"Sztafeta Pokoleń" - 1/2011

Zawartość numeru:

 

- Od Redakcji
- Z ŻYCIA STOWARZYSZENIA PIOTROWSKICH ZE STRACHOCINY
- AKTUALNOŚCI
- Z HISTORII: Wspomnienia Zbigniewa Frynia-Piotrowskiego z Krosna - Odcinek II
- Moja "Kronika” - Odcinek II
- CIEKAWOSTKI TURYSTYCZNE PODKARPACIA: Biecz
- ZE SPORTU
- WSPOMNIENIA O PRZODKACH
- ODESZLI OD NAS
- LISTY OD CZYTELNIKÓW
- NOWINY GENEALOGICZNE
- ROZMAITOŚCI

 
 
 

Od Redakcji

Drodzy Czytelnicy!

Oddajemy do Waszych rąk siódmy numer biuletynu „SZTAFETA POKOLEŃ” z nadzieją, że będzie to przyjemna i interesująca lektura. Dział „Z życia Stowarzyszenia” przynosi, jak zwykle, bieżące informacje z życia nie tylko Stowarzyszenia, ale także z życia szerokiej rodziny potomków Stefana Piotrowskiego. Dział „Aktualności”- najważniejsze, naszym zdaniem, informacje z życia Strachociny i Podkarpacia.

W dziale historycznym kontynuujemy dwa cykle zapoczątkowane w poprzednim numerze. W ramach pierwszego przedstawiamy kolejny odcinek osobistych wspomnień p. Zbigniewa Frynia-Piotrowskiego z Krosna, w ramach drugiego - kolejny fragment „Kroniki” p. Stanisława Berbecia-Piotrowskiego, naszego nestora, kronikarza Strachociny.

W dziale „turystycznym” przedstawiamy tym razem „perłę turystyczną” Podkarpacia – historyczne miasto Biecz. Przez wieki Biecz, jako miasto, rywalizował z powodzeniem o palmę pierwszeństwa w zakresie znaczenia z Sanokiem, Krosnem i Sączem. Śmiało można powiedzieć, sądząc chociażby po wartości zabytkowej najsłynniejszej jego budowli – kolegiacie Bożego Ciała, że w tej rywalizacji był zdecydowanie „górą”. Dopiero ostatnie wieki przyniosły zmianę.

W rubryce „Wspomnienia o przodkach” prezentujemy sylwetki dwu braci Giyrów-Piotrowskich, Michała i Jędrzeja, postaci ciekawych, niezwykle znaczących nie tylko dla „klanu” Giyrów, ale dla całego rodu Piotrowskich, potomków Stefana. W rubryce „Nowiny genealogiczne”, oprócz bieżących informacji, prezentujemy kolejny odcinek „genealogii” Piotrowskich „z Kowalówki” w Ameryce.

W rubryce „Rozmaitości”, prezentujemy krótką biografię zmarłego w tym roku Władysława Kucharskiego ze Strachociny, męża Anieli z Winnickich, zięcia Zofii z Wołaczów-Piotrowskich Winnickiej. Kucharscy od dawna związani są więzami pokrewieństwa z Piotrowskimi, Władysław był dla wielu z nas bliższym lub dalszym kuzynem. Oprócz tego zamieszczamy ciekawostki z życia polskich Tatarów, naszych domniemanych „krewniaków”.

Jak zawsze, ciągle aktualny jest nasz apel o pomoc w redagowaniu biuletynu – czekamy na Wasze artykuły, listy, e’maile, telefony – z uwagami, sprostowaniami, informacjami z życia rodzin, materiałami do publikacji.

Życzymy przyjemnej lektury!

Redakcja

 

Z ŻYCIA STOWARZYSZENIA PIOTROWSKICH ZE STRACHOCINY

W kwietniu odbyło się posiedzenie Zarządu. Omówiono bieżącą sytuację organizacyjną. Skarbnik przekazał informację o efektach apelu o datki pieniężne na rzecz Stowarzyszenia zamieszczonego w poprzedniej „Sztafecie”. Pierwsze wpłaty już wpłynęły na konto Stowarzyszenia. Zarząd za pośrednictwem „Sztafety” dziękuje za nie ofiarodawcom. Zebrane pieniądze pozwolą na pokrycie bieżących wydatków, a także będą dobrym początkiem funduszu gromadzonego na wykonanie ogrodzenia Pomnika 600-lecia Strachociny. Bronisław Piotrowski poinformował zebranych, że pomnik będzie musiał być prawdopodobnie przeniesiony w inne miejsce ze względu na planowaną rozbudowę remizy strażackiej i potrzebę wykonania drugiego wyjazdu dla wozu strażackiego. Obecne usytuowanie pomnika koliduje z jedyną możliwą trasą takiego wyjazdu. Przeniesienie pomnika może być dość kosztowną sprawą i pomoc finansowa naszego Stowarzyszenia będzie zapewne mile widziana przez gospodarzy wsi. Mamy nadzieję, że przy okazji ewentualnych przenosin zrealizujemy swoje plany wykonania ogrodzenia.

Przewodniczący Komisji Rewizyjnej naszego Stowarzyszenia, ks. Kazimierz Piotrowski „z Kowalówki” wydał książkę wspomnieniową o Ojcu Św., Janie Pawle II, pt. „Niezapomniane spotkania”, opartą na wspomnieniach p. Stefana Kosiarskiego z Odrzechowej-Pastwisk ze spotkań z kardynałem Karolem Wojtyłą (późniejszym papieżem Janem Pawłem II). Kardynał Wojtyła w latach 1972 – 78 spędzał co roku urlop w Odrzechowej-Pastwiskach, w gościnie u p. Kosiarskiego, wielkiego znawcy przyrody, leśnika, agronoma, pszczelarza, bohatera ruchu oporu z okresu II wojny światowej i tuż powojennego. Później, po wyborze kardynała na papieża, p. Kosiarski kilkakrotnie gościł w Watykanie na osobiste zaproszenie Jana Pawła II. Brał udział w kameralnych przyjęciach i posiłkach z papieżem, który dyskutował z panem Stefanem na najróżniejsze tematy. Jan Paweł II bardzo sobie cenił te rozmowy, miał duże uznanie dla wiedzy i mądrości życiowej swojego rozmówcy. Pan Stefan otrzymywał osobiste listy od papieża, które przechowuje jako najcenniejsza pamiątkę.
Odrzechowa to wieś leżąca ok. 10 km na południowy zachód od Strachociny, jej przysiółek Pastwiska leży nad Zalewem Sieniawskim na Wisłoku.

Nasza rodzinna poetka, pani Irena Piotrowska z Sanoka, wydała kolejny tomik swoich wierszy. Na zbiór złożyły się wiersze o różnej tematyce – patriotyczne, rocznicowe, okolicznościowe, rodzinne, takie jak „Katyń”, „650 lat Jaćmierza”, „Wieczór wigilijny”, „Zmartwychwstanie”, „Tęsknota matki”, „Uśmiech dziecka” i inne. Oto próbka poezji pani Ireny – fragment wiersza „Matka”:

      Mamo, dla Ciebie jestem - i kochać Cię będę mimo Twoich lat.
      To dla Ciebie tak mocno serce moje bije,
      Bo dzięki Tobie – Mamo, ja żyję!
      Ty chcesz dla mnie dobra, marzysz o tym skrycie,
      Z Twą troskliwą miłością, chcę iść wciąż przez życie.
      Wszystko co przeżywam, dobre czy złe,
      Dla Ciebie Mamo, bije serce me.
      Gdy płacze matka – i niebo płacze,
      Mamo – łzy otrzyj, niech ich już nigdy nie zobaczę.
      Ty mnie zawsze darzysz wielką czułością,
      Tylko Ty matko potrafisz kochać prawdziwą miłością.

Jarosław Błaszczycha-Piotrowski z żoną Magdą, naukowcy z Uniwersytetu Gdańskiego, wzięli udział w konferencji naukowej psychologów w jezuickim Loyola University w Maryland USA. Przy okazji pobytu w Ameryce zwiedzili Waszyngton, a także podtrzymali kontakt z amerykańską gałęzią „klanu” Błaszczychów.

 

AKTUALNOŚCI

1 maja 2011 roku papież Benedykt XVI ogłosił swojego poprzednika, papieża Jana Pawła II Błogosławionym Kościoła Katolickiego. Uroczystość beatyfikacyjna odbyła się na placu Św. Piotra w Watykanie. Do Rzymu przybyło na nią 1,5 mln pielgrzymów z całego świata, w tym ok. 100 tys. z Polski (bardzo duża grupa mieszkańców Podkarpacia). Kardynał Karol Wojtyła, arcybiskup i metropolita krakowski, został wybrany na papieża 16 października 1978 roku jako następca Jana Pawła I. Urodził się 18 maja 1920 roku w Wadowicach. Zmarł 2 kwietnia 2005 roku w Watykanie, pełniąc do śmierci obowiązki papieża. W dniach 9 - 10 czerwca 1997 roku Jan Paweł II odwiedził Podkarpacie – Duklę i Krosno.

16 grudnia 2010 r. abp Józef Michalik, metropolita przemyski, dokonał poświęcenia szkoły i nowo wybudowanej sali gimnastycznej w Strachocinie. W uroczystości wzięli udział mieszkańcy Strachociny, młodzież szkolna i zaproszeni goście, m.in. ks. prałat Kazimierz Piotrowski „z Kowalówki”. Podczas uroczystości ks. metropolita poświęcił nowy sztandar dla Gimnazjum, ufundowany przez Gazownictwo w Sanoku. Po poświęceniu szkoły odbył się program artystyczny wykonany przez uczniów. Natomiast 8 stycznia br. odbyła się miła uroczystość podziękowania mieszkańcom Strachociny za zaangażowanie w budowę szkoły. Uroczystość rozpoczęła się mszą św. w Sanktuarium Św. Andrzeja Boboli na Bobolówce, którą celebrował proboszcz ks. prał. Józef Niżnik. Po mszy św. wszyscy udali się do nowo poświęconej sali gimnastycznej, gdzie uczniowie przedstawili program artystyczny, oraz odegrali sztukę pt. "Wieczerza pod strzechą". Na zakończenie spotkania zgromadzeni połamali się opłatkiem i złożyli sobie życzenia. W spotkaniu wzięli udział przedstawiciele gminy Sanok z p. Mariuszem Szmydem, wójtem gminy, mieszkańcy Strachociny zaangażowani w budowę szkoły, nauczyciele, wychowawcy. Nad całością czuwał p. Andrzej Cecuła, dyrektor szkoły. Wieczorem w Domu Ludowym odbyła się zabawa taneczna. Z nowej sali gimnastycznej korzysta młodzież także z innych wiosek gminy Sanok.

W Strachocinie odbyło się referendum w sprawie opinii mieszkańców o budowie elektrowni wiatrowych we wsi. Większość głosujących była za budową, ale nie wiadomo czy referendum będzie prawomocne, ponieważ frekwencja była poniżej 50%. Upoważnionych do głosowania było 915 osób, głosowało 423, w tym 223 osoby „za”.

W kwietniu zakończył się kolejny etap budowy skrzydła zamku w Sanoku. Został osiągnięty stan surowy zamknięty. Za 6 miesięcy skrzydło zamku będzie gotowe - przyjęcie zwiedzających planuje się na rok 2012. Wygląd nowego skrzydła architektonicznie odbiega od wyglądu starej części zamku. Wynika to z obowiązujących przepisów w tej dziedzinie - architektura dobudowywanych, nie zabytkowych obiektów, musi się różnić od architektury zabytku, aby budynek zabytkowy stanowił architekturę wyraźnie różniąca się od architektury budynków nowoczesnych. Dobudowane skrzydło zamku rozwiąże szereg problemów Muzeum Historycznego w Sanoku. Muzeum zyska ponad 950 m kw. dodatkowych powierzchni ekspozycyjnych, szatnie i kasy dla zwiedzających, toalety na każdej kondygnacji, a montaż windy w budynku skrzydła zapewni dostęp dla osób niepełnosprawnych nie tylko do ekspozycji w skrzydle, ale również do ekspozycji w zamku. Muzeum planuje zorganizowanie następujących ekspozycji w dobudowanym skrzydle zamku: piwnice – poniemiecki bunkier z czasów II wojny św., w niej ekspozycja militariów, parter – kasy, szatnie, pomieszczenia pracownicze, a w przyszłości ekspozycja kolekcji ceramiki pokuckiej, I i II piętro – ekspozycja dzieł Zdzisława Beksińskiego, poddasze – ekspozycja dzieł Zdzisława Beksińskiego wraz ze zrekonstruowaną warszawską pracownią artysty.

W maju Sejm RP przyjął nową ustawę o winiarstwie. M.in. pozwala ona produkować rolnikom do 100 hl wina rocznie bez zmiany statusu rolnika (i ubezpieczenia w KRUS), które mogą sprzedać na wolnym rynku. Ustawa ta ma duże znaczenie dla rolników Podkarpacia, gdzie w ostatnim okresie uprawa winorośli i produkcja wina rozwija się bardzo szybko. Miejmy nadzieję, że w przyszłości Podkarpacie zyska sławę „polskiego Tokaju”.

Beatyfikację Ojca Świętego Jana Pawła II podkarpaccy harcerze uczcili zorganizowaniem w dniach 30 kwietnia – 1 maja 2011 roku XIII Złazu Hufca ZHP Ziemi Sanockiej im. ks. hm. Zdzisława Peszkowskiego „Śladami Jana Pawła II po Bieszczadach i Beskidzie Niskim”. Kulminacyjnym momentem złazu była msza św. na Tarnicy o wschodzie słońca, odprawiona przez ks. Stanisława Gołyźniaka, proboszcza i drużynowego z Polany. Aby tak wcześnie być na szczycie, odwiedzanym kilkakrotnie przez ks. Karola Wojtyłę, harcerze wyruszyli na szlak o 3 rano. Wyprawa na Tarnicę i Halicz była już trzynastą wędrówką sanockich harcerzy po miejscach, które Karol Wojtyła odwiedzał jako ksiądz, biskup i kardynał.

Film „Kawałek lata” autorstwa krośnieńskiej reżyserki Marty Minorowicz zdobył główną nagrodę – Grand Prix, na najważniejszym europejskim festiwalu filmów krótkometrażowych w Clermont-Ferrand we Francji. 20-minutowy dokument opowiada o odwiedzinach wnuka u dziadka mieszkającego w Bieszczadach. Obraz zachwycił międzynarodowe jury.

Krośnieńska firma meblarska Nowy Styl coraz lepiej poczyna sobie na międzynarodowym rynku. Ostatnio przejęła niemieckiego producenta krzeseł Sato Office, sprzedającego swoje produkty pod markami Sato Office i Grammer Office na całym świecie – nie tylko w Europie. ale także w USA, Australii, Chinach, Rosji i Bliskim Wschodzie. Nowy Styl znalazł się na 265 miejscu na tegorocznej liście 500 największych firm w Polsce tygodnika „Polityka”. Warto dodać, że Nowy Styl wyposaży w krzesełka nowe stadiony na Euro 2012 – Narodowy w Warszawie i Baltic Arenę w Gdańsku.

 

 

Z HISTORII

Wspomnienia Zbigniewa Frynia-Piotrowskiego z Krosna - Odcinek II
 
Lata po zakończeniu wojny

Po wyjeździe ze Strachociny późną jesienią 1944 r. (październik – listopad) zamieszkaliśmy w jednej izbie u cioci (w Rymanowie). Wszędzie na kwaterach, gdzie tylko było możliwe, stacjonowali Sowieci. Niektórzy w miarę przypominający żołnierzy, inni wyglądali bardzo niekorzystnie – w długich kożuchach, baranich (lub podobnych) czapach na głowach, w byle jakich buciorach i często zawszeni (wszy wielkie i bardzo dużo). Często ci „wyzwoliciele” mieli zamiast plecaków worki zawiązywane grubym sznurkiem. Na dole, w rogach worka, przeważnie mieli po jednym ziemniaku (lub kamieniu). Ze sznura robiono pętlę, przez którą przepychano ten ziemniak z workiem i ją zaciskano. Gdy oba ziemniaki były zaciśnięte, górę worka skręcano, zawiązywano (tak jak pełny worek) i zaciskano na niej górne pętle „pasów” zaimprowizowanego plecaka. Wszyscy zapytani zawsze mówili: „Nasz Bat’ko Stalin oczeń bohaty, u nas wsioho mnoho”. A przy okazji każdego postoju pojawiała się bałabajka lub harmoszka i zaczynano śpiewać czastuszki i tańczyć kazaczoka.

Moja ręka po zaleczeniu rany pozostała niewładna. Nastąpił zanik nerwów, w ślad za tym zanik mięśni. Rokowań na poprawę nie było. Siostra mojej Mamy, dowiedziawszy się, że w Iwoniczu Zdroju jest „doktor z Exelsioru”, wybrała się do niego (piechotą) i uprosiła go, aby podjął się leczenia mojej ręki. Był to masażysta o nazwisku Fajfer. Co drugi dzień przyjeżdżał do mnie na rowerze, aby leczyć rękę. Po miesiącu takich zabiegów (bardzo bolesnych) ręka zaczęła powoli funkcjonować. Po 6 tygodniach sprawność ruchowa ręki powróciła całkowicie. Po zakończeniu cyklu leczenia na następny dzień mój masażysta przyjechał o świcie do nas aby się pożegnać. Jak powiedział, „ze swoim ostatnim pacjentem w Polsce”, bowiem Anglicy zabierali go do Anglii. Na pamiątkę pozostawił nam swój rower, który był jego środkiem lokomocji. Następnego dnia wyjechał z Iwonicza. To zdarzenie znów świadczy o wielkim szczęściu jakie miałem ja i moja rodzina (przestałem być inwalidą wojennym – cha, cha!). Za moją kurację zapłatą były produkty żywnościowe. Aby je zdobyć rodzice jeździli i chodzili do gospodarzy w okolicznych wioskach, sprzedając w tzw. handlu wymiennym co tylko było możliwe.

Zaraz po froncie sytuacja mieszkaniowa i zaopatrzeniowa była bardzo trudna. Nie było jeszcze sklepów ani handlu, nie było gdzie coś kupić, no i nie było pieniędzy. Ratunkiem był handel wymienny i pomoc sąsiedzka. Jak ciężkie były to czasy niech świadczy noc Św. Mikołaja w 1944r. W nocy Mikołaj zostawił paczki dla mnie i siostry. W mojej paczce znajdowało się klika jabłek, orzechów włoskich, parę cukierków-landrynek i KAWAŁ (może ok. 25 dkg) grubej kiełbasy – podobna do obecnej „krakowskiej”, ale znacznie gorsza jakościowo. Był to najwspanialszy Mikołaj w moim życiu!!!

Dla poprawy sytuacji żywnościowej niektórzy mieszkańcy Rymanowa jeździli „na czarno” do Przeworska po produkty z tamtejszej cukrowni. Organizatorem tych wypadów był kierowca Wania. Zabierał on bez pozwolenia samochód ciężarowy z jednostki i sam, nie mając rozkazu, robił kurs. Na „pakę” ładował kilkanaście osób i w drogę. Taką propozycje wyjazdu otrzymała i moja Mama. Pasażerowie mieli przykazane, że na odpowiedni znak ze strony kierowcy wszyscy „plackiem” kładą się na podłodze samochodu. Taki znak oznaczał, że auto zbliżało się do punktów kontrolnych NKWD. Samochód najpierw zwalniał, niby się zatrzymując, a dojeżdżając do posterunku, ostro dawał „gazu” i „cała naprzód”. Leżenie na podłodze miało zabezpieczać jadących przed pociskami od strzelających strażników. Było to wkalkulowane w ryzyko podróży. Z powrotem Wania wracał inną trasą. W czasie tych wypadów nigdy nikt nie został postrzelony, mimo że plandeka była podziurawiona. I znowu sądzić można, że dopisywało szczęście. Z takich wypraw przywożono marmoladę i cukier, których sprzedaż pozwala później na zakup innych produktów. Na wiosnę 1945r. kierowcę Wanię znaleziono zastrzelonego przy polnej drodze między Rymanowem i Ladzinem.

Wojna toczyła się dalej na zachodzie, natomiast tu życie się stabilizowało. Wszędzie jednak chodziły patrole NKWD-zistów z karabinami (kb), na które nałożone były bagnety (piki), lub z pepeszami. Często były przeprowadzane kontrole dokumentów „chadziai” i „chadziajek” (gospodarzy i gospodyń). Ludność cywilna odnosiła się do sowieckich „sołdatow” z rezerwą i nieufnością, bo nigdy nie wiadomo było co oni zrobią. Powszechny był jednak handel z nimi przeróżnymi rzeczami – bluzami, sapożkami (buty z cholewami), kocami, itp. Mimo, że zdarzało się, że „sołdaty” przynosili jakąś rzecz proponując – „dawaj, machniom” – za flaszkę wódki. Gdy transakcja doszła do skutku („oczień charaszo”), odchodzili zadowoleni mówiąc „do swidanja”, a za kilkanaście minut przychodzili inni i odbierali zakupione rzeczy (dokładnie wiedzieli co wcześniej było sprzedane). W ten sposób „rozwijał” się czarny rynek, „krzepło” braterstwo broni i przyjaźń polsko-radziecka.

Zakończenie wojny zostało obwieszczone hucznie przez „władzę”. Megafony prawie bez przerwy nadawały tę wieść. Ludność cywilna przyjęła to z wielką radością. Uściskom i łzom szczęścia nie było końca. Po kilku tygodniach zaczęły nadchodzić wojenne „trofieja”. Pojawiły się ogromne stada pędzonego bydła. Były to setki sztuk krów z ogromnymi, skręconymi spiralnie rogami. Po tych przemarszach zaczęły się pochody jeńców. Przed każdą taką grupą marszową szła orkiestra bardzo głośno grając. Takie „oddziały” liczyły nieraz i kilka tysięcy ludzi, tworząc kolumnę długości wielu setek metrów. Przykładowo, na postoju czoło oddziału było na wysokości mostu na rzece Tabor (mniej więcej na wysokości obecnej stacji benzynowej w kierunku Sanoka), a koniec kolumny był za miastem, na wysokości dawnego młyna. Oczywiście, kolumna zajmowała całą szerokość jezdni. Przypuszczam, że takie postoje robiono celowo w miastach i większych wsiach, aby ludność mogła zobaczyć jak wygląda zwyciężony hitlerowski żołnierz. Wygląd jeńców był nienajlepszy. Byli oni w resztkach mundurów, cywilnych łachmanach, niektórzy bez butów, wychudzeni, nieogoleni, a nade wszystko głodni. Pilnowali ich żołnierze stojący po obu bokach całej kolumny, z karabinami gotowymi do strzału. Nikomu nie wolno było się do jeńców zbliżać – wartownicy grozili rozstrzelaniem.

Przytoczę pewien fakt obrazujący stosunek zwycięzców do jeńców, a także do Polaków. Jednego razu z takiego odpoczywającego oddziału jeńców zbiegło dwu „pędzonych”. Wzdłuż rzeki Tabor, przy moście zdołali umknąć. Dostali się do domostw na Posadzie Dolnej i ukryli w komórce dla kóz. Patrole wojskowe i NKWD rozpoczęły obławę. Po kilkudziesięciu minutach poszukiwani uciekinierzy zostali schwytani – wyszli ze swego ukrycia, sądząc, że są już bezpieczni. Okazało się, że pod wierzchnimi „łachami”, które zrzucili w komórce, mieli na sobie dobre ubrania. Ich wygląd od razu rzucał się w oczy, różnił się zdecydowanie od wyglądu i zachowania mieszkańców. Po schwytaniu musieli pokazać swą kryjówkę i ponownie włożyć na siebie pozostawione tam stare ciuchy. Po tym zostali doprowadzeni do całego transportu. W trakcie drogi (dobry kilometr) cały czas byli okładani kolbami karabinów. Uciekinierzy krzyczeli i tłumaczyli, że są Polakami wywiezionymi na przymusowe roboty do Niemiec (mówili bardzo dobrą polszczyzną). Nie robiło to żadnego wrażenia na eskortujących. Miejscowa ludność po doprowadzeniu zbiegów na miejsce postoju zwróciła się z prośbą do dowodzącego, aby ich nie rozstrzelano, darowano życie. Po wielu perswazjach i tłumaczeniach, że są to Polacy, uzyskano zapewnienie, że będą dalej tak traktowani jak pozostali jeńcy. Niestety, kiedy po wydaniu komendy „padnimajsia! Szagom wpieriod” cały transport ruszył w kierunku Beska, na zakręcie drogi pozostały dwa trupy! Fakt ten wywarł bardzo przygnębiające wrażenie na mieszkańcach Rymanowa. Tak zwycięzcy dotrzymywali żołnierskiego słowa danego wyzwolonym przez siebie Polakom.

A po przemarszach jeńców zaczęły powracać zwycięskie oddziały czerwonoarmistów. I znów jeden z tragicznych epizodów, dobrze przeze mnie zapamiętanych. Główny trakt na Sanok od rymanowskiego rynku schodzi w dół, do mostu na rzece Tabor. Po prawej stronie zbocza (obecnie wybudowane są tam dwie kamienice) jest niewielki plac targowy. Stoją tam furmanki, na wozach siedzą woźnice, kobiety trzymają kury, gęsi, a w „półkoszkach” znajdują się prosiaki. Przez miasto przejeżdża kolumna czołgów. W pierwszym prowadzącym pojeździe otwarta wieżyczka i widać salutującego dowódcę. Kilka pierwszych czołgów mija plac targowy, ale jeden z kolejnych nadjeżdżających pojazdów nagle skręca w prawo i wjeżdża w stojące tam wozy. Słychać przeraźliwy krzyk ludzi, kwiki powalonych koni, trzask łamanych wozów, sypią się pióra z gęsi. Czołg zatrzymuje się, wyskakuje z niego dwu „tankistów” i biegiem uciekają przez ogródki pobliskich domów. Rezultat tego zdarzenia to: jeden zabity woźnica, dwie osoby mają połamane nogi, zabite dwa konie, kilka prosiaków i gęsi. Doszczętnie zmiażdżone dwa wozy. Kilka osób z niewielkimi ranami, reszta w szoku, mocno przestraszona. Cała kolumna na szosie też się zatrzymała. Dowódca i kilku żołnierzy wysiadają ze swych wozów i z pistoletami biegną w kierunku, gdzie uciekli czołgiści z feralnego wozu. Po kilkunastu minutach wracają prowadząc zbiegów. Wszyscy wsiadają do swoich maszyn. Czołg, który staranował plac targowy wycofuje się na szosę. Dowódca pierwszego czołgu daje ręką sygnał – „wpieriod” – i cała kolumna odjeżdża w kierunku Beska. Świadkowie tego wydarzenia nie mogli wydobyć z siebie słowa – kompletny szok! „Przecież nic się nie stało – na wojnie muszą być ofiary (zwycięzcy zawsze mają rację)”.

W następnych rzutach szli „krasnoarmiejcy” z orkiestrami i własnym „trafiejnym” dobytkiem (rzeczy możliwe do przeniesienia) – jakaś trąbka, harmoszka, gitara, buty oficerki, itp. Czasem takie kolumny zatrzymywały się na posiłek. Z uwagi na liczebność miejscem takim były pola między Rymanowem a Sieniawą po obu stronach szosy. Na tych terenach chłopaki wypasali krowy i kozy. W czasie jednego takiego postoju czerwonoarmiści zawołali nas na poczęstunek – „nu, rebiata, choditie siuda, niemnoszko pokuszajetie” (dla nas to było jak rozkaz) – i dano nam całą miednicę wojskowej zupy. Była ona naprawdę dobra i treściwa. Lecz jej ilość nas przerażała, wszyscy byliśmy w ogromnym strachu, co nas może spotkać ze strony żołnierzy jak jej nie zjemy. Oni tymczasem patrzyli na nas i śmiali się mówiąc: „no kuszaj, kuszaj!” Cała przygoda zakończyła się dobrze. Postój kolumny zakończył się, żołnierze wylali większość naszej zupy i pomaszerowali dalej. Wydaje mi się, że ja i pozostali uczestnicy przypadkowej uczty mieliśmy szczęście.

W tych „ciekawych” czasach wszędzie bez trudu znajdowało się różnego rodzaju amunicję. Starsi chłopcy produkowali własne karabiny. Z deski wycinano coś w rodzaju kolby, na niej mocowało się stalową rurkę jako lufę. W kolbie wiercono otwór i mocowano „cyngiel”. Iglicę stanowił gwóźdź, a siłę zbijającą spłonkę dawała guma (przeważnie od „wecka”). Zamek robiono z blachy. Jako amunicja do takich karabinów najlepiej nadawały się „automatówki”, czyli naboje do pepesz. Tak skonstruowana broń stanowiła niebezpieczeństwo nie tylko dla strzelca, ale i dla osób postronnych. Pewnego razu mój kuzyn z takiego karabinu chciał ustrzelić wronę siedzącą na drzewie rosnącym przy drodze biegnącej kilka metrów poniżej jego stanowiska strzeleckiego. Wycelował, padł strzał i pocisk zamiast trafić wronę przestrzelił kapelusz przechodzącego drogą człowieka. Cała operacja skończyła się tym, że wujek połamał karabin, a strzelec „wyborowy” dostał porządne lanie.

W takich to czasach prowadziło się nasze „wojny” i chodziło do szkoły. Przed Bożym Narodzeniem 1945 roku przeprowadziliśmy się do Sanoka. Tato został „magistrackim” ogrodnikiem i zamieszkaliśmy w służbowym, niewielkim domku. Znajdował się on na obrzeżu parku, przy ul. E. Plater, w bezpośrednim sąsiedztwie basenu kąpielowego wybudowanego przed wojną. Później na miejscu basenu było sanockie sztuczne lodowisko, teraz jest parking samochodowy. Domek służył jako zaplecze techniczne lodowiska. Po Nowym Roku 1946 poszedłem do nowej (dla mnie) szkoły. Była to szkoła podstawowa im. Króla Władysława Jagiełły, mieszcząca się w skrzydle dużego budynku zajmowanego przez Liceum Żeńskie. Budynek ten stoi przy ul. Mickiewicza, przy parku. Do klasy chodziły różne roczniki, dzieci 9 – 10 letnie i „chłopy” mające po kilkanaście lat i więcej. Niektórzy z nich „zaliczyli” działania zbrojne. Mówiło się, że nawet byli w partyzantce. Niektórzy z nich nosili w kieszeni prawdziwe pistolety. Wyposażenie sal lekcyjnych było mniej niż skromne. Zaledwie kilka lichych ławek, poza tym zwykłe deski podparte cegłami. Część uczniów, mieszkających bliżej szkoły, codziennie przynosiła z sobą krzesła lub stołki – stanowiły one „przyrządy” do siedzenia, ale w razie potrzeby pisania, zamieniały się w stolik, a uczeń klęczał na podłodze. Dyrektorem tej szkoły był były więzień Oświęcimia, p. Dąbrowski.

W przedwojennych koszarach (ul. Mickiewicza i Szopena) stacjonowało Wojsko Polskie. W drugiej połowie lat czterdziestych (1946 – 48) z koszar słychać było jeszcze śpiew wojska: na rannym apelu - „Kiedy ranne wstają zorze ...”, na wieczornym capstrzyku – „Wszystkie nasze dzienne sprawy ...”. W niedzielę i święta pododdziały wojska maszerowały do kościoła Farnego na Mszę Św. Sztab wojskowy mieścił się w budynku na rogu ul. Mickiewicza i małej, ślepej uliczki, obecnie noszącej imię Kazimierza Wielkiego (naprzeciw budynku Liceum Żeńskiego). Od niej było wejście do sztabu. Tuż obok, przy ul. Mickiewicza, znajdował się „szlaban”, przy którym ustawiona była budka wartownika. Wartownik kontrolował dokumenty wszystkich, którzy chcieli wejść do sztabu. Lata 1946 – 47 były w Sanoku w dalszym ciągu latami wojny – prowadzono działania przeciwko U.P.A. (głównie), ale także i innym oddziałom partyzanckim i pospolitym bandom. Bardzo często z „akcji” w Bieszczadach przywożono poległych żołnierzy. Czasem na przerwie wyskakiwało się pod „szlaban” i proszono wartownika aby pokazał poległych. Był to widok nieprzyjemny – polegli niejednokrotnie mieli nogi czy ręce skrępowane drutem kolczastym, połamane nogi, czasem obcięte nosy lub uszy. Nie było tygodnia aby nie było kilka pogrzebów. Najwięcej w jednym dniu w centrum miasta, „pod arkadami”, ustawionych było do „apelu poległych” szesnaście trumien.

W parku w okresie letnim nie wolno było przebywać po godzinie 19-tej (aż do 6-tej rano). Były obawy napadu przez ukraińskich „striłciw” lub innych bandytów (bo i tak się zdarzało). Na wzgórzu za kopcem Mickiewicza w tych godzinach wojsko rozstawiało posterunki z karabinami maszynowymi (ckm). Patrole wojskowe chodziły po terenie parku i legitymowały każdego nie przestrzegającego zakazu. Z koszar niejednokrotnie odzywała się artyleria strzelająca w kierunku Olchowiec, Liszny, itp.

Przełomowym momentem w walkach z „bandami” U.P.A. (tak się wtedy mówiło) była śmierć gen Świerczewskiego pod Baligrodem (konkretnie w Jabłonkach). Na przyjazd generała do Sanoka czekało się kilka godzin. Wzdłuż całej ulicy Mickiewicza, po obu jej stronach, stały tłumy ludzi oraz kordon wojska. Sam przejazd generała był w godzinach przedpołudniowych i odbył się bardzo szybko. Na drugi dzień nastąpił wyjazd całej grupy (kilka samochodów) w Bieszczady. Zgromadzeni ludzie raczej byli zaskoczeni tak niewielką garstką żołnierzy stanowiących oddział generała. Powszechnie mówiono, że dowódca chyba nie zdawał sobie sprawy (lub nie wiedział?) z powagi sytuacji w terenie, z tego jakie prowadzono dotychczas walki. Na dodatek przed wyjazdem jeden z samochodów obstawy zepsuł się i pozostał na miejscu w koszarach. Uważano to za niedobry znak. W niedługim czasie obawy te się potwierdziły – generał został zabity gdy jego oddział wpadł w zasadzkę (wiosną 1947r.).

Niedługo po tym zdarzeniu do sanockich koszar zjechało się mnóstwo pojazdów, wojska, i rozpoczęła się systematyczna ofensywa na terenie Bieszczadów. Akcje zbrojne trwały aż do całkowitej likwidacji U.P.A. Dużym ułatwieniem w likwidacji była „pacyfikacja” ukraińskich wsi w Bieszczadach. W ramach zorganizowanej Akcji „Wisła” wysiedlano wioski jedna po drugiej, wywożąc mieszkańców na ziemie zachodnie i północne. Na załadowanie się na wagony dawano tylko kilka godzin – a więc zabierano ze sobą tylko najcenniejsze rzeczy. Pozostały puste domostwa, w nich sprzęty i wszelkie naczynia. Akcja wysiedlenia pozbawiła „banderowców” zaplecza (wymuszali oni na ludności dostawy żywności, paszy, schronienia, werbowali rekrutów). Po zakończeniu likwidacji „band” miejscowe władze (Lesko, Sanok, Zagórz, itd.) sprzedawały opuszczone domostwa na rozbiórkę, część zaś uległa dewastacji i unicestwieniu. Jeszcze przez kilkanaście lat później mieszkańcy z pobliskich miasteczek jeździli do Komańczy pociągiem, a dalej na nogach, na zbiór owoców z sadów, które były świadkami istnienia dawnych gospodarstw.

Pod koniec lat czterdziestych, dla upamiętnienia „bohaterskiej” śmierci gen. Waltera (taki pseudonim nosił Świerczewski podczas wojny domowej w Hiszpanii) władza organizowała marsze patrolowe – „szlakiem, który przebył po raz ostatni”. Zakłady pracy, instytucje i szkoły wystawiały drużyny, które maszerując z karabinami na plecach, rywalizowały ze sobą o jak najlepszą lokatę ma mecie każdego etapu. Nieraz widok zawodników budził współczucie – szli, słaniając się na nogach z wyczerpania, bez karabinu, który za nich dźwigał kolega (mając na plecach dwa). Drużyny niosły też ze sobą różne transparenty z hasłami. Wszystko to miało na celu ideowe wychowanie młodzieży oraz zachowanie pamięci o bohaterze – „Generale Walterze, który się kulom nie kłaniał”.

Szkoła Podstawowa im. Kr. Władysława Jagiełły istniała do końca roku szkolnego w 1948r. W ostatnie dni kończonej przeze mnie klasy V nastąpiła przeprowadzka do budynku Liceum Męskiego im. Królowej Zofii przy ul. Sobieskiego. Po wakacjach automatycznie stałem się uczniem Szkoły Ogólnokształcącej Stopnia Podstawowego i Licealnego Męskiego. Pomieszczenia dawnej szkoły im. Kr. Wł. Jagiełły przy ul. Mickiewicza włączono do nowo powstałej Szkoły Ogólnokształcącej Żeńskiej. W późniejszym czasie obie szkoły stały się „jedenastolatkami’, a z biegiem czasu stały się szkołami koedukacyjnymi.

 

Moja „Kronika” – Stanisław Berbeć-Piotrowski
 
Odcinek II

Poniżej przedstawiamy dalszy ciąg opisu życia Strachoczan w okresie międzywojennym z „Mojej Kroniki” p. Stanisława Berbecia-Piotrowskiego – w pierwszej części dokończenie tego fragmentu „Kroniki”, który zawiera opis obyczajów w okresie lato – Boże Narodzenie, a w drugiej części, fragment „Kroniki”, który opisuje w jakich domach mieszkali Strachoczanie w okresie międzywojennym.

Zwyczaje i obyczaje Strachociny w okresie międzywojennym - c.d.

W okresie lata najważniejszą uroczystością kościelną było Święto Matki Boskiej Zielnej 15 sierpnia. Z nim związany był zwyczaj święcenia „ziela”. Była to wiązanka ziół, owoców i kwiatów. Jej „skład” nie był ściśle określony, ale pewne elementy były stałe. Do nich należała gałązka kaliny z czerwonymi jagódkami, główka maku, jabłko (wetknięte na cienki patyk), kłosy czterech podstawowych zbóż i prosa. Uzupełnieniem były różne zioła, kwiaty polne, z biegiem czasu coraz częściej kwiaty ogrodowe. Gospodynie dbały o to, żeby w „zielu” znalazło się nie tylko wszystkie ziela, zgodne z odwiecznym zwyczajem, ale żeby „ziele” ładnie wyglądało, stąd kwiaty ogrodowe.

Dzień Wszystkich Świętych nie był tak uroczyście obchodzony na cmentarzu. Ksiądz Barcikowski, strachocki proboszcz, grzmiał z ambony, że strojenie grobów i palenie świeczek to pogański zwyczaj. Wielu mieszkańców wsi, po zakończeniu podniosłej uroczystości w kościele, trwającej bardzo długo ze względu na „wypominki” (modlitwy za zmarłych wymienianych na karteczkach przez parafian), wracało do domu, nawet nie zaglądając na cmentarz.

W dniu Św. Andrzeja chłopcy i dziewczęta gromadzili się by wspólnie „wylewać wosk” i wróżyć z odlanych kształtów swoją przyszłość. Przy okazji było dużo śmiechu i doskonała zabawa. W okresie Adwentu młodzież przygotowywała „Jasełka” i „Herody”.

Święta Bożego Narodzenia (Gody) to okres roku najbogatszy w obrzędy i zwyczaje. Dzień, wieczór i noc wigilijna były ogromnym przeżyciem, chyba większym niż współcześnie. Już we wczesnych godzinach rannych przychodzili z życzeniami tak zwani „Położnicy”. Wchodząc do mieszkania mówili: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Na szczęście, na zdrowie, na tę Świętą Wiliję!”. „Położniki” (tylko chłopcy, dziewczynom nie wolno było chodzić, przynosiły pecha odwiedzanemu domowi) otrzymywali od gospodarzy pieniądze lub drobne upominki. Gospodynie w tym dniu były bardzo zapracowane. Trzeba było przygotować na wieczerzę wigilijną dwanaście potraw, a to: kutię, kwas, barszcz z uszkami, kaszę „pęcak” z suszonymi jabłkami i śliwkami, kapustę z grzybami, gołąbki, pierogi, ryż na słodko, fasolę z suszonymi jabłkami i śliwkami, „kogutki” z makiem, „pampuchy” i „juszkę” (kompot z suszonych owoców, głównie śliwek). Roboty było dużo, pomagali trochę domownicy, ale większość spadała na barki gospodyni. Do przyrządzania potraw wigilijnych nie wolno było używać żadnych innych tłuszczów, tylko i wyłącznie olej, najczęściej lniany. Wśród strachockich potraw wigilijnych wyjątkową był kwas wigilijny, bardzo rzadko spotykany na stołach w Polsce. Główny składnik „kwasu” to kwas z kiszonej kapusty, poza tym kasza (najczęściej jęczmienna) i suszone grzyby. Strachocką specyfikę miały także inne potrawy wigilijne – czy to pierogi (bardzo różne: ziemniaczane „pół-ruskie”, z kapustą i grzybami, z twarogiem na słodko), czy gołąbki (najczęściej z kaszy tatarczanej), a nawet tradycyjna potrawa wschodnia, kutia. Często zupełnie różne w smaku od takich samych potraw z innych okolic kraju.

Stół wigilijny przygotowywał gospodarz. Ustawiał go na środku izby. Przynosił po garści czterech zbóż – żyta, pszenicy, jęczmienia i owsa, i kładł je osobno na czterech rogach stołu. Później rozścielał na stole pachnące siano. Siano rozścielał także na ławach do siedzenia. Następnie gospodyni nakrywała stół białym lnianym obrusem i kładła na nim „struclę” (dużą bułkę pszenną). Gospodarz kładł opłatek i czosnek, a także garść grochu i bobu. Przynosił też snop zboża i stawiał go w kącie izby.

Po zmierzchu przychodzili goście wigilijni, przede wszystkim rodzina, ale także sąsiedzi. Wieczerza wigilijna rozpoczynała się od „wyganiania z izby diabła”. Zebrani rzucali po kątach izby i w sufit grochem i bobem, wypowiadając różne formułki na tę okoliczność. Wszystkim zebranym udzielał się wesoły nastrój. Po krótkiej modlitwie łamano się opłatkiem i składano sobie życzenia. Pierwszym spożywanym „daniem” był czosnek ze „struclą”. Następnie podawano po kolei pozostałe potrawy. Po skończonej wieczerzy śpiewano kolędy i pastorałki. Gospodarz przynosił wiązkę słomy, którą rozścielał na podłodze. Miało to przypominać, że Pan Jezus urodził się w ubogiej stajence. Na tej słomie rozpoczynały się harce dzieci (czasem także dorastającej młodzieży). Ileż było z tego radości, uciechy, śmiechu. Ile przewracania się, wzajemnego wiązania, mocowania się, radosnego gwaru. W tym czasie gospodarz brał ze stołu trochę siana, trochę każdej z potraw i zanosił do obory zwierzętom. Wierzono, że zwierzęta także cieszą się z narodzenia Pana i mówią tej nocy ludzkim głosem.

Po wieczerzy zebrani udawali się w grupkach na kolejne wieczerze wigilijne, u krewniaków i sąsiadów. Czasem były to nawet trzy lub cztery wieczerze w ten wyjątkowy wieczór. O północy wszyscy brali udział w uroczystej Mszy Św. – Pasterce, w kościele parafialnym. W dzień Bożego Narodzenia ze słomy przyniesionej do izby w wieczór wigilijny kręcono powrósła, którymi obwiązywano drzewa owocowe w sadzie. Miało to zapewnić dobry urodzaj owoców w przyszłym roku. W drugim dniu Świąt, w dzień św. Szczepana, wyruszały w wędrówkę po domach ekipy „Herodów” – młodzieży (czasem także starszych) ze scenką życia i śmierci króla Heroda. W okresie poświątecznym na szkolnej scenie młodzież wystawiała „Jasełka” – sztukę opisującą okoliczności narodzenia Pana Jezusa.

Warunki życia Strachoczan
 

Domy mieszkalne – Chaty

Praktycznie wszystkie chaty w Strachocinie w okresie międzywojennym były drewniane, zdecydowana większość pamiętała XIX wiek. Często były one zbudowane jeszcze z okrąglaków, z węgłami starego typu, gdzie belki nie były obcinane do pionu. Wystające belki, jedne krótsze, drugie dłuższe, najczęściej służyły mieszkańcom do wieszania sprzętów i narzędzi rolniczych. Nowsze domy były budowane z drewnianych bali, tzw. przyciesi. Były to bale jodłowe, rzadziej sosnowe, o grubości ok. 25 cm i szerokości do 50 cm, a nawet więcej, w zależności od grubości kloca, z którego zostały wykonane. Z jednego kloca drewna wykonywano zazwyczaj dwie przyciesie. Przyciesie od wewnątrz tworzyły równą powierzchnię wymagającą jedynie cienkiej warstwy wyrównującej z gliny. Z zewnątrz szpary były upychane mchem i oblepione gliną. Ściany z przyciesi stały na belce fundamentowej (tramie), zwanej w Strachocinie „tromem”, z reguły dębowej. Fundamenty chat były kamienne, najczęściej pod węgłami kładziono duże pojedyncze głazy, czasem murowano murek z kamienia. Głazy przywożono ze Sanu lub Sanoczka, do wykonania murka niekiedy używano kamienia miejscowego, ze Strachociny. Większość z chat była kryta słomianą strzechą, ale wiele miało już dachy kryte dachówką, a niektóre, bogatsze, nawet blachą. Niektóre strzechy miały swój urok. Słomiane snopki równo obcięte wyglądały jak stopnie schodów.

Chaty były różne wielkości, w zależności od zamożności właściciela. Najmniejsze i najuboższe składały się z czterech pomieszczeń – sieni, komory, izby, która służyła za izbę mieszkalną, kuchnię i sypialnię, oraz stajni (obory), która służyła zwierzętom gospodarskim. Większe domy miały dodatkowe izby, zwane zwyczajowo „alkierzami”, służące głównie jako sypialnie. Najczęściej w domu był jeden alkierz, tylko w bogatszych domach dwa lub trzy. Do alkierza wchodziło się z izby.

Dużą część izby zajmował potężny piec paleniskowy, zbudowany z kamienia i gliny. Piec służył do pieczenia, gotowania i spania. Najczęściej wygrzewał się na nim dziadek, czasami babcia z wnukami. Najstarsze chaty ciągle były jeszcze kurne, to znaczy piec nie miał komina. Podczas palenia dym z niego wychodził na strych swobodnie przez otwór w sufcie (powale) przez otwór zwany dymnikiem ale duża jego część uchodziła na izbę, unosząc się pod powałą, później przedostawała się przez otwarte drzwi do sieni. Z sieni, która nie miała powały, dym przedostawał się na strych i przez dwa otwory, specjalnie zostawione w narożnikach dachu, uchodził na zewnątrz. Powała izby i górna część ścian były czarne od dymu. W dymie suszyły się drwa do palenia ułożone wysoko pod powałą na dwóch grubych belkach, a także produkty spożywcze – mięso, słonina, sadło, cebula i inne. Dym świetnie je konserwował. Okna w tych chatach były bardzo małe, aby było cieplej. Dym i niewielkie okna powodowały, że w izbie z reguły panował półmrok, szczególnie w pochmurne, jesienno-zimowe dni. Kurnych chat było już niewiele we wsi, więcej było tzw. półkurnych, w których dym poprzez kanał dymny i okap („kapę”), zamontowany przed otworem do pieca, odprowadzany był na strych, gdzie uchodził otworami w dachu na zewnątrz. Większość domów miała już jednak przewody kominowe wyprowadzone nad dach, co zdecydowanie poprawiło bezpieczeństwo pożarowe. Wprowadzenie „kapy” pozwoliło na zmianę wyglądu izby – powałę, wykonaną z drewnianych okrąglaków, polepiono gliną i, podobnie jak ściany, pomalowano wapnem na biało. Nastąpiła także zmiana sposobu gotowania potraw. Kiedyś gotowano je w garnkach w piecu, teraz pod „kapą” ustawiono żelazny, niski trójnóg, tzw. „dynarek”, pod którym palono, a na nim stawiano żeliwne garnki do gotowania potraw.

Podłoga w chatach była w ogromnej większości gliniana („klepisko”), wykonana z gliny wymieszanej z plewami, ubita i wygładzona specjalną, tłustą gliną, łatwo dostępną w Strachocinie. Takie podłogi miały swoje zalety – były łatwe w utrzymaniu, łatwe do naprawy i uchodziły za najzdrowsze. Podłogi w stajniach wykonane były z grubych drewnianych dyli, najczęściej dębowych. Do stajni prowadziło dwoje drzwi, jedne z sieni, drugie bezpośrednio z zewnątrz, do wprowadzania i wyprowadzania zwierząt. Tak więc typowa chata miał z zewnątrz dwoje drzwi, jedne do części mieszkalnej dla ludzi, drugie do stajni dla zwierząt. Drzwi w starszych chatach miały bardzo proste zamknięcie w postaci zapadki od wewnątrz, którą można było podnieść także z zewnątrz. W nowszych zamykane były już na zwykły zamek z kluczem. Oprócz tego drzwi od wewnątrz były wyposażone w zasuwę, zamykaną na noc. Dodatkowo miały możliwość zablokowania od wewnątrz grubą belką. W najstarszych chatach obok zewnętrznych drzwi do pomieszczeń mieszkalnych pozostawiano mały otwór, ażeby kury, gęsi, kaczki i króliki mogły swobodnie wchodzić z zewnątrz do sieni. Stodoły w gospodarstwie stały zazwyczaj oddzielnie, obok chaty. Tylko w najstarszych, najmniejszych chatach stodoła (zwana „boiskiem”) stanowiła część budynku mieszkalnego.

Budynek mieścił pod jednym dachem część mieszkalną, stajnię i małą stodołę. Takich chat było niewiele we wsi. Zdecydowana większość chat nie miała piwnic. Najczęściej piwnice budowano oddzielnie, obok chaty. Były to ziemianki, zagłębione w ziemi, zbudowane z okrąglaków, obrzucone grubą warstwą ziemi porośniętej trawą. Takie piwnice bardzo dobrze trzymały temperaturę – były w miarę ciepłe w zimie, chłodne w lecie. W niektórych gospodarstwach były już piwnice murowane z kamienia (często strachockiego, typowego piaskowca), a nawet z betonu, umieszczone pod częścią mieszkalną chaty, lub pod stodołą.

 

 

CIEKAWOSTKI TURYSTYCZNE PODKARPACIA

BIECZ - turystyczna „perła Podkarpacia”

Biecz był przez wieki bardzo ważnym miastem Podkarpacia. Położony na zachodnim krańcu Dołów Sanocko-Jasielskich pełnił funkcję ośrodka administracyjnego (był siedzibą kasztelanii, później powiatu) i sądowniczego (był siedzibą sądu grodzkiego, sądu ziemskiego i sądu wyższego prawa magdeburskiego), podobnie jak położony na wschodnim krańcu Dołów Sanok. Były to jakby dwie historyczne stolice właściwego Podkarpacia, jedna leżąca w województwie ruskim, druga w krakowskim. Prawa miejskie otrzymał Biecz bardzo wcześnie, bo prawdopodobnie już w 1257 roku od księcia krakowskiego Bolesława Wstydliwego. Potwierdził je w roku 1363 król Kazimierz Wielki. W 1311 roku Biecz przeszedł z rąk biskupów krakowskich w posiadanie skarbu królewskiego i stał się miastem królewskim, co z czasem przyczyniło się do jego wspaniałego rozkwitu. W Bieczu znajdowały się trzy zamki i dwór królewski, wszystkie stanowiły rezydencje królewskie. Przebywali w nich wielokrotnie królowie z całym swoim dworem. Najdłużej Władysław Łokietek, bo od września 1311 roku do kwietnia 1312. Stąd wzięła początek tradycja, że Biecz był w tym okresie stolicą Polski. W Bieczu miały miejsce ważne wydarzenia międzynarodowe, zjazdy i inne uroczystości.

Miasto było znaczącym ośrodkiem handlowym leżącym na skrzyżowaniu dróg z Węgier do Krakowa, oraz z Sanoka i Krosna do Nowego Sącza. Oprócz handlu mieszkańcy zajmowali się rzemiosłem. Słynne były sukna i płótna bieckie. W XVI wieku Biecz był przez pewien czas drugim ośrodkiem sukiennictwa w Polsce. Rosła liczba mieszkańców miasta, Biecz był jednym ze znaczniejszych miast w skali kraju. Bogacili się mieszkańcy, powstawały piękne budowle, rozwijała się kultura. Młodzież z Biecza studiowała na Uniwersytecie Jagiellońskim. Najsłynniejszym obywatelem miasta był Marcin Kromer, sekretarz królewski, późniejszy biskup warmiński, znany pisarz, autor poczytnej w całej Europie Geografii Polski. Kromer pisał po łacinie, zwany był polskim Liwiuszem. Utrapieniem miasta byli rozbójnicy – beskidnicy, utrudniający handel. Dlatego Biecz otrzymał przywilej „prawo miecza”, pozwalające na karanie ich w trybie wyjątkowym. Wyroki sądu były zazwyczaj bardzo surowe – kara śmierci, często poprzedzona różnego rodzaju torturami. Kaci bieccy obsługiwali także okoliczne miasta. Ilość wyroków śmierci była tak duża (np. w 1614r. 120 przypadków), że miasto stało się słynne na cały kraj ze szkoły katów. Upadek miasta zaczął się w połowie XVII wieku, a do zupełnego upadku miasta doszło po I rozbiorze, kiedy Biecz znalazł się w austriackiej Galicji. Dopiero wiek XIX przyniósł pewne ożywienie, ale Biecz już nigdy nie odzyskał dawnego znaczenia. Przerosły go sąsiednie Gorlice i niezbyt odległe Jasło. Biecz pozostał urokliwym miasteczkiem (ok. 5 tys. mieszkańców), pełnym zabytków, zanurzonym w historii, zwanym przez niektórych „polskim Carcassone”.

W Bieczu zachował się średniowieczny układ urbanistyczny z czasów lokacji miasta i dość dużo obiektów sprzed wieków. Niestety, część z nich nie jest w najlepszym stanie technicznym, ale ostatnio to się zmienia. Miasto było kiedyś w całości otoczone murami, do dzisiaj zachował się pokaźny ich fragment wzniesiony w średniowieczu i częściowo zrekonstruowany w XX w. Resztę murów rozebrano w czasie zaborów. Miasto miało kształt elipsy z prostokątnym rynkiem pośrodku. Ciekawostką jest, że rynek biecki jest największym rynkiem w Polsce w stosunku do powierzchni całego miasta, co świadczy o dużym znaczeniu handlu w życiu miasta.

Na rynku króluje ratusz, którego renesansowa, wysoka (56 m) wieża góruje nad całym miasteczkiem. Wieża, pochodząca z 1569 roku, posiada charakterystyczną, sgraffitową dekorację, nadającą jej niepowtarzalny wygląd. Na szczycie wieży, pod barokową kopułą znajduje się galeria widokowa. Na ścianach widnieją herby i tablice oraz tarcza zegara z XVI w. z 24-godzinnym podziałem. Budynek ratusza, pierwotnie gotycki zbudowany w drugiej połowie XV w., podlegał licznym przebudowom. Obecna bryła ratusza pochodzi z 1830 r. W piwnicach ratusza mieści się oddział Muzeum Ziemi Bieckiej – dawna Katownia tj. więzienie, tzw. turma, oraz miejsce wymuszania zeznań tzw. (konfesat) i przetrzymywania więźniów do czasu egzekucji. W więzieniu można oglądać średniowieczny miecz katowski.

Najsłynniejszą biecką budowlą jest kolegiata - kościół Bożego Ciała wznoszący się przy wjeździe do miasta od strony Gorlic. Kościół zaliczany jest do najcenniejszych zabytków architektury sakralnej w Polsce. Monumentalna bry-ła świątyni pochodzi z późnego gotyku. Jest to budowla trójnawowa, halowa z bocznymi kaplicami. Najstarszą częś-cią kościoła jest prezbiterium zbudo-wane przed 1480 rokiem. Ceglane skle-pienie prezbiterium stanowi ostrołu-kowa kolebka z lunetami, ozdobiona bogatą siecią żeber. Prezbiterium zdobi polichromia wykonana w 1905 roku przez Włodzimierza Tetmajera. Nad mrocznym wnętrzem dominuje późno-renesansowy ołtarz główny, który pochodzi z 1604r., ale wmontowano weń fragmenty wcześniejszego, późnogotyckiego. W centrum ołtarza znajduje się wyjątkowo cenny włoski obraz „Zdjęcie z krzyża” z połowy XVI w., z kręgu Michała Anioła. Jest on jednym z trzech takich obrazów na świecie. Nad obrazem znajduje się scena przedstawiająca Zaśnięcie Matki Boskiej, wykonana przez Stanisława Stwosza, syna Wita Stwosza. Najwyżej znajduje się scena koronacji Matki Boskiej, a nad nią rzeźba św. Michała Archanioła. Po lewej znajduje się XVII-wieczny ołtarzyk Niepokalanego Poczęcia, nazywany często „drzewem genealogicznym Najświętszej Maryi Panny”. Przy ołtarzu zachował się pulpit muzyczny, późnorenesansowy z 1633 roku, jedyny taki w Europie. Po bokach prezbiterium znajdują się bogato rzeźbione stalle z XVII w. Po lewej stronie znajduje się Oratorium Św. Królowej Jadwigi, gdzie, według tradycji, królowa miała się modlić podczas pobytów w Bieczu, a obok relikwiarz z relikwiami św. Jadwigi. Nad wejściem do prezbiterium znajduje się belka tęczowa (z datą 1488) ze sceną Ukrzyżowania. W kościele znajduje się 8 kaplic z bogato zdobionymi ołtarzami z XVI wieku. Nawa główna i nawy boczne kolegiaty były zbudowane w początkach XVI w. Całość sklepienia podtrzymuje osiem potężnych kamiennych filarów. Na jednym z nich wisi ambona z 1604 roku. Obok prezbiterium po lewej stronie znajduje się późnorenesansowy ołtarz pw. Matki Boskiej Różańcowej, a obok niego renesansowy pomnik sędziego bieckiego Piotra Sułowskiego. Po prawej stronie znajduje się późnorenesansowy ołtarz św. Anny oraz marmurowy pomnik starosty bieckiego, Mikołaja Ligęzy. Pomiędzy kaplicami Kromerowską i św. Antoniego znajduje się pamiątkowa tablica z okazji 400 rocznicy śmierci Kromera. Nad lewym bocznym wejściem znajduje się epitafium rajcy bieckiego Piotra Piotrowickiego zmarłego w 1621 r. Na ścianie obok prawego bocznego wejścia zawieszony jest Chrystus na Krzyżu. W kościele znajduje się drewniany chór muzyczny wraz z XIX-wiecznymi organami. Organy mają charakterystyczne, romantyczne brzmienie, posiadają 22 głosy, 2 manuały, oraz klawiaturę nożną. Obok kościoła znajduje się późnogotycka dzwonnica z XV w. stanowiąca część murów obronnych jako baszta Rzeźników. W dzwonnicy znajdował się XIV-wieczny dzwon Urban, który po II wojnie św. pękł i obecnie jest przechowywany w muzeum w Domu Kromera.

Zespół murów obronnych

Mury miejskie powstały w XIV wieku. Początkowo miały długość ok. 1200 metrów, do dzisiaj zachowały się tylko fragmenty. W obrębie murów miejskich było 17 baszt, które obsługiwane były przez cechy rzemieślnicze. Do dzisiaj zachowały się - Kowalska, Rzeźnicka (wspomniana powyżej dzwonnica kolegiaty) oraz Radziecka.

Niedaleko kolegiaty Bożego Ciała znajdują się fundamenty Barbakanu, jednego z trzech znanych w Polsce. Przedstawiona na zdjęciu obok baszta Radziecka, będąca częścią systemu obronnego miasta, była integralną częścią Domu Barianów-Rokickich, tzw. Starej Apteki, budynku pochodzącego z 1523 roku. Dom należał do Marcina Rokickiego, który urządził tam w 1575r. pierwszą na Podkarpaciu aptekę. Bu-dynek rozbudowali kolejni spadkobiercy Rokickiego. Wieńczy go renesansowa attyka - liczne elementy dekoracyjne w postaci nadproży i fryzu sgraffitowego czynią budynek jednym z piękniejszych w mieście. Od XVII w. budynek przestał pełnić funkcję apteki i wielokrotnie zmieniał właścicieli. Obecnie w domu tym mieści się największy z oddziałów Muzeum Ziemi Bieckiej, poświęcony historii aptekarstwa.

Do innych ciekawych obiektów w mieście należą m.in.:

Kamienica Chodorów – Dom Zbója Becza, legendarnego założyciela miasta. Usytuowana w zachodniej pierzei Rynku. Posiada gotycki rodowód. Jest to jedna z ciekawszych kamienic mieszczańskich, z zabytkową sienią zajezdną. O zabytkowych walorach kamienicy świadczy gotycki wątek murów, piwnice z tego samego okresu oraz liczne renesansowe portale.

Dom Kromera - Kamieniczka z 1519 r., będąca siedzibą Muzeum Ziemi Bieckiej, z ekspozycjami dotyczącymi historii miasta. Na uwagę zasługują głównie wnętrza obiektu, ciekawy wystrój architektoniczny sal, kolebkowe sklepienia, dekoracyjne portale i kolumny międzyokienne.

Szpital królowej Jadwigi - wybudowany na mocy przywileju wydanego przez królową Jadwigę w 1395 r. Jest to najcenniejszy zabytek budownictwa szpitalnego na terenie Polski południowo-wschodniej. Zachowany budynek szpitala pochodzi prawdopodobnie z około 1480 r. i jest jedynym obiektem fundacji królowej Jadwigi zachowanym do czasów współczesnych. Usytuowany we wschodniej części miasta, na najdalej wysuniętym cyplu, otoczony od pd. wsch. resztkami murów obronnych, tworzy zwarty kompleks zabytkowych budowli.

Gród Starościński – budowla z XVI w., historyczna rezydencja podstarościch i sędziego grodzkiego. W latach 1667-74 w grodzie rezydował wybitny poeta barokowy Wacław Potocki, pełniąc wspomniane urzędy. Obecnie po przeprowadzonych pracach konserwatorskich, siedziba Gimnazjum nr 1 w Bieczu.

Na terenie miasta znajduje się pięć cmentarzy z I wojny światowej. Na szczególną uwagę zasługuje cmentarz położony na sąsiednim wzgórzu, nieopodal kolegiaty. Jeden z piękniejszych bieckich cmentarzy, o tarasowym założeniu, naśladujący tyrolskie winnice, został wzniesiony przez włoskich jeńców

Już poza historycznym centrum miasta, przy wyjeździe w kierunku Jasła, na sąsiednim wzgórzu położony jest kolejny obiekt zabytkowy godny obejrzenia - barokowy zespół klasztorny Franciszkanów Reformatów z XVII w. Klasztor stoi na miejscu dawnego zamku. Reformaci wcześniej osadzeni byli w drewnianym kościele św. Jakuba, jednak ze względu na podmokły i narażony na wylewy rzeki Ropy teren prosili o nowe lokum. Dzięki pomocy starosty bieckiego, Jana Wielopolskiego, który postano-wił przenieść w obręb miasta (do Grodu) siedzibę starosty, reformaci otrzymali budynki zamku. Zamek został przebudowany na kościół oraz klasztor, czego dowodem są m.in. wielkie drzwi zamkowe ozdobione orłami jagiellońskimi z XVI w. /p>

Po przebudowie w 1642 roku zakonnicy przenieśli się do nowej siedziby i pozostali tam do dziś. Następnego dnia po przeprowadzce poprzedni kościół św. Jakuba zalała powódź, niszcząc jego drewnianą część. 5 kwietnia 1770 konfederaci barscy stoczyli, w czasie wycofywania spod Jedlicza i Nowego Żmigrodu, bitwę pod Siepietnicą. Zorientowawszy się w znacznej liczebnej przewadze Rosjan wycofali się w kierunku Biecza. Wojsko rosyjskie w pogoni za konfederatami złupiło Biecz, zwłaszcza kościół i klasztor franciszkański, mordując także kilku zakonników. /p>

Jednonawowy kościół zakonny pw. św. Anny pochodzi z okresu baroku. Całość dość skromna, zgodnie z regułami franciszkanów. Obraz w głównym ołtarzu przedstawia św. Annę. Obok ołtarza na ścianie wisi obraz Zdjęcie z krzyża, z kręgu El Greca. W ołtarzu głównym po obu stronach umieszczono witraże św. Franciszka i św. Antoniego, wykonane wg projektu Stanisława Matejki w roku 1908. W drugiej połowie prezbiterium, za głównym ołtarzem, znajduje się pulpit muzyczny z XVIII w. W ołtarzu bocznym po lewej stronie znajduje się rzeźba Matki Boskiej w stroju szlachcianki, zwanej Matką Boską Biecką, z XVI w. Przy wejściu, pod nawą mieści się krypta, w której pochowany jest Wacław Potocki, jeden z najwybitniejszych poetów i pisarzy polskiego baroku. W południowo-wschodniej części klasztoru znajduje się wieżyczka zegarowa wykonana przez brata Klemensa Czechowicza w 1744 roku. Na piętrze znajduje się unikatowa biblioteka z inkunabułami z XV w. Franciszkanie przechowują w swoim klasztorze ponad 2000 cennych ksiąg. Na chórze muzycznym znajdują się 16-głosowe organy firmy Braci Rieger, posiadające 2 manuały i klawiaturę nożną. Na dziedzińcu klasztornym znajduje się 14 kaplic Męki Pańskiej. Do muru od strony południowej przylega klasycystyczna kaplica z rzeźbą Chrystusa przy słupie. Od południowej strony klasztoru znajduje się wał ziemny, wybudowany w czasie potopu szwedzkiego. Mury otaczające klasztor pochodzą z XVII w., znajduje się w nich kilkadziesiąt otworów strzelniczych.

 

ZE SPORTU

Piłkarze Górnika Strachocina w krośnieńskiej klasie okręgowej w tym sezonie radzą sobie bardzo dobrze. Na siedem kolejek przed końcem sezonu zajmują w tabeli 6 miejsce. Mają 14 punktów przewagi nad strefą spadkową. Wyprzedzają drużyny z okolicznych miast, Leska, Dukli i Jedlicz (przedstawiciele Brzozowa i Rymanowa grają w niższej klasie rozgrywkowej). Oczywiście, są zdecydowanie lepsi od drużyn najbliższych sąsiadów Strachociny - Zarszyna, Grabownicy, Bażanówki i innych, grających w klasach niższych (A, B i C).

W wyższych ligach drużyny piłkarskie Podkarpacia radzą sobie dobrze. Stal Sanok w grupie lubelsko-podkarpackiej III ligi zajmuje na 6 kolejek przed końcem sezonu 4 miejsce, a Karpaty Krosno zajmują 7 miejsce (mają 8 punktów przewagi nad grupą spadkową). Czarni Jasło w IV lidze (podkarpackiej), są na 4 miejscu – tracą do lidera tylko 4 punkty.

Hokeiści Stali Ciarko Sanok zdobyli po raz pierwszy w historii klubu Puchar Polski. 29 grudnia na lodowisku w Oświęcimiu pokonali w finale Unię Aksam Oświęcim po dogrywce 6:5 (wcześniej pokonali w półfinale GKS Tychy, także w dogrywce, 4:3). W pierwszej tercji meczu finałowego prowadzili już 3:0, ale później Unia wyrównała na 5:5. Jest to chyba największy sukces jakiejkolwiek sanockiej drużyny w historii sanockiego sportu. Niestety, nie udało im się później włączyć do walki o medale Mistrzostw Polski. Po sezonie zasadniczym zajęli piąte miejsce i w play-off w ćwierćfinale trafili na czwartą drużynę tabeli, JKH Jastrzębie. Po wyrównanej rywalizacji zostali pokonani przez Jastrzębian w stosunku 4:2. W decydującym spotkaniu przegrali tylko 1:2, walcząc dzielnie do ostatniej sekundy (w końcówce został wycofany bramkarz z bramki). Gdyby udało się wygrać ten mecz i wyrównać rywalizację na 3:3, na decydujący mecz drużyny przeniosłyby się na lodowisko w Sanoku, gdzie Ciarko gładko wygrało dwa poprzednie mecze. W walce o 5 miejsce Ciarko zostało pokonane przez Podhale Nowy Targ i zajęło ostatecznie 6 miejsce w ekstraklasie na koniec sezonu, trochę poniżej spodziewanego wyniku. Miejmy nadzieję, że w przyszłym sezonie będzie lepiej, skład drużyny ma być wzmocniony, m.in. sanockiej bramki będzie bronił Przemysław Odrobny, bramkarz reprezentacji Polski. W sumie miniony sezon był bardzo udany dla hokeistów Ciarko.

Koszykarze MOSiR Krosno (pełna nazwa Delikatesy Centrum PBS Bank MOSiR) po krótkiej przerwie powrócili do I ligi. W finałowej rozgrywce o pierwsze miejsce w grupie C II ligi (Polska południowo-wschodnia) pokonali Polonię Przemyśl.

Żużlowcy KSM Krosno (Krośnieńskiego Stowarzyszenia Motorowego) ze zmiennym szczęściem występują w tym sezonie w II lidze żużlowej.

W styczniu w Sanoku odbył się jubileuszowy, już piąty, Turniej ICE Racing Sanok Cup. Bezapelacyjnym zwycięzcą zawodów został Rosjanin Nikołaj Krasnikow. Także pozostałe miejsca na podium zajęli Rosjanie – drugi był Igor Kononow, a trzeci Danił Iwanow. W zawodach startowała praktycznie cała światowa czołówka tej dyscypliny sportu (ice speedway’a). Polscy zawodnicy, mimo bojowej postawy, znaleźli się poza pierwszą dziesiątką – Grzegorz Knapp był 13-ty, Paweł Strugała – 14-ty, a Mirosław Daniszewski – 17-ty. Zawody cieszyły się bardzo dużym zainteresowaniem sanockiej publiczności – oglądał je nadkomplet widzów.

W Bieszczadach, w paśmie Otrytu, odbył się „Wyścigi Psich Zaprzęgów Cager Cup”. W ciągu dwóch dni 14 zaprzęgów z całej Polski pokonały niemalże 100 km trasy. Wygrał Adam Ludwik z Białegostoku.

 

WSPOMNIENIA O PRZODKACH

W ramach „Wspomnień o przodkach” przedstawiamy tym razem sylwetki dwu braci Giyrów-Piotrowskich, Michała i Andrzeja (Jędrzeja).

Stanisław, ojciec braci, zmarł stosunkowo młodo (podobnie jak jego ojciec Jan i dziadek, Szymon), w wieku 57 lat, pozostawiając wdowę, Wiktorię z Kiszków (córka Jakuba i Małgorzaty z Cecułów) z szóstką dzieci - czterema córkami i dwoma synami. Najstarsza córka Maria (wyszła za mąż za Jana Cecułę) miała już w chwili śmierci ojca 29 lat, ale pierworodny syn Michał zaledwie 9. Przedwczesna śmierć ojca spowodowała, że młodzi synowie szybko wchodzili w role dojrzałych mężczyzn. Wcześnie nauczyli się powozić, orać, siać, czy kosić. Brali udział w wiejskich zebraniach jako pełnoprawni przedstawiciele Giyrów-Piotrowskich. Sprawy gospodarstwa domowego mniej ich obchodziły, dbały o to starsze siostry. One także na co dzień opiekowały się młodszymi braćmi od ich najmłodszych lat. Dzięki temu dzieciństwo i wczesna młodość Michała i Andrzeja upływała raczej beztrosko i pogodnie. Później było już inaczej, ich młodzieńcze lata przypadły na okres I wojny światowej.

Starszy brat, Michał (ur. 9 września 1897r.), wziął udział w I wojnie światowej, mimo że w momencie jej wybuchu miał zaledwie 17 lat. Jako 18-latek został zmobilizowany i po przeszkoleniu wysłany na front włoski, jak większość strachockich rodaków. Wziął udział w ciężkich walkach nad Piawą w północnych Włoszech, gdzie włoska armia, z ogromnym wysiłkiem (przy pomocy posiłków francuskich i angielskich) zatrzymała wojska austriacko-węgierskie prące do przodu po natarciu znad granicznej rzeki Soczy (po włosku Isonzo). Zginęło tam wielu Polaków, nie tylko od kul armii włoskiej, ale także od spadających z gór kamieni. Właśnie Michał został ranny w wyniku lawiny skał, wywołanej ostrzałem artyleryjskim. Walki nad Piawą były bardzo uporczywe i krwawe. Po latach Michał wspominał, że woda w Piawie często była czerwona od ludzkiej krwi. Ranny Michał dostał się do niewoli włoskiej. Razem z tysiącami innych austriackich żołnierzy został umieszczony w obozie jenieckim, pod gołym niebem, za ogrodzeniem z drutu kolczastego. Ostry górski klimat dawał się jeńcom mocno we znaki – nocami padał śnieg, który w dzień, w słońcu zamieniał się w błoto na którym zmuszeni byli spać. Szerzył się tyfus, jeńcy masowo umierali. Michał po latach wspominał, że przeżył tylko dzięki czosnkowi, który dostał w paczce w domu, od żony.

Po zakończeniu wojny los rzucił Michała do Francji, gdzie wstąpił do formującej się Armii Polskiej gen. Józefa Hallera. Z generałem Hallerem wrócił do Polski. Podróżował koleją przez wyniszczone wojną Niemcy. Wzdłuż torów stali wynędzniali ludzie i wyciągali ręce do polskich żołnierzy prosząc „brot” – chleba! Żołnierze z okien rzucali biedakom bochny chleba, czekolady, inne wiktuały – wracali z Francji dobrze wyposażeni na podróż. W Polsce oddział Michała początkowo zatrzymał się w Skierniewicach, później został przesunięty do Sandomierza. Michał awansował na pisarza w kancelarii kompanijnej. Co prawda miał skończone tylko cztery klasy w strachockiej szkole, ale procentowało jego zamiłowanie do książek. Razem z bratem Andrzejem w dzieciństwie i młodości zaczytywali się w Sienkiewiczu, w innych książkach wojennych i przygodowych. Pożyczali sobie książki od nauczycieli. Zamiłowanie do czytania pozostało im na całe życie. Czytali oczywiście głównie w okresie jesienno-zimowym, kiedy nie było roboty w polu. Michał ze swoją kompanią wziął udział w wojnie z Sowietami w 1920 r., m.in. wziął udział w pościgu za armią Budionnego, a także w nowej ofensywie polskiej jesienią 1920 roku. Jego oddział dotarł aż do rzeki Zbrucz, gdzie zakończył swój szlak bojowy. Do Strachociny Michał powrócił w 1921 roku, w niebieskim mundurze „Halerczyka”. Krótko potem ożenił się ze strachocką rodaczką, Marianną Galant (ur. 7.09.1903r.), córką Andrzeja Galanta i Salomei z Buczków. Ród Galantów należał do najliczniejszych w Strachocinie, pod tym względem rywalizował przez długi okres z Piotrowskimi o drugie miejsce we wsi (po Radwańskich).

Młodzi Piotrowscy po ślubie zamieszkali w starym domu rodzinnym Giyrów. Zasadniczo sytuacja w domu niewiele się zmieniła, prawdziwą głową rodziny pozostawała matka Michała, Wiktoria, tyle że do pracy w domu przybyła jeszcze jedna para rąk. Takie były realia tego czasu w Strachocinie i tak działo się w ogromnej większości strachockich domów. Dopiero z biegiem lat młode synowe, po urodzeniu dzieci, uzyskiwały pełne prawa gospodyni. Nie inaczej było w domu Michała. Michał i Marianna doczekali się piątki dzieci, Olgi (ur. 1923r.), Zofii (ur. 2.02.1927r.), Władysława Stanisława (ur. 9.08.1929r.), Józefa Mieczysława (ur. 29.10.1931r.) i Kazimierza Pawła (ur. 6.01.1937r.).


Michał z synami - od lewej: Kazimierz, Józef, Michał, Władysław

Michał całe życie pracował na roli. Po ojcu odziedziczył niezbyt duże gospodarstwo, tylko ok. 2 ha (początkowo gospodarzył także na części Andrzeja, w sumie na 4 ha). Piotrowscy Giyry zaliczali się kiedyś do najbogatszych rodzin w Strachocinie, byli najbogatsi wśród Piotrowskich. Rodzinny majątek ogromnie stopniał w przeciągu dwu pokoleń. Najpierw przyszła wczesna śmierć pradziadka Michała, Szymona Giyra i rządy w gospodarstwie wdowy po nim, Katarzyny z Galantów. Katarzyna wyszła drugi raz za mąż za Wojciecha Szymańskiego, z którym doczekała się jeszcze siódemki dzieci. Jeżeli nawet formalnie cały majątek pozostał w rodzinie Giyrów-Piotrowskich, to jednak matka zapewne nie zapomniała o dzieciach z drugiego małżeństwa. Także wcześniejszy okres samodzielnego gospodarzenia przez wdowę, bez pomocy „męskiej ręki”, mógł się odbić niekorzystnie na stanie gospodarstwa. Zupełne załamanie przyszło w okresie gdy gospodarzem na posiadłościach Giyrów był dziadek Michała, Jan. Jan zmarł bardzo wcześnie, w wieku zaledwie 36 lat. Wdowa po nim, Marianna z Radwańskich, wyszła za mąż powtórnie, za Szymona Romerowicza i doczekała się z nim piątki dzieci. Prawdopodobnie powtórzyła się sytuacja z poprzedniego pokolenia, tzn. przyczynę kryzysu gospodarstwa należy upatrywać raczej w sytuacji wdowy po Janie. Jednak w tradycji rodzinnej całą winę roztrwonienia bogactwa Giyrów-Piotrowskich przypisuje się Janowi, dziadkowi Michała. Upatruje się w nim utracjusza, który przegrał majątek w karty (była to opinia, m.in. kuzynki Michała, Pauliny Giyr-Piotrowskiej, żony Jana Błaszczychy-Piotrowskiego). Wydaje się, że jest to ocena mocno krzywdząca. Faktem niezaprzeczalnym jest natomiast, że ojciec Michała, Stanisław i jego brat Florian, należeli już do uboższych gospodarzy we wsi. Mimo swojej pracowitości, oszczędności i umiejętnemu prowadzeniu gospodarki, Stanisław nie mógł „odrobić” strat i synom pozostawił niewielkie gospodarstwa. Niemniej, obydwu synów Stanisława można było zaliczyć do średnio zamożnych gospodarzy we wsi. Pomimo tego życie rodziny Michała było skromne, bardzo oszczędne.

Oprócz prowadzenia gospodarstwa rolnego Michał dorabiał „furmaństwem”. W latach 30-tych w Strachocinie „ruszyła” kopalnia gazu ziemnego. Budowano szyby - po początkowych dwu (nr 1 i 2) ruszyła budowa następnych. Transport materiałów do budowy, maszyn i urządzeń, odbywał się konnymi wozami. Kierownik kopalni, Kom, mieszkał niedaleko Giyrów (koło Berbeciów-Piotrowskich). Michał zgłosił się do niego ze swoim zaprzęgiem i został przyjęty do pracy. Nie dość tego, został „szefem” całego transportu. Przyjmował do pracy wozaków, nie tylko ze Strachociny, ale także sąsiednich wiosek, Bażanówki, Wólki, Górek. Wymierzał należność za usługi transportowe, wyliczał godziny przejazdu, wagę przewożonych materiałów, wypłacał należność. Transport materiałów, szczególnie najcięższych sztuk, był bardzo uciążliwy. Drogi były gruntowe, błotniste, dziurawe. Jedną z najcięższych przeszkód do pokonania na „trakcie” na terenie wsi była tzw. Klimowa Góra (koło Gorlickich-Piotrowskich). Pokonanie jej wymagało często czterech i więcej koni. Michał pracował dla kopalni do 1939 roku, do odejścia kierownika Koma (z pochodzenia Żyda). Okupanci niemieccy wprowadzili inny transport – samochody i od tego czasu transport konny stał się zbyteczny.

W II wojnie światowej Michał już nie wziął udziału ze względu na wiek. We wrześniu 1939r. doradzał sąsiadom, żeby nie uciekali na wschód przed Niemcami, bo „ci są narodem kulturalnym i cywilom nic nie zrobią”. Dobrą opinię o Niemcach opierał o doświadczenia z poprzedniej wojny. W tym konkretnym okresie miał rację, kampania wrześniowa nie dała się we znaki mieszkańcom Strachociny. Zdecydowanie gorsze przeżycia mieli ci Strachoczanie, którzy zdecydowali się na tzw. „ucieczkę” (ewakuację młodych mężczyzn na południowy wschód Polski), podczas powrotu przeżyli horror, atakowani przez Ukraińców z UPA. Po wojnie Michał ograniczył się do prowadzenia gospodarstwa. Zwrócił większą uwagę na hodowlę, sprzedawał mleko do mleczarni, świnie do rzeźni. Dzielnie pomagała mu żona Marianna. Mimo trudnych czasów (ogromne problemy z zakupem materiałów budowlanych) w latach 60-tych Piotrowscy zdecydowali się na budowę nowego domu. Michał zaciągnął pożyczkę bankową, którą powoli spłacał z dochodów swojego gospodarstwa. Ojcu pomagał finansowo syn Józef, który zamieszkał z rodzicami.

Michał dożył „słusznego” wieku, jako pierwszy mężczyzna w historii „klanu” Giyrów-Piotrowskich przekroczył wiek 80-ciu lat, zmarł 1.03.1979 r. Został pochowany na strachockim cmentarzu. Żona Marianna przeżyła męża 10 lat, zmarła w wieku 86 lat, w dniu swoich urodzin, 7.09.1989r. Pochowana została obok męża.

Andrzej ( ur. 18.11.1900r. ), młodszy brat Michała, najmłodszy z dzieci Stanisława, był za młody aby brać udział w I wojnie światowej, ale „załapał” się na wojnę polsko-bolszewicką. Na szczęście, były to ostatnie miesiące, bez ostrych walk. Wrócił do domu cały i zdrowy.

Ożenił się dość wcześnie, ze strachocką rodaczką, Marianną Adamiak (ur. 30.12.1904r.), córką Jana Adamiaka i Anieli z Szymańskich. Andrzej i Marianna Giyry-Piotrowscy doczekali się w małżeństwie 5 dzieci, Jadwigi (ur. 19.10. 1925r.), Tadeusza Jakuba (ur. 22.07.1928r.), Stefanii (ur. 25.09.1931r.), Stanisława (ur. 2.10.1936r.) i Kazimierza (ur. 1950r.). Początkowo Andrzej zamieszkał z rodziną w rodzinnym domu Giyrów, razem z rodziną brata Michała. Z biegiem czasu wybudował dom na działce rodzinnej, w którym zamieszkał z rodziną. Podobnie jak brat odziedziczył niezbyt duże gospodarstwo, które było podstawą utrzymania rodziny. Przez pewien czas przed II wojną światową Andrzej pracował w fabryce wagonów w Sanoku. Po wojnie podjął pracę w Kopalni Strachocina, gdzie pracował aż do przejścia na emeryturę w 1965r. Praca na Kopalni i gospodarstwo pozwalały na, w miarę dostatnie, życie rodziny.

Andrzej z natury był towarzyski, cieszył się dużą popularnością wśród mieszkańców Strachociny, miał wielu przyjaciół. Jednak przez całe życie jego najlepszym przyjacielem był brat Michał. Symbolicznym dowodem na to była śmierć obydwu braci w tym samym roku. Andrzej zmarł pół roku po swoim starszym bracie, 12.10.1979r. Został pochowany na strachockim cmentarzu. Żona Marianna przeżyła Andrzeja 9 lat, zmarła 16.12.1988r., została pochowana obok męża.

 

 

ODESZLI OD NAS

Władysław Kucharski ze Strachociny

30 stycznia 2011 roku zmarł w Strachocinie Władysław Tomasz Kucharski, mąż Anieli z Winnickich, córki Zofii z Wołaczów-Piotrowskich i Jana Winnickich. Władysław był synem Zofii z Wojtowiczów i Jana Kucharskich. Urodził się 29.12.1919r. w Strachocinie. Ród Kucharskich, z którego pochodził Władysław, był od stuleci wieloma więzami pokrewieństwa związany z Piotrowskimi. Władysław pozostawił żonę Anielę i dwójkę dzieci, córkę Alinę i syna Andrzeja. Krótką biografię Władysława przedstawiamy w Rozmaitościach.

Stanisław Radwański

3 kwietnia 2011 roku zmarł w wieku 78 lat w Szczecinie Stanisław Radwański, mąż Zofii Kondy-Piotrowskiej, córki Piotra. Stanisław urodził się 13 września 1932 roku w Strachocinie. Był synem Władysława Radwańskiego „z Młaki” i Marianny z Pisulów. W młodości we wsi znany był jako doskonały sportowiec - nie tylko najlepszy piłkarz LZS Strachocina, ale także wyróżniający się siatkarz, lekkoatleta, strzelec. Stanisław pozostawił w Strachocinie żonę i syna i wyjechał do pracy nad morze, do Szczecina, gdzie mieszkał przez większość swojego życia.

Stanisława Fryń-Piotrowska z Sanoka

29 kwietnia zmarła Stanisława Fryń-Piotrowska, z domu Skubel, wdowa po Franciszku Piotrze Fryniu-Piotrowskim. Stanisława urodziła się 24.10.1926 roku w Besku, 47 lat przeżyła jako wdowa. Franciszek, urodzony 9 kwietnia 1921 roku, zmarł młodo, nagle, w wieku 43 lat, 9 kwietnia 1964 roku. Stanisław i Stanisława doczekali się dwu córek – Joanny (ur. 22.05.1948r.) i Barbary (ur. 27.11,1950r.). Joanna wyszła za mąż za Stanisława Ryznara. Ryznarowie nie mają dzieci. Barbara wyszła za mąż za Leonarda Świącia, ma dwójkę dzieci, Michała (ur. 1978r.) i Annę (ur. 1980r.). Michał jest żonaty i ma syna Karola ur. 15.06.2009r., prawnuka zmarłej Stanisławy.

 

LISTY OD CZYTELNIKÓW

Dostaliśmy ciekawą przesyłkę e’mailową od p. Marty Kalisty, córki Łucji z Fryniów-Piotrowskich Reiss, wnuczki Władysława Frynia-Piotrowskiego. Ilustrowana przesyłka p. Marty zawiera kilka maksym życiowych, którymi warto się w życiu kierować. M.in. następującą: „Starość jest jak konto w banku, możesz wziąć z niego tyle, ile na nim masz”. A także kilka zasad postępowania w życiu, aby być szczęśliwym. Wśród nich jedną, bardzo cenną: „Oferuj dużo – Nie oczekuj zbyt wiele”. Polecamy do stosowania przez naszych Czytelników. Pani Marcie dziękujemy za miłą i głęboko mądrą przesyłkę.

Dostaliśmy także list od pana Tadeusza Smolickiego z Krakowa. Pan Tadeusz, daleki potomek kasztelana sanockiego Piotra Smolickiego, który w XV wieku był dzierżawcą Strachociny (albo właścicielem strachockiego sołectwa – sprawa nie jest do końca jasna), zainteresował się stroną internetową naszego Stowarzyszenia. Jest pełen uznania dla jej zawartości. Zwrócił uwagę na błąd w nazwisku swojego sławnego przodka, zrobiony w artykule o granicach Strachociny, zamieszczonym w „Sztafecie” numer 1/2009. Otóż zamiast Smolicki napisaliśmy Smolnicki (jest to dość typowy błąd „komputerowy” – powstał w wyniku „poprawki” dokonanej przez komputer zgodnie z posiadanym w swoim programie słownikiem). Przy okazji p. Tadeusz przesłał nam fragment opracowania znanego historyka Ziemi Sanockiej dr Przemysława Dąbkowskiego „Szkice z życia szlachty sanockiej w XV stuleciu” (Lwów – 1923r.), dotyczący postaci Piotra Smolickiego. Piotr był nie tylko kasztelanem sanockim, ale za zasługi i w dowód swojego zaufania król Władysław III (Warneńczyk) ustanowił go „opiekunem Ziemi Sanockiej” (tutor Sanociensis Terrae ex parte domini regis). Jak pisze P. Dąbkowski, ten tytuł oznaczał „jakoby wicekróla”. Piotr Smolicki był jednocześnie sanockim starostą grodowym, któremu podlegała bezpośrednio, jako królewszczyzna, także Strachocina.

Miłą, niezwykle sympatyczną przesyłkę z życzeniami świątecznymi na Wielkanoc dostaliśmy od Józefa Frynia-Piotrowskiego z Grybowa w Małopolsce. Co ważne – Józef obiecuje włączenie się do pracy przy „Sztafecie pokoleń”. Z ogromną radością przyjmujemy obietnicę i namawiamy naszych wszystkich Czytelników do pójścia w ślady Józefa.

Od Władysława Giyra-Piotrowskiego z Sanoka otrzymaliśmy długi list z informacjami o ojcu Michale. Zdecydowana większość wiadomości zawartych we wspomnieniowym artykule o Michale Giyrze-Piotrowskim pochodzi z tego listu. Panu Władysławowi serdeczne dziękujemy.

 

NOWINY GENEALOGICZNE

17 kwietnia 2009 roku urodził się Rafał Dżugan, syn Macieja i Małgorzaty Dżuganów, wnuk Anny z Fryniów-Piotrowskich, prawnuk Jana Frynia-Piotrowskiego ze Strachociny. Ojciec małego Rafała, Maciej (ur. 2.06.1978r.), syn Anny i Henryka Dżuganów, ożenił się z Małgorzatą Pele (ur. 1978r.), córką Aleksandra i Emilii, 10 października 2005 roku.

15 czerwca 2009 roku urodził się Karol Świąć, syn Michała i Anny Świąciów, wnuk Barbary z Fryniów-Piotrowskich, prawnuk Franciszka Piotra Frynia-Piotrowskiego z Sanoka. Ojciec małego Karola, Michał (ur. 12.01.1978r.), syn Barbary i Leonarda Świąciów, ożenił się z Anną z d. Słupina, ur. 24.08.1978r., córką Henryka i Heleny z d. Lelonek, 19 kwietnia 2008 roku.

W sierpniu 2010 roku wyszła za mąż Magdalena Kucharska, córka Wiesława i Urszuli z d. Kukla Kucharskich, praprawnuczka Katarzyny z Szumów-Piotrowskich Daszyk. Jej mężem został Jakub Woźny z Rzeszowa. Ślub młodej pary odbył się 8 sierpnia w kościele OO. Franciszkanów w Sanoku.
Młodej parze życzymy Wszystkiego Najlepszego na nowej drodze życia.

2 listopada 2010 roku urodziła się Sara Katarzyna Michalska, córka Jolanty z d. Trybuszek i Piotra Michalskich, wnuczka Marii z Berbeciów-Piotrowskich, prawnuczka Stanisława Berbecia-Piotrowskiego i Teofili z Fryniów-Piotrowskich. Mała Sara ma starsze rodzeństwo, Damiana (ur. 26.09.2004r.) i Weronikę (ur. 3.07.2006r.).

3 lutego 2011 roku urodził się w Stalowej Woli Aleksander Jan Błaszczycha-Piotrowski, syn Bartłomieja Grzegorza i Małgorzaty z d. Kutryn. Mały Olek ma starszą siostrę Magdalenę Karolinę, urodzoną 12 grudnia 2008 roku. Należy do tej „gałązki” klanu Błaszczychów-Piotrowskich, której początek dał Kazimierz, wnuk Błażeja Piotrowskiego.

10 kwietnia urodziła się w Krakowie Agata Stankowska, córka Agnieszki z Godziców i Pawła Stankowskich, prapraprawnuczka Katarzyny z Szumów Piotrowskich.

Piotrowscy „z Kowalówki” w Ameryce – Odcinek IV

Poniżej kontynuujemy opowieść o „zagubionej” gałęzi Piotrowskich „z Kowalówki” rozpoczęty w biuletynie nr 3.

Córki Jana Piotrowskiego „z Kowalówki” i ich potomkowie – cd.

Młodsza córka Jana, Blanche (Bronisława) Piotrowski (ur. 7.12.1918r.), ukończyła High School (szkołę średnią) w Altoona. Została zakonnicą Franciszkanką. Była nauczycielką. Zmarła w wieku 54 lat na raka, 3 marca 1952r. w Reading w Pensylwanii.

Kolejna córka Jana, Verna Jadwiga Piotrowski (ur. 10.12.1920r. w Altoona) ukończyła High School w Altoona. Wyszła za mąż za Roberta Rosevear (ur. 30.07.1921r. w Altoona), syna Evana Rosevear i Elizabeth West. Ślub odbył się 14.02.1946r. w Altoona. Przodkowie Roberta byli angielskiego pochodzenia. Robert ukończył High School w Altoona, brał udział w II wojnie światowej, dosłużył się stopnia sierżanta. Później pracował jako inżynier na kolei (w Pensylvania Railroad). Verna z Robertem doczekali się trójki dzieci, Williama Evana (ur. 8.01.1947r.), Marylin Jane (ur. 11.02.1949r.) i Thomasa (ur. 17.09.1953r.). Cała trójka urodziła się w Altoona. Verna zmarła 9 kwietnia 1970r. w Altoona, pochowana została na cmentarzu Alto Reste w Altoona. Jej mąż Robert zmarł 2 stycznia 1979r., pochowany został obok żony.

Starszy syn Verny, William Evan Rosevear (ur. 8.01.1947r.), ukończył High School w Altoona, później studia na uniwersytecie stanowym Pensylvania State University. Brał udział w wojnie wietnamskiej w końcowej fazie, dosłużył się stopnia porucznika, powrócił szczęśliwie z Wietnamu, zdrowy i cały. Ożenił się z Paulette Marie Krish, Polką z pochodzenia, córką Stanleya Krish i Edny Stanislawski. Paulette urodziła się 11.01.1949r. w Altoona. Ślub odbył się 25.07.1973r. Paulette jest z zawodu pomocą pielęgniarską (nurse's aide). Z Paulette William doczekał się dwu córek, Elizabeth (ur. 14.11.1974r.) i Jessici Marii (ur. 21.09.1978r.). William pracuje jako zarządca w stanowych parkach-rezerwatach przyrody (Pensylvania State Parks), mieszka w Wellsville w Pensylwanii. Lubi wędkarstwo i polowania, zajmuje się fotografią. W 2003 roku William ożenił się ponownie, z Debrą Ann Klinedinst (ur. 19.07.1956r. w York w Pensylwanii), psychologiem (Debra ukończyła York College). Nie wiadomo czy było to skutkiem rozwodu czy śmierci pierwszej żony.

Starsza córka Williama, Elizabeth Rosevear (ur. 14.11.1974r.), ukończyła Big Spring High School w Newville w Pensylwanii, oraz studia rolnicze na Pennsylvania State University. Pracuje tam gdzie ojciec, w Pennsylvania State Parks. /p>

Młodsza córka Williama, Jessica Marie Rosevear (ur. 21.09.1978r.), ukończyła tak jak siostra Big Spring High School w Newville, później wybrała studia biologiczne. Ukończyła pierwszy stopień biologii na Pennsylvania State University, pracuje w laboratorium w Purdue University w Indianie, dalej studiuje biologię. Obydwie córki są katoliczkami (William należy do kościoła episkopalnego).

Córka Verny, Marylin Jane Rosevear (ur. 11.02.1949r.), ukończyła High School w Altoona i studia medyczne w zakresie pielęgniarstwa. Jest dyplomowaną pielęgniarką, pracowała w szpitalu w Altoona na oddziale intensywnej opieki na oddziale kardiochirurgii. Wyszła za mąż 19.01.1974r. za Johna Rudasilla. Nic bliżej nie wiemy o Johnie, był z zawodu serwisantem sprzętu elektronicznego. Z Johnem Marylin doczekała się dwójki dzieci, Rebecci Rudasill (ur. 24.08.1974r.) i Jasona Rudasill (ur. 12.01.1977r.). W 1994 roku Marylin rozeszła się z mężem i po kilku latach wyszła za mąż za Tima Trexlera. W 1995 roku przeniosła się do Fredericksburga w Wirginii. Podjęła tam pracę w szpitalu Mary Washington, także na kardiochirurgii. Pracowała tam do 2000 roku, od tego czasu jest audytorem od spraw pielęgniarstwa w tym szpitalu. O losach dzieci Marylin nie mamy bliższych informacji, Jason ukończył studia na ITT Tech w Pittsburghu w Pensylwanii.

O losach młodszego syna Verny, Thomasa Rosevear'a (ur. 17.09.1953r.) nic w rodzinie nie wiadomo.

Czwarta córka Jana, Marcela Mary Piotrowski (ur. 18.01.1922r. w Altoona), ukończyła w 1940r. High School w Altoona. Pracowała jako sekretarka. Wyszła za mąż za Edzia Adamoskiego, Amerykanina polskiego pochodzenia, urodzonego w Barnesboro w Pensylwenii. Edziu był z zawodu krawcem. Adamoscy doczekali się trójki synów, Edzia - juniora (ur. 14.04.1956r.), Geralda (ur. 30.05.1957r.) i Jana. Marcela zmarła 10 lipca 1992r. w Johnstown w Pensylwanii, Edziu zmarł 20 maja 1998r. w Barnesboro. Obydwoje zostali pochowani na cmentarzu Św. Św. Piotra i Pawła w Altoona.

Najstarszy syn Marceli, Edzio Adamoski junior (ur. 14.04.1956r.), ożenił się z Karen Lee VanGilder. Nic bliżej nie wiadomo o Karen. Jest pielęgniarką. Ślub odbył się 5.11.1983r. w Pensylwanii. Adamoscy doczekali się trójki dzieci: Josepha Edwarda Adamoski (ur. 2.11.1984r.), Jessici Kathleen Adamoski (ur. 13.07.1987r.) i Jenny Victorii Adamoski (ur. 28.08.1991r.).

Średni syn Marceli, Gerald Adamoski (ur. 30.05.1957r.), ukończył studia na Baldwin Wallace College w Berea w stanie Ohio i zdobył tytuł MBA (Master's Bussines Administration). Ożenił się 4 września 1993r. z Janet Humphrey. Janet jest z zawodu nauczycielką. Nic bliżej o jej rodzinie nie wiemy. Ślub odbył się w Mayfield Heights w Ohio. Gerald i Janet adoptowali córkę Julię Luoise Adamoski (ur. 26.03.2006r.). Mieszkają w Twinsburg w Ohio. Gerald pracuje w Key Bank w dziale Education Lending w Cleveland w Ohio.

Najmłodszy syn Marceli, Jan Adamoski, jest nauczycielem, ożenił się 15 czerwca 2002 roku w Smethport z Brendą. Adamoscy mają syna, Johna Paula Adamoskiego (ur. 5.11.2003r.).

Najmłodsza córka Jana, Nellie Piotrowski (ur. 17.09.1923r. w Altoona), ukończyła High School w Altoona. Pracowała jako sekretarka w firmie IBM. Wyszła za mąż za Józefa (Joseph) Mehegana, ur. 2.12.1908r., Irlanczyka z pochodzenia. Józef pracował jako kierowca ciężarówki. Nellie i Józef Meheganowie doczekali się dwójki dzieci, syna Raymonda (ur. 22.08.1950r.) i córki Maureen (ur. 6.12.1951r.). Nellie była osobą o wesołym usposobieniu, często się śmiała. Utrzymywała bliski kontakt z rodzinami swoich sióstr. Zmarła wcześnie, w wieku 50 lat, na raka, 2.11.1973r. w Newburgh w stanie Nowy Jork. Jej mąż Józef zmarł na zawał serca w lutym 1978r. Obydwoje zostali pochowani na cmentarzu Cedar Hill w Middle Hope w stanie Nowy Jork.

Syn Nelly, Raymond Mehegen (ur. 22.08.1950r.), ożenił się z Catherine Peck. Nic bliżej nie wiemy o Catherine. Małżeństwo nie trwało długo. Po rozwodzie Raymond wyjechał do Australii (ok. 1978r.), gdzie ożenił się powtórnie, z Lorraine. Z Lorraine Raymond doczekał się dwu córek, Lisy (ur. 1981r.) i Jessici (ur. 1985r.). Mieszka w Empire Bay w Australii. Pracuje jako psycholog w szkole.

Córka Nelly, Maureen Mehegen (ur. 6.12.1951r.), wyszła za mąż za Anthony Scotto, Amerykanina włoskiego pochodzenia, urodzonego w Nowym Jorku. Po ślubie zamieszkała w mężem w Walden w stanie Nowy Jork. W 2005 roku Scottowie wyprowadzili się na Florydę. Maureen pracuje w banku. Scottowie doczekali się trójki dzieci, Johna (ur. 5.03.1978r.), Jennifer (ur. 13.08.1980r.) i Melissy (ur. 31.01.1982r.). Wszystkie dzieci urodziły się w Newburgh w stanie Nowy Jork. Jennifer Scotto wyszła za mąż za Jasona Babinec'a. Nic bliżej nie wiadomo o Jasonie i jego pochodzeniu.

 

ROZMAITOŚCI

1. Władysław Kucharski „junior” – krótka biografia

Ród Kucharskich, z którego pochodził zmarły niedawno Władysław, to stary ród strachocki, mieszkający w Strachocinie co najmniej od 300 lat. Przez wieki niezbyt liczny, ale cieszący się zawsze we wsi powszechnym szacunkiem i uznaniem. Od dziesięcioleci Kucharscy wielokrotnie wchodzili w związki małżeńskie z przedstawicielami rodu Piotrowskich, stąd bliskie relacje między tymi dwoma rodami. Dzisiaj Kucharskich (podobnie jak Piotrowskich) w rodzinnej wiosce pozostała jedynie garstka, w najmłodszym pokoleniu tylko jeden przedstawiciel, 4-letni Tomek Kucharski, syn Antoniego.

Protoplastą tej gałęzi rodu Kucharskich, z której pochodził zmarły w styczniu Władysław był jego dziadek, też Władysław Kucharski („senior”), syn Jana, żonaty z Franciszką Radwańską „z Górki”, córką Walentego Radwańskiego, wieloletniego wójta Strachociny. Poniżej genealogia Kucharskich w Strachocinie począwszy od XIX wieku. Może warto wspomnieć, że stryj Władysława „juniora”, Józef, zginął z rąk sowieckiego NKWD w Katyniu, a drugi stryj Franciszek zginął z rąk sowieckich żołnierzy w 1944 r. w obronie strachockiego kościoła (trzeci stryj Paweł zginął w Serbii w I wojnie św.).

Zmarły w styczniu Władysław Kucharski („junior”) był młodszym synem Jana Kucharskiego i Zofii z Wójtowiczów. Miał pięcioro rodzeństwa: Józefa, Stefanię, Kazimierza, Stanisława i Jadwigę. Starszy brat Władysława, Józef, i młodszy brat Stanisław, zostali księżmi, wstąpili do zakonu OO. Franciszkanów i przyjęli święcenia kapłańskie. Pracowali w różnych konwentach franciszkańskich w całej Polsce, m.in. w Krośnie i w Sanoku (gdzie Józef był gwardianem). Brat Kazimierz ukończył szkołę rolniczą, ożenił się w Strachocinie z Kazimierą Michalską i osiadł z rodziną w Sanoku. Siostra Stefania wyszła za mąż za rodaka strachockiego Stanisława Pielecha i pozostała w Strachocinie. Doczekała się szóstki dzieci: Zofii, Heleny, Elżbiety, Augustyna, Jana i Małgorzaty. Wszyscy bracia Kucharscy i Stefania już nie żyją. Młodsza siostra Jadwiga wybrała życie zakonne - wstąpiła do zakonu sióstr szkolnych Notre-Dame. Była wielokrotnie przełożoną w różnych zakonach na terenie kraju. Obecnie na emeryturze.

Władysław, jako młody chłopak zgłosił się do wojska jako ochotnik (na wiosnę 1939r., w okresie kiedy przez Polskę przechodziła fala najwyższego patriotycznego uniesienia), został telegrafistą-łącznościowcem. Wziął udział w kampanii wrześniowej, walczył w 5 dywizji armii „Kraków” m.in. pod Olkuszem. Szlak bojowy zakończył w Świętokrzyskiem, gdzie zastała go kapitulacja. Po zakopaniu wraz z kolegami całego uzbrojenia oddziału, przedarł się do Strachociny unikając niemieckiej niewoli (szedł pieszo, tylko nocami, omijając posterunki i oddziały niemieckie). W czasie wojny rozpoczął pracę w kopalni gazu ziemnego w Strachocinie. W 1945r. kopalni udało się go wyreklamować od poboru do Ludowego Wojska Polskiego. W 1947 r. (28 sierpnia) ożenił się z Anielą Marianną Winnicką (ur. 6.12.1930r.), córką Jana Winnickiego i Zofii z Wołaczów-Piotrowskich, wnuczką Jana Wołacza-Piotrowskiego i Cecylii z Kiszków. Dziadek Anieli, Jan Wołacz-Piotrowski, zginął w I wojnie światowej. Ojciec Anieli, Jan Winnicki, był kowalem.

Młodzi Kucharscy zamieszkali w domu rodziców Władysława, u Kucharskich „na Górce”. Doczekali się dwójki dzieci, Alicji (ur. 1948r.) i Andrzeja (ur. 1950r.). Władysław pracując ukończył 2-letnią szkołę majstrów-wiertaczy w Krośnie i został zatrudniony jako wiertacz w jednej z wiertni kopalni Strachocina. W 1954 roku ukończył Technikum Naftowe w Jaśle dla pracujących co zaowocowało awansem na kierownika wiertni (kierował pracą ok. 40 ludzi). Okresowo „szefował” dwom wiertniom. W tym charakterze pracował. Podobnie jak wielu krajanów z Podkarpacia, na terenie całej Polski, początkowo w Przedsiębiorstwie Jasielskim, później w przedsiębiorstwie poszukiwań naftowych w Pile, po kilku latach przeszedł razem ze swoim dyrektorem do Krakowa, później razem z nim do Wołomina pod Warszawą. Miał dobre wyniki w pracy, był ceniony przez swoich przełożonych, stąd te wędrówki w takt ich awansów po całej Polsce. Kilka lat przed emeryturą przepracował w Rzeszowie, stosunkowo blisko domu. W sumie pracował ponad 40 lat w przemyśle naftowym, głównie w ekipach poszukiwawczych, na terenie całego kraju, z dala od rodziny. W tym czasie żona Aniela praktycznie samodzielnie wychowywała dzieci (pomagała jej teściowa Zofia), wybudowała nowy dom na miejscu starego domu Jana, prowadziła gospodarstwo. Władysław osiadł w Strachocinie na emeryturze. Udzielał się społecznie, m.in. brał udział w budowie strachockiego klasztoru (był jednym z „brygadzistów” ekipy Strachoczan budujących klasztor), spisywał pamiętniki rodzinne i kronikę Strachociny. Zmarł w tym roku (29 stycznia 2011r.), pochowany został w grobowcu rodzinnym Kucharskich na strachockim cmentarzu. Alicja i Andrzej, dzieci Władysława, pokończyły studia, pozakładały rodziny i osiadły poza Strachociną – Alicja w Krakowie, Andrzej w nieodległym Krośnie.

2. Różne

W listopadzie 2010r. w Parku Oruńskim w Gdańsku odsłonięto Pomnik Tatara. Brązowy pomnik przedstawia ułana tatarskiego na koniu w mundurze z 1920 roku, z okresu walki armii polskiej z nawałą bolszewicką. Przy Parku Oruńskim mieści się Narodowe Centrum Kultury Tatarów RP. W Gdańsku po wojnie zamieszkała duża grupa Tatarów polskich, tutaj znajduje się jedyny meczet zbudowany w Polsce po II wojnie św.

Prezydent RP Bronisław Komorowski, z okazji 85-lecia Muzułmańskiego Związku Religijnego w RP, przyjął delegację polskich Tatarów w Pałacu Prezydenckim i odznaczył wysokimi odznaczeniami ich przywódców (żyjących i, pośmiertnie, zmarłych). Prezydent w swoim wystąpieniu podkreślił, że odznaczeni to osoby zasłużone dla tradycji świata muzułmańskiego w Polsce i tradycji polskich Tatarów. Zaznaczył, że wręczenie odznaczeń "to przypomnienie wielkości kresów dawnej Rzeczpospolitej", kiedy - jak mówił - świat muzułmański był cząstką krajobrazu religijnego i cząstką tradycji i obyczajowości polskiej. Zdaniem prezydenta, jest to też okazja, żeby podziękować za kilkaset lat "pięknej, mądrej służby Tatarów dla Rzeczpospolitej". - Dziękuję Tatarom polskim, polskim muzułmanom, życzę pomyślności w ramach procesu modernizowania się kraju - podkreślił. Muzułmański Związek Religijny powstał w 1925 roku jako organizacja Tatarów polskich, dzisiaj zrzesza także innych muzułmanów, nie-Tatarów. Osoby pochodzenia tatarskiego, ale chrześcijanie, nie są uznawani przez społeczeństwo tatarskie za Tatarów. W uroczystym spotkaniu w Pałacu Prezydenckim wzięło udział ok. stu osób.