był niekwestionowanym autorytetem, tak pod względem nauczania języka polskiego, jak wychowawcy, a także jako człowiek. Zawsze stawał po stronie swych wychowanków, gdy trzeba było bronić podopiecznego. Co do nauki – był wymagającym, ale nad wyraz sprawiedliwym. O jego wspólnocie z klasą niech świadczy taki oto epizod - Na przerwie któryś z kolegów wziął do ręki element krzesła (wzmacniający nogi), które wcześniej „rozparcelowano” i zapytał – No, może się posiłujemy? Zabawa polegała na przeciąganiu tego elementu. Akcja błyskawicznie się rozwinęła. Powstały dwie drużyny, które trzymając ten element usiłowały przeciągnąć go w swoją stronę aby udowodnić, że jest mocniejsza. Szala zwycięstwa przechylała się, to w jedną, to w drugą stronę. Głównym punktem oparcia mocujących się drużyn był stojący w klasie kaflowy piec. W pewnym momencie ferwor walki został brutalnie przerwany – piec się rozleciał. Natychmiast zawiadomiliśmy o tym wychowawcę. Wspólnie z nim cała klasa ustaliła, że piec jak najszybciej musi być naprawiony. Przy pomocy wychowawcy zamówiono zduna i w ciągu niecałych dwu dni piec był gotów – prawie jak nowy. O tym incydencie nikt się „obcy” nie dowiedział. Nie dowiedzieli się nawet nasi rodzice. Koszty naprawy pokryliśmy sami.
Jakim człowiekiem był nasz profesor nazywany przez nas „Stachem” może świadczyć następujący obrazek: W pierwszej ławce przylegającej do nauczycielskiej katedry siedział nasz kolega „Janek”, który miał wadę wzroku – był krótkowidzem. Na lekcji w trakcie wykładu „Stacha” nasz Jaś na swej ławce położył żeliwne drzwiczki od pieca i przybliżywszy swoją twarz do nich, zaczął szczegółowo oglądać poszczególne części tego urządzenia i badać ich współdziałanie. Tak był zajęty tą czynnością, że nie słyszał jak profesor, nachyliwszy się nad nim, pytał: - Jasiu, a co ty robisz? Dopiero po trzecim zapytaniu nasz Jaś się ocknął i z tajemniczym uśmiechem, bez słowa, schował drzwiczki pod ławkę. Nie minęło wiele minut, a ów przedmiot (drzwiczki) pojawił się ponownie na ławce, a Jaś ze stoickim spokojem przystąpił do dalszych badań. Profesor, który zauważył to, poprosił go jedynie o schowanie przedmiotu badań i przeszedł do porządku dziennego nad całą sprawą, prowadząc dalej lekcję. Tym sposobem temat drzwiczek został zamknięty i przestał istnieć.
Jeżeli chodzi o „wychowawstwo” to na tych lekcjach dowiadywaliśmy się, oczywiście „między wierszami”, dużo o najnowszej historii, ale tej prawdziwej. Dobrze wiedzieliśmy o niemieckiej agresji na nasz kraj 1 września 1939 roku, ale także wiedzieliśmy co znaczy data 17 września tego pamiętnego roku i jakie były tego skutki. Co to był Katyń i jak ZSRR potraktował Polaków, którzy znaleźli się na jego terenie. „Stacho” był pod każdym względem nauczycielem wielkiego formatu. To niewątpliwie przyczyniło się do tego, że nasza klasa była bardzo zgrana i dobrze uświadomiona politycznie. Było to tylko i wyłącznie Jego zasługą. Śmiało można powiedzieć, że był to prawdziwy patriota, a działo się to w bardzo trudnym czasie (okres stalinowski i tuż po-stalinowski). Gdy zachodziła potrzeba, nasz wychowawca robił wszystko aby bronić swych wychowanków. Tak też było w przypadku „wsypy” dwu naszych kolegów przed maturą (opisałem tę sprawę innym razem) i decyzji usunięcia ich ze szkoły. Głosowanie klasy miało być przykrywką, że jest to zgodne z oceną młodzieży – typowy chwyt propagandowy. Sprawę uczyniono zbyt poważną, aby „Stacho” mógł tym razem uczniów wybronić.
Profesor S. Kilarska, nauczycielka języka rosyjskiego zwana „Ruską”. Tu zdania były różne. Jedni z nas uważali ją za „Ruską od ruskiego”, inni, że jest Polką, która wróciła z „Sojuza”. Była kobietą spokojną i uczyła nas tego języka zgodnie z programem. Podobno była żoną polskiego oficera, który zginął w Katyniu – tego dokładnie nie wiedzieliśmy. W czasie naszej edukacji nie mieliśmy z nią żadnych problemów.
c d n
Moja „Kronika” – Stanisław Berbeć-Piotrowski
Odcinek V
Poniżej przedstawiamy kolejny fragment „Mojej Kroniki” p. Stanisława Berbecia-Piotrowskiego. Tym razem jest to pierwszy odcinek „Kroniki wydarzeń” - corocznych zapisów wydarzeń w Strachocinie w latach 1881 – 1900. Takie coroczne zapisy stanowią podstawową zawartość „Mojej Kroniki” p. Stanisława. W prezentowanej części zapisy są oparte nie na osobistych wspomnieniach autora (urodził się w 1918 roku), ale na rozmowach ze starszymi mieszkańcami Strachociny – świadkami wydarzeń, a także na innych źródłach, m.in. na kronice szkolnej przechowywanej w strachockiej szkole, stąd duży udział w nich informacji dotyczących szkoły.
Kronika wydarzeń
Rok 1881
10 października odbyło się w Strachocinie poświęcenie nowo zbudowanego budynku szkoły. Aktu tego dokonał ks. Andrzej Pączek, wychowanek strachockiej szkoły. Po nabożeństwie w kościele uczestnicy uroczystości udali się w procesji, przy biciu w dzwony, do Szkoły. Na czele procesji szli ks. proboszcz Józef Data i ks. Andrzej Pączek. Podczas aktu poświęcenia przemówienia wygłosili obydwaj kapłani oraz Powiatowy Inspektor p. Jarosław Bielawski.
Historia regularnej szkoły gminnej w Strachocinie sięga roku 1857. Wcześniej istniała we wsi tylko Szkółka Parafialna przy kościele. Prowadził ją miejscowy organista, który za kilka „reńskich” lub wynagrodzenie w naturze udzielał nauki sylabizowania, czytania i pisania kilku chłopcom (z reguły nie więcej niż trzem). Mieściła się w ciasnej izdebce. W niektóre lata brakowało chętnych do nauki i szkółka zawieszała działalność. Nauka pisania odbywała się w dość oryginalny sposób. Organista kreślił na czarnej, drewnianej tabliczce, kredą rozpuszczoną w wodzie, przy pomocy pióra gęsiego lub patyczka na jego kształt zastruganego, liczby lub pojedyncze słowa, po których uczeń wodząc naśladował jego pismo. Poziom przekazywanej wiedzy był niewysoki, jedynym nauczycielem był organista. Mimo tego szkółka mogła się pochwalić wspaniałymi absolwentami. Oto imiona i nazwiska najbardziej znanych: Ks. Feliks Radwański – kapłan od 1871 r., Wojciech Kogut z Pakoszówki – nauczyciel od 1865 r., Ks. Wojciech Galant, syn organisty, kapłan od 1876 r., Wincenty Radwański – wieloletni nauczyciel w Strachocinie
Myśl zorganizowania i wybudowania regularnej szkoły gminnej rzucił miejscowy proboszcz, ks. Jan Mikołajewicz. Było to w czasie gdy w całej Galicji rozpoczął się ruch szerzenia oświaty na wsi. Pomysł księdza podchwyciła gmina i uchwaliła jednogłośnie w roku 1857 utworzenie szkoły. Kiedy jednak przyszło do zbiórki pieniędzy na budowę, na zakup materiałów i opłatę budowniczych, zaczęły się trudności. Było wielu opornych, którym szkoła nie była potrzebna. Trzeba było trzech lat, aby stanął jaki taki budynek. Usytuowany pośrodku wsi, nie odpowiadał żadnym wymogom szkolnym. Składał się z jednej sali lekcyjnej, niskiej i ciemnej, o wymiarach 5, 5 m na 4,5 m. Niewiele światła dawały dwa małe okienka, takie jak w wiejskich chatach. Obok sali lekcyjnej była izdebka mieszkalna z jednym okienkiem dla nauczyciela, sień i maleńka kuchenka. Budynek był kryty słomiana strzechą.
W tym budynku rozpoczęła się 1-go września 1861 roku nauka. W roku 1862 szkoła została zatwierdzona przez C.k. Urząd Powiatowy w Sanoku z roczną płacą dla nauczyciela w wysokości 100 złotych „reńskich”, 5 sążków drewna opałowego i ogródkiem o powierzchni 700 sążni. Powyższą sumę naczelnik gminy (wójt) wybierał w dwóch ratach. Początkowo zapał do nauki był wielki. Gdy pierwszego nauczyciela tej szkoły p. Mikołaja Proćkę zabrano do wojska cała szkoła płakała. Ale ten zapał nie trwał długo, szybko ostygł. Mimo przekonywania przez księdza proboszcza i nauczyciela Strachoczanie nie chcieli wysyłać dzieci do szkoły - mówili: „Żył mój dziad i ojciec bez nauki, a i ja żyję, żyć bez niej będzie i moje dziecko”. Każdy wolał by dzieci pasły krowy. Trzeba było nakłaniać ich siłą do wysyłania dzieci do szkoły.
W tej szkole strachocka młodzież pobierała naukę do roku szkolnego 1878/79 włącznie. W 1878 roku nauczyciel Wincenty Radwański, widząc okropne warunki do nauczania, zwrócił do Rady Gminnej i strachockiego proboszcza ks. Józefa Daty (ks. Data był następcą ks. Jana Mikołajewicza na probostwie – ks. Mikołajewicz sprawował posługę kapłańską w Strachocinie przez trzydzieści lat) z prośbą o budowę nowej szkoły. Proboszcz Ks. J. Data, z właściwą sobie energią, zajął się sprawą. Przedstawił Radzie Gminnej fatalny stan szkoły w ten sposób, że Rada musiała uznać potrzebę budowy nowej szkoły. Jednak ze względu na duże inne wydatki (m.in. budowę nowej plebani) gmina nie była w stanie jej zrealizować. Za radą nauczyciela zwrócono się z prośbą do Wysokiej C.K. Rady Szkolnej Krajowej o subwencję bezzwrotną i pożyczkę zwrotną. Prośbę Strachociny poparły: Świetny Wydział Szkolny Rady Powiatowej i Prześwietna C.K. Rada Szkolna Okręgowa. Wysoka C.K. Rada Szkolna Krajowa udzieliła Gminie 400 złotych „reńskich” pożyczki zwrotnej w czterech ratach wypłacanej i 100 złotych „reńskich” subwencji bezzwrotnej. Pieniądze te mogły pokryć jedynie połowę wydatków na budowę nowego budynku. Padły propozycje aby tylko przebudować stary budynek albo do starego budynku dobudować tylko salę do nauki. Przeciwni takim rozwiązaniom byli ks. proboszcz i nauczyciel, twierdząc że zwrócą się z prośbą do różnych Towarzystw i Dobroczyńców i uzyskają pomoc potrzebną do sfinansowania budowy. Popierał ich także członek Rady Gminnej Franciszek Galant. Po długich naradach Rada Gminna zdecydowała, że do otrzymanych 500 złotych „reńskich” dołoży słomę na poszycie dachu, robociznę pieszą i z zaprzęgiem oraz stary budynek szkolny, temu kto podejmie się budowy nowego budynku. Niestety, nie było nikogo chętnego, który podjąłby się dzieła. Tak więc zdecydowali się poprowadzić budowę ks. proboszcz z nauczycielem i doprowadzili ją do szczęśliwego końca. Ze względu jednak, że za posiadane pieniądze w żaden sposób nie można było wykończyć szkolnego budynku gmina wystąpiła z prośbą do „słynnego z hojności naszego szczęśliwie nam panującego Najjaśniejszego Pana Cesarza Franciszka Józefa I, który hojnym darem z 1879 roku stał się szczególnym dobrodziejem uszczęśliwionej tą łaskawością Monarchy wioski i szkoły”. Nowy budynek miał dużą salę do nauki z dwoma oknami na południową stronę oraz dwa pokoje dla nauczyciela z kuchenką i sienią. Dach budynku był kryty gontem.
Mimo dużych trudności poziom nauczania w strachockiej szkole ciągle się podnosił. Coraz więcej jej absolwentów kontynuowało naukę w szkołach poza Strachociną. Niektórzy osiągali znaczące sukcesy. Wśród nich należy wymienić:
- Wojciecha Galanta, syna Franciszka – nauczyciela ludowego od 1876r.,
- ks. Andrzeja Pączka – który po ukończeniu Gimnazjum i zdaniu matury w Przemyślu był słuchaczem Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Lwowskiego i alumnem Seminarium Duchownego Obrządku Łacińskiego we Lwowie,
- Józefa Galanta, syna strachockiego organisty – który ukończył Gimnazjum w Przemyślu,
- Marcina Piotrowskiego – który ukończył szkołę zawodową w Przeworsku.
Wielu absolwentów strachockiej szkoły kontynuowało naukę w szkole powszechnej w Sanoku – np. w 1879 roku byli to: Józef Daszyk, Paweł Radwański, Wojciech Radwański i Jan Szymański.
W okresie 1861 – 1881 w strachockiej szkole pracowali następujący nauczyciele: Mikołaj Proćko (1.09.1861r. – 15.02.1862r.), Jędrzej Ciupka (15.02.1862r. – 1.09.1863r.), Jan Jarosz (1963r. – 1965r.), Wincenty Radwański (1865r. – 1866r.), Jan Skoczyński (1867r. – 1869r.), Karol Lubelski (ur. 1869r. – 1871r.) i ponownie Wincenty Radwański (1871r. – 1895r.).
Rok 1882
10 stycznia zmarł Wincenty Morze, właściciel strachockiego folwarku. Wincenty Morze był uczestnikiem Powstania Listopadowego (1830 – 1831) w Królestwie Polskim, kawalerem orderu Virtuti Militari. Ożenił się z Sabiną Giebułtowską, córką Wincentego Giebułtowskiego, młodszą siostrą Floriana Giebułtowskiego, właściciela Strachockiego folwarku. Po przedwczesnej i bezpotomnej śmierci Floriana strachocki folwark przeszedł w ręce Sabiny i Wincentego Morzów. Wincenty był bardzo ciekawym człowiekiem, niezrównanym facecjonistą. Legendy o nim krążyły we wsi przez dziesiątki lat. Jego ciekawy nagrobek, w postaci strzaskanej kolumny, do dzisiaj stoi na strachockim cmentarzu. Morzowie mieli dwie córki Zofię (ur. w 1844r.) i Teofilę (ur. w 1846r.). Zofia wyszła za mąż za Edmunda Dydyńskiego herbu Gozdawa, a Teofila za Wawrzyńca Franciszka Gniewosza.
Wśród jasnego dnia i pięknej pogody czarny obłok i tumany kurzu wzniosły się nad głowami mieszkańców Strachociny. Przejęci grozą uciekli się pod opiekę Matki Najświętszej. Lecz Bóg wszystkim rządzi, a wyrokom Jego sprzeciwić się nie można. Nie wysłuchał próśb ludzi i z czarnego obłoku spadła lawa gradu, która zalała całe strachockie pola. Po odpłynięciu chmur, pola, przedtem pełne urodzaju, wyglądały jak piaszczysta pustynia. Słychać było ogólny lament mieszkańców wsi – zdawało się, że muszą zginąć z głodu.
Latem parafię Strachocina wizytował J. E. Ks. Biskup Łobos z Przemyśla. Udzielił młodzieży Św. Sakramentu Bierzmowania.
Rok 1883
27 grudnia zmarł Edmund Dydyński herbu Gozdawa, dziedzic strachockiego folwarku po śmierci teścia, Wincentego Morze. Pan zacny, wspierający biednych ludzi, ogólnie szanowany. Członek Rady Szkolnej. Pozostawił wdowę Zofię z Morzów i dwie córki, Zofię i Kazimierę.
Na Strachocinę spotkała kolejna klęska. Niespodziewanie rozpanoszyła się dyzenteria, szczególnie wśród młodzieży szkolnej. Zmarło kilkoro dzieci, musiano zamknąć na jakiś czas szkołę. Gmina postarała się o lekarza, został nim M. Skalski.
Rok 1886
Jesienią Strachocinę nawiedziła kolejny raz epidemia.
Rok 1888
Zima była wyjątkowo ostra. Spadło dwa metry śniegu. Starsi ludzie nie pamiętali takich śniegów od kilkudziesięciu lat. Zawieje trwały całą zimę. Zdarzały się takie, że zasypywały wejścia do domów. Przerwano naukę w szkole. Po tej zimie wiosna przyszła wcześnie. Wielkanoc 23 marca była bardzo ciepła, rolnicy wyjechali na pola już 1 kwietnia.
Naukę w Gimnazjum w Sanoku ukończył Paweł Radwański.
Rok 1889
Naukę w sanockim Gimnazjum ukończył Józef Daszyk.
Rok 1892
Kolejna epidemia w Strachocinie. Zamknięto szkołę.
Rok 1893
Znowu Strachocinę nawiedziła choroba zakaźna, tzw. „czerwonka”. Nasilenie jej było tak duże, że nie tylko chorowano, ale zdarzały się wypadki śmierci – umierały nawet po dwie osoby w jednym domu. Ze względu na epidemię lekarz powiatowy dr Czyżewicz zamknął szkołę.
Rok 1895
3 września zmarł w wieku 47 lat nauczyciel Wincenty Radwański. Pracował w strachockiej szkole 25 lat. Jego następcą został Andrzej Szmyd.
Od redakcji: Wincenty Radwański, strachocki rodak, urodził się 18 lipca 1848 roku. Był synem Józefa Radwańskiego i Katarzyny z Woytowiczów. Radwańscy dbali o wykształcenie synów - Wincenty miał brata Feliksa, który został księdzem - był proboszczem w Łężynach koło Żmigrodu. Siostra Wincentego, Maria, była żoną (pierwszą) Błażeja Piotrowskiego, przodka Błaszczychów-Piotrowskich. Dzieci Wincentego wyemigrowały ze Strachociny. Wnuk Wincentego, Zdzisław mieszka w Gorlicach i jest bardzo zainteresowany rodzinnymi „korzeniami” w Strachocinie.
Rok 1899
Ten rok zapisał się smutnymi głoskami w pamięci mieszkańców Strachociny. W styczniu nawiedziły wieś choroby zakaźne – influenza i tyfus. W wyniku choroby zmarło piętnaście osób dorosłych i czwórka dzieci szkolnych. Lekarz powiatowy dr Czyżewicz zamknął szkołę na okres od 23 stycznia do 18 lutego.
Rok 1900
Budowa nowego kościoła parafialnego w Strachocinie. Inicjatorem tego wielkiego przedsięwzięcia był ks. proboszcz Józef Data. Ze względu na niewielkie fundusze, którymi dysponowała parafia postanowiono zbudować we własnym zakresie polową cegielnię i w niej wypalać cegłę. Piec do wypalania zbudowano na polach plebańskich, na południe od kościoła. Za pieniądze zatrudniono tylko majstrów, wszystkie inne prace wykonywali parafianie. Pierwszy wypał cegły nie był udany, cegłę z niego sprzedano. Następne wypały były już dobre. Kamień na fundamenty kościoła wydobywano w odkrywkowym kamieniołomie w lasku obok wsi Jurowce. Zwożono je na plac budowy wozami zaprzęgniętymi w woły i konie. Wszystkie prace wykonywano ręcznie. Ręcznie przygotowywano zaprawę murarską, cegłę murarzom na rusztowania wnosili parafianie na swoich barkach. W pracach brali udział nie tylko mężczyźni ale także kobiety i młodzież. Kościół był kryty czerwoną dachówką.
Ksiądz proboszcz J. Data to kapłan wyjątkowo zasłużony dla strachockiej parafii. Oprócz kościoła pobudował także plebanię krytą blachą, stajnię i spichlerz, kryte dachówką i trzy gumna (stodoły) pod słomianą strzechą.
Relacja Józefa Samborskiego (ur. 1870r.) o starym kościele strachockim:
Poprzedni kościół usytuowany był pomiędzy obecnym kościołem a ogrodzeniem, od strony starej plebanii. Był to nieduży drewniany kościółek pokryty gontami. Główne wejście było po stronie zachodniej, a zakrystia od strony północnej. Miał jedną wieżyczkę, w której znajdowała się sygnaturka (dzwonek). We wnętrzu nie było kaplic bocznych ale były jednak trzy ołtarze: główny Św. Katarzyny, i dwa boczne, Serca Pana Jezusa i Najświętszej Marii Panny. Dni odpustowe – Św. Trójcy i Św. Katarzyny Męczenniczki. Naprzeciw drzwi kościelnych, nieco oddalona stała murowana (z cegły) dzwonnica z trzema dzwonami. Pośrodku dzwonnicy było łukowato sklepione przejście. Stara plebania stała za drogą do Kostarowiec. Po wybudowaniu nowej mieszkał w niej organista. Był nim wówczas p. Cymbał z Grabownicy. Po nim p. Barga z Brzozowa, a następnie Paweł Mermon. Stary cmentarz znajdował się obok kościoła.
Dotychczasowy nauczyciel A. Szmid, został przeniesiony. Na jego miejsce przybyła Aniela Pleskaczówna.
c d n
Józef Piotrowski-Błaszczycha z Rzeszowa
Poniżej przedstawiamy ciekawe i bardzo charakterystyczne dla autora wspomnienia z czasów jego wczesnej młodości w Strachocinie. Józef jest znany w rodzinie ze swoich poszukiwań historycznych oraz interesujących hipotez w zakresie historii Strachociny, a także historii „klanu” Błaszczychów-Piotrowskich, przedstawianych zazwyczaj bardzo barwnym językiem.
Kowale w rodzinie i stara zapomniana kuźnia w obejściu „Błaszczychów” - Piotrowskich czyli kompletna „niepamięć”.
Na przykładzie tytułowej „kuźni” postaram się wykazać jak zawodną i nietrwałą jest ludzka pamięć. Jak niepełny i niedokładny może być przekaz ustny czy pisemny o faktach i zdarzeniach nie tak przecież odległych bo zaledwie sprzed kilkudziesięciu lat. Ta „kuźnia” w obejściu Błaszczychów-Piotrowskich i kowale Piotrowscy to spora niespodzianka dla zdecydowanej większości starszych członków rodziny Błaszczychów. Już widzę ich zdziwione miny i niedowierzanie. Co to za niedorzeczność, jaka kuźnia i jacy kowale w rodzinie Piotrowskich? Nic takiego nie było! Nie było kuźni bo byłby przecież jakiś ślad po niej, nie było też kowali w rodzinie bo ktoś, coś by o tym wiedział. Nikt nigdy na ten temat nawet się nie zająknął, nie pisnął nawet słówka, więc skąd ten pomysł, że było inaczej? Ba! Jeszcze gorzej. Na poparcie tej tezy w rodzinnej „Historii Błaszczychów” autorzy napisali: „Zarówno Jan Cecuła jak i Szymon Piotrowski i jego potomkowie nie parali się tym rzemiosłem”. Szymon Piotrowski, urodzony 8 września 1764r., to syn Michała i Katarzyny z Cecułów, przodek Błaszczychów, Piotrowskich „z Kowalówki” i „spod Mogiły”. Szymon był ożeniony z córką Jana Cecuły – Anną Cecułą. Cecułowie mieszkali w domu położonym po sąsiedzku, na zachód od Piotrowskich, zwanym później (zresztą wcześniej najpewniej też) „Kowalówką”. Dom Cecułów oznaczony był od końca XVIII wieku numerem „37”. Zdaniem autorów „Historii Błaszczychów”, cytuję: „Szymon nie był kowalem i nie miał, co oczywiste, kuźni” - koniec cytatu. A moje zdanie jest takie: Zarówno w tej kwestii jak i w wielu innych autor tego twierdzenia grubo się myli i to co pisze jest wierutnym łgarstwem. Zresztą sam on sobie przeczy bo w jednej z tablic pt. „Rodzina Błaszczychów – Najstarsi znani przodkowie i rodziny spokrewnione” pod imieniem „Szymon, syn Michała” odnotowany jest, zapewne w oparciu o zapis z parafialnej Księgi Metrykalnej, zawód tegoż Szymona jako kowal. Proboszczowie zazwyczaj odnotowywali zawód osób tam występujących, bądź gdy chodziło o osoby zmarłe, bądź o świadków na ślubach czy chrztach. Przeważnie byli to rolnicy czyli „agricultor”, „rusticus” lub „colonus”. Ale zdarzały się też inne zawody, jak w tym przypadku „ferrarius”, czy „malleator” czyli kowal.
No to jak to jest? Parał się tym rzemiosłem Szymon Piotrowski, syn Michała, czy się nie parał? Był ktoś kowalem w rodzinie czy nie był? Była kuźnia u Piotrowskich czy nie było? Czy Szymon był pierwszym kowalem, czy kowalstwo na niego przeszło – rodzinnie po ojcu? A może kowalstwa nauczył się u teścia, na „Kowalówce” u Cecułów. Jeżeli tak, to czy na tej „Kowalówce” była jakaś kuźnia? Okazuje się, że na wszystkie pytania odpowiedź brzmi „tak”. Szymon był kowalem z dziada pradziada i jego potomkowie aż do mojego pokolenia parali się „kowalstwem”, co jest łatwe do udowodnienia. Szymon miał kuźnię na własnym podwórku, która przetrwała z pełnym sprzętowo wyposażeniem aż do moich czasów, chociaż mało kto już o tym pamięta.
Rys. 1 - Usytuowanie kuźni na „Kowalówce” i u Błaszczychów.
Również po sąsiedzku, na „Kowalówce” była „pełnowymiarowa” kuźnia, którą doskonale pamiętam. W tym miejscu muszę przyznać, że z tym określeniem „był Szymon kowalem z dziada pradziada” trochę się zagalopowałem. Jednak dalsza część jest już jak najautentyczniejszą prawdą. Myślę, że Szymon mógł być pierwszym kowalem w rodzinie Piotrowskich (późniejszych Błaszczychów), a później jego syn Michał, urodzony 20 sierpnia 1803 r. i jego wnuk Błażej, oraz prawnuk Jan. Ci ostatni długo nie popracowali jako kowale bo, jak wiadomo, obydwaj zmarli tragicznie dość młodo – Jan na wojnie w Słowenii w miejscowości Hudilog nad Soczą (po włosku - Isonzą), a Błażej przygnieciony nawozami sztucznymi, zwanymi wtedy w Strachocinie „kościami”, które wiózł furmanką do prowadzonego przez siebie sklepu czyli „kramu towarów mieszanych”. A może będąc kowalem i będąc posiadaczem dobrego wozu i sprzężaju w postaci pary dobrych koni, świadczył tylko usługi transportowe. Jedno jest pewne. Padł on ofiarą „postępu”, bo gdyby wiózł nawóz naturalny (obornik), wypadek jaki sam przeżyłem, gdy zostałem przejechany takim wozem, nie musiałby skończyć się tak tragicznie. Tu jeszcze wstawka, taka od rzeczy nieco, ale potrzebna, bo nie wszyscy wiedzą, że te „kości” to nie był żaden nawóz „sztuczny” w dzisiejszym znaczeniu, czyli chemiczny, jak np. saletra amonowa, z której teraz terroryści, po dodaniu oleju opałowego i detonatora z gazu propan-butan, robią bomby. To był jak najbardziej naturalny nawóz z mielonych kości. Możliwe nawet, że sprowadzano te „kości” ze Stanów Zjednoczonych, gdzie składowano całe hałdy, wysokie na kilka pięter, kości z zabitych bizonów.
Tak więc i Błażej, i Jan mogli być kowalami bo mieli kuźnię na własnym podwórzu, a najpewniej parali się kowalstwem dorywczo, jak np. mój stryj Stanisław i tato Kazimierz, którzy potrafili jeszcze w tej właśnie kuźni okuć samodzielnie 4 koła do wozu konnego, co, moim zdaniem (a byłem bezpośrednim świadkiem), oprócz podkuwania konia podkową, było najtrudniejszą do wykonania pracą wiejskiego kowala.
Tak więc wszyscy potomkowie Szymona byli po trosze kowalami. A teraz najważniejsze! Gdzie była ta kuźnia Szymona i jego potomków? Otóż pod nosem! Kuźnia w obejściu mojego stryja Stanisława Błaszczychy, syna Jana i Pauliny z Giyrów-Piotrowskich, zamieszkałego w Strachocinie pod numerem 251, była od zawsze, to znaczy odkąd pamiętam. Była dość stara, zważywszy zużycie paleniska, miecha kowalskiego, kowadła, itp. Posiadała pełne wyposażenie jak każda inna kuźnia, z jednym wyjątkiem. Nie miała tzw. „bormaszyny”, czyli ręcznej dużej wiertarki na korbę, w którą były wyposażone inne kuźnie działające we wsi.
Dziwię się, że tego faktu nikt już nie pamięta. Nie są to znowu lata tak zbyt odległe by moje pokolenie tego nie pamiętało. Od czasu gdy w tej kuźni podkuwano konie, wprawdzie nie zarobkowo ale na własny użytek, gdy naprawiano brony czy pługi, okuwano sanie, ostrzono lemiesze do pługa, sierpy, motyki i inne narzędzia rolnicze, upłynęło zaledwie kilkadziesiąt lat, a nikt ze starszych Błaszczychów tego nie pamięta.
Gdzie działy się te dziwy? W kuźni która stała tam odkąd pamiętam, i w której i oni często bywali, ponieważ była wspaniałym miejscem do zabaw, z jednym wyjątkiem. Otóż przy starej stodole, która była kryta strzechą i która stała równolegle do starego domu mieszkalnego (wybudowanego przez babkę Paulinę) po drugiej stronie podwórka w kierunku wschodnim, dobudowana była przybudówka drewniana kryta dachówką (białą – cementową, lub czerwoną, taką jak na domu – dokładnie nie pamiętam). Przybudówka ta przylegała ściśle do ściany stodoły od południowej strony, czyli od gościńca. Ciągnęła się wzdłuż całej szczytowej ściany stodoły. Drzwi były na podwórko. Od południa miała jedno duże okno z powybijanymi szybami.
Rys. 2 - Stara stodoła Błaszczychów z kuźnią i kieratem
W środku, pod ścianą wschodnią, która była murowana z cegły, mieściło się zwykłe kowalskie otwarte palenisko wyposażone w duży typowy miech. Na wprost tego paleniska w ceglanej ścianie był otwór służący do wyrzucania żuż-la na zewnątrz, który gromadził się pod ścianą na pryzmie. Nie wiem jak teraz wygląda to miejsce, ale ten żużel leżał zawsze na wysokości gnojownika sąsiedniego domu („Kozłowskich”-Piotrowskich). Palenisko zajmowało połowę szerokości kuźni w południowo-wschodnim jej końcu. Drugą połowę od strony stodoły zajmował miech. Na środku kuźni stało kowadło na dużym klocu drewnianym. Przez środek pomieszczenia (w poprzek) przebiegał wał metalowy (gruby pręt żelazny) przenoszący napęd maszyny do młócenia zboża. Napęd ten zapewniał kierat metalowy ciągnięty przez konia, który usytuowany był na zewnątrz kuźni od strony gościńca. Był to sprzęt dodatkowy, nie związany z kuźnią, zamontowany w okresie gdy kupiono wspólnie z sąsiadem (Janem Błażejowskim) młocarnię do zboża. Podobne kieraty były u prawie wszystkich sąsiadów – u „Kozłowskich” - Piotrowskich, u Winnickich, na „Kowalówce” i u Błażejowskiego. Podobnie jak ta kuźnia u Błaszczychów, kieraty stanowiły świetne miejsce do zabaw. Można się było na nich kręcić jak na karuzeli. Tylko trzeba było bardzo uważać, żeby noga lub ręka nie wpadła w tryby, bo to by się źle skończyło. Ubrudzenia ubrania smarem nie liczę, bo to była normalka.
Wróćmy jeszcze do wyposażenia czyli osprzętowienia kuźni. Pod oknem do długiego, drewnianego stołu, a właściwie blatu z grubych desek przymocowany był duży „śrubsztak” czyli imadło kowalskie. W rogu, zaraz przy wejść stał tzw. „brus”, czyli ręczna szlifierka do ostrzenia. Był to okrągły kamień z piaskowca z dziurą w środku, przez którą przechodziła korba. Tą korbą można było kamienne koło obracać. Dolna część koła poruszała się w korytku z wodą, dzięki czemu kamienia podczas obracania nie trzeba było polewać wodą, bo się sam w tej dolnej części moczył. Całość stała na 4-ech drewnianych nogach. Średnice takiego kamiennego kręgu były różne. Takich „brusów” było w kuźni zazwyczaj kilka, szczególnie dużo było ich w kuźni na „Kowalówce”, o czym zaraz napiszę. Było ich tam kilka (na „Kowalówce”) ponieważ kamień w trakcie ostrzenia żelaza zużywał się, średnica kręgu malała i taki zużyty „brus” był zastępowany przez nowy, o większej średnicy kamienia, oczywiście, stosowny do wielkości obudowy i korytka z wodą. Zużytego, małego kamienia nie wyrzucano, bo świetnie się nadawał do różnych małych prac, np. do ostrzenia noży. Stały więc za mojej pamięci „brusy” przy obu kuźniach, tej u Błaszczychów i tej na „Kowalówce”, a ich ilość i zużycie świadczyły o starości kuźni.
Pamiętam, że na „Kowalówce” był „brus” o średnicy kamienia gdzieś ok. 70 cm, oraz całkiem malutki o średnicy kilkunastu centymetrów. Grubość kamienia zawsze była imponująca, czyli ok. 8 cm. Wygląd „brusa” przedstawia poniższy rysunek. Kamienie-piaskowce były oczywiście różne, jedne o grubszym ziarnie niebieskie, inne, o ziarnie drobniejszym – błękitnawo-szarawe, jeszcze inne – żółto-złote, itp. Najgorzej było gdy takie kamienne koło miało słoje (warstwy), które się nierównomiernie ścierały. Wtedy „brus” kręcił się i zużywał nierównomiernie. Zdarzały się także „brusy” pęknięte. Te leżały w pokrzywach pod stodołą.
Rys. 3 - „Brus”
Oczywiście, centralną „postacią” w kuźni był ogromny (chodzi o średnicę) pień z kowadłem stojący na samym środku pomieszczenia. Średnica takiego pnia wynosiła ok. 1 metr. Druga pozycja to palenisko i miech kowalski. Miechem tłoczyło się powietrze do paleniska. Nazywało się to „dymaniem”. Polegało to na pociąganiu drewnianego drążka w dół, który był formą dźwigni podnoszącej dolną pokrywę skórzanego miecha. W ten sposób powietrze było wypychane przez gardziel do paleniska. Jak się zwolniło nacisk na drążek dolna pokrywa miecha opadała pod ciężarem, drążek szedł do góry, miech nabierał powietrza. Kolejny nacisk na drążek powodował podniesienie dna miecha i wydech powietrza do paleniska, i tak dalej, jak przy sztucznym oddychaniu. To „dymanie” nie było sprawa łatwą ponieważ jak się robiło to nieumiejętnie to miech po wypchnięciu powietrza do paleniska zasysał żar, gorące powietrze i iskry z paleniska do swojego wnętrza i można było spalić nie tylko miech, ale razem z kuźnią i stodołę oraz z połowę wsi, bo straż pożarna nie była tak wyposażona jak teraz.
Rys. 4 - Kowadło z kuźni na „Kowalówce"
Inna sprawa to jak dostać, jak dosięgnąć drążka, który był dla młodego chłopaka dość wysoko. Gdzieś tak na wysokości czubka głowy dorosłego mężczyzny. Rada była taka, że podstawiało się stołek. Ze stołka było łatwiej dosięgnąć drążka. Ponieważ kowal obrabiający kawał żelaza musiał „narabiać” tym żelazem i szczypcami, potrzebny był zawsze pomocnik. Dorośli oczywiście radzili sobie z „dymaniem” nieźle, natomiast dla mnie był to podwójny problem, a nawet potrójny. Pierwszy to wzrost – jak dosięgnąć do drążka, druga to siła nacisku na drążek, można było dostać zadyszki po kilku chwilach „dymania”, a trzecia najważniejsza – jak nie wciągnąć żaru do środka miecha i nie spalić miecha. Mnie „dymania” nauczył stryj Staszek i bardzo mi się to podobało. Pomagałem mu często w różnych pracach dmąc tym miechem, chociaż czasami „udawało” mi się zachłystnąć tymi iskrami z paleniska do środka miecha. Miech był duży, oparty na drewnianych słupach. Skóra po bokach wzmacniana była listwami. Ryj – wylot powietrza do paleniska był rzeźbiony w kształcie pyska jakiegoś zwierzęcia trzymającego w pysku rurę biegnącą przez ceglaną ścianę do paleniska. Ryjek ten miał też wyrzeźbione oczy. Był z drewna. W odróżnieniu od miecha z kuźni Jaśka Winnickiego w sąsiedztwie, ten w kuźni Błaszczychów był suchy, to znaczy skóra była sparciała i sucha. Miech w kuźni Winnickiego miał skórę miękką, gładką.
W jeszcze gorszym stanie był miech w kuźni po sąsiedzku, na „Kowalówce”. Ten był cały dziurawy, połatany i prawie nie można nim było dmuchać. Zresztą kuźnia na „Kowalówce” nie działała. Wprawdzie było palenisko, ale częściowo rozwalone, miech dziurawy. Kowadło stało pod okapem stodoły i miało utrącony jeden z końców, wydaje mi się, że nie ten płaski, ale szpiczasty. Szkic kowadła na rysunku obok. Co ciekawe, kuźnia na „Kowalówce” była tak samo usytuowana przy szczytowej ścianie stodoły od strony gościńca. Palenisko było we wschodniej części, a otwór którym wypychano żużel na zewnątrz znajdował się za tylną ścianą domu Błaszczychów, pomiędzy domem stryja Staszka a stodołą z „Kowalówki”. Tego żużla była ogromna ilość. Myślę, że zarówno żużel z kuźni Błaszczychów, jak i z kuźni na „Kowalówce”, jeszcze do dziś można by wykopać. Można by znaleźć to miejsce kopiąc w ziemi w tych miejscach. Te sterty żużla pod ścianami kuźni to były jedyne miejsca nie nadające się do zabaw. Wiadomo, biegaliśmy na bosaka, a żużel z koksu jest ostry i ranił nas w nogi. Dorośli również go nie wykorzystywali, np. do zasypywania dziur na drodze, itp. – sam nie wiem dlaczego.
Obydwie kuźnie były podobne w budowie. W obydwu nie było sufitu. Od środka widać było dach. Oczywiście, nie miały kominów. Dach był jednospadowy, nachylony ku południowi. Wejścia były od strony zachodniej, od podwórza. Paleniska pod drugą ścianą, od strony wschodniej. Usytuowanie kuźni i ich wygląd pokazano na rys. 1 i 2.
CIEKAWOSTKI TURYSTYCZNE PODKARPACIA
Gorlice – światowa kolebka przemysłu naftowego.
Gorlice leżą na zachodnim krańcu Dołów Jasielsko-Sanockich, w historycznej Ziemi Bieckiej. Przez długi okres po II wojnie światowej należały do województwa rzeszowskiego i stanowiły integralną część rzeszowskiego Podkarpacia, obok Jasła, Krosna i Sanoka. Obecnie należą do województwa małopolskiego, ale ich związki z „podkarpackim Trójmiastem” i Rzeszowem są ciągle bardzo bliskie. Historia Gorlic sięga XIV wieku, prawdopodobnie powstały w 1355 roku. Ich założycielem był Dersław Karwacjan, kupiec i piwowar krakowski (jego potomkowie przyjęli później nazwisko Gorlickich), a pierwszymi osadnikami byli przybysze z łużyckiego Goerlitz nad Nysą Łużycką. Być może stąd pochodzi nazwa miasta. Wincenty Pol, który opisywał Podkarpacie w połowie XIX wieku, odnotował, że niemieckich osadników z Gorlic i ich okolic nazywano Głuchoniemcami. Według Pola na obszarze Dołów Sanockich, począwszy od okolic Trześniowa i Haczowa na wschodzie, poprzez Krosno, Jasło, aż po Gorlice i Szymbark na zachodzie, osiedli tzw. Głuchoniemcy, pobratymcy Sasów węgierskich i siedmiogrodzkich (rumuńskich), zachowujący tradycyjny swój strój, ale mówiący najczystszą mową polską dialektu małopolskiego. Dalej Pol pisał: „lubo z postaci odmienni, nie zachowali ani w mowie ani obyczajach śladów pierwotnego swego pochodzenia, tylko że rolnictwo stoi tu na wyższym stopniu, a tkactwo jest powołaniem i głównym domowym zajęciem”.
Gorlice przez wieki pozostawały w cieniu pobliskiego Biecza, ale były dobrze rozwijającym się lokalnym ośrodkiem rzemieślniczo-handlowym. W XVII wieku, jako własność Pieniążków i Rylskich, Gorlice były jednym z ważniejszych ośrodków kalwinizmu w Polsce. Wiek XIX przyniósł zamianę ról ze stołecznym Bieczem, który zniszczony wojnami, epidemiami i pożarami podupadł, a jego rolę ważnego ośrodka gospodarczego i administracyjnego przejęły Gorlice. W 1865 roku stały się stolicą powiatu. Dało to impuls do szybkiego rozwoju miasta. Powstał szpital, seminarium pedagogiczne dla dziewczyn i gimnazjum (w 1906r.). Założono park miejski.
W drugiej połowie XIX wieku Gorlice stały się światową kolebką przemysłu naftowego. Na przełomie 1853 i 1854 roku do Gorlic przeniósł się ze Lwowa (żeby być bliżej źródeł ropy) młody farmaceuta i wynalazca Ignacy Łukasiewicz. Podjął pracę w aptece Jana Tomaniewicza (później wziął ją w dzierżawę), jednocześnie rozwinął działalność badawczą związaną z przetwórstwem ropy naftowej. Na zapleczu apteki zainstalował kocioł i prowadził eksperymenty nad destylacją ropy, które zaowocowały wieloma wynalazkami i dały teoretyczne podwaliny przemysłu rafineryjnego na skalę światową. W 1858 roku Łukasiewicz przeprowadził się do Jasła, ale Gorlice pozostały rozwijającym się ośrodkiem przemysłu naftowego. W okolicy powstawały kopalnie i destylarnie. W 1877 Gorlice stały się siedzibą Krajowego Towarzystwa Naftowego, które wydawało przez kilka lat pismo „Górnik”. W 1886 roku w sąsiednim Gliniku (obecnie dzielnica Gorlic) powstała pierwsza rafineria nafty, a w 1895 roku powstało Galicyjskie Karpackie Naftowe Towarzystwo Akcyjne, które wybudowało w Gliniku Fabrykę Maszyn i Narzędzi Wiertniczych.
W czasie I wojny światowej okolice Gorlic stały się miejscem krwawej bitwy, w której wojska austriackie i niemieckie przełamały front rosyjski i odrzuciły Rosjan daleko na wschód. Znaczącą rolę w tej bitwie odegrał gen. Tadeusz Rozwadowski, dowódca 12 Brygady Artylerii. W bitwie tej duże straty poniosło miasto, większość budynków legło w gruzach, zginęło wielu mieszkańców.
Obecnie Gorlice liczą ok. 30 tys. mieszkańców. Są ciekawym, czystym i uporządkowanym, wartym odwiedzenia miastem, o ładnej zabudowie śródmieścia, ale niezbyt bogatym w zabytki. Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy są właśnie zniszczenia z okresu I wojny światowej. Jednym z najciekawszych budynków miasta jest ratusz mieszczący się przy rynku. Najstarsza jego część pochodzi z lat 1780-90. W XIX wieku w ratuszu mieściła się apteka w której pracował Ignacy Łukasiewicz, o której wspomniano powyżej. W XX wieku ratusz został znacznie rozbudowany. Posiada wieżę zegarową, obecnie mieści się w nim Urząd Miasta.
Wartym zwiedzenia obiektem jest gorlicka fara - kościół pw. Narodzenia Najświętszej Maryi Panny. Został on zbudowany w stylu neorenesansowym w latach 1875 - 1892 według projektu włoskiego zakonnika Franciszka Pavo-niego na miejscu poprzedniego kościoła zniszczonego przez pożar. W czasie bitwy pod Gorlicami w 1915 r. kościół uległ dużemu zniszczeniu, został jednak pieczo-łowicie odbudowany i przywrócony do pierwotnego wyglądu. Budowla wykonana jest z kamienia i cegły, pokryta blachą. Jest to trójnawowa bazylika z prezbiterium węższym od korpusu, przy którym od północy znajduje się wieża. Wnętrze zostało nakryte sklepieniami kolebkowymi na gurtach, spływających na filary międzynawowe. Fasada została wykonana z piaskowca, rozczłonkowana pilastrami, z niszami mieszczącymi posągi Ewangelistów. Nad wejściem głównym znajduje się relief z płaskorzeźbą wieńca a w nim napis "Maryja". Nad reliefem umieszczono okno półokrągłe prze-szklone witrażem z postacią św. Stanisława – współpatrona kościoła. Na fryzie przez całą szerokość nawy umieszczono napis - dedykację: Gorlicenses Virgini Deiparae (Gorliczanie Bogurodzicy Dziewicy). W latach 2000 - 2003 dokonano renowacji kościoła. Najcenniejszymi zabytkami w kościele są figura Pana Jezusa w Więzieniu, otoczona lokalnym kultem, oraz wielki obraz w ołtarzu głównym autorstwa Jana Styki, przedstawiający Maryję depczącą węża. W 2009 roku kościół otrzymał od Papieża tytuł Bazyliki Mniejszej.
Innym ciekawym obiektem zabytkowym miasta jest dawny Dwór Karwacjanów. Była to siedziba założycieli i pierwszych właścicieli Gorlic – kupców i bankierów krakowskich Karwacjanów. Karwacjanie przybyli do Krakowa z Francji lub Włoch. Założyciel Gorlic Dersław I Karwacjan był właścicielem kilku krakowskich kamienic, kopalni ołowiu i srebra w Libiążu i Trzebini, oraz zamku w Janowicach wraz z kluczem wsi. Pod koniec życia został stolnikiem sandomierskim. Ród Karwacjanów został „adoptowany” przez Lanckorońskich do herbu Zadora. Obecny dwór obronny został wybudowany przez właścicieli dopiero w XVI wieku. Przeznaczenie budowli zmieniało się w ciągu wieków - od dworu obronnego, poprzez miejsce modlitwy innowierców, zbrojownię i skład starych pojazdów aż po Małopolską Galerię Sztuki "Dwór Karwacjanów" obecnie. Galeria istnieje od 1983 roku, posiada dwie sale wystawowe, pokoje dla gości i stylową piwnicę – kawiarnię. Organizuje wystawy sztuki (ok. 30 rocznie), w 2001 roku zorganizowała „Łemkowskie Jeruzalem” – międzynarodowe spotkanie artystów łemkowskich.
Niezmiernie ciekawym obiektem w Gorlicach, bezwzględnie wartym obejrzenia, jest pierwsza na świecie uliczna lampa naftowa. Zapłonęła ona w 1854 roku u zbiegu dzisiejszych ulic Kościuszki i Węgierskiej. Było to możliwe dzięki kilkuletniej pracy badawczej Ignacego Łukasiewicza, który właśnie w Gorlicach zdołał opracować i wdrożyć do produkcji doskonałą metodę destylacji ropy i otrzymywania nafty oświetleniowej oraz ukończył prace konstrukcyjne nad wydajnymi lampami oświetleniowymi. Postument lampy wieńczy figura Jezusa Frasobliwego z 1573 r. Naprzeciw lampy, przy ulicy Kościuszki, znajduje się pomnik Ignacego Łukasiewicza.
Będąc w Gorlicach należy koniecznie odwiedzić cmentarz żołnierzy, którzy zginęli w I wojnie światowej w bitwie pod Gorlicami, położony na Górze Cmentarnej. Cmentarz ten jest jednym z wielu cmentarzy żołnierskich z okresu I wojny światowej na terenach Zachodniej Galicji. Tylko w najbliższej okolicy Gorlic znajduje się ich ponad 50. Gorlicki jest jednym z największych i jednym z najbardziej okazałych. Do ciekawych należy także cmentarz w Łużnej na wzgórzu Pustki, największy z cmentarzy, a także cmentarz na wzgórzu Rotunda koło wsi Zdynia. Ale także pozostałe są warte obejrzenia, chociaż wiele z nich jest zaniedbanych. Ciekawa może być także wizyta w gorlickim Muzeum Regionalnym, ze stałą ekspozycją związaną z bitwą pod Gorlicami a także pamiątkami związanymi z Ignacym Łukasiewiczem oraz narodzinami przemysłu naftowego.
Piłkarze Górnika Strachocina, grający w krośnieńskiej lidze okręgowej, spisują się w tym sezonie bardzo słabo i grozi im degradacja. Na półmetku sezonu zajmowali przedostatnie miejsce w tabeli. Na szczęście, różnica punktowa do drużyn wyprzedzających ich nie jest duża i jest szansa, że na wiosnę uda się nadrobić straty aby obronić się przed spadkiem.
Najlepsze drużyny piłkarskie Podkarpacia, występujące w grupie lubelsko-podkarpackiej III ligi, spisują się w tym sezonie dobrze. Stal Sanok na półmetku zajmuje trzecie miejsce, Karpaty Krosno są na 8 pozycji, a beniaminek, Czarni Jasło, na 10-tej. Oby tak było na koniec sezonu w czerwcu przyszłego roku. Stal Sanok ma nawet szansę na awans i grę w II lidze. Miejmy nadzieję, że uda jej się to osiągnąć. Dobrym przykładem niech będzie Kolejarz z małych Stróż, który nieźle radzi sobie nawet w I lidze.
Drużyna hokejowa Ciarko Sanok nowy sezon rozpoczęła w znakomitym stylu. Gromi przeciwników systematycznie, lideruje tabeli z dużą przewagą punktową. Wróży to dobrze na obronę tytułu mistrza Polski. Tym bardziej, że w ostatnim czasie doznała historycznego „wzmocnienia”. Jej zawodnikiem został hokeista kanadyjski, zawodnik amerykańsko-kanadyjskiej zawodowej ligi NHL, Polak z pochodzenia, Wojtek Wolski. Wolski, urodzony w Zabrzu, wychował się w Toronto w Kanadzie, i tam zaczął grać w hokeja. W lidze zawodowej grał w drużynie Colorado Avelanche w latach 2004 – 2010, w sezonie 2010 w drużynie Phoenix Coyotes, w sezonie 2011 w New York Rangers, w sezonie 2012 w Florida Panthers, obecnie jest zawodnikiem Washington Capitals. Ze względu na to, że NHL zawiesiła rozgrywki ze względu na lokaut (konflikt pomiędzy zawodnikami i Zarządem Ligi), postanowił zagrać w lidze polskiej. Wybrał drużynę mistrza Polski Ciarko Sanok. W pierwszym klubie amerykańskim Wolski był wyróżniającym się zawodnikiem, w sezonie 2006/2007 został powołany na mecz Młodych Gwiazd NHL. W reprezentacji Kanady nigdy jednak nie wystąpił. Nie wiadomo jak długo będzie grał w Polsce, zależy to od rozwoju sytuacji w lidze NHL.
Zespół żużlowy KSM Krosno (Krośnieńskie Wilki), występujący w II lidze, spisywał się bardzo dobrze na początku sezonu 2012. Kilka zwycięstw dało mu nawet przez pewien czas pozycje lidera tabeli. Po pierwszej części sezonu zajmował drugie miejsce (na 6 zespołów biorących udział w rozgrywkach). W drugiej części sezonu nastąpiła katastrofa. Zarząd klubu podjął decyzję o wycofaniu zespołu z rozgrywek. Powodem była kara finansowa nałożona na Klub przez Główną Komisję Sportu Żużlowego za incydent z poprzedniego sezonu. Chodziło o mecz z Kolejarzem Rawicz, podczas którego w krośnieńskim zespole zastosowano zastępstwo za Duńczyka Kennetha Hansena. GKSŻ uznała, że zamiana była niedopuszczalna i nałożyła na Klub 10 tys. zł kary. Zdaniem Zarządu kara była nałożona niesłusznie, zamiana zawodnika została dokonana zgodnie z przepisami i Zarząd odmówił zapłacenia kary. Za niezapłacenie kary klub został zawieszony, co z kolei spowodowało jego wycofanie z rozgrywek. Działacze KSM Krosno zapewniają, że liga do Krosna jeszcze powróci.
Sanockie drużyny siatkarskie, występujące w III lidze, nieźle rozpoczęły sezon. Zarówno żeńska drużyna PBS Bank Sanoczanki jak i męska drużyna TSV Mansard Sanok liderują w tabelach swoich grup rozgrywkowych.
Kolejny duży sukces odnieśli reprezentanci sanockich szkół w mistrzostwach Polski w unihokeju. Złote medale zdobyły trzy sanockie drużyny – dziewczęta z I Liceum Ogólnokształcącego i chłopcy z II LO w kategorii liceów, oraz chłopcy z Gimnazjum nr 3 w kategorii Gimnazjów. Drużyna chłopców z SP nr 6 zajęła 9 miejsce wśród drużyn ze szkół podstawowych. Mistrzostwa odbyły się w dniach 8 – 10 czerwca br. w Elblągu.
Nasz senior-sportowiec, Zygmunt Ćwiąkała z Bytomia (72 lata), syn Marcjanny z Giyrów-Piotrowskich, nie tylko odnosi sukcesy na kortach tenisowych i na trasach narciarskich. W tym roku z powodzeniem wystartował w biegach. W Bytomiu wygrał bieg na 10 km w kategorii 70+ (dla niezorientowanych – dla zawodników w wieku powyżej 70 lat). A w naszym rodzimym Sanoku bieg na 5 km w kategorii 55+! Oczywiście, tenis, w okresie poza-zimowym, pozostaje ciągle jego największą pasją. W tym roku (2012) wywalczył na kortach I miejsce w Polsce w klasyfikacji generalnej w swojej kategorii wiekowej (70+). Na świecie, w klasyfikacji ITF (międzynarodowej federacji), zajął w swojej kategorii 48 miejsce. M.in. zdobył tytuł mistrza Polski 2012 pokonując w finale Mistrzostw w Warszawie Bogdana Gora 1:6, 6:3, 7:5. Startując w deblu z Marianem Lewandowskim wywalczył III miejsce. Dotarł do półfinału Międzynarodowych Mistrzostw Węgier przegrywając dopiero z Zoltanem, 11 rakietą na świecie (Zygmunt zdobył III miejsce, pierwszy był Austriak Pokorny, kiedyś półfinalista Wimbledonu). W deblu z Dencą był trzeci. W Międzynarodowych Mistrzostwach Katowic zajął drugie miejsce przegrywając pechowo z Wilenskim 4:6, 6:1, 3:6. W deblu z Nowakiem zajął w Katowicach I miejsce. W turnieju „Czarne Diamenty” w Bytomiu był drugi, w ogólnopolskim turnieju na Warszawiance był także drugi przegrywając po ciężkim meczu z Kaczmarkiem 4:6, 6:4, 4:6. Niestety, ze względu na finanse, nie mógł wziąć udziału, mimo wyśmienitej w tym czasie formy, w tegorocznych Mistrzostwach Świata, Mistrzostwach Europy i Halowych Mistrzostwach Europy. Gdyby tam wystartował miałby szansę wejść nawet do „10” na świecie w swojej kategorii wiekowej.
W ramach „Wspomnień o przodkach” przedstawiamy tym razem sylwetkę Tomasza Piotrowskiego „spod Mogiły”. Tomasz był postacią bardzo popularną w Strachocinie, prawdopodobnie był jedynym zawodowym szewcem we wsi, a do połowy XX wieku robienie butów „na miarę” i naprawy butów były ciągle powszechne. Tak więc znała go praktycznie cała wieś.
Tomasz Piotrowski urodził się 28 grudnia 1896 roku, był młodszym synem Jana Piotrowskiego „spod Mogiły” i Marty z Żyłków (córki Marcina Żyłki i Rozalii z domu Niemiec). Marta była drugą żoną Jana, pochodziła z Bażanówki. Gniazdem rodzinnym Piotrowskich „spod Mogiły” była „Kowalówka”, wspólnym przodkiem Piotrowskich „z Kowalówki’, Kondów-Piotrowskich, Piotrowskich „zza Potoczka” i Błaszczychów-Piotrowskich był Szymon Piotrowski „z Kowalówki”, urodzony w 1764 r., syn Michała, prawnuk Stefana Piotrowskiego, przodka wszystkich Piotrowskich ze Strachociny. Przydomek „spod Mogiły” rodzina Jana zawdzięczała usytuowaniu domu w pobliżu charakterystycznego pagórka zwanego „Mogiłą” (w Strachocinie było kilka takich „Mogił”). Według legendy jest to kurhan zmarłego wodza Scytów lub Sarmatów. Prawdopodobnie nigdy nie dokopano się żadnych śladów „wodzowskiego” pochówku, być może grób został okradziony i zniszczony wieki temu. Starszy brat Tomasza, Piotr, syn Jana z pierwszą żoną Katarzyną (Katarzyna zmarła krótko po urodzeniu Piotra), dał początek rodzinie Piotrowskich „zza Potoczka”. Tomasz miał dwie siostry, starszą Franciszkę (wyszła za mąż i osiadła z rodziną w Grybowie koło Nowego Sącza) i dwie młodsze – Zofię (wyemigrowała do Francji, wyszła za mąż za Polaka, po mężu nazywała się Kołodko, miała dwu synów) i Józefę.
Dzieciństwo Tomasz spędził w żeńskim towarzystwie sióstr (starszy brat Piotr był ponad 11 lat starszy od niego). Jako chłopak był pupilkiem ojca, który od najwcześniejszych lat zabierał go ze sobą wszędzie, przekazywał mu tajniki swojego zawodu (ojciec Jan był szewcem), wprowadzał w męski świat Strachociny. Po ukończeniu strachockiej szkoły nie miał szans na dalszą edukację. Niewielkie gospodarstwo i, także niewielkie, zarobki ojca przy szewskim kopycie, ledwie dostarczały środków do w miarę godziwego poziomu życia na co dzień, na jakiekolwiek „ekstrawagancje”, a za takie uważano wtedy edukację dzieci, nie mogło być mowy. Zwerbowany do wojska młody Tomasz wziął udział w I wojnie światowej. Jak wielu Strachoczan, m.in. jego kuzyn Jan Błaszczycha, skierowany został na front włoski, stojący przez ponad dwa lata nad rzeką Isonzo (po słoweńsku Socza). Po latach Tomasz wspominał pobyt na tym froncie, życie w okopach, niezwykłą zaciętość walk - często toczyły się walki wręcz, na bagnety, w okopach. Czasem cudem udawało mu się uniknąć śmierci. M.in. opowiadał jak podczas ratowania swojego dowódcy, postrzelonego przez Włochów podczas obserwacji, kilka kul nieprzyjacielskich podziurawiło mu dół płaszcza. Na szczęście w tym momencie stał w rozkroku i kule przeszły mu między nogami. Czasem podczas ostrzału artyleryjskiego żołnierzy przysypywały skały – walki toczyły się w górskim, skalistym terenie Alp Julijskich. W jednej z bitew (a było ich nad Isonzo aż 12) dostał się do niewoli włoskiej. Przewieziony do obozu jenieckiego na Sycylii przebywał w niewoli aż do 1922 roku. Przeżywał tam ciężkie chwile. Chorował ciężko na malarię. Na szczęście młody organizm był na tyle silny, że udało mu się pokonać chorobę, mimo nędznych obozowych warunków. Po latach Tomasz wspominał jak ratował życie innym chorym na malarię kolegom niedoli, mając własne, bogate doświadczenie w zmaganiu się z nią. Z biegiem czasu Włosi skierowali więźniów do pracy w gospodarstwach rolnych. To zdecydowanie polepszyło ich los. Zdarzały się tam i chwile wesołe. Tomasz opowiadał jak gospodarz chcąc zachęcić Polaków do szybszej pracy przy żniwach ustawiał pośrodku zagonu zboża beczkę wina – należała do żniwiarzy w momencie gdy dotarli do niej żnąc zboże (sierpami). Innym razem jeden z gospodarzy poczęstował ich bardzo starym, mocnym winem, które zdążyło zamienić się w galaretę. Kawałek takiej galarety trzeba było przed spożyciem rozpuścić w wodzie. Gospodarz najpierw rozdzielił galaretę pomiędzy Polaków a później poszedł po wodę. Gdy wrócił okazało się, że Polacy już zjedli swoje porcje „wina”. Pechowy gospodarz musiał odwozić na wpół przytomnych Polaków do obozu, tak „zaszkodziła” im galareta. Do kraju wrócił Tomasz okrężną drogą, z Włoch statkiem do rumuńskiego portu Konstanca, stamtąd pociągiem do Polski. Jeszcze długo po wojnie Tomasz utrzymywał kontakty z kolegami z niewoli we Włoszech mieszkającymi na Podkarpaciu.
Wojenne perypetie spowodowały, że ożenił się dość późno, miał ponad 30 lat. Jego wybór padł na strachocką rodaczkę, Paulinę Radwańską, córkę Feliksa Radwańskiego i Wiktorii z Cecułów, urodzoną 18 stycznia 1899 roku. Radwańscy, ród z którego pochodziła Paulina, to przez wieki pierwszy ród w Strachocinie pod każdym względem, nie tylko liczebności, ale także bogactwa, poważania i szacunku. Z biegiem czasu jednak część rodzin Radwańskich, w wyniku podziałów rodzinnych majątków, mocno zubożała. Paulina pochodziła z niezbyt bogatej rodziny, ale posiadającej piękne tradycje - kiedyś należała do pierwszych wśród Radwańskich. Paulina, która miała czwórkę rodzeństwa, nie wniosła zbyt dużego posagu Tomaszowi. Ojciec Pauliny, Feliks Radwański, przeszedł do historii Strachociny ze względu na swoją bardzo nietypową śmierć. W zimie, w środku mroźnej nocy, przeczuwając swoją śmierć, wstał, poszedł do bratanka mieszkającego niedaleko, kazał mu zaprząc konia i zawieźć się do kościoła do ostatniej spowiedzi. Nie dał się przekonać do tego, żeby zaczekać do rana. Pojechali w dwójkę, obudzili organistę, który niechętnie otworzył kościół i obudził proboszcza. Proboszcz, także bronił się mocno przed dziwacznym życzeniem Feliksa, w końcu przyszedł do konfesjonału, wyspowiadał go i poszedł do zakrystii, żeby ubrać odpowiedni strój liturgiczny. Gdy wyszedł z zakrystii, Feliks już nie żył. Nie zdążył przyjąć św. komunii.
Tomasz i Paulina Piotrowscy po ślubie zamieszkali w domu rodzinnym Piotrowskich „spod Mogiły”. Dom ten położony był w środkowej części wsi, niedaleko od starej szkoły (zniszczona została przez wybuch łatwopalnych oparów z materiałów przechowywanych w piwnicy), niedaleko sklepu „Kółka Rolniczego Samopomocy Chłopskiej”, tuż przy placu na którym po wojnie urządzono boisko piłkarskie (dzisiaj mieści się tam plac zabaw dla dzieci i boiska do koszykówki i siatkówki). Był bardzo skromny, duża izba służyła za kuchnię i jednocześnie za warsztat szewski. Tomasz z biegiem czasu zmodernizował dom, wyprowadził komin nad dach (ojcowski dom był jeszcze kurny), dobudował stodołę. Po ojcu odziedziczył małe gospodarstwo, a także warsztat. Szewstwem zajmował się przez całe życie. Robił nowe buty na zamówienie, naprawiał stare. Przez pewien czas w okresie międzywojennym, razem ze starszym bratem Piotrem prowadzili warsztat szewski w Zagórzu, dojeżdżając do niego ze Strachociny. W Zagórzu, który miał połączenie kolejowe ze Lwowem, mogli liczyć na liczniejszą i bogatszą klientelę. Z biegiem czasu zleceń na nowe buty ubywało, ludzie coraz częściej kupowali gotowe obuwie produkcji fabrycznej. Ale popyt na naprawy utrzymywał się właściwie aż do końca aktywności zawodowej Tomasza. Dochody z warsztatu szewskiego były podstawą utrzymania rodziny. Małe gospodarstwo dostarczało żywności tylko na własne potrzeby, sprzedaż czegokolwiek z niego na rynku nie wchodziła w grę. Dom Tomasza był bardzo gościnny, każdy miał jakiś interes do szewca, ale często właściwym powodem wizyty u niego była możliwość ucięcia sobie pogaduszki z gospodarzem. Z biegiem czasu dom Tomasza stał się miejscem spotkań strachockich weteranów I wojny światowej. Częstym gościem był Jan Błażejowski, jeszcze częściej bywał Paweł Galant, który z Tomaszem był w obozie jenieckim na Sycylii, i którego Tomasz uratował przed śmiercią, opiekując się nim w chorobie na malarię. Jako sąsiad szkoły Tomasz dobrze znał rodzinę kierownika szkoły Franciszka Grzyba. Ta znajomość i przyjaźń trwała latami. W czasie okupacji niemieckiej syn kierownika szkoły, który był kurierem AK, często nocował u Tomasza podczas swoich wędrówek z kraju na Węgry.
Tomasz i Paulina doczekali się trójki dzieci, Stanisława (ur. 7.05.1929r.), Józefa (ur. 19.03.1931r.) i Zofii (ur. 15.03.1933r.). Po wojnie gospodarstwo Tomasza trochę się powiększyło o kawałek ziemi po parcelacji folwarku, ale ciągle nie było imponujące, nawet jak na strachockie stosunki. Mimo tego w 1965 roku, Tomasz, mimo skromnych dochodów, przy pomocy syna Józefa, potrafił wybudować nowy dom, mniej więcej na tym samym miejscu gdzie stał stary dom ojca Jana. Zaciągnął w banku pożyczkę, zakupił w Srogowie dom do rozbiórki, trochę nowego drewna dokupił w Baligrodzie. Dom był nieduży, ale rozwiązania miał już zupełnie nowoczesne, odpowiadające współczesnym wymaganiom. Stoi on do dzisiaj, mieszka w nim syn Stanisław.
Tomasz był człowiekiem niezwykle pracowitym, bardzo dobrym szewcem i dobrym rolnikiem, solidnym i oszczędnym gospodarzem. Jego rodzinę łączyły bardzo bliskie więzy pokrewieństwa z Błaszczychami. Piotrowscy „spod Mogiły” byli spokrewnieni z Błaszczychami nie tylko po linii Piotrowskich, ale także od strony Żyłków z Bażanówki – matka Tomasza, druga żona Jana, to młodsza siostra drugiej żony Błażeja, Małgorzaty. Ojciec Tomasza Jan to bliski kuzyn Jana Błaszczychy (ich matki były siostrami). Tomasz często bywał w domu Błaszczychów, robił dla całej rodziny buty „na obstalunek”, pożyczał od nich konia do prac na swoim gospodarstwie. Własnego konia nie miał, chociaż bardzo lubił konie. Jego gospodarstwo było zbyt małe, żeby go utrzymywać, ale pod koniec życia miłość do koni jednak zwyciężyła i Tomasz zakupił swojego konia, kobyłkę, później zatrzymał źrebaka od niej. W zamian za wypożyczanie konia Tomasz w pomagał Błaszczychom w gospodarstwie. W związku z tym bardzo często u nich bywał, godzinami dyskutował z kuzynami, Stanisławem i Kazimierzem na najróżniejsze tematy. Synowa Błażeja, Paulina, wdowa po Janie, bardzo często odwiedzała rodzinę Tomasza idąc do sklepu. Zawsze zabierała ze sobą wnuczki (później wnuków). Ciągnęły się wtedy długie opowieści „sfoka” Tomka („sfok” to staropolskie, używane ciągle w Strachocinie, określenie pokrewieństwa Tomasza z Błaszczychami - dla najmłodszych to był „stryk”) o dawnych dobrych, przedwojennych czasach, o przygodach wojennych, o zabawach z czasów dzieciństwa. Tomasz był zawołanym gawędziarzem, przy czym opowiadając, nie odrywał się od swojej, szewskiej roboty. Młodym słuchaczom objaśniał tajniki nie tylko rzemiosła szewskiego, ale także rymarstwa i techniki wyprawiania skóry. Odpowiadał cierpliwie na ich najgłupsze pytania, pozwalał na używanie narzędzi. Lubił dzieci, także młodzież. Mimo, że piłka kopana na boisku przy szkole często lądowała na jego domu (bywało, że na dachu, zapewne także niejednokrotnie i w oknie), nie denerwował się i nie krzyczał. Bywało, że jako szewc reperował chłopakom rozprutą piłkę (piłki wtedy były z naturalnej skóry, sznurowane, nadające się do naprawy przez szewca!).
Tomasz dbał o wychowanie swoich dzieci. Po szkole podstawowej wysłał synów do metalowej szkoły zawodowej w Sanoku, przy ówczesnej Fabryce Wagonów (późniejszym Autosanie). To był okres kiedy w Strachocinie rzadko ktoś myślał o nauce w liceum, zresztą Tomasza nie stać było na utrzymywanie synów w internacie, w szkole zawodowej młodzi chłopcy od pierwszej klasy otrzymywali skromne wynagrodzenie, które pozwalało opłacić internat. O edukacji córki Tomasz nie zadbał – nie mieściło się to w kanonie obyczajów ówczesnej Strachociny.
Tomasz dożył słusznego wieku, zmarł mając 81 lat, 1 października 1977r., żona Paulina przeżyła męża o pięć lat, zmarła 4 stycznia 1982r. Obydwoje zostali pochowani na strachockim cmentarzu, doczekali się pięknego nagrobka.
W opracowaniu wykorzystano informacje przekazane przez Józefa Piotrowskiego „spod Mogiły”, syna Tomasza.
Marianna z Berbeciów-Piotrowskich Janik z Komornik k/Środy Śląskiej
1 stycznia 2012 roku w Komornikach w pobliżu Środy Śląskiej (Dolny Śląsk) zmarła Maria z Berbeciów-Piotrowskich Janik. Maria urodziła się 18 grudnia 1912 roku w Strachocinie. Była córką Władysława Berbecia-Piotrowskiego i Marcjanny z Mogilanych, jej mężem był Franciszek Janik, którego poznała w Gdyni podczas odwiedzin u swojej siostry Elżbiety. Franciszek pracował w gdyńskim porcie. Po wojnie Janikowie zamieszkali w Komornikach. Maria wychowywała bratanicę Annę (córkę brata Józefa), własne dziecko Marii i Franciszka zmarło w dzieciństwie.
Marcela Sołtysik z Sanoka
21 lipca 2012 roku w Sanoku zmarła Marcela Sołtysik, córka Marii z Piotrowskich „z Kowalówki” i Jakuba Puchków. Marcela urodziła się 30 lipca 1921 r. w Strachocinie. Była żoną Józefa Sołtysika (mąż zmarł wcześniej). Sołtysikowie mieszkali w Sanoku, mieli dom w miejscu nowszej części starego sanockiego cmentarza. Mieli dwójkę dzieci, Antoniego i Marię.
Antoni Sołtysik - USA
13 lipca 2012r. w USA zmarł w wieku 72 lat Antoni Sołtysik, syn Marceli i Józefa Sołtysików z Sanoka, wnuk Marii z Piotrowskich „z Kowalówki” Puchki. Antoni ukończył Liceum Ogólnokształcące w Sanoku i elitarny Wydział Handlu Zagranicznego w Szkole Głównej Planowania i Statystyki w Warszawie (obecnie Szkoła Główna Handlowa – SGH). Żonaty, nie doczekał się dzieci, wyemigrował do USA.
Od naszego nestora, Pana Stanisława Berbecia-Piotrowskiego otrzymaliśmy miły list w smutnej sprawie. Pan Stanisław informuje o śmierci na Śląsku swojej siostry Marii z Berbeciów-Piotrowskich Janik (piszemy o tym więcej w innej rubryce). Jednocześnie prostuje on niektóre informacje o Kopalni Strachocina, które zamieściliśmy w poprzednim numerze, oraz rozszerza je o kilka ciekawostek z późniejszego okresu. Okazuje się, że do roku 1939 nie wywiercono pięciu szybów, tak jak pomyłkowo podaliśmy w tekście. Po wywierceniu otworu nr 2 w 1932 roku na siedem lat przerwano wiercenia. Powrócono do nich dopiero w 1939 roku realizując od razu otwór nr 6 (stąd nasz błąd!). Wiercenia przerwał na kilka miesięcy wybuch wojny. Kopalnię opuścił kierownik Kamm, raporty o sytuacji na Kopalni sporządzał pracownik Kopalni p. Jasłowski i przekazywał do kierownictwa Kopalni Ropy w Grabownicy. Po kilku miesiącach przybył do Strachociny kierownik Nowosielecki i wiercenie szybu nr 6 wznowiono. W 1941 roku kierownika Nowosieleckiego zmienił kierownik Stanisław Bielecki, który kierował Kopalnią do wyzwolenia spod okupacji niemieckiej w 1944 roku. W okresie okupacji odwiercono na Kopalni 3 otwory. W 1944 roku kierownikiem Kopalni został Poraj-Madeyski. Rok później postanowił on poprowadzić gazociąg do swojego biura i mieszkania we wsi. Gazociąg do wsi wykonali pracownicy Kopalni pod nadzorem Strachoczanina, Stanisława Mazura. Kierownik pozwolił Mazurowi na wykonanie przyłącza do jego domu, a także do domy Berbeciów-Piotrowskich (p. Stanisław i jego ojciec Władysław byli pracownikami Kopalni). Późne lata 40-te to dalsza rozbudowa Kopalni i gazyfikacja wsi Strachociny, a lata 50-te to szczytowy rozkwit Kopalni Gazu Ziemnego Strachocina. Panie Stanisławie, przepraszamy za naszą pomyłkę i dziękujemy za dodatkowe informacje.
Jak już pisaliśmy w poprzednim numerze, wydarzeniem w dziedzinie „Listów od Czytelników” okazał się nasz kontakt z panem Aleksandrem Wileczkiem z Pakoszówki. Trwa on nadal. W tym numerze kontynuujemy publikację kolejnych ciekawostek, które otrzymaliśmy od p. Aleksandra. Tym razem jest to fragment historycznej mapy z Górą Piotrowskiego w Strachocinie i informacja o zatrzymaniu „bandy” Cyganów. Dziękujemy panu Aleksandrowi i liczymy na dalszą sąsiedzką współpracę.
Bardzo sympatyczny telefon, a także piękną pocztówkę przedstawiającą widok z Brooklynu na dolny Manhattan i Brooklyn Bridge, otrzymaliśmy z Nowego Jorku od Pani Stanisławy z Błaszczychów-Piotrowskich Lewickiej z Sanoka. Pani Stasia wyprawiła się za ocean na ślub i wesele swojego krewniaka. Przy okazji miała wiele spotkań rodzinnych, zwiedziła solidny kawał wschodniego wybrzeża USA i zdążyła zatęsknić za naszą polską, sanocką rzeczywistością.
Od Andrzeja Kucharskiego z Krosna, wnuka Zofii z Wołaczów-Piotrowskich, otrzymaliśmy bardzo ciekawą płytę z nagraniami różnych uroczystości w domu Kucharskich „na Górce” w Strachocinie, m.in. uroczystości Złotych Godów (50-lecia ślubu) rodziców Andrzeja, Anieli z Winnickich (córki Zofii z Wołaczów-Piotrowskich) i Władysława Kucharskiego. Rodzinny chór Kucharskich, z udziałem braci Kucharskich – Jubilata Władysława, Kazimierza i najmłodszego z nich, ks. Stanisława (O. Salezego Marii), a także pozostałych członków rodziny, robi wyjątkowe wrażenie.
Sympatyczny list z pozdrowieniami i dołączonymi zdjęciami otrzymaliśmy od naszego stałego współpracownika p. Zbigniewa Frynia-Piotrowskiego z Krosna. Zdjęcie obok przedstawia rodzinę Mileckich z Babcią Cecylią z Fryniów-Piotrowskich Radwańską. Mama Joanna i Tato Sebastian trzymają na rękach bliźniaków – Bartosza i Błażeja, którzy 21 lipca obchodzili „roczek”. W środku ich starsza siostra Sandra (9 lat). Babcia Cecylia (ciotka dla autora listu) jest najmłodszym dzieckiem Stanisława Frynia-Piotrowskiego, ostatnią żyjącą ze swojego pokolenia (ma 88 lat), wdową po Janie Bronisławie Radwańskim. Wnuczka Joanna jest córką syna Cecylii, Andrzeja Radwańskiego i Sabiny z domu Florek. Na drugim zdjęciu bliźniacy – Bartosz i Błażej.
Warto odnotować także telefon od Marka Błaszczychy-Piotrowskiego ze Stalowej Woli w sprawie zamieszczonego w poprzednim numerze wspomnienia o Paulinie z Giyrów-Piotrowskich (babce Marka). Uważa on, że zbyt słabo podkreślono w nim radykalny tradycjonalizm, wręcz wojujący konserwatyzm, babki Pauliny. Osobiście sam niejednokrotnie doświadczał go w dzieciństwie. Żałuje, że nie została uwzględniona jego opinia w tej sprawie przekazywana wcześniej autorowi wspomnienia. W tej samej sprawie odbieraliśmy także inne telefoniczne wypowiedzi. Dziękujemy za nie, cieszymy się z tego, że nasz tekst wywołał takie zainteresowanie.
Dziękujemy za wszystkie telefony, e’maile, kartki i listy z informacjami i pozdrowieniami. Prosimy o dalsze kontakty, które pozwolą nam na ciągłe doskonalenie naszego biuletynu.
24 czerwca 2012 roku urodził się w Rzeszowie Adrian Franciszek, syn Magdaleny z Błaszczychów-Piotrowskich i Jacka Momotów. Magdalena jest wnuczką Kazimierza Błaszczychy – Piotrowskiego. Poniżej prezentujemy aktualne „drzewko” genealogiczne potomków Kazimierza.
1. Góra Piotrowskiego w Strachocinie
Jak wiemy, chociażby ze współczesnych map, najwyższym wzniesieniem Strachociny są Góry Kiszkowe. Nie zawsze ten szczyt nosił taką nazwę. Jak pisaliśmy w pierwszym numerze „Sztafety” (z roku 2008), dawniej Góry Kiszkowe nosiły nazwę Góry Piotrowskiego. Dzięki naszemu uprzejmemu informatorowi, panu Aleksandrowi Wileczkowi, otrzymaliśmy ostatnio namacalny dowód tego faktu. Prezentujemy poniżej fragment mapy z 1877 roku, którą pan Aleksander nam przesłał. Wyraźnie na niej widać (w lewym dolnym rogu) napis „Pietroskiego ga”. Słowo „ga” oznacza „góra” – takim skrótem określa się szczyty na tej mapie. Forma nazwiska „Pietroski” w miejsce „Piotrowski” była w powszechnym użyciu w Strachocinie jeszcze w połowie XX wieku. Autor mapy nazwał szczyt dokładnie tak jak nazywali go w swojej mowie Strachoczanie w XVIII i XIX wieku. Góra Piotrowskiego leżała jeszcze do lat 90-tych XVIII wieku na terenie gospodarstwa Piotrowskich, Stefana i jego syna Stanisława. Dopiero pod koniec XVIII wieku w wyniku małżeństwa wnuczki Stanisława, Magdaleny, z Wawrzyńcem Kiszką-Rogowskim (właściwe nazwisko Wawrzyńca brzmiało prawdopodobnie „Rogowski”, „Kiszka” to przydomek, który z biegiem czasu stał się nazwiskiem), najwyższy szczyt Strachociny przeszedł w posiadanie Kiszków i po latach wziął od nich nową nazwę – Góry Kiszkowe. Ich wysokość, która na przedstawionej mapie wynosi 411 metrów, podawana jest różnie. Na dawnych mapach turystycznych z lat 60-tych XX wieku wynosiła 455 m n.p.m., Benedykt Gajewski w swojej monografii Strachociny z 2004 roku podaje wysokość tylko 411 m, mapa turystyczna sprzed 10 lat „Sanok i okolice” podaje wysokość - 407 m, a współczesna mapa wojskowa podaje tylko 406,8 m.
2. „Tatarscy” Ślązacy'
„Przegląd Tatarski” przynosi ciekawą informację z Mszany na Górnym Śląsku (Mszana leży pomiędzy Wodzisławiem i Jastrzębiem). Mieszka tam mocno rozgałęziony ród Tatarczyków, którzy według legendy rodzinnej są potomkami jeńców tatarskich z okresu pierwszego mongolskiego najazdu na ziemie polskie w 1241 roku. Okazuje się, że Tatarzy odnosili wtedy nie tylko zwycięstwa, zdarzały im się także porażki. Jedną z nich ponieśli na Górnym Śląsku, podczas ich przemarszu ze Śląska na Morawy i Węgry. Oczywiście, na potwierdzenie tatarskiego pochodzenia Tatarczyków, poza legendą, nie ma żadnych dokumentów pisanych. Przed wojną naukowcy z Wydziału Antropologi i PAU przeprowadzili badania, które potwierdziły azjatyckie cechy członków rodu, zachowane mimo upływu siedmiu wieków pobytu pomiędzy Słowianami. Do dzisiaj w rysach twarzy niektórych Tatarczyków można dostrzec tatarskie cechy. Pisze „Przegląd Tarski”: „Zapewne pierwsze dziesięciolecia bytności Tatarczyków wśród miejscowej ludności do łatwych nie należały. Zbyt świeża bowiem była pamięć o ogromie nieszczęść, spowodowanych przez niedawny najazd Wrodzone cechy ludów mongolskich, np. współodpowiedzialność w grupie i bezwzględne posłuszeństwo zwierzchności, pozwoliły im ukształtować pewne formy zachowań, wśród których swoista fascynacja końmi jest chyba najbardziej widoczna. Wieki pewnego rodzaju wyobcowania spowodowały większe zacieśnianie ich związków rodzinnych i rodowych, po części trwające po dziś dzień…. Mijały wieki i powoli zapominano o dawnych napastnikach, traktując ich potomków już jako swoich, chociaż ciągle trochę obcych, w czym udział mieli także oni sami, zamykając się niejako w swoich kręgach. Owa asymilacja tatarskich potomków na Śląsku przebiegła o wiele szybciej niż w innych regionach Polski południowej, gdyż kolejne najazdy tatarskie nigdy więcej tu nie dotarły.”
Wszyscy Tatarczykowie są dzisiaj chrześcijanami – katolikami lub ewangelikami. W 2002 roku postanowili wrócić do swoich korzeni i przypomnieć o tatarskim pochodzeniu. Zorganizowali w Mszanie Zlot Tatarczyków. Początkowo miało to być skromne spotkanie tylko jednego „klanu” rodu – Burków, a skończyło się na udziale całego rodu, zarówno tych mieszkających w Polsce jak i na całym świecie (w sumie przeszło półtora tysiąca uczestników). W barwnym korowodzie prezentowały się z dumą „klany” Burków, Kupców, Kubosiów, Jantoniów, Adolfków, Wybirczoków, Krawoniów i tych, którzy wyjechawszy niegdyś daleko za chlebem nieco „pozacierali” swe rodzinne dzieje. Nazwy „klanów”, nieco przypominające te dawne ze szlacheckich zaścianków, używane współcześnie, powstawały dopiero pod koniec XIX wieku, bo o starszych niestety nic pewnego nie wiadomo. Władzę nad Zlotem przejął wybrany „chan tatarski”. Impreza była świętem całej Mszany. W kolejnym Zlocie w 2006 roku wzięli także udział goście z czeskiej gminy Štěbořice (której mieszkańcy też powołują się na tatarskie korzenie) oraz potomkowie tatarskich kawalerzystów JK Mości Jana III Sobieskiego z Krynek na Podlasiu, ze swoim młodym zespołem folklorystycznym „Buńczuk”. Goście z Podlasia, polscy Tatarzy, sprawili, że Zlot stał się wydarzeniem dla całego regionu. Były pochody, zabawy, konkursy, a także sesja naukowa, prezentująca siedem wieków kontaktów Polski z Tatarami oraz historię i kulturę Tatarów litewskich i polskich. „Przegląd” kończy artykuł zdaniem: „Warto byłoby pomyśleć nad tatarskim szlakiem Polski południowej, w czym pomocne mogą być nie tylko legendy i przekazy historyczne.”
3. 3. Banda Cyganów zatrzymana w Strachocinie
Informacja z „Tygodnika Ziemi Sanockiej” nr 32 z 1911 roku.
Banda cyganów rozdzielona na dwa tabory każdy po 3 wozy ścigana przez żandarmów uciekała przez Sanok w nocy z poniedziałku na wtorek. Policyant miejski Dutkiewicz zatrzymał drugą partyę uciekających cyganów na rogu ul. 3. Maja i Kościuszki i chciał ich sprowadzić na policyę, wpadł jednak pod wóz, a cygani zaciąwszy konie uciekli w kierunku Dąbrówki. Wówczas sześciu policyantów wsiadłszy na wóz puściło się za nimi w pogoń. Pościg udał się szczęśliwie, dognano ich bowiem w Strachocinie, cygani jednak stawili silny opór i kołami pobili policyantów… Dopiero z pomocą tamtejszych parobków dworskich i przy użyciu szabel, przy czem zraniono 2 cyganów, sprowadzono ich szesnastu do Sanoka i osadzono naprzód w aresztach miejskich, a potem sądowych. Są to niebezpieczni koniokradzi, którym 6 pięknych, ukradzionych koni odebrano. Konie te, z których niektóre są znacznej wartości, stoją w stajni miejskiej aż do odszukania właścicieli. Przeciw bandzie wdrożono śledztwo karne o zbrodnię kradzieży i gwałtu publicznego.
W roku 2012 obchodzić będziemy „okrągłe” rocznice urodzin krewniaków, którzy urodzili się w latach zakończonych „trójką”
1753 | - ur. Michał Piotrowski, syn Józefa, wnuk Stanisława I, |
1763 | - ur. Agnieszka Franciszka Piotrowska, córka Szymona, przodka Szumów-Piotrowskich, |
1793 | - ur. Agnieszka Piotrowska, córka Kazimierza Piotrowskiego, przodka „Fryniów-Piotrowskich, i Zofii z Adamiaków, żona Jacentego Szymaszkiewicza, |
- ur. Marianna Piotrowska, córka Macieja Piotrowskiego, przodka Szumów-Piotrowskich, i Klary z Radwańskich, | |
1803 | - ur. Anna Piotrowska, córka Ignacego, wnuczka Kazimierza I, |
- ur. Michał Piorowski „z Kowalówki”, syn Szymona i Anny z Cecułów, przodek Błaszczychów, Piotrowskich „zza Potoczka” i Piotrowskich „spod Mogiły”, | |
- ur. Marianna Piotrowska, córka Kazimierza Piotrowskiego, przodka „Fryniów-Piotrowskich, i Marianny z Cecułów, żona Michała Błaszczaka, | |
1833 | - ur. Jan Piotrowski „z Kowalówki” („Konda”), syn Kazimierza i Marii z Radwańskich, przodek Kondów-Piotrowskich, |
- ur. Mateusz Romerowicz, syn Apolonii z Piotrowskich i Michała Romerowicza, | |
1843 | - ur. Konstancja Piotrowska, córka Macieja Józefa „Wołacza”, żona Fabiana Cecuły, |
- ur. Urszula Piotrowska, córka Marcina i Katarzyny z d. Pucz, żona Szymona Mogilanego, | |
- ur. Florian Szum-Piotrowski, syn Wojciecha Marcina i Wiktorii z Galantów, | |
1853 | - ur. Maria Szum-Piotrowska, córka Wojciecha Marcina i Wiktorii z Galantów, żona Tomasza Sitka, |
1863 | - ur. Jakub Piotrowski, syn Kacpra Pawła „Berbecia”, |
- ur. Magdalena Cecuła, córka Konstancji z Piotrowskich i Fabiana, | |
- ur. Jan Janik, syn Feliksa i Katarzyny z Dąbrowskich, wnuk Rozalii z Szumów-Piotrowskich, | |
1873 | - ur. Józef Kwolek, syn Magdaleny z Berbeciów-Piotrowskich i Marcina Kwolka, |
- ur. Feliks Błaszczycha-Piotrowski, syn Błażeja i Marianny z Radwańskich, | |
- ur. Marianna Radwańska, córka Franciszki z Szumów-Piotrowskich i Walentego Radwańskiego, | |
- ur. Franciszek Adamiak, syn Magdaleny z Cecułów „Carów” i Jakuba Adamiaka, wnuk Marianny z Szumów-Piotrowskich, | |
- ur. Katrzyna Szum-Piotrowska, córka Walentego i Marianny z Błażejowskich, żona Jana Daszyka, | |
1883 | - ur. Małgorzata Giyr-Piotrowska, córka Stanisława i Wiktorii z Kiszków, żona Stanisława Lisowskiego, |
- ur. Aniela Fryń-Piotrowska, córka Antoniego i Magdaleny z Adamiaków, żona Henryka Radwańskiego, | |
- ur. Wiktoria „Kozłowska”-Piotrowska, córka Józefa i Marianny z Kiszków, | |
1893 | - ur. Katarzyna Wołacz-Piotrowska, córka Andrzeja i Anieli z Markowskich, żona Józefa Mieleckiego, |
- ur. Helena Berbeć-Piotrowska, córka Antoniego i Marianny z d. Pęczak, żona Jana Piotrowskiego „z Kowalówki”, USA, | |
- ur. Cecylia Konda-Piotrowska, córka Władysława i Marianny z d. Szmyt, żona Michała Keluka, | |
1903 | - ur. Aniela Berbeć-Piotrowska, córka Władysława i Marcjanny z Mogilanych, żona Władysława Kwolka, |
- ur. Katarzyna Gorlicka, córka Wiktorii z Klimkowskich i Józefa Gorlickiego, prawnuczka Apolonii z Berbeciów-Piotrowskich, żona Franciszka Cecuły, | |
- ur. Andrzej Pisula, syn Marianny z Piotrowskich „spod Stawiska” i Jana Pisuli, | |
- ur. Jan Lisowski, syn Małgorzaty z Giyrów-Piotrowskich i Stanisława Lisowskiego, | |
- ur. Katarzyna Giyr-Piotrowska, córka Floriana i Marianny z Romerowiczów, żona Antoniego Adamiaka „Pączka”, | |
- ur. Józefa Piotrowska „spod Mogiły”, córka Jana i Marty z Żyłków, | |
- ur. Paulina Wójtowicz, córka Józefa i Marianny z Mogilanych, wnuczka Agnieszki z Szumów-Piotrowskich, | |
1913 | - ur. Paulina Cecuła, córka Katarzyny z Klimkowskich i Franciszka Cecuły, prawnuczka Apolonii z Berbeciów-Piotrowskich, żona Grzegorza Winnickiego, |
- ur. Marianna Piotrowska „spod Stawiska”, córka Pawła i Katarzyny z Radwańskich, | |
- ur. Kazimierz Władysław Galant, syn Wiktorii z Lisowskich i Stefana Galanta, prawnuk Łucji z Giyrów-Piotrowskich, | |
- ur. Czesława Błaszczycha-Piotrowska, córka Józefa, żona Władysława Niemca, | |
- ur. Jan Fryń-Piotrowski, syn Stanisława i Marianny z Galantów, | |
- ur. Józef Adamiak, syn Jana i Magdaleny z Cecułów, wnuk Wiktorii z Piotrowskich, mąż Pauliny z Fryniów-Piotrowskich, | |
- ur. Paulina Cecuła „Car”, córka Franciszka i Katarzyny z Klimkowskich, prawnuczka Marianny z Szumów-Piotrowskich, żona Grzegorza Winnickiego (syn Marianny z Fryniów-Piotrowskich), | |
- ur. Jan Cecuła, syn Cecylii z Szumów-Piotrowskich i Andrzeja Cecuły, Dąbrowskiego, wnuczka Franciszki z Wołaczów-Piotrowskich, | |
- ur. Kazimierz Wołacz-Piotrowski, syn Władysława i Stanisławy z Kętrzyńskich, Mieleckiego, | |
- ur. Adolf Piotrowski „spod Stawiska” („Wileńszczyzny”), syn Jana i Marianny z Berbeciów-Piotrowskich, | |
- ur. Kazimiera Puchka, córka Marii z Piotrowskich „z Kowalówki” i Jakuba Puchki, żona Mieczysława Dąbrowskiego, | |
- ur. Rose Veronica Błaszczycha-Piotrowska, córka Kazimierza i Stelli Tutak, USA, | |
- ur. Stanisław „Błażejowski”-Piotrowski, syn Władysława i Zofii z Cecułów, | |
- ur. Bronisław Szum-Piotrowski, syn Antoniego i Józefy z d. Burnat, | |
- ur. Bronisław Daszyk, syn Józefa i Wiktorii z Dąbrowskich, wnuk Katarzyny z Szumów-Piotrowskich, | |
1933 | - ur. Elżbieta Winnicka, córka Zofii z Wołaczów-Piotrowskich i Jana Winnickiego, żona Zenona Sańko, |
- ur. Rozalia Tekla Wołacz-Piotrowska, córka Jana i Anny z d. Zubik, żona Bronisława Bardzińskiego, | |
- ur. Tadeusz Kwolek, syn Anieli z Berbeciów-Piotrowskich i Władysława Kwolka, | |
- ur. Marianna Leokadia Adamiak, córka Zofii z Winnickich i Józefa Adamiaka, wnuczka Balbiny z Giyrów-Piotrowskich, | |
- ur. Zofia Winnicka, córka Franciszki z Piotrowskich „z Kowalówki” i Bernarda Winnickiego, żona Jana Masteja, | |
- ur. Zofia Piotrowska „spod Mogiły”, córka Tomasza i Pauliny z Radwańskich, żona Władysława Radwańskiego, | |
- ur. Jadwiga Janik, córka Józefa i Anieli z Samborskich, praprawnuczka Rozalii z Szumów-Piotrowskich, | |
- ur. Stanisław Daszyk, syn Anieli z Radwańskich i Piotra Daszyka, wnuk Magdaleny z Wołaczów-Piotrowskich, | |
1943 | - ur. Antoni Winnicki, syn Zofii z Wołaczów-Piotrowskich i Jana Winnickiego, |
- ur. Franciszek Michał Kwolek, syn Małgorzaty z Wołaczów-Piotrowskich i Jana Kwolka, | |
- ur. Waldemar Berbeć-Piotrowski, syn Stanisława i Stefanii Zimoń, | |
- ur. Władysław Błaszczycha-Piotrowski, syn Stanisława i Bronisławy z Kucharskich, | |
- ur. Zbigniew Błaszczycha-Piotrowski, syn Kazimierza i Kazimiery z Cecułów, | |
- ur. Kazimiera Fryń-Piotrowska, córka Pawła i Marii z d. Kornaga, żona primo voto Leona Urbana, secundo voto Eugeniusza Sobika, | |
- ur. Elżbieta Galant, córka Pauliny z Fryniów-Piotrowskich i Władysława Galanta, żona Władysława Sitka, | |
- ur. Józef Wójtowicz, syn Tadeusza i Marianny z d. Mazur, prawnuk Agnieszki z Szumów-Piotrowskich, | |
1953 | - ur. Zbigniew Giyr-Piotrowski, syn Tadeusza i Marii z d. Karasek, |
- ur. Patricia Błaszczycha-Piotrowska, córka Anny z Błaszczychów-Piotrowskich i Johna Swemby, USA, | |
- ur. Krystyna Błaszczycha-Piotrowska, córka Mieczysława i Stanisławy, | |
- ur. Jan Nebesio, syn Michaliny z Błaszczychów-Piotrowskich i Józefa Nebesio, | |
- ur. Janusz Niemiec, syn Czesławy z Błaszczychów-Piotrowskich i Władysława Niemca, | |
1963 | - ur. Danuta Ostrowska, córka Grażyny z Berbeciów-Piotrowskich i Zdzisława Ostrowskiego, żona Krzysztofa Szafrana, |
- ur. Janusz Berbeć-Piotrowski, syn Bolesława Romana i Zofii z Czekańskich, | |
- ur. Wojciech Piotrowski „spod Stawiska” („Wileńszczyzny”), syn Władysława i Zofii z d. Starzak, | |
- ur. Wioletta Galant, córka Janiny z Piotrowskich „spod Stawiska” i Kazimierza Galanta, żona Marka Hubiaka, Australia, | |
- ur. Piotr Piotrowski „z Kowalówki”, syn Romana i Władysławy z d. Buksztel, | |
- ur. Bożena Piotrowska „spod Mogiły”, córka Józefa i Ireny z d. Buczek, żona Jerzego Szajnowskiego, | |
- ur. Romuald Piotrowski „spod Mogiły”, syn Jana i Natalii, | |
- ur. Ewa Łomnicka, córka Anny z Cecułów i Tadeusza Łomnickiego, wnuczka Cecylii z „Kozłowskich”-Piotrowskich, żona Betleji, Kanada, | |
1973 | - ur. Krzysztof Pielech, syn Wiesławy z Radwańskich i Augustyna Pielecha, prawnuk Katarzyny z Wołaczów-Piotrowskich, |
- ur. Małgorzata Giyr-Piotrowska, córka Kazimierza i Mieczysławy, | |
- ur. Katarzyna Krukar, córka Anny Józefy z Dąbrowskich i Kazimierza Krukara, prawnuczka Balbiny z Giyrów-Piotrowskich, żona Stanisława Farbańca, | |
- ur. Przemysław Błaszczycha-Piotrowski, syn Władysława i Teresy z Rocławskich, | |
- ur. Alina „Kozłowska”-Piotrowska, córka Tadeusza i Heleny z Dobrowolskich, | |
- ur. Anna Szum-Piotrowska, córka Mariana i Grażyny z Winnickich, | |
- ur. Krzysztof Skałkowski, syn Marii z Korfantych i Stanisława Skałkowskiego, praprawnuk Magdaleny z Wołaczów-Piotrowskich, | |
1983 | - ur. Anna Pielech, córka Wiesławy z Radwańskich i Augustyna Pielecha, prawnuczka Katarzyny z Wołaczów-Piotrowskich, |
- ur. Jakub Berbeć-Piotrowski, syn Waldemara i Władysławy z d. Sowa, | |
- ur. Joanna Berbeć-Piotrowska, córka Jerzego i Lucyny z d. Czapla, | |
- ur. Łukasz Galant, syn Jerzego i Grażyny z d. Truszkiewicz, wnuk Janiny z Piotrowskich „spod Stawiska”, | |
- ur. Maria Giyr-Piotrowska, córka Andrzeja i Anny, | |
- ur. Przemysław „Błażejowski”-Piotrowski, syn Franciszka i Marty z Wójtowiczów, | |
- ur. Agnieszka Hydzik, córka Zdzisławy z „Błażejowskich”-Piotrowskich i Tadeusza Hydzika, | |
- ur. Marek Owczarski, syn Barbary z „Kozłowskich”-Piotrowskich i Mariana Owczarskiego, | |
- ur. Marzena Szum-Piotrowska, córka Mariana i Grażyny z Winnickich, | |
- ur. Agnieszka Godzic, córka Krystyny z Kucharskich i Ireneusza Godzica, praprawnuczka Katarzyny z Szumów-Piotrowskich, żona Pawła Stankowskiego, | |
- ur. Kamila Kucharska, córka Wiesława i Urszuli z d. Kukla, praprawnuczka Katarzyny z Szumów-Piotrowskich, | |
1993 | - ur. Kaja Berbeć-Piotrowska, córka Piotra i Moniki z d. Michalak, |
- ur. Magdalena Giyr-Piotrowska, córka Andrzeja i Anny, | |
- ur. Dominik Gonet, syn Genowefy Katarzyny z Piotrowskich „z Kowalówki” i Wojciecha Goneta, | |
- ur. Olivia Ann Christoff, córka Elaine z d. Swemba i Jamesa Christoffa, wnuczka Anny z Błaszczychów-Piotrowskich, USA, | |
- ur. Maciej Komorek, syn Mariusza i Izabeli ze Śniecińskich, wnuk Zofii z Fryniów-Piotrowskich, | |
- ur. Igor Fryń-Piotrowski, syn Piotra Leszka i Iwony z Knutelskich, | |
- ur. Kinga Kluska, córka Jacka i Iwony z Jarzynów, prawnuczka Cecylii z Fryniów-Piotrowskich, | |
2003 | - ur. Olga Mrowiec, córka Sabiny z Winnickich i Tomasza Mrowca, prawnuczka Zofii z Wołaczów-Piotrowskich, |
- r. Paulina Cecuła, córka Anny z Berbeciów-Piotrowskich i Rafała Cecuły, | |
- ur. Antoni Piotrowski „z Kowalówki”, syn Piotra i Jadwigi z d. Kolarz, | |
- ur. Patryk Piotrowski „spod Mogiły”, syn Marka i Małgorzaty, | |
- ur. Gabriel Dean Nitschke, syn Drew’a Alana i Moniki z d. Kommeth, prawnuk Anny z Błaszczychów-Piotrowskich, USA, | |
- ur. Sandra Milecka, córka Joanny z Radwańskich i Sebastiana Mileckiego, prawnuczka Cecylii z Fryniów-Piotrowskich, | |
- ur. Agnieszka Dziuban, córka Wojciecha i Moniki z d. Golonka, prawnuczka Michaliny z Błaszczychów-Piotrowskich. |