"Sztafeta Pokoleń" - 2/2010

Zawartość numeru:

 

- Od Redakcji
- Z ŻYCIA STOWARZYSZENIA PIOTROWSKICH ZE STRACHOCINY
- AKTUALNOŚCI
- Z HISTORII: Wspomnienia Zbigniewa Frynia-Piotrowskiego z Krosna
- Moja "Kronika”
- CIEKAWOSTKI TURYSTYCZNE PODKARPACIA: KROSNO – najważniejsze zabytki miasta
- ZE SPORTU
- WSPOMNIENIA O PRZODKACH: Błażej Piotrowski
- ODESZLI OD NAS
- LISTY OD CZYTELNIKÓW
- NOWINY GENEALOGICZNE
- ROZMAITOŚCI
- KALENDARIUM RODZINNE
- ŻYCZENIA ŚWIĄTECZNE

 

Od Redakcji

Drodzy Czytelnicy!

Oddajemy do Waszych rąk szósty numer biuletynu "SZTAFETA POKOLEŃ" Po piątym, zupełnie wyjątkowym, „jubileuszowym” numerze poświęconym sprawom „tatarskim”, wracamy do starej tematyki. Dział „Z życia Stowarzyszenia” przynosi bieżące informacje z życia nie tylko Stowarzyszenia, ale także z życia szerokiej rodziny potomków Stefana Piotrowskiego. Dział „Aktualności”, poza innymi sprawami, wraca jednak jeszcze na krótko do ciekawostek „tatarskich”.

W dziale historycznym przedstawiamy dwie nowości. Pierwszą z nich jest pierwszy odcinek osobistych wspomnień Zbigniewa Frynia-Piotrowskiego z Krosna, drugą – fragment, także osobistej, „Kroniki” Stanisława Berbecia-Piotrowskiego, od wielu dziesięcioleci niestrudzonego kronikarza życia rodzinnej Strachociny, twórcy i kustosza Strachockiej Izby Pamięci. Obydwie nowości są pozycjami naprawdę przełomowymi dla naszego biuletynu. Właśnie w tym celu – dla publikacji takich materiałów, rozpoczęliśmy wydawanie naszego biuletynu. Do tego nawiązuje także tytuł naszego biuletynu – "SZTAFETA POKOLEŃ". Mamy nadzieję, że w przyszłości także inni starsi (i nie tylko) członkowie rodu potomków Stefana Piotrowskiego ze Strachociny pójdą w ich ślady i udostępnią nam swoje pamiętniki, wspomnienia i zapiski ze swojego życia i życia swoich rodzin.

W dziale „turystycznym” czas na Krosno, największe (i chyba jednak najpiękniejsze – chociaż, pisząc tak, nie chcemy narażać się mieszkańcom Sanoka!) miasto historycznej Ziemi Sanockiej. W rubryce „Wspomnienia o przodkach” tym razem prezentujemy ciekawą, wręcz legendarną dla rodziny, sylwetkę Błażeja Piotrowskiego. Tego, który „użyczył” swojego imienia do utworzenia przydomka Błaszczychom, potomkom Błażeja i jego braci. W rubryce „Nowiny genealogiczne” prezentujemy kolejny odcinek „genealogii” Piotrowskich „z Kowalówki” w Ameryce, a w rubryce „Rozmaitości” nietypowo – informację na temat pewnego sporu wokół pisowni naszych strachockich przydomków.

Jak zawsze, ciągle aktualny jest nasz apel o pomoc w redagowaniu biuletynu – czekamy na Wasze artykuły, listy, e’maile, telefony – z uwagami, sprostowaniami, informacjami, materiałami do publikacji.

Życzymy przyjemnej lektury!

Redakcja

 

Z ŻYCIA STOWARZYSZENIA PIOTROWSKICH ZE STRACHOCINY

Prezes Marian Piotrowski, prawdopodobnie podłamany niepowodzeniem w organizacji tegorocznego zjazdu, złożył na ręce Zarządu rezygnację z funkcji Prezesa, argumentując ją względami zdrowotnymi. Po dłuższej dyskusji rezygnacja nie została przyjęta. Zarząd zapewnił Prezesa o pełnym zaufaniu do niego i poprosił o dalsze pełnienie funkcji, obiecując większą pomoc w pełnieniu obowiązków. Jednocześnie Zarząd podjął uchwałę, w której apeluje do Czytelników naszego biuletynu o dobrowolne skromne datki (rzędu 20 zł na rok!) na rzecz Stowarzyszenia. Zebrane pieniądze pozwoliłyby na pokrycie bieżących kosztów organizacyjnych Stowarzyszenia, utrzymanie i konserwację naszej tablicy pamiątkowej i krzyży, a także na sfinansowanie innych wydatków w ramach naszych zamierzeń statutowych, w zależności od zebranej kwoty. Datki (podkreślamy – dobrowolne) należy przesyłać na konto Stowarzyszenia w Podkarpackim Banku Spółdzielczym PBS Bank nr 64 8642 1184 2018 0012 1154 0001. Jako nazwę odbiorcy należy wpisać: Stowarzyszenie Piotrowskich ze Strachociny z siedzibą w Domu Górnika w Strachocinie, 38-507 Jurowce.

W dniach 24 – 25 lipca w Strachocinie odbył się III Zjazd Błaszczychów. Zjazd był bardzo skromny organizacyjnie, właściwie był zupełną improwizacją. Zawiadomienia skierowano jedynie do potomków Stanisława i Kazimierza Błaszczychów-Piotrowskich. Wzięło w nim udział tylko 21 osób, ale z całej Polski – Krakowa, Kielc, Gdańska i województwa podkarpackiego. Słaba frekwencja była wynikiem m.in. pewnego zamieszania organizacyjnego związanego z odwołanym Nadzwyczajnym Zjazdem Potomków Stefana Piotrowskiego. Zjazdy Błaszczychów mają już 20-letnią tradycję, pierwszy odbył się w 1990 roku, w setną rocznicę tragicznej śmierci Błażeja Piotrowskiego, od którego imienia wziął swój przydomek "klan” Błaszczychów, w II Zjeździe w 2000 roku, wzięło udział 55 osób, w tym goście z USA.

Przewodniczący Komisji Rewizyjnej naszego Stowarzyszenia, ksiądz prałat Kazimierz Piotrowski „z Kowalówki”, wieloletni proboszcz parafii Iwonicz, po ponad 45 latach pracy duszpasterskiej (w tym 36 lat jako proboszcz w Iwoniczu!), po osiągnięciu wieku 70 lat, odszedł na emeryturę. Ksiądz Kazimierz pozostaje w Iwoniczu, dalej zamierza prowadzić swój ukochany chór parafialny "Cantate”. Życzymy Jubilatowi długich i słonecznych lat życia na zasłużonej emeryturze.

 

AKTUALNOŚCI

W 600-ną rocznicę słynnej bitwy pod Grunwaldem na polach grunwaldzkich zorganizowano wspaniałą inscenizację historycznej bitwy. Wzięło w niej udział „rycerstwo” nie tylko z Polski, ale także z wielu krajów europejskich, zarówno z Zachodniej Europy (w roli wojsk krzyżackich), jak i Wschodniej – z Litwy, Białorusi, Rosji, Ukrainy, Czech, Słowacji i Rumuni („Mołdawianie”) w roli wojsk króla Jagiełły. Wśród uczestników byli także potomkowie Stefana Piotrowskiego ze Strachociny (domniemanego potomka Najman-bega, uczestnika bitwy), m.in. rodzina Koców herbu Dąbrowa z Krakowa – Beata z Fryniów-Piotrowskich z mężem Piotrem i dziećmi.

Jak podała polska prasa, litewscy Tatarzy odsłonili w czerwcu we wsi Rejże pomnik upamiętniający bitwę pod Grunwaldem i wielkiego księcia litewskiego Witolda. Pomnik ma kształt kolumny, na której są wypisane daty osiedlenia Tatarów na Litwie, bitwy pod Grunwaldem i lata panowania wielkiego księcia litewskiego. Gazety litewskie (polskie też) przypominają, że tatarska konnica w znacznym stopniu przyczyniła się do zwycięstwa wojsk króla Jagiełły nad Krzyżakami 600 lat temu.

Koło Gospodyń Wiejskich w Strachocinie zorganizowało opłatek wigilijny dla emerytów i rencistów. Opłatek, połączony z zabawą, był bardzo udany, cieszył się dużym powodzeniem wśród najstarszych mieszkańców wsi. Wzięło w nim udział ok. 80 par.

15 lipca br. podczas okolicznościowego koncertu na zamku w Malborku, zorganizowanego w ramach 600-lecia bitwy pod Grunwaldem, znani piosenkarze i aktorzy wykonywali pieśni o poszczególnych chorągwiach (sztandarach), które towarzyszyły wojskom obu stron na polu bitwy. Jedną z pieśni poświęcono sztandarowi tatarskich sił posiłkowych, które przyprowadził chan Dżelal-el-Eddin. W tekście pieśni wymieniono kniazia Najman-bega, domniemanego przodka strachockich Piotrowskich.

15 sierpnia odbyły się w Strachocinie tegoroczne dożynki. Uroczystość miała charakter ściśle kościelny. Starostą „Dożynek 2010” był sołtys Strachociny, pan Roman Kubowicz, Starościną – pani Zofia Myśliwiec.

Na Podkarpaciu odbył się Rajd Pieszy Szlakami Żołnierzy Wyklętych. Organizatorem rajdu szlakiem oddziału Narodowych Sił Zbrojnych mjr Antoniego Żubryda "Zucha” jest Stowarzyszenie Pamięci SBO (Samodzielnego Batalionu Operacyjnego) NSZ mjr Antoniego Żubryda i gmina Korczyna, przy współpracy ze stowarzyszeniem "Barka" i grupami rekonstrukcyjnymi. Celem rajdu jest popularyzacja najnowszej historii regionu Podkarpacia, poznanie dziejów niepodległościowego podziemia zbrojnego na terenie Bieszczadów, przywrócenie pamięci o działaniach Samodzielnego Batalionu Operacyjnego NSZ „ZUCH” walczącego z sowieckim okupantem. Trasa rajdu rozpoczynała się w Sanoku, prowadziła w kierunku Brzozowa i dalej do Korczyny koło Krosna. Uczestnicy zatrzymali się m.in. na Apel Poległych w Malinówce k. Brzozowa, przy krzyżu upamiętniającym miejsce śmierci Antoniego Żubryda i jego żony Janiny, zastrzelonych przez konfidenta UB. Rajd zakończył się w Korczynie rekonstrukcją historyczną przedstawiającą rozbicie posterunku UB przez batalion żubrydowców.

Miasto Sanok kupiło w Autosanie autobusy. W ramach umowy Sanok otrzyma pięć autobusów Sancity - 12 i dwa autobusy Sancity - 9. Pieniądze na zakup - 5,5 mln zł - pochodzą z Regionalnego Programu Operacyjnego. Autobusy są przystosowane do przewozu ludzi niepełnosprawnych, wyposażone m.in. w windy i stanowiska dla wózków inwalidzkich. Są również przyjazne ludziom starszym, którzy stanowią dużą grupę osób korzystających z komunikacji miejskiej. Autobusy będą pomalowane na żółty kolor. Na pojazdach będzie widniał napis: SanOkey. Autobusy mają na wyposażeniu system powiadamiania wewnętrznego, który będzie informował podróżnych o trasie i przystankach, jak również monitoring. Podgląd na wnętrze autobusu ma kierowca. Kontrakt Autosanu z Sanokiem nie jest jedyny. Autosan wygrał też przetargi na autobusy dla Jasła i Krosna.

W Strachocinie ruszyła budowa sieci kanalizacyjnej, która w sposób skuteczny ograniczy zanieczyszczenie środowiska - wód gruntowych, a w szczególności Potoku Różowego. Główny kolektor kanalizacyjny pobiegnie wzdłuż wsi, do projektowanej oczyszczalni ścieków nad Potokiem Różowym w okolicy kościoła.

 

 

Z HISTORII

Wspomnienia Zbigniewa Frynia-Piotrowskiego z Krosna

Rozpoczynamy publikację wspomnień pana Zbigniewa Frynia-Piotrowskiego z Krosna, niezapomnianego marszałka naszego Zjazdu Potomków Stefana Piotrowskiego w 2007 roku. Pan Zbigniew urodził się 6 czerwca 1937 roku. Jest synem Władysława i Zofii z Kenarów. Po zdaniu matury w sanockim Liceum Ogólnokształcącym, ukończył studia na Politechnice Łódzkiej uzyskując tytuł magistra inżyniera. Przez wiele lat pracował na kierowniczych stanowiskach w słynnych Krośnieńskich Hutach Szkła. Obecnie przebywa na emeryturze, mieszka z żoną w Krośnie. Syn Robert z rodziną (trzech synów) mieszka w Lublinie, córka Beata mieszka z rodziną w Krakowie.

Odcinek I

Witajcie wszyscy znani mi obecnie krewniacy – potomkowie przodka Stefana Piotrowskiego ze Strachociny, a także Ci, których będę miał okazję poznać w najbliższej przyszłości, na II Zjeździe Potomków Stefana (który niestety, nie doszedł do skutku – red.). Nasi redaktorzy biuletynu „Sztafeta pokoleń” zbierają materiały do tegoż wydawnictwa, i za to im chwała! Jak informują, napływ tematów jest dosyć skromny. Dlatego postanowiłem swoimi wspomnieniami trochę wypełnić istniejącą lukę w tym względzie. Muszę stwierdzić, że nazwa biuletynu „Sztafeta pokoleń” jest strzałem w tzw. „dziesiątkę”. My, obecnie żyjący starsi potomkowie Stefana, jesteśmy w takim okresie, w którym odczuwamy nadchodzącą zmianę pokoleniową. Nasze pokolenie, do którego i ja należę, znające czasy „wojenne i tuż powojenne” z bezpośrednich obserwacji, jest już mocno przetrzebione, jego szeregi topnieją z każdym rokiem. Młodsze pokolenia znają je (a może i nie) tylko z opowiadań dziadków (o ile jeszcze żyją) lub rodziców. Swoimi wspomnieniami chciałbym wzbogacić ich wiedzę. Dlatego potraktuję tę garść moich wspomnień nie jako czysto osobiste, ale w pewnym zakresie w sposób bardziej ogólny. Często były to czasy bardzo trudne dla wielu ludzi. Sytuacje jakie będę opisywał, zapamiętane z dzieciństwa, czy z lat późniejszych, przedstawiał będę niejednokrotnie z perspektywy człowieka juz dorosłego. Będą to wspomnienia : I – z okresu okupacji, II – okresu działań wojennych, III – z lat bezpośrednio po zakończeniu wojny, IV – z lat 50-tych, V – z lat 80-81 i okresu stanu wojennego.

Okres okupacji

Pierwsze w życiu zapamiętane wspomnienia to pobyt w Zarszynie. Jak wcześniej wspominałem (biuletyn nr 1 z 2008r. – „Ci co od nas odeszli – wspomnienie o Władysławie Fryniu-Piotrowskim”, moim ojcu) po ustaleniu granicy państwowej między okupantem niemieckim i sowieckim na rzece San (po 17 września 1939r.) mój tato (Władysław) podjął pracę we dworze Wiktorowej w Zarszynie. Wynajmowaliśmy mieszkanie (2 izby) w wiejskim domu u „babci Szychowskiej”. Po drugiej stronie domu u babci jedno pomieszczenie zajmował niemiecki oficer, na którego mówiło się „Karol”. Pamiętam jego sylwetkę jako szczupłego, wysokiego człowieka, z kręconymi czarnymi włosami. Na kwaterze chodził bez munduru, w koszuli i spodniach, mocowanych na szelkach. Oficer ten dość często przychodził do naszego mieszkania, bowiem miał syna w tym samym wieku co ja. Żona „Karola” z synkiem mieszkała w Berlinie. Karol niejednokrotnie dając mi do ręki menażkę zabierał mnie z sobą „po obiad” do niemieckiej polowej kuchni – wszyscy Niemcy się tam stołowali.

W 1940 roku moja rodzina przeprowadziła się do Beska, gdzie tato podjął pracę w gospodarstwie rolnym Schmidtowej, żony właściciela Fabryki Gumy w Sanoku. Gospodarstwo w Besku było „pod opieką” okupanta – bowiem Schmidtowie byli Austriakami. Zatrudniono sporo osób przy prowadzeniu ogromnego gospodarstwa, które pracowało głównie na rzecz niemieckiego okupanta. Na kilkudziesięciu hektarach prowadzono, oprócz typowych upraw rolnych, także hodowlę bydła, wszelkiego drobiu, oraz koni, zarówno pociągowych jak i wierzchowych. Czasy okupacji były trudne, szczególnie dla pracowników zamiejscowych. Najgroźniejsza była obawa (w razie jakiejkolwiek „wpadki”) przed wywózka „na roboty” do Niemiec. Mimo tego pracownicy „organizowali” we własnym zakresie zaopatrzenie w żywność swoich rodzin – to ukręcono głowę kurze lub gęsi, a to „rąbnięto” królika, czy zgarnięto jajka z gniazd. Takie „akcje” nasilały się szczególnie przed świętami. Dla przykładu, przed Św. Bożego Narodzenia o umówionej godzinie zjawiał się u nas „Jasiek z Pielni” (wieś niedaleko Beska) będący pracownikiem ogrodu i z woreczka wyjmował „zorganizowaną” kaczkę lub kurę. Znacznie lżej było w okresie letnim – łatwiej było „organizować” płody rolne. Oczywiście, takie działania pociągały za sobą ryzyko wpadki. Wśród zatrudnionych pracowników z czasem wiadomo było z kim się ma do czynienia, na kogo można liczyć i komu zaufać. Stąd nieraz wieczorami, pod pretekstem pomocy przy różnych czynnościach, zbierało się kilka osób dla podzielenia się informacjami na temat codziennych wydarzeń w gospodarstwie i najbliższym otoczeniu, a także na temat wieści z toczącej się wojny.

Lata 1941 – 43 były okresem, kiedy okupant wprowadził twarde „reguły gry”, m.in. wieczorem nie wolno było chodzić po wsi (szczególnie dotyczyło to mężczyzn), wiejskim gospodarzom nie wolno było prywatnie prowadzić uboju świń czy cielaków, itd. Wszystkie zwierzęta hodowlane były obowiązkowo kolczykowane. Mimo tych zakazów ludzie organizowali sobie życie na swój sposób. Na każde święta na stołach pojawiały się wędliny, a mięsa też nie brakowało. W tych czasach trzoda chlewna szczególnie wolno „rosła”. Sposobem było przekładanie kolczyków ze zwierząt większych na mniejsze – młodsze. Było także zaopatrzenie w napoje „mocniejsze”. Z gorzelni (obecnie w tym budynku mieści się stacja transformatorowa) do dworu przed świętami dostarczano alkohol. Po drodze, w ustalonym dniu i godzinie, przed umówionym domem „przypadkiem” wypadała z sań (w zimie) czy bryczki, mała, 5-cio litrowa beczułeczka dębowa czyściutkiego spirytusu.

Wśród ludności Beska istniało też „życie kulturalne”. W okresie świąt Bożego Narodzenia chodzono (dzieci i młodzież) do znajomych z życzeniami. Po Wigilii (wieczerzy wigilijnej) chłopaki i dziewczyny spotykali się w domu miejscowego kowala i rozpoczynały się harce. W sieni rozkładano „okłoty słomy” (duże snopy – red.), a chłopaki i dziewczyny (kto mógł) wzajemnie powrósłami wiązali sobie nogi i ręce. Pod kolana podkładano gruby kij przesuwając go między związanymi rękami. Tak spreparowanego „delikwenta” wrzucano na słomę i zaczynała się walka o oswobodzenie. Widzowie wokół kibicowali swoim pupilom. Po takich zabawach (często przez kawalerkę „zakrapianych”) urządzano na „boisku” – czyli w stodole, huśtawkę. Wyglądało to w ten sposób, że u belek stropowych („tragarzy”) mocowano dwa łańcuchy, do nich wkładano kilkumetrowej długości mocną deskę i na takie „urządzenie” zapraszano dziewczyny. Oczywiście, chętnych nie brakowało. Cała umiejętność polegała na trzymaniu się mocno pod ręce, tak aby nie zsunąć się z deski w czasie „bujania”. A „bujanie” zawsze było przednie. Niejednokrotnie delikwentki wypadały jak z procy. Ile przy tym było krzyków, achów i ochów, a nawet próśb o przerwanie zabawy. Po zakończeniu uczestnicy gremialnie szli na Pasterkę (władze okupacyjne udzielały zezwolenia na tę noc). W czasie okupacji nie wolno było urządzać zabaw czy większych spotkań. Młodzież gromadziła się po kryjomu w domach i przy dźwiękach ustnej harmonijki urządzała potańcówki. Dorośli zaś spotykali się wspólnie przy „darciu” gęsiego pierza.

Z nastaniem roku szkolnego 1943/44 przypadkowo zacząłem uczęszczać do pierwszej klasy. Wcześniej chodziłem do „ochronki” prowadzonej przez siostry zakonne, a zlokalizowanej w budynku szkolnym. Moi przedszkolni koledzy byli starsi o jeden rok i z rozpoczęciem roku szkolnego poszli do szkoły. Aby nie być razem z dziewczynami w przedszkolu – ochronce chodziłem do jednej klasy z kolegami, ale nieformalnie. Gdy sprawa się wydała – za propozycją nauczycielki rodzice wyposażyli mnie w akcesoria szkolne i tak zostałem pierwszoklasistą.

Główna droga biegnąca przez wieś, od „traktu do dworu”, była zwykłą, gruntową drogą. W czasie roztopów lub dużych opadów deszczu błoto sięgało do kostek. W miejscowej szkole religii uczył ks. Zubek, dojeżdżający na lekcje z Zarszyna rowerem. W czasie dużego deszczu uczniowie wychodzili (zawsze kilka par) na trakt (droga Krosno – Sanok) po księdza, aby ten nie pobrudził sutanny błotem jadąc wiejska drogą do szkoły. Ksiądz siedział na rowerze z podwiniętą sutanną trzymając nogi na ramie, a uczniowie pchali rower z tyłu. Nie ważne było, że „siła napędowa” niejednokrotnie nie była podobna do człowieka po takiej jeździe. Uczniowie traktowali to jako nie lada wyczyn, ale i wielką frajdę. Do takiej akcji chętnych nigdy nie brakowało.

W czasie okupacji jedynymi dostępnymi środkami lokomocji (nie licząc pociągu) były: zaprzęg konny, rower lub własne nogi. Aby jechać do dziadków w Strachocinie należało prosić „dziedziczkę” o zgodę na wzięcie bryczki. Gdy uzyskano przepustkę i zgodę – bryczka zaprzężona w parę dorodnych koni – jechało się w odwiedziny. Przeważnie powożącym był stryjo Franek. Konie nie były przyzwyczajone do jazdy szosą, więc należało je mocno trzymać za lejce, bo były płochliwe. Niejednokrotnie z tego powodu pojazd się wywracał – co stanowiło dodatkowe urozmaicenie podróży.

W tych latach mieszkaliśmy w domu prywatnym p. Wilusza oddalonym od Wisłoka kilkadziesiąt metrów. Niejednokrotnie słyszało się „warkot czołgów” – były to amfibie, które jeździły po rzece (być może przeprowadzano ćwiczenia) robiąc wiele hałasu. „Czołgi” te miały otwarte włazy (luki), w których znajdowali się niemieccy żołnierze. My, chłopcy, obserwowaliśmy te „rajdy” ukryci w łozach. Były to krzaki wikliny i wierzby, które gęsto porastały przybrzeżny teren.

Przypominając sobie wiele zdarzeń na przestrzeni lat stwierdzam, że moja rodzina, mimo ciężkich okresów, miała też wiele szczęścia. Bo przecież przeprawa przez San we wrześniu 1939r. nie byłaby możliwa gdyby nie podsłuchana rozmowa żołnierzy niemieckich z kamerdynerem Schmidta. Następny szczęśliwy epizod to dobrze zapamiętane zdarzenie – na podwórku u naszego gospodarza znajdowała się nieczynna studnia kilkumetrowej głębokości. Zbudowana była nie z kręgów betonowych, lecz wymurowana z kamieni. Pewnej niedzieli, kiedy odbijaliśmy piłkę z kuzynką Dzidką (Leokadia – córka Józefa Piotrowskiego i Władysławy z Kawalców) oraz z mym tatą, po niefortunnym uderzeniu piłka wpadła do studni. Tato uwiązał drabinę sznurem i opuścił ją na dno studni. Następnie chwytając się kamiennego ocembrowania i dalej schodząc po drabinie dotarł do piłki. W podobny sposób wraz z piłką wydostał się ze studni. Na następny dzień rano okazało się, że na miejscu studni istnieje dość głęboki lej – studnia w nocy zapadła się. Epizod ten był jednym z kilku innych, mówiących o szczęściu sprzyjającym mojej rodzinie.

Pod koniec 1943r. zaczęto cicho mówić, że Ukraińcy zaczynają „szemrać”. Natomiast następnego roku słyszało się już o jawnej wrogości Ukraińców do Polaków. Sytuacja pogarszała się szybko, bo Niemcy raczej nie angażowali się w tę sprawę. Pokątnie mówiono, że prawdopodobnie Niemcy nie ingerują celowo – z jeńców sowieckich (Ukraińców) wziętych do niewoli mają tworzyć oddziały i wysyłać je przeciwko „ruskim”.

Zdarzały się też sytuacje zabawne (patrząc z perspektywy lat). Otóż pewnego razu na pobliskich łąkach na skraju wioski zatrzymał się oddział wojska idącego na front. Krążąc z moimi starszymi kuzynami wśród odpoczywających żołnierzy zobaczyliśmy wojskową latarkę (miała suwaki – zielony i czerwony). Przedmiot ten był tak dla nas fascynujący, że nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa, wykonaliśmy „napad” – i latarka znalazła się w naszych rękach. Po tym „bohaterskim” czynie uciekliśmy i do wieczora przesiedzieliśmy ukryci w łozach nad Wisłokiem, obawiając się obławy ze strony wroga. Mówiąc żartobliwie, być może w ten sposób przyczyniliśmy się w małym stopniu do klęski niemieckiej armii na froncie wschodnim. Latarka ta jeszcze po wojnie znajdowała się w moim domu w Sanoku.

Działania wojenne

Gdy co raz częściej docierały wiadomości o zbliżaniu się frontu, Ukraińcy już jawnie zaczęli występować przeciwko Polakom. Na pewno nie można tego faktu uogólniać. Byli i tacy, którzy do Polaków odnosili się w miarę przyzwoicie (sam miałem kolegę Ukraińca, który ze mną został ciężko ranny – stracił dłoń). Większość była jednak bardzo agresywna. Nocami zbliżali się do domów lub mieszkań z okrzykami „Śmierć Lachom”. Polacy spodziewali się każdej nocy napadów. Dlatego Tato zainstalował w drzwiach wejściowych stalowe obejmy, do których na noc zakładało się gruby drąg, zabezpieczający przed wyłamaniem drzwi. Co noc przy łóżku kładł siekierę, aby w razie napadu bronić się. Niejednokrotnie rozlegały się uderzenia w okna z groźbami pod naszym adresem. Niemcy na nocne ekscesy Ukraińców zupełnie nie reagowali. Z chwilą gdy front zbliżył się już do Beska i przebywanie w naszym mieszkaniu było zbyt niebezpieczne, udaliśmy się na „uciekinierkę”.

Naszym celem był dom p. Suwały na przyczółku wsi Mymoń, gdzie zainstalowaliśmy się na jakiś czas. Tutaj zastał nas front. W wyniku ostrzału z granatnika zginął właściciel domu, p. Suwała, a siedem osób zostało rannych, między nimi ja (miałem przestrzeloną rękę). Ze względu na brak środków opatrunkowych i pomocy medycznej na miejscu Tato postanowił przedostać się z rodziną przez linię frontu (przebiegającą wzgórzami równolegle do linii kolejowej Krosno – Sanok, na południowy zachód od niej) do Strachociny, leżącej już po stronie sowieckiej, aby tam szukać ratunku dla mnie. „Operacja” się udała i cała nasza rodzina szczęśliwie dotarła do domu dziadka Stanisława w wolnej już Strachocinie. Jedynie przelatujące nad głowami pociski artyleryjskie i huk „Katiusz” świadczyły, że trwa wojna i niebezpieczeństwo ciągle jeszcze trwa.

We wrześniu 1944r., kiedy do Strachociny dotarła wiadomość o wycofaniu się Niemców z Beska, Tato wybrał się razem z bratem Frankiem i kolegą Eugeniuszem Radwańskim ze Strachociny do swojego mieszkania w Besku ratować resztki swojego dobytku pozostawionego po ucieczce do Mymonia. Po drodze spotkała ich smutna przygoda, znaleźli niewystrzelony niemiecki „pancerfaust” (ręczny granat przeciwpancerny). Przy jego rozbrajaniu nastąpił wybuch, kolega ze Strachociny zginął na miejscu, a wujo Franciszek został rany w nogę. Tato udał się z rannym bratem do Beska, ale okazało się, że natknął się na linię okopów niemieckich. Niemcy wzięli ich do niewoli, traktując jako rosyjskich szpiegów. Do Strachociny dotarły jedynie niejasne informacje, według jednych wszyscy trzej zginęli, według innych zginął kolega, a bracia Piotrowscy zostali przez Niemców powieszeni. Obydwaj zostali już przez najbliższych opłakani. W rzeczywistości Niemcy, wycofując się na południe zabrali jeńców ze sobą. Rannego wuja Franka zostawili w szpitalu polowym w Rymanowie-Zdroju, a ojca popędzili aż do Medzilaborców na Słowacji (stacja kolejowa za Przełęczą Łupkowską – red.). Podczas postoju transportu w Medzilaborcach ojcu udało się zbiec (uciekł z ubikacji). Dzięki pomocy Słowaków i Polaków udało mu się przedostać przez góry, do Królika Polskiego (wieś pomiędzy Rymanowem-Zdrojem a Jaśliskami - red.). Tam dostał od znajomego leśniczego zaświadczenie pracownika leśnego, które pozwoliło mu dotrzeć bez przeszkód do Rymanowa. Stąd po dwóch dniach (Rymanów był bombardowany) przedostał się do rodziny w Strachocinie. Jego „odyseja” trwała aż 6 tygodni.

Pobyt w Strachocinie był uciążliwy dla wszystkich domowników. W domu Dziadków było 8 osób (z nami), a izba była tylko jedna. Nie bardzo było gdzie spać, tym bardziej że moja przestrzelona ręka ciągle bolała. Nie mieliśmy dosłownie niczego swojego. Aby jakoś przeżyć pomagała nam cała rodzina Taty. Najwięcej pomocy otrzymaliśmy od Dziadków i cioci Kasi – siostry Taty, która mieszkała z mężem (Józef Woźniczyszyn) „za potokiem”. Po zaleczeniu ręki chodziłem razem z chłopakami z sąsiedztwa cioci na „penetrację terenu”, w ramach prowadzonych zabaw „w wojnę” (wtedy chyba wszyscy tak się bawili). Za ostatnimi domostwami w tym rejonie, w polu, znajdowały się okopy (transzeje), w których można było znaleźć granaty przeciw piechocie. Bombardując kamieniami okopy staraliśmy się trafić w „nieprzyjaciela” – czyli granat. Gdy rzut był celny, granat wybuchał – a więc wróg zginął. Że nic się nikomu nie stało – to też było szczęśliwym trafem. Na porządku dziennym było znalezienie różnego rodzaju amunicji. To też było jednym z celów zabawy. Z naboi wydobywaliśmy proch strzelniczy. Trzeba stwierdzić, że w tym okresie dzieci, po przejściach wojennych, wcześnie stawały się znacznie doroślejsze i dużo więcej „znały się na rzeczy”. Po przesunięciu się linii frontu na zachód i po powrocie Taty z niewoli (znowu rodzinie dopisało szczęście) przeprowadziliśmy się do Rymanowa. Tam nasze losy potoczyły się inaczej – ale były to już inne czasy.

cdn

 

 

Moja "Kronika”

Poniższym tekstem rozpoczynamy publikację wybranych fragmentów "Kroniki” Pana Stanisława Berbecia-Piotrowskiego, twórcy i kustosza Strachockiej Izby Pamięci. Pan Stanisław od dziesięcioleci zajmuje się spisywaniem dziejów rodzinnej wsi, zarówno tych, których był bezpośrednim obserwatorem (ma 92 lata!), jak i tych, których pamięć była przekazywana z pokolenia na pokolenie w rodzinie Berbeciów. Użyczył nam swojej "Kroniki” do publikacji w "Sztafecie” mając nadzieję, że tą drogą wiedza o dawnych czasach trafi "pod strzechy” domów potomków Stefana.

Odcinek I - Zwyczaje i obyczaje Strachociny w okresie międzywojennym

Tak jak i w innych miejscowościach, tak i w Strachocinie mieliśmy swoje piękne obrzędy, zwyczaje, wierzenia, itp. Przechodziły one z pokolenia na pokolenie. Z czasem niektóre z nich całkowicie zaginęły., niektóre przetrwały do dzisiaj, ale i one w niedługo pójdą w zapomnienie, zanikną w wyniku przemian, jakie zachodzą obecnie. A szkoda. Bo naprawdę były piękne, doceniane i oczekiwane przez wszystkich. Przypomnę kilka z nich. Były one praktykowane w okresie międzywojennym – od I-szej do II-giej wojny światowej. Zacznijmy po kolei.

Na Nowy Rok już od wczesnych godzin rannych, a nawet tuż po północy, chodzili od domu do domu „Szczodracy”, aby złożyć życzenia i otrzymać w zamian za nie bułeczkę razową, tzw. „szczodrak”, i wepchnięty do niego pieniążek (bilon). Chodzili tylko chłopcy i mężczyźni. Dziewczętom i kobietom nie wolno było chodzić, bowiem nie przynosiły one szczęścia. Nazywano je „dziurawymi Szczodrakami”. Przychodząc pod drzwi domu „Szczodraki” śpiewały tradycyjną przyśpiewkę (w gwarze strachockiej):

Pieczono tu szczudroki, buchnoki,
Powiadali nom, że szczudroki som.
Śliczna pani, grzeczna pani,
Dajcie że i nom.
Jak nie dacie szczudrokow, buchnokow,
Dajcie chleba gmin.
Zapłaci wom som Pan Jezus,
Za tyn szczodry dziyń.

Gdy gospodarz czy gospodyni otworzyła drzwi wchodzili mówiąc:

„Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus,
na szczęście, na zdrowie, na ten Nowy Rok.”

To była stała formuła. Niektórzy składali jeszcze inne życzenia. Każdy ze „Szczodraków” miał ze sobą worek, do którego gospodyni wkładała mu „szczodraki”.

Na święto Trzech Króli gospodynie przygotowywały kolację złożoną z kilku dań, ale z mniejszą ilością niż podczas wieczerzy wigilijnej. Wieczerzę tę nazywano „kulawą Wiliją”. W długie, zimowe wieczory kobiety i dziewczęta schodziły się na tzw. „prządki”. Przynosiły kądziele z przędziwem i przędły wspólnie. Umawiały się wcześniej na konkretną godzinę i miejsce spotkania. Podobnie rzecz miała się z „darciem pierza”. Pracom tym towarzyszyły śpiewy, opowiadania, a niekiedy i tańce, bo przychodzili tam czasem również mężczyźni. We wtorek przed Środą Popielcową gotowano i spożywano lepszą strawę, ponieważ przez cały okres Wielkiego Postu nie wolno było spożywać mięsa, wędlin, a do omasty używano tylko oleju.

W okresie Wielkiego Postu kobiety i dziewczęta robiły z kolorowej bibułki prześliczne sztuczne kwiaty. Przystrajały nimi w Wielką Sobotę obrazy i figury w kościele, w swoich domach, a także krzyże i figury przydrożne. A obrazów i figurek w każdym domu było bez liku. W niektórych całe ich rzędy przystrajały ściany mieszkań. Organista w tym okresie roznosił po wszystkich domach „kartki do spowiedzi”. Były to wąskie paski papieru z imieniem i nazwiskiem domowników zobowiązanych do spowiedzi Wielkanocnej. Za te kartki organista pobierał dobrowolne datki w pieniądzu lub naturze. Przystępując do spowiedzi, kartkę tę oddawało się do konfesjonału. Miał to być sprawdzian, którzy parafianie byli do spowiedzi, a którzy ją opuścili. W rzeczywistości chodziło zapewne o pomoc materialna dla organisty.

Przez okres Wielkiego Postu trwały przygotowania do Świąt Wielkanocnych. Szczególnie dużo pracy miały kobiety i dziewczęta. Na ich barki spadało głównie robienie porządków, odnawianie chat, bielenie, przystrajanie. Nawał pracy potęgował się w Wielkim Tygodniu. Nawet mali chłopcy mieli swoje zajęcia. Przygotowywali kropidła z żytnich kłosów, zbierali chrust na ogniska, przygotowywali „klucze – ćwieki” do strzelania z zapałek. Nie wiadomo mi kto i kiedy zakupił pięć moździerzy do strzelania w czasie Wielkanocy. Moździerze te były przechowywane na plebanii. Strzelaniem z moździerzy za moich młodych lat zajmował się Michał Buczek. W Wielkim Poście chodził po domach i zbierał pieniądze na zakup prochu strzelniczego. Następnie robił z drzewa kliny do moździerzy.

W Wielki Piątek tak jak i dzisiaj przygotowywano Grób Pański. Przygotowywali go strażacy ze strachockiej OSP. W Wielką Sobotę, po poświęceniu jadła, każdy powracający obchodził trzy razy dookoła swój dom z pełnym koszem – na szczęście. Raniutko przed Rezurekcją ustawiano moździerze obok kościoła, a obok nich piecyk, w którym rozpalano ogień. Służył on do rozgrzania lontów – drutów umocowanych na dwumetrowych kijach. Ładowano moździerze. Wsypywano odmierzoną ilość prochu strzelniczego do środka, na proch ubijano papier, a w otwór wylotowy moździerza wbijano drewniany klin. Tak przygotowane do strzału moździerze czekały na sygnał z chóru. Kiedy w kościele zabrzmiało „Resurrexit Dominus” (Pan zmartwychwstał) i odezwały się dzwony i dzwonki, „strzelniczy” przykładał rozżarzony lont do panewki moździerza. Następowała olbrzymia detonacja. Klin wylatywał wysoko w powietrze. Wydawało się, że mury kościoła drżą w posadach w czasie tych wybuchów.

W Poniedziałek Wielkanocny skoro świt młodzi chłopcy, a nawet i starsi, wychodzili z każdego domu na pole, aby je pokropić święconą wodą. Zabierano ze sobą, prócz kropidła i święconej wody, także „pokropiok” (małą bułkę) i święcone jajko. Każdą parcelę (stajanie) kropiono na znak Świętego Krzyża. Przechodząc obok zasianej pszenicy, po pokropieniu jej, zjadano białko z jajka święconego, a żółtko wrzucano do pszenicy, aby wyrosła dorodna i żółta. Po pokropieniu całego pola „kropidło” wpinano do ziemi zasianej żytem. Następnie chłopcy schodzili się na umówione miejsce, palili ognisko z przygotowanego wcześniej chrustu, zajadali „pokropiok” i śpiewali. Wielkanocny Poniedziałek był „mokry” – oblewano się nawzajem wodą.

Nadeszła wiosna, nadszedł czas wypędzania bydła na pastwisko. Pierwszy dzień wypasu bydła był bardzo ważny. Przed wypędzeniem bydła na pole, kropiono je święcona wodą, kadzono mirrą, oraz zabierano ze sobą palmę święconą w Palmową Niedzielę wypędzając bydło na pastwisko. Zwyczajem, a nawet obowiązkiem było oblanie wodą wyganiającego bydło pierwszy raz na pastwisko w danym roku.

Wyjątkowym miesiącem w Strachocinie był maj. Nie wiem czy gdzieś w innej miejscowości było piękniej, przyjemnej, niż u nas w tym miesiącu. Już sama natura wyposażyła ten skrawek ziemi w to, co najpiękniejsze, jakby chcąc wynagrodzić ludziom tutaj zamieszkałym, za ich ciężką pracę na tym terenie, za ich wielki wysiłek fizyczny. Strachocina to teren pagórkowaty, a nawet górzysty, poprzecinany wieloma strumykami, często bagnistymi, porosłymi na obrzeżach krzakami, drzewami. Te właśnie podmokłe skrawki ziemi na wiosnę, a szczególnie w maju, ubierały przepiękną szatę o różnobarwnych kolorowych odcieniach. Knieć (kaczeniec) na swych szerokich liściach rozsypała jakby grudki złota. Pomiędzy nimi wyglądają, jakby nieśmiało, skromne lecz piękne, drobniutkie, błękitne oczka niezapominajek. Skrawki łąk pokrywają się żółcią pierwiosnków, u nas zwanych „kocimi portkami”. Pośród nadbrzeżnych drzew, wśród krzewów, wychylają swe główki przylaszczki, zawilce i inne polne i leśne kwiaty, tworząc przepiękny, bogato tkany w różnych kolorach, kobierzec. Kwitnące czeremchy (zwane u nas „kocierpkami”), trześnie („ptasie” czereśnie), jabłonie, śliwy, grusze, których tutaj, nie tylko w ogrodach, ale i w polu, na miedzach, brzegach potoków, rosło wiele, rozsiewają tak silną, pachnącą woń, że przyprawiają o zawrót głowy. Do tego te przecudne trele słowików, których było mnóstwo wśród tych olchowych zagajników, potoków i lasów, ten przepiękny koncert, te chóry żabek w pobliskich stawach, stawkach i bajorkach, te księżycowe noce, wszystko to razem stwarzało niesamowity urok, pełen zachwytu i zadumy dla dzieła Stwórcy.

Wczesną wiosną, gdy tylko soki ruszyły w drzewach, chłopcy „kręcili” fujarki z wierzbiny. Rozlegały się wtedy różne tonacje wydobyte z tych „piszczałek”. W przeddzień 1-go maja wszystkie stojące przy drogach i ogrodach krzyże i kapliczki ubierano wieńcami i kwiatami. Wynoszono także z domów figurki, święte obrazki, i robiono na polu małe ołtarzyki. Każdy wieczór przez cały maj gromadzili się przy nich dorośli i dzieci. Zaczynały się modlitwy do Boga, a szczególnie do Matki Najświętszej, bo okres maja był poświęcony Jej czci. Modlitwa wyrażoną była przeważnie w tych przecudnych pieśniach, w tych przepięknych słowach, i jeszcze piękniejszych melodiach. Biły o niebo te pieśni chwalebne, dziękczynne, płynęły do stóp Stwórcy i Matuchny Jego Syna. I rozlegały się te pieśni hen, aż poza granice wioski. A mieszkańcy naszej wioski śpiewali pięknie. Obdarzeni dobrym słuchem i głosami. Dzisiaj już ten przepiękny zwyczaj gromadzenia się przy krzyżach i kaplicach, wspólnej modlitwy i śpiewów, odchodzi w zapomnienie. Pozostał żal po tym co minęło. Nie ma już tyle kwiatów, nie słychać śpiewu słowików i innych ptaków, nie słyszy się koncertu żabek. Wszystko to zniszczył człowiek przez swoje wynalazki.

Dzień Zielonych Świątek był jednym z ważniejszych w ciągu roku. Przygotowywanego się do niego już wcześniej. Na pastwisku zostawiało się kawałek ugoru nie pasiony, aby na nim trawa podrosła do dnia Zielonych Świątek. W tym dniu tam pasiono bydło, które pasło się spokojnie, nie przeszkadzając „pasterzom” w ich obrzędzie. A był on ciekawy. Głównym elementem było palenie ogniska, gotowanie (smażenie) jajecznicy (zwanej u nas „jajówką”) i spożywania jej uroczyście podczas pasienia. W tym celu w przeddzień święta przygotowano chrust na ognisku. Rano, wypędzając bydło na pastwisko, zabierano ze sobą w naczyniu mleko, wbite do niego jajka, sól, łyżki i bułkę. Po rozpaleniu ogniska gotowano na nim „jajówkę”. Jeśli była umiejętnie ugotowana, smakowała znakomicie. Piękny to był widok patrząc z jakiegoś wzniesienia. Na pasące się bydło, na palące się ogniska, snujące się dymy, siedzące czy stojące przy ogniskach postaci.

W sobotę poprzedzającą Zielone Świątki najważniejsza czynnością gospodarzy było przygotowanie dużej ilości gałęzi lipowych przeznaczonych do „majenia” domów. Do tego celu wybierano lipę o dużych liściach. Już w godzinach popołudniowych słychać było stuk siekier, trzask padających gałęzi. Robiono to bez pośpiechu, jakby z namaszczeniem. Po przyniesieniu „majidła” pod dom, ubierano gałązkami obrazy, figury, ściany wewnątrz mieszkań. Dużymi gałęziami ubierano ściany na zewnątrz domów. Stwarzało to miły, niepowtarzalny, świąteczny nastrój.

W czasie uroczystości kościelnych „oktawy” Bożego Ciała wraz ze święceniem „wianków” uwitych z macierzanki, melisy, szałwii, barwinka, rozchodnika, koniczyny, liści leszczyny i innych ziół i kwiatów, święcono także gałązki dębu. Po poświęceniu gałązki te wynoszono na pole i wpinano w zagon, tam gdzie była posadzona kapusta. Miała ona być zdrowa i twarda jak dąb.

Kilka dni przed Św. Janem (24 czerwca) zaczynały się przygotowania do palenia „Sobótki”. Chłopcy (także starsi mężczyźni) przygotowywali długie żerdzie, by na nich powiesić wiązanki słomy, które będą palone w „świętojański wieczór”. Aby zdobyć takie wiązanki na pochodnie posuwano się do kradzieży poszycia szop i stodół. W wigilię Św. Jana grupowano się na wzgórzach i zapalano te pochodnie. W dniu Św. Jana gospodarze wychodzili w pole i wpinali na każdej swojej parceli (stajaniu) gałęzie leszczyny – „maili” swoje pole.

cdn

Od Redakcji

Jako ciekawostkę, chcąc pokazać dynamikę zmian w obyczajowości Strachociny w XX wieku, przedstawiamy „przypisy” oparte na wspomnieniach Tadeusza Winnickiego, syna Zofii z Wołaczów-Piotrowskich, z okresu jego młodości, dotyczące tematów opisanych przez Stanisława Berbecia-Piotrowskiego. Tadeusz urodził się w 1938 roku, 20 lat później niż Stanisław.. Swoje wspomnienia przesłał w liście do Redakcji. Żałujemy, że są tak krótkie, sformułowane w stylu telegraficznym. Tadeusz w czasach młodości był znany w Strachocinie jako wszechstronnie utalentowany człowiek. Na deskach strachockiego teatru zasłynął jako doskonały aktor, w szkole w Sanoku jako doskonały sportowiec. Później związał swój los ze Śląskiem i rzadko odwiedzał swoją „małą ojczyznę”. Poniżej „przypisy” i uwagi oparte o wspomnienia Tadeusza.

„Szczodraki” wędrujące po wsi w okresie Nowego Roku śpiewały także kolędy i dostawały nie tylko „szczodraka” z pieniążkiem, ale także słodycze, jajka i wędliny. Ciągle jeszcze w Nowy Rok (tak jak przez cały okres świąteczny) chodziły po wsi „Herody”. Tadeusz był jednym z głównych aktorów ekip „herodowych”, występował w nich przez kilka lat, bywał czasem królem Herodem, ale częściej, ze względu na swój temperament i poczucie humoru, „diabłem”, w praktyce „kluczową” postacią ekipy „Herodów”. Niejedna dziewczyna wspominała tego „diabła” przez lata.

W Wielki Piątek i Wielką Sobotę młodzież w strażackich strojach pełniła wartę - straż przy Grobie Pańskim. Pełnienie takiej straży było ogromnym zaszczytem i tylko nieliczni go dostępowali. Tadeuszowi się to kilka razy udawało, trochę „po znajomości” - przez kilka lat dowódcą Straży Grobu był jego daleki kuzyn i sąsiad Ludwik Piotrowski. Było to niesamowite przeżycie dla strażnika, trzeba było przez kilkanaście minut stać przy grobie na baczność, z halabardą w prawej ręce, z surową miną, nie poruszając się, ba, nawet nie mrugając okiem. Obserwowały to znajome panienki, oceniały zachowanie, uśmiechały się, próbowały rozśmieszyć „groźnych” strażników. Bardzo malownicze były zmiany warty – nowych strażników przyprowadzał cały oddział na czele z dowódcą. Oddział wmaszerowywał do kościoła głównym wejściem i maszerował przez całą długość kościoła krokiem defiladowym, aż na wysokość Grobu Pańskiego w bocznej kaplicy. Szczególnie duże wrażenie robiło to na najmłodszych widzach płci męskiej.

Kropienie pola w Poniedziałek Wielkanocny też wyglądało w czasach młodości Tadeusza trochę inaczej (a może Stanisław przemilczał pewne sprawy?) – oprócz jajek na twardo i kiełbasy, młodzież (zapewne starsza!) zabierała w pole także coś „mocniejszego”, co powodowało, że zakończenie kropienia było bardzo wesołe i głośne. Inna była także wykładnia poszczególnych „czynności” – białko jajka kładziono w zagon żyta, aby mąka była biała, a żółtko w zagon pszenicy – aby była żółta. W okresie tuż powojennym do rozpalonego na zakończenie ogniska często wrzucano niewypały. Za Górami Kiszkowymi, gdzie rozpalano ogniska na zakończenie „kropienia”, huczało od detonacji. W ogóle cały okres Wielkanocy wieś trzęsła się od huku wybuchów. Do „wiwatowych” detonacji po II wojnie służył przynoszony z kopalni karbid, ale czasem używano także wojskowych niewypałów.

Obrzędy w Zielone Świątki były praktycznie te same, Tadeusz dodaje tylko szczegół o pieczeniu w ognisku jajek oblepionych gliną, ale jako coś dodatkowego, okazjonalnego. Ciągle podstawowym „daniem” była jajecznica („jajówka”), ale smażona bez dodatku mleka (może to kwestia indywidualnego smaku?).

 

 

CIEKAWOSTKI TURYSTYCZNE PODKARPACIA

KROSNO – najważniejsze zabytki miasta

Miasto Krosno ogromnie zyskało na znaczeniu i uzyskało doskonałe warunki do rozwoju po przyłączeniu Rusi Halickiej do Królestwa Polskiego przez króla Kazimierza Wielkiego po 1340 roku. Do tego czasu leżało w strefie granicznej pomiędzy Królestwem Polskim a Rusią Halicką, narażone na ciągłe niepokoje, które hamowały rozwój osadnictwa i handlu. Kiedy Ziemia Sanocka stała się integralną częścią Królestwa Polskiego położenie Krosna, w centrum urodzajnej kotliny Dołów Jasielsko-Sanockich, na wprost Przełęczy Dukielskiej, najdogodniejszego przejścia przez łuk polskiej części Karpat, okazało się wyjątkowo korzystne. Krosno szybko stało się najważniejszym ośrodkiem gospodarczym Ziemi Sanockiej. Rozwijało się rzemiosło, nie tylko na potrzeby rynku lokalnego, ale także na potrzeby handlu dalekosiężnego, międzynarodowego. Poważną rolę w mieście odgrywała produkcja płócien i barchanów, z której Krosno znane było nie tylko w Polsce, ale i za granicą. W mieście odbywały się cotygodniowe targi poniedziałkowe oraz kilka dużych targów dorocznych. Oprócz handlu lokalnego miasto miało swój udział w wielkim handlu wywozowo-przywozowym i tranzytowym. Główne szlaki handlowe prowadziły na wschód, na Ruś Halicką oraz na południe, na Węgry. Głównymi towarami eksportowymi stały się: sukno, wyroby kotlarskie, konie, bydło rogate, natomiast importowano głównie: żelazo, miedź, wyroby metalowe i oczywiście wino. W XVI i I poł. XVII stulecia Krosno doszło do swego największego rozkwitu. Bardzo szybko stało się centrum handlu winem węgierskim. Handel ten stał się podstawą wielkich fortun kilku rodzin mieszczańskich. Wzrósł znacznie poziom życia umysłowego miasta. Wielu młodych krośnian wyjeżdżało na studia do Akademii Krakowskiej, gdzie wykładali m.in. Paweł z Krosna i Marcin z Krosna. Szesnastowieczne Krosno przewyższało pod każdym względem dwa historyczne miasta Podkarpacia: Sanok i Biecz. Nie tylko zasobnością, gospodarnością, organizacją pracy czy zasięgiem kontaktów handlowych, ale i szacowaną na około 3-4 tysiące liczbą mieszkańców. Krosno nazywano wówczas parva Cracovia (małym Krakowem). Z tego okresu świetności pochodzi wiele krośnieńskich zabytków. Oto kilka z nich:

Krośnieński Rynek, który stanowi centrum zespołu staromiejskiego. W przeszłości skupiał on życie społeczne, gospodarcze i administracyjne - do tej pory jest odbiciem zamożności mieszczan i patrycjatu. Piętrowe kamienice z charakterystycznymi kamiennymi podcieniami, powstawały w większości w wiekach XVI i XVII, wielokrotnie przebudowywane i modernizowane, nie zmieniły jednak charakteru krośnieńskiego rynku. Do najciekawszych kamienic należą: kamienica narożna, u wylotu ul. Franciszkańskiej (Rynek 5) – dawna „curia pretoriana”, będąca w XVI w. siedzibą Rady Miejskiej, tzw. „kamienica wójtowska” (Rynek 7) z zachowanymi czterema kolumnami kamiennymi i bogatym renesansowym portalem. W pierzei północnej stoi kamienica nr 27, należąca niegdyś do Wojciecha Porcjusza - bogatego mieszczanina, z pochodzenia Szkota, rajcy miejskiego i fundatora wielu przedsięwzięć architektonicznych i artystycznych w mieście, wzniesiona w XVI w., przebudowana w stuleciu następnym. Rewelacyjnych wręcz odkryć w obrębie placu dokonali w latach 1999-2001 archeolodzy z Muzeum Podkarpackiego w Krośnie. Podczas prac związanych z modernizacją płyty rynku natrafiono na relikty budowli kamiennych i drewnianych, bud i ław kupieckich, wodociągu i kanalizacji miejskiej. Obecnie w płycie rynku zaznaczone są obrysy renesansowego ratusza i archeologicznej sensacji – murowanej, średniowiecznej wieży wójtowskiej. Kilka tysięcy pozyskanych w trakcie wykopalisk zabytków ruchomych, świadczących o początkach Krosna, stanowi część zbiorów Muzeum Podkarpackiego.

Kościół farny pod wezwaniem Trójcy Świętej, usytuowany w północnej części zespołu staromiejskiego, to najważniejsza dla średniowiecznego miasta budowla. Jej wznoszenie rozpoczęto zapewne już w XIV w., jednak ciągła rozbudowa głównego kościoła miasta spowodowała, iż dzisiejsza, zasadniczo gotycka w bryle, świątynia wzbogacona jest o elementy barokowe. Liczne, mimo grabieży i pożarów, dzieła sztuki zachowane we wnętrzu krośnieńskiej fary są odzwierciedleniem dbałości mieszczan o ten kościół. Dziś jest to jedno z piękniejszych i bogatszych wnętrz sakralnych w całej Małopolsce. Z najwcześniejszego, gotyckiego w stylu, wyposażenia świątyni zachowały się rzeźby stanowiące grupę Pasji, usytuowane na belce tęczowej, między nawą a prezbiterium. To wybitne dzieło rzeźby gotyckiej wykonane zostało w krakowskim warsztacie snycerskim na początku XV wieku. Na wewnętrznej arkadzie łuku tęczowego wmurowane jest wczesnobarokowe epitafium Zofii Kanafolskiej z Kiellarów (zm. 1640). Wykonane z czarnego marmuru dębnickiego posiada owalny portret zmarłej malowany na blasze, umieszczony w przerwanym przyczółku.

W krośnieńskiej farze zachował się również obraz na desce „Koronacja Matki Boskiej przez Trójcę Świętą”. Jest to jedno z najwybitniejszych dzieł malarstwa tablicowego na terenie Polski. Obraz wykonany został ok. 1480 r. przez Jakuba Trwałego. Obok znajduje się dzieło krakowskiego ma-larza Jana Wielkiego. W latach 1638-1646, po pożarze świątyni, prze-kształcono jej wnętrze z gotyckiego na manierystyczne. W ołtarzu głównym, pochodzącym z lat trzydziestych XVII w., wykonanym przez krośnieńskich snycerzy, umieszczony jest obraz „Adoracja Trójcy Świętej i Matki Boskiej przez wszystkich świętych”, malowany przez weneckiego malarza Tomasza Dolabellę. Obrazy pokrywające ściany i filary stanowią zespół dwudziestu kilku malowideł wykonanych przez artystów z kręgu Dolabelli. Przepojone duchem sarmackim i mieszczańskim, stanowią unikatowy zespół obrazów nierozerwalnie związanych z wnętrzem, odzwierciedlających doskonale idee czasu kontrreformacji.

W kościele farnym zachowały się do dzisiaj tzw. stalle radzieckie - bogato zdobione ławy, w których zasiadali rajcy miejscy. W płycinach umieszczono malarskie personifikacje cnót kardynalnych: wstrzemięźliwości, sprawiedliwości i męstwa, oraz cnót teologicznych: miłości, nadziei i wiary. Obok usytuowana jest indywidualnie opracowana ława Porcjusza – głównego donatora kościoła – z personifikacją sprawiedliwości. Fundacją rodziny Porcjuszów jest dwukopułowa kaplica – mauzoleum pod wezwaniem św. św. Piotra i Pawła, dzieło włoskiego architekta Vincenzo Petroniego. Na ścianach kaplicy znajdują się portrety Portiusów, których szczątki spoczywają w niedostępnej krypcie grobowej pod posadzką kaplicy: Anny z Hesnerów Portiusowej (zm. 1648), Roberta Wojciecha Portiusa (zm. 1661) i Tomasza Portiusa – brata Wojciecha Roberta (zm. 1676). Poza tym są tu też kaplice; Matki Boskiej Szkaplerznej, św. Wojciecha (przed 1448), św. Jana Nepomucena, św. Anny (1402). (fundatorzy to głównie rodzina Portiusów (Porcjuszów). W kościele znajdują się płyty nagrobne: bp Stanisława Tarły h. Topór, Jana Skotnickiego h. Grzymała – Rejent Milczek z „Zemsty” Fredry, oraz jego żony Zofii z Ligęzów. W latach 1638-1651 w sąsiedztwie fary wzniesiono wieżę-dzwonnicę, również fundacji Wojciecha Porcjusza. Umieszczono w niej trzy dzwony, „Urban, „Jan” i „Marian”. Dzwon „Urban”, o którym pisaliśmy już w numerze 4 „Sztafety”, jest czwartym pod względem wielkości zabytkowym dzwonem w Polsce – waży 3 250 kg, w obwodzie ma blisko 5 metrów.

Kościół OO. Franciszkanów należy do najstarszych zachowanych budowli miasta. Franciszkanie pojawili się w Krośnie już w XIII w. i osiedlili się pierwotnie przy niewielkiej kaplicy. Nową świątynię zaczęto wznosić na przełomie XIV i XV w. i niezmieniona przetrwała do wieku XVII. Klasztor i kościół, wraz z całym miastem, stał się pastwą pożaru w dniu 2 września 1638 r. Odbudowa kościoła trwała bardzo długo. W latach 1647-1648 Stanisław Oświęcim - dworzanin króla Władysława IV - ufundował przy kościele rodzinną kaplicę grobową pw. Najświętszej Panny Marii i św. Stanisława ze Szczepanowa, zwaną powszechnie Kaplicą Miłości, wzniesioną wg projektu włoskiego architekta Vincenzo Petroniego. Dekorację stiukową wnętrza wykonał Giovanni Battista Falconi. W ołtarzu głównym kaplicy znajduje się obraz „Wskrzeszenie Piotrowina przez św. Stanisława ze Szczepanowa”. Kaplica Oświęcimów jest przykładem jednej z najdoskonalszych realizacji baroku w Polsce. Z jej budową związana jest romantyczna legenda o tragicznej miłości przyrodniego rodzeństwa. Według legendy Anna zmarła czekając na Stanisława, który w Rzymie u Ojca Świętego starał się o zgodę na ślub z przyrodnią siostrą. „…jak Francyja szczyci się grobowcem Abelarda i Heloizy, Włochy z chlubą pokazują szczątki Laury i Petrarki, tak i w tej krainie przypadł zaszczyt mieć pamiątkę wielkiej miłości…” opisywanej przez poetów, uwiecznianej przez znanych malarzy. W krypcie grobowej w podziemiach kaplicy znajdują się trumny Oświęcimiów, między innymi także Anny i Stanisława. W XVIII wieku do odbudowy i upiększenia kościoła przyczynił się wielce stolnik dobczycki Antoni Baranowski, właściciel wielu okolicznych włości.

Niestety, kościół franciszkański spłonął niemalże całkowicie w 1872 r. W pożarze zniszczone zostało całe wyposażenie wnętrza, a jedynymi zachowanymi elementami są wspaniałe renesansowe i barokowe nagrobki: Jana Kamienieckiego (zm. 1560r., wojewoda podolski), dłuta Jana Marii Padovano, Jadwigi z Włodków Firlejowej (zm. 1609r., wojewodzina lubelska) wykonany w 1611 r. przez Giovanni Reitino de Lugano, dwukondygnacyjny nagrobek Jana Jędrzejowskiego i jego żony Elżbiety z końca XVI w. Po prawej stronie prezbiterium wzniesiony został nagrobek Barbary z Kamienieckich Mniszchowej (zm. ok. 1569r.) dłuta Jakuba Trwałego. W roku 1994 podczas konserwacji odkryto za nagrobkiem fragmenty średniowiecznych malowideł ściennych, które po transferze na przenośne podobrazie pokazywane są w kaplicy Przemienienia Pańskiego.

Poza murami starego miasta, przy dawnym trakcie węgierskim usytuowany jest kościół i klasztor OO. Kapucynów, sprowadzonych do Krosna w roku 1753, staraniem wojewody krakowskiego, hetmana koronnego Jana Klemensa Branic-kiego. Pierwotnie kapucyni osadzeni zostali przy nieistniejącym teraz kościele św. Jakuba. W latach 1755–1770 wzniesiono na obecnym miejscu kaplicę i prowizoryczne pomieszczenia dla zakonników. Od roku 1771 rozpoczęto budowę kościoła, konsekrowanego w roku 1811. Fundatorami świątyni wznoszonej według planów Innocentego Bartha – kapucyna byli: Jan Klemens Branicki, bracia Jaworscy, Adam Ignacy Lewicki i Innocenty Barth. Kościół murowany z ciosów piaskowca jest jednym z najpóźniejszych przykładów architektury barokowej. Jedno-nawowy, z krótkim jednoprzęsłowym prezbiterium zamkniętym ścianą prostą i dwoma przedsionkami po bokach, posiada dodatkowo od strony pd.-zachodniej kaplicę. Fasada kościoła ukończona w roku 1781 jest dwukondygnacyjna. Na osi fasady, ponad dobudowaną później kruchtą, umieszczono półkoliście zamkniętą płycinę z malowidłem z 1 poł. XIX wieku, przedstawiającym Chrystusa na Krzyżu.

Wnętrze kościoła pokryte jest iluzjonistyczną polichromią wykonaną, w roku 1809 przez krośnieńskich malarzy Antoniego Smuglewicza i Andrzeja Kucharskiego. Nastawa ołtarza głównego wykonana została w roku 1879 przez Stanisława Janika – snycerza krośnieńskiego i Romualda Łapczyńskiego z Krakowa. W jej strefie środkowej umieszczono barokowy krucyfiks z 2 poł. XVIII w. W trójprzęsłowej nawie, w strefach między pilastrami, głębokie wnęki arkadowe mieszczą ołtarze boczne, wykonane również przez S. Janika w latach 1896–99. W nastawach umieszczono współczesne im obrazy, po stronie lewej: Matka Boska Niepokalanie Poczęta wykonany przez Jana Kruszyńskiego – malarza lwowskiego, w zwieńczeniu „Św. Piotr, wizja św. Franciszka” – wykonany przez Jana Tabińskiego, w zwieńczeniu również „Św. Piotr”. Po stronie prawej „Św. Antoni”, w zwieńczeniu „Św. Maria Magdalena” oraz „Św. Feliks”, w zwieńczeniu „Św. Florian”, wszystkie malowane przez Jana Tabińskiego. Wśród elementów wyposażenia kościoła zasługujących na uwagę wymienić należy kropielnice z czarnego marmuru (pocz. XIX w.) rokokowy krzyż procesyjny, tablice epitafijne, naczynia liturgiczne z XVIII i XIX w., ornaty z 2 poł. XVIII w., wykonane techniką gobelinową w manufakturze Romerów w Bieździadce.

Od strony północnej do kościoła przylega budynek klasztorny wznoszony równocześnie ze świątynią. Skrzydło pn.-zach. dobudowano w roku 1853 staraniem prowincjała kapucynów ojca Józefa Krzysika, pod kierunkiem budowniczego Tomasza Jaźwickiego. Klasztor złożony jest z trzech skrzydeł usytuowanych wokół prostokątnego wirydarza. W skrzydle pd.-wsch., na osi kościoła, mieści się zakrystia i chór zakonny z biblioteką na piętrze, przebudowany z pierwotnej kaplicy wznoszonej w latach 1755–1770. Chór zakonny, podobnie jak nawa kościoła dekorowany jest barokowo-klasycystyczną polichromią typu iluzjonistycznego, wykonaną przez A. Smuglewicza i A. Kucharskiego. W budynku klasztornym znajduje się kilkanaście obrazów pochodzących z XVIII i XIX w. Zabudowania klasztorne otacza, obecnie mocno okrojony, ogród zamknięty murem, założony współcześnie z klasztorem. Przed kościołem wyodrębniono prostokątny dziedziniec otoczony murem kamiennym, od frontu zamknięty półkoliście. We wnękach bocznych odcinków muru umieszczono obrazy stacji Męki Pańskiej, wykonane przez krośnieńskiego malarza Papużyńskiego na pocz. XX w.

 

ZE SPORTU

Piłkarze Górnika Strachocina utrzymali się w poprzednim sezonie i dalej grają w podkarpackiej klasie okręgowej (grupa krośnieńska). W tym sezonie radzą sobie całkiem dobrze, na trzy kolejki przed końcem I rundy znajdują się w środku tabeli. Co prawda do lidera (GKS Krościenko Wyżne) tracą 11 punktów, ale nad strefą spadkową mają już przewagę 10 punktów. Wyprzedzają m.in. Sanovię Lesko i Naftę Jedlicze.

Dobrze radzą sobie także inne drużyny piłkarskie Podkarpacia. Stal Sanok na kolejkę przed zakończeniem I rundy III ligi grupy lubelsko-podkarpackiej jest liderem tabeli, a Karpaty Krosno zajmują 7 miejsce. Czarni Jasło, którzy awansowali w dobrym stylu w zeszłym sezonie do IV ligi podkarpackiej, są jak dotychczas rewelacją tych rozgrywek. Na trzy kolejki przed zakończeniem I rundy są wiceliderem tabeli, tuż za JKS Jarosław.

Drużyna hokejowa Stali Ciarko Sanok nieźle rozpoczęła sezon 2010/2011. Wzmocniona kilkoma dobrymi zawodnikami wreszcie potrafi toczyć z najlepszymi polskimi drużynami wyrównane mecze. Jeżeli nawet je przegrywa to nieznacznie. Po 15 kolejkach nowego sezonu zajmuje 4 miejsce, za Cracovią, Unią Oświęcim i GKS Jastrzębie, tracąc niewiele punktów do drugiej Unii. Ma w tym sezonie szansę na włączenie się do walki o medale.

Nasz usportowiony senior, Zygmunt Ćwiąkała z Bytomia, syn Marcjanny z Giyrów-Piotrowskich, nie zwalnia tempa. W lipcu zwyciężył w letnich Narodowych Mistrzostwach Polski Seniorów w Łodzi (turniej 4-tej kategorii ITF). W sierpniu wygrał w Bytomiu międzynarodowy turniej „Czarne Diamenty” (także 4-tej kategorii ITF), co dało mu 1-sze miejsce w Polsce wśród seniorów-amatorów w jego kategorii wiekowej (jest 39-ty w światowym rankingu ITF). Pan Zygmunt jest także pierwszy w Polsce w deblu w swojej kategorii wiekowej. We wrześniu wygrał międzynarodowy turniej w Łodzi (w singlu). W październiku był członkiem drużyny polskiej w kategorii wiekowej 70-latków na Mistrzostwach Świata Seniorów w Turcji, gdzie drużyna polska zajęła bardzo dobre, 8-me miejsce. W turnieju indywidualnym tych MŚ pan Zygmunt nie miał szczęścia w losowaniu. W turnieju pocieszenia dotarł do finału w swojej kategorii wiekowej.

Bartosz Kowalczyk z Olesna, wnuk Anny z Błaszczychów-Piotrowskich, powrócił do składu pierwszoligowej drużyny piłki nożnej MKS Kluczbork. MKS Kluczbork jest drużyną środka tabeli, Bartek gra na pozycji pomocnika, na razie najczęściej przesiaduje na ławce rezerwowych.

 

WSPOMNIENIA O PRZODKACH

W ramach „Wspomnień o przodkach” przedstawiamy tym razem sylwetkę Błażeja Piotrowskiego (1838–1890), protoplastę „klanu” Błaszczychów-Piotrowskich.

Błażej Piotrowski urodził się 28 stycznia 1838 roku w Strachocinie. Jego rodzicami byli Michał Piotrowski „z Kowalówki” i Katarzyna z Antoszyków-Woźniakow. Dzieciństwo i wczesną młodość spędził w starym domu Piotrowskich „na Kowalówce”, razem z rodziną stryja Kazimierza. Dopiero na początku lat 50-tych ojciec Michał wybudował nowy dom dla swojej rodziny na wydzielonej z ojcowizny działce. Mały Błażej wychowywał się w licznym gronie rodzeństwa i kuzynostwa – miał cztery kuzynki, dwie siostry, dwu kuzynów (Pawła i Jana) i brata Franciszka, wszyscy w zbliżonym wieku, jedynie Paweł był starszy. Czytać i pisać nauczył się w szkółce parafialnej przy kościele (pierwsza publiczna szkoła w Strachocinie powstała dopiero w 1861r.), ale praktycznie całą swoją wiedzę życiową czerpał od rodziców, rodzeństwa i otoczenia. Książek raczej nie czytał. Gdy miał 17 lat zmarł mu ojciec i Błażej, mimo młodego wieku, musiał wejść w rolę gospodarza i „głowy” rodziny. Doskonale dawał sobie z tym radę. Od najmłodszych lat wdrażany do pracy przez ojca, energiczny i pełen zapału, szybko uczył się samodzielnego gospodarowania i włączał się w publiczne życie wsi. Nie zawsze podobało się to matce Katarzynie, która chciałaby sama rządzić w domu. Stąd czasem dochodziło do sporów między synem i matką. Syn coraz częściej bywał „górą”.

W wieku 25 lat Błażej ożenił się z Marią Radwańską, córką jednego z pierwszych gospodarzy we wsi - Józefa Radwańskiego. Ślub odbył się 26 stycznia 1863 roku w strachockim kościele, po ślubie huczne wesele. Maria urodziła się w 1840 r., była córką Józefa Radwańskiego i Katarzyny z Woytowiczów. Józef był wnukiem Szymona Radwańskiego „z Górki”. Radwańscy „z Górki” to pierwsza rodzina we wsi pod każdym względem, zarówno majątku jak i poważania i szacunku. Panny z tej rodziny to najlepsze partie małżeńskie w Strachocinie. Z ciotką Marii, także Marią, żonaty był stryj Błażeja, Kazimierz Piotrowski „z Kowalówki”. Młodszymi braćmi Marii byli, jeden z pierwszych księży, którzy wyszli ze Strachociny, ksiądz Feliks Radwański (ur. 1845r.), oraz długoletni nauczyciel w Strachocinie, Wincenty Radwański (ur. 1848r., zm. 1895r.). Matka Marii, Katarzyna (ur. 1806r.) była córką Sebastiana Woytowicza i Rozalii z Radwańskich. Woytowiczowie to też jedna z najbardziej poważanych rodzin w Strachocinie. Maria wniosła do małżeństwa duży posag. Właśnie za pieniądze z posagu żony Błażej wykupił część działów swojego rodzeństwa na rodzinnej roli.

Po ślubie Maria wprowadziła się do domu Piotrowskich. Nie wiadomo jak się układało współżycie młodej synowej z Katarzyną i resztą domowników. Prawdopodobnie nie obyło się bez tarć w tak małym domu, w którym mieszkało co najmniej siedem osób. Zarówno wdowa Katarzyna, jak jej córka Wiktoria (starsza siostra Błażeja), miały „trudne” charaktery. Rola Błażeja w tym wszystkim była nie do pozazdroszczenia. Sądząc z przekazów rodzinnych na temat jego charakteru, musiał sobie radzić całkiem dobrze z kobietami w domu. W małżeństwie z Marią miał Błażej pięć córek - Wiktorię (ur. 1864r.), Walerię (ur. 1867r.), Juliannę (ur. 1869r.), drugą Walerię (ur. 1875r.) i Agatę (ur. 1878r.) - oraz syna Feliksa (ur. 1873r.), nazwanego tak na cześć wuja księdza. Los wyjątkowo niemiłosiernie obszedł się z córkami Błażeja i Marii. Najpierw rodzice przeżywają śmierć Walerii (pierwszej), która umiera w niecały rok po urodzeniu (w 1868r.). Kilka lat później, 19 stycznia 1876 roku, rodzice przeżywają prawdziwą tragedię. W tym samym dniu umierają na błonnicę („chrypkę” jak zapisano w parafialnej „Księdze zgonów”), 12-letnia Wiktoria i 7-letnia Julia. Jest to ogromnie bolesna strata dla obojga rodziców, przede wszystkim dla matki. Być może ten cios spowodował, że po tym wydarzeniu stan zdrowia Marii pogorszył się. Maria zmarła dwa lata później. Prawdopodobną przyczyną jej śmierci były komplikacje poporodowe po urodzeniu córki Agaty. Tuż po śmierci matki zmarła 2-letnia Waleria (1878r.), niecałe trzy miesiące później malutka Agata. Jako przyczynę ich śmierci zapisano „anginę”, prawdopodobnie była to także błonnica, zbierająca masowo śmiertelne żniwo wśród dzieci w tym czasie. Lata małżeństwa Błażeja z Marią znaczone były więc zarówno momentami radości, powodowanymi narodzinami dzieci, jak i momentami smutku, po ich śmierci.

Na co dzień życie rodziny toczyło się w miarę spokojnie. W rodzinnym domu mieszkała, obok rodziny Błażeja, także siostra Wiktoria z synami, Janem i Wincentym, oraz brat Franciszek z żoną i córką Wiktorią (do 1880 roku, kiedy to przeniósł się do nowo zbudowanego domu), tak więc było ludno i wesoło (najmłodszy brat Błażeja, Marcin, uczył się w Sanoku zawodu). Po ojcu odziedziczył Błażej dość duże gospodarstwo i należał do bogatszych gospodarzy we wsi. Błażej jako najstarszy syn, który pozostawał w rodzinnym domu, przejął większość ziemi, brat Franciszek i siostry dostali jedynie działy leżące pośród gruntów Błażeja, Marcin „odebrał” swój spadek w formie nauki zawodu. Zachował się dokument „Arkusz posiadłości gruntowej” Błażeja Piotrowskiego, dokument nie nosi żadnej daty, prawdopodobnie pochodzi z końca lat 80-tych XIX w. Ogólna powierzchnia gospodarstwa wynosiła 6 morgów i 1560 sążni (tj. ok. 3,9 ha). Rola miała kształt paska ziemi o szerokości ok. 36 m i długości ok. 1600 m, który ciągnął się od granic „wsiska” (w środku wsi) aż do granicy Strachociny z wsią Długie. Teren gospodarstwa był mocno pofałdowany, podnosił się stopniowo w górę aż do najwyższego punktu na grzbiecie Gór Kiszkowych. Pierwsze wzniesienie, tzw. Górka, znajdowała się ok. 250 m od domu. Działkę przecinały w czterech miejscach strumyki, nad ich brzegami znajdowały się małe kawałki łąki. Najgorsze grunty były na Górach Kiszkowych. Gleba była kamienista, nachylenie południowych zboczy Gór Kiszkowych dochodziło do 45 stopni. Uprawa ziemi była bardzo ciężka, orka mogła odbywać się tylko w jednym kierunku, z góry na dół. Zbiory trzeba było wynosić na plecach na górę, skąd dopiero były zwożone wozem konnym do domu. Trochę tylko lepsza gleba była w dolnej części gospodarstwa, bliżej domu. Najlepsza ziemia znajdowała się przy strumykach (tutaj z kolei teren był podmokły) i w pobliżu domu, było jej niewiele. Do Błażeja nie należała cała „ćwierć” dawnego (średniowiecznego) łana. W różnych miejscach, jak wyspy, tkwiły w niej resztki działów rodzeństwa (w sumie ich obszar wynosił ok. 2 ha). Z biegiem czasu „wyspy” te znikały, systematycznie wykupywane przez Błażeja. Całkowity dochód roczny z gospodarstwa Błażeja wynosił w latach 80-tych 9 zł 59 centów w ówczesnej walucie.

Poza uprawą roli Błażej zajmował się także handlem, prowadził „kram towarów mieszanych”. W rodzinnym archiwum znajduje się dokument z 1891 r., w którym „uwiadamia się, że wymierzony Panu Błażejowi Piotrowskiemu w Strachocinie od wykonywania kramu towarów mieszanych w Strachocinie pod l. katastr. podatek zarobkowy 2 zł 19 ct odpisuje się jednocześnie z tytułu śmierci od I półrocza roku 1891 zacząwszy, przy C.k. Urzędzie Podatkowym w Sanoku.” Bliższe jednak wiadomości co do „kramu” dotyczące jego lokalizacji, wielkości, dochodowości, nie zachowały się w tradycji rodzinnej.

W świetle przekazów rodzinnych Błażej był postacią niezwykle malowniczą. Miał duże uzdolnienia techniczne. Był stolarzem-kołodziejem, miał w domu warsztat, wykonywał piękne meble, wozy konne, bryczki, sanie. Był ogromnie ciekawy świata, interesował się wszelkiego rodzaju nowinkami, w tym także technicznymi. Był konstruktorem-wynalazcą. Według tradycji rodzinnej nad potokiem (prawdopodobnie Różowym, chociaż nie ma co do tego pewności) zbudował mechaniczną pralkę (pralnicę), napędzaną wodą, która służyła do prania płótna lnianego wytwarzanego w ręcznych warsztatach i później pranego wielokrotnie w celu nadania mu białości i miękkości. Prawnuk Błażeja, Józef Piotrowski z Rzeszowa, próbował po latach, na podstawie opowieści rodzinnych, dokonać rekonstrukcji tego urządzenia. Pralnicę Błażeja chodziła podziwiać cała wieś. Oczywiście, konstruktora-wynalazcę uważano we wsi za dziwaka, a niektórzy nawet za człowieka „pomylonego”, z tego tytułu był obiektem powszechnych żartów i kpin. Zainteresowanie nowinkami nie ograniczało się u Błażeja, jak już wspomniano, do techniki. Starał się doskonalić uprawę roli. Jako jeden z pierwszych gospodarzy we wsi (w rodzinie mówiono, że pierwszy) zaczął stosować nawozy sztuczne (mineralne), popularnie zwane wtedy w Strachocinie „kościami”.

Już kilka miesięcy po śmierci żony Marii, Błażej ożenił się powtórnie, tym razem z Małgorzatą z Żyłków-Żuchowskich z Bażanówki. Wydaje się, że Błażej w tym szybkim ożenku chciał znaleźć zapomnienie swoich nieszczęść, które trapiły go od pewnego czasu. Przecież w ciągu niecałych trzech lat stracił ukochaną żonę i cztery córki. Z pewnością powtórny ożenek doradzali mu także najbliżsi, obawiając się o zdrowie psychiczne Błażeja. Także mały Feliks wymagał matczynej opieki. Nowej żony Błażej szukał poza Strachociną. Być może wpłynęła na to jego opinia we wsi. Mimo że dobry gospodarz, dość bogaty, z ogólnie szanowanej rodziny, ze względu na swoje zainteresowania i zachowanie, uchodził za dziwaka. Przedwczesna śmierć żony, którą tak bardzo kochał, spowodowała jeszcze większe zdziwaczenie. Wdowiec o opinii dziwaka nie miał dużych szans na ożenek we własnym kręgu towarzyskim, musiał sięgnąć do sąsiedniej wsi. Małgorzata urodzona w 1858 r., w momencie małżeństwa z Błażejem, 40-letnim wdowcem, miała 20 lat, a więc była o wiele młodsza od męża. Mimo tego (a może dzięki temu?) współżycie małżonków układało się dobrze. Małgorzata była wychowana w biednej, tradycyjnej rodzinie, Błażej był już doświadczonym mężczyzną, razem stworzyli udane małżeństwo. Może nie było między nimi namiętności (Błażej ciągle miał w pamięci pierwszą żonę Marię), ale na pewno wzajemny szacunek i przywiązanie. Małgorzata łatwo zaadaptowała się do życia w nowej rzeczywistości, wchodząc szybko w rolę gospodyni. Od kilku lat nie żyła już matka Błażeja, Katarzyna, tak że nie było problemu współżycia synowej z teściową. Siostra Błażeja Wiktoria musiała się pogodzić z gospodarką energicznej, młodej bratowej. Błażejowi i Małgorzacie szybko przychodziły na świat dzieci, Jan (ur. 1879 r.), Wojciech (ur. 1882 r.), Franciszek (ur. 1884 r.), Kazimierz (ur. 1887 r.) i Paweł (ur. 1889 r.).

Błażej, będąc dużą indywidualnością i dojrzałym życiowo mężczyzną, potrafił umiejętnie kierować młodą żoną przy wychowywaniu dzieci. Było to wychowanie surowe, w duchu poszanowania dla starszych, także w duchu poszanowania dla tradycji i religii. Najstarszy syn, z pierwszego małżeństwa, Feliks, został oddany z biegiem czasu na wychowanie do swojego wuja, ks. Feliksa Radwańskiego, proboszcza w Łężanach. Kiedy to się stało, nie wiadomo, prawdopodobnie gdy Feliks osiągnął wiek szkolny.

Błażej był człowiekiem o ogromnej energii życiowej, brał żywy udział w życiu wsi, był jednym z założycieli Kasy Zapomogowej i jej aktywnym działaczem. Był poważnym kandydatem na wójta, jednak nie został nim, jego synowa Paulina twierdziła, że to przez „pralnicę”. Bardzo przyjaźnił się ze swoim szwagrem, nauczycielem strachockim, Wincentym Radwańskim. Utrzymywał także bliskie kontakty z drugim szwagrem, ks. Feliksem Radwańskim. Prawdopodobnie miłość do pierwszej żony sprawiła, że Błażej przez całe życie trzymał się blisko z jej rodziną. Świadczy o tym także dobór rodziców chrzestnych dla synów, także tych z drugiego małżeństwa (dobór chrzestnych dla dzieci był bardzo ważny w Strachocinie, służył do podtrzymania i umocnienia więzów pomiędzy rodzinami). Otóż ojcem chrzestnym wszystkich synów Błażeja był niezmiennie Wincenty Radwański, nauczyciel, brat Marii. Poza Radwańskimi najbliższymi przyjaciółmi Błażeja byli sąsiedzi, Paweł i Jan Piotrowscy „z Kowalówki” (kuzyni Błażeja) z jednej strony, i Walenty Wołacz-Piotrowski z drugiej, oraz, oczywiście, brat Franciszek (brat Marcin był zdecydowanie młodszy). Mimo że trochę dziwak i ekscentryk, nie był Błażej ponurakiem. W tradycji rodzinnej pozostał człowiekiem pogodnym, ze specyficznym poczuciem humoru, lubiącym wypić, nie przesadnie religijnym. Był niezwykle pracowity.

Przedwczesna śmierć przerwała jego bujne życie, zmarł tragicznie w sile wieku, 12 sierpnia 1890 r. w Strachocinie, mając 52 lata. Okoliczności jego śmierci wyglądały prawdopodobnie następująco: wracał z Sanoka z wozem pełnym nawozów mineralnych, na Dąbrówce (obecnie dzielnica Sanoka) konie wystraszyły się pociągu, stanęły dęba, Błażej spadł z wozu pod koła i wóz przejechał przez niego. Zmarł w domu krótko po przywiezieniu. Inną wersję podawała Paulina (synowa Błażeja), jej zdaniem wypadek miał miejsce na wysokości krzyża przydrożnego, przy drodze z Kostarowiec do Strachociny (tuż za kościołem), a konie wystraszyły się kobiety wychodzącej z rowu przydrożnego z płachtą trawy na ramionach (pierwsza wersja przechowała się w Ameryce, podała ją wnuczka Błażeja, Rose Taylor). Błażej został pochowany na nieistniejącym już dzisiaj cmentarzu obok kościoła.

Błażej został filarem tradycji rodzinnej tej gałęzi rodu Piotrowskich ze Strachociny, która nosi przydomek „Błaszczychów”. Był tak znaczącą osobowością, że właśnie wokół niego koncentrowała się pamięć rodzinna. I nie był to już Błażej „z Kowalówki”, tylko po prostu Błażej Piotrowski. Błażejowi synowie (i ich potomkowie) stali się nowym „klanem” Piotrowskich, ochrzczonym z biegiem czasu „Błaszczychami”. Przydomek „Błaszczycha” pochodzi właściwie od Małgorzaty, żony, a później wdowy po Błażeju. W ten sposób utworzonym mianem Strachoczanie określali żony mężów (często wdowy po nich), np. Michasicha to żona Michasia, Walczycha (albo Walczyna) – żona Walka, Kiszczycha – żona Kiszki, itd. Początkowo określano tak tylko Małgorzatę, później określenie przeszło na synów. Z biegiem czasu „Błaszczychami” zaczęto nazywać także potomków brata Franciszka, którzy wyprowadziwszy się ze Strachociny, odwiedzali ją rzadko (potomkowie najmłodszego brata, Marcina, na długo „zagubili” się strachockim Błaszczychom).

Sprostowanie

Tadeusz Stanisław Błaszczycha-Piotrowski, autor broszurki „Czy strachoccy Piotrowscy są potomkami kniazia Iwaszki, wnuka tatarskiego księcia Najman-bega ...?” rozpowszechnianej na Zjeździe w 2007 roku, zwrócił uwagę na błąd, który zakradł się do naszego działu „Wspomnienia o przodkach” w poprzednim numerze „Sztafety”. Napisaliśmy tam, że nazwisko Piotrowski przyjął wnuk Najman-bega, najmłodszy syn Piotra, Kadysz. Jest to błędne stwierdzenie, nazwiskiem Piotrowski zaczął się posługiwać dopiero najstarszy syn Kadysza, Iwaszko. Za życia Kadysza używanie nazwisk nie było jeszcze powszechne wśród litewskich Tatarów, prawdopodobnie nazywano go w sposób wschodnio-słowiański „Kadysz Piotrowicz”, lub po prostu „Kadysz syn Piotra”.

 

 

ODESZLI OD NAS

Jerzy Kachanek

Zmarł Jerzy Kachanek, mąż Doroty z Dąbrowskich, córki Mieczysława i Kazimiery z Puchków, wnuczki Marii z Piotrowskich „z Kowalówki”.

Sprostowanie i uzupełnienie

W związku z zamieszczeniem w poprzednim numerze informacji o śmierci pani Marii Krzan z Chicago dostaliśmy sympatyczny list ze sprostowaniem i uzupełnieniem od męża Marii, pana dr Feliksa Krzana z Krynicy, syna Karoliny z Piotrowskich. Pan Feliks pisze, że żona, Maria z Kucharskich Krzan zmarła 21 października 2009 roku (my podaliśmy błędną datę 5 listopada), w Chicago, we własnym mieszkaniu. 24 października odbyło się jej pożegnanie w Lawrence Funeral Home w Chicago. 4 listopada Jej zwłoki zostały przetransportowane (via Kraków i Sanok) do Jej rodzinnej Starej Wsi koło Brzozowa, gdzie została pochowana obok ojca. W czerwcu tego roku na grobie został wykonany nagrobek z szarego granitu. Za pomyłkę w informacji przepraszamy pana Feliksa i Czytelników „Sztafety”.

 

LISTY OD CZYTELNIKÓW

Od Pana dr Feliksa Krzana z Krynicy dostaliśmy list, o którym wspominamy powyżej. Oprócz sprostowania i uzupełnień dotyczących zmarłej żony Pana Feliksa, list zawierał także inne ciekawe informacje. Feliks Krzan jest synem Karoliny z Piotrowskich i Stanisława Krzanów, wnukiem Marcina Piotrowskiego ze Strachociny. Marcin, młodszy brat Błażeja Piotrowskiego, protoplasty Błaszczychów-Piotrowskich, już w młodości opuścił rodzinną Strachocinę. Jego potomków możemy określać Błaszczychami, podobnie jak potomków innego młodszego brata Błażeja – Franciszka. Feliks wraz z rodzicami po 17 września 1939 roku (po napaści Związku Sowieckiego na Polskę) zostali wywiezieni na Syberię. Feliksowi i ojcu Stanisławowi udało się wyrwać z „nieludzkiej ziemi” poprzez zgłoszenie się do Armii Polskiej gen. Władysława Andersa. Niestety, matka Karolina miała mniej szczęścia, zmarła w Urgenczu w Uzbekistanie w ogromnej biedzie, nie doczekawszy się wyjazdu ze Związku Sowieckiego. Ojciec Stanisław pracował przez kilka lat jako urzędnik w konsulatach polskich na Bliskim Wschodzie, zmarł tuż po wojnie, 17 sierpnia w Rodezji Południowej (dzisiaj Zimbabwe). Feliks przeszedł z gen. Andersem szlak bojowy z Bliskiego Wschodu do Włoch. Wziął udział w słynnej bitwie o Monte Cassino. Po wojnie ukończył studia medyczne weterynaryjne w Bolonii. Po kilku latach wyjechał do USA, gdzie pracował na różnych odpowiedzialnych stanowiskach, m.in. był dyrektorem Laboratorium Diagnostycznego w Georgii, a także kierownikiem sanitarnym rzeźni i zakładów mięsnych na terenie północnych stanów USA. Mieszkał w Chicago. W 1985 roku przeszedł na emeryturę, ale to nie oznaczało wycofania się z czynnego życia. W 1992 roku zakupił w Krynicy w Polsce 4-piętrowy dom i przebudował go na pensjonat „Feliks”. Nadal prowadzi działalność gospodarczą mimo swojego wieku. Śmierć żony Marii bardzo mocno przeżył, nie może jej zapomnieć. Maria była prawdziwą miłością jego życia. Bardzo ją cenił, z dużym uznaniem mówi o niej jako nauczycielce (była profesorem szkoły średniej, najpierw w Polsce, później w USA), a także artystce - plastyczce (Maria ukończyła Liceum Sztuk Plastycznych w Nowym Wiśniczu). Jak pisze, wyroby jej projektów do dzisiaj są sprzedawane w Polsce.

Sympatyczną przesyłkę z pozdrowieniami i pięknymi widokami Wawelu dostaliśmy od Pani Krystyny z Kucharskich Godzic, prawnuczki Katarzyny z Szumów-Piotrowskich Daszyk. Pani Krystyna spodziewa się zostać w najbliższym czasie babcią – dziecka oczekuje jej córka Agnieszka Stankowska.

Miły list dostaliśmy od niezawodnej Pani Stefanii Piotrowskiej z Sanoka. M.in. Pani Stefania opisuje wizytę u niej w Sanoku wujka Feliksa Krzana (patrz wyżej) z dwoma córkami z pierwszego małżeństwa (Carmen i Caroline). Córki Feliksa, niestety, nie mówią po polsku – sytuację ratowała córka Stefanii, Ewa, świetnie mówiąca po angielsku.

Pan Zbigniew Fryń-Piotrowski opisał w swoim liście spustoszenia, których dokonała majowa powódź na jego działce ogrodniczej w Krośnie. Całoroczna praca poszła praktycznie na marne, ucierpiała także mocno jego altanka ogrodowa.

Dziękujemy za wszystkie telefony, e’maile, kartki i listy z życzeniami, pozdrowieniami i informacjami. Prosimy o dalsze kontakty, mamy nadzieję, że wspólnymi siłami uda nam się uczynić „Sztafetę” jeszcze ciekawszą i wartą lektury.

 

NOWINY GENEALOGICZNE

W ostatnim półroczu nie dotarły do nas żadne nowe informacje na tematy „genealogiczne”, co nie oznacza, że w wielkiej rodzinie potomków Stefana Piotrowskiego nic nowego się nie działo, nikt się nie żenił, nikt się nie urodził. Po prostu zawiodła komunikacja. Poniżej publikujemy kolejny odcinek opowieści o „zagubionej” gałęzi Piotrowskich „z Kowalówki” w Ameryce rozpoczętej w numerze 3 „Sztafety”.

Piotrowscy „z Kowalówki” w Ameryce – Odcinek III

Córki Jana Piotrowskiego „z Kowalówki” i ich potomkowie.

Najstarsza córka Jana, Katarzyna Katherine "Kay" Clementine Piotrowski, ur. 27.06.1916r. w Altoona w Pensylwanii, ukończyła High School w Altoona w 1937r. Pracowała jako projektantka mody i krawcowa, najpierw w Waszyngtonie, później przeniosła się do Nowego Jorku. Wyszła za mąż za Antonino Romeo 21.03.1941r. Ślub odbył się w kościele Św. Franciszka z Asyżu w dzielnicy Astoria w Nowym Jorku. Antonino był synem Vincenzo Romeo i Teresy Patti. Urodził się 6.04.1912r. w Canicatti na Sycylii, w okręgu Agrigento. Antonino przybył ze swoimi rodzicami i rodzeństwem (starszym bratem Piotrem, siostrą Rose i młodszym bratem Angelo) do Stanów 26.05.1921 roku na statku "Providence" z Palermo. Miał na granicy pewne problemy z wpuszczeniem do Stanów (był chory, został skierowany do szpitala), rodzina już się szykowała do powrotu do Włoch, ale poprzez znajomości w środowisku włoskich imigrantów udało się go oficjalnie "wwieźć" do USA. Później choroba ustąpiła bez śladu. Ojciec Antonina (w Ameryce znany jako James - Jakub) był kamieniarzem. Sam Antonio był z zawodu kreślarzem (ukończył w tym kierunku Delahanty Institute), później został "operatorem maszyn do szycia", ale pracował jako kierowca w Stoczni Marynarki Wojennej na Broklynie w Nowym Jorku, później jako kierowca taksówki. Po ślubie młodzi zamieszkali w wynajętym mieszkaniu przy 38-mej ulicy w Astorii w Nowym Jorku, po pewnym czasie przenieśli się do swojego domu przy 42-giej ulicy w Astorii. Z biegiem czasu zakupili dom letni w Miller Place w stanie Nowy Jork przy ulicy Cedar Drive (Cedrowej), później przebudowany na całoroczny. Kay i Antonio (tak był powszechnie nazywany, także Tony) mieli trójkę dzieci, Teresę Rosemarie ur. 25.03.1943r., Helenę Antoinette ur. 19.06.1945r. i Barbarę Jean ur. 21.08.1957r. Cała trójka urodziła się w Nowym Jorku. Clementine Kay zmarła dość wcześnie, na guza mózgu, w wieku 56 lat, 18.09.1972r. w Nowym Jorku. Pochowana została na cmentarzu Św. Karola w Farmingdale w stanie Nowy Jork. Jej mąż, Antonino, po śmierci Kay sprzedał dom w Astorii. Antonio zmarł 6.01.1993r. w Miller Place w stanie Nowy Jork, pochowany został obok żony.

Najstarsza córka Kay, Teresa Rosemarie Romeo (ur. 25.03.1943r. w Nowym Jorku) ukończyła szkołę podstawową (Grammar School) Św. Franciszka z Asyżu i szkołę średnią Akademię Św. Michała w 1960r. później ukończyła studia w zakresie historii sztuki i antropologii na uniwersytecie w New Rochelle w stanie Nowy Jork oraz studia w zakresie środków przekazu (Communication Arts) na Iona College w New Rochelle. Została pracownikiem naukowym uniwersytetu nowojorskiego miejskiego (City University of New York), pracuje tam do dziś. Teresa Rosemarie wyszła za mąż za Enrico Joseph'a Ianuzzi, Amerykanina włoskiego pochodzenia katolika. Ślub odbył się 2.5.1964r. w kościele Św. Franciszka z Asyżu na Astorii w Nowym Jorku. Enrico jest synem Gorizio Ianuzzi i Margarity Mirando. Urodził się 15.09.1942r. w Nowym Jorku na Bronxie. Ukończył High School (szkołę średnią) na Bronxie. Pracował jako sprzedawca, urzędnik bankowy i w innych tego typu zawodach. Rosemarie (takiego imienia używa na co dzień) i Enrico doczekali się trzech synów, Marca Enrico (ur. 26.06.1971r.), Christophera Anthony'ego (ur. 9.06.1972r.) i Erica Josepha'a (ur. 27.06.1974r.). Wszyscy trzej urodzili się w Nowym Jorku w szpitalu na Astorii. W 1980 roku Rosemarie i Enrico rozstali się, Rosemarie nie wyszła ponownie za mąż. Rosemarie ciągle pracuje (w 2005r.), w chwili obecnej pełni funkcję "Assistant Program Officer" dla "Philosophy Program" w City University (CUNY) Graduate School na Manhattanie w Nowym Jorku. Jest osobą bardzo aktywną, interesuje się antropologią, szczególnie cywilizacją Majów i innych ludów środkowo-amerykańskich. Lubi podróże, w wolnych chwilach wyszywa i haftuje, pielęgnuje swój ogródek, lubi piec ciasta. Pracuje jako wolontariuszka w zoo, oprowadza wycieczki. Mieszka w Nowym Jorku, w dzielnicy Bronx, razem z jednym z dzieci. Interesuje się genealogią rodzinną, penetruje amerykańskie archiwa w poszukiwaniu informacji o przodkach, podtrzymuje kontakt z rodziną Piotrowskich "z Kowalówki" w Polsce. Praktycznie wszystkie informacje o amerykańskiej gałęzi "klanu" Piotrowskich "z Kowalówki" pochodzą od niej.

Najstarszy syn Rosemarie, Marc Enrico Ianuzzi (ur. 26.06.1971r.), ukończył Forham Preparatory High School na Bronxie. Po rocznej pracy w banku Manufacturers Hanover Bank rozpoczął studia na Bryant College w Rhode Island, które ukończył w 1994 roku. Jest inżynierem, (network engineer), pracuje jako Project Manager w firmie Paine Webber. Ożenił się z Jill Ryan (ślub 18.05.2002r. w kościele katolickim Św. Gabriela w Marlboro w New Jersey), Amerykanką irlandzko-węgierskiego pochodzenia, katoliczką. Jill ukończyła University of Kentucky, pracuje w dziedzinie Public Relations.

Średni syn Rosemarie, Christopher Anthony Ianuzzi (ur. 9.06.1972r.), ukończył Mt. St. Michael Junior High School i St. Raymond's High School na Bronxie. Prowadził firmę budowlano-remontową, od 2002 roku studiuje w Akademii Pożarnictwa (New York's Fire Academy) w Nowym Jorku na Randall's Island. O pracy strażaka marzył od dzieciństwa. Dużo podróżuje (wiele razy odwiedzał Europę), uprawia wędkarstwo, jeździ na nartach, zajmuje się fotografią, uwielbia jeździć swoim motocyklem Harleyem Davidsonem.

Najmłodszy syn Rosemarie, Eric Joseph Ianuzzi (ur. 27.06.1974r.), ukończył Mt. St. Michael Junior High School i Cardinal Spellman High School na Bronxie. Studiował na Fordham University w Bronxie i w Iona College w New Rochelle. Pracował dla firmy ubezpieczeniowej New York Life Insurance, obecnie pracuje w firmie swojego brata, Christophera. Jest zapalonym kibicem sportowym, szczególnie baseballa.

Średnia córka Kay, Helen Antoinette Romeo (ur. 19.01.1945r.), w rodzinie znana jako Toni, ukończyła średnią szkołę St. Michael Academy w Nowy Jorku w 1962 roku, a w 1966 roku ukończyła Hunter College w Nowym Jorku. Uzyskała także dyplom magistra na C.W. Post College. Wyszła za mąż za Richarda Runnalsa (ślub 16.04.1966r. w kościele Św. Franciszka z Asyżu na Astorii), z pochodzenia francuskiego Kanadyjczyka, katolika. Richard pracował jako elektryk w lotnictwie wojskowym (US Air Force). Toni pracowała jako nauczycielka w Nowym Jorku. W małżeństwie doczekali się dwu córek, Danielle (ur. 11.11.1966r.) i Jennifer Victorii (ur. 3.07.1968r.), obydwie urodziły się na Astorii w Nowym Jorku. Richard zmarł bardzo młodo, na zawał, 22.04.1980r. Został pochowany na cmentarzu wojskowym Calverton National Cemetery w Calverton w stanie Nowy Jork.

Starsza córka Toni, Danielle Runnals (ur. 11.11.1966r.), ukończyła Miller Place High School w Miller Place w stanie Nowy Jork. Następnie ukończyła uniwersytet stanowy (State University of New York - SUNY) w Binghampton. Ma uprawnienia księgowej (Certified Public Accountant). Wyszła za mąż za Jamesa Carr'a, prawnika (ślub 15.06.1996r. w kościele katolickim p.w. Naszego Zbawiciela w Nowym Jorku), Amerykanina greckiego pochodzenia, katolika. James ukończył Notre Dame University. Danielle i James doczekali się dwu synów, Ryan'a Patrick'a Carr'a (ur. 16.09.1999r.) i Nicolas'a James'a Carr'a (ur. 2.10.2002r.), obydwaj urodzeni w Teaneck w New Jersey.

Młodsza córka Toni, Jennifer Victoria Runnals (ur. 3.07.1968r.), ukończyła studia na Quinnepiac College w Hamden w stanie Conneticut w zakresie terapeutyki chorób zawodowych i otrzymała tytuł magistra. Wyszła za mąż za Michała Rachmaninowa (Michael Rakhmanine), Rosjanina, który przyjechał do Stanów z St. Petersburga w Rosji. Michał jest doktorem medycyny, chirurgiem, ukończył Instytut Medyczny Uniwersytetu Petersburskiego. Do Stanów przyjechał w 1984r. Ślub odbył się 9.05.1998r. w Vanderbilt Mansion w Dowling College w Oakdale w stanie Nowy Jork. Po ślubie Rachmaninowie zamieszkali w Allentown w Pensylwanii. Doczekali się syna, Richarda Michaela Rakhamine (ur. 24.04.1999r. w Nowym Jorku).

Najmłodsza córka Kay, Barbara Jean Romeo (ur. 21.08.1957r.), ukończyła Bryant High School w Astorii, oraz studia na Queens College i Stonybrook Uniwersity, gdzie uzyskała stopień magistra w zakresie zarządzania (Labor Management). Pracuje jako Assistant Personnel Director w szpitalu w Port Jefferson w stanie Nowy Jork. Wyszła za mąż za Daniela Scavetta (ślub 18.04.1980r. w kościele Św. Franciszka z Asyżu na Astorii). Daniel jest Amerykaninem pochodzenia włoskiego, jego rodzina mieszkała na Astorii, ukończył Dowling College. Po ślubie Barbara zamieszkała z mężem w Miller Place w stanie Nowy Jork. Doczekała się dwu synów, Mathew'a (ur. 7.09.1988r. w Smithtown w stanie Nowy Jork) i Jake (ur. 20.08.1993r. w Long Island w stanie Nowy Jork).

 

ROZMAITOŚCI

Słów kilka o strachockich (i nie tylko) przydomkach i ich pisowni

Władysław Piotrowski

W ostatnim okresie doszły mnie głosy podające w wątpliwość zasadę pisowni stosowanych w znanym wśród części potomków Stefana Piotrowskiego opracowaniu „Piotrowscy ze Strachociny – Genealogia rodu i zarys najdawniejszych dziejów” (Strachocina – 2005), „klanowych” przydomków potomków Stefana. Tych którzy nie czytali tego opracowania informuję, że konsekwentnie stawiałem przydomki zawsze przed nazwiskiem. Jako „samozwańczy” redaktor powyższego opracowania (które jest dziełem zbiorowym wielu członków wielkiej rodziny potomków Stefana, ale ostateczny kształt to „sprawka” redaktora) czuję się w obowiązku przestawienia garści informacji wyjaśniających na ten temat.

Zacznę od pojawienia się pomysłu na zastosowanie przydomków w opracowaniu. Jak zapewne wszyscy potomkowie Stefana wiedzą, przydomki rodzinne w Strachocinie (nie tylko Piotrowskich) były używane powszechnie w życiu codziennym, ale nigdy nie nabrały charakteru formalnego, nie stały się oficjalnym członem używanego nazwiska. Jak pisałem w „Genealogii”, nie są czymś unikalnym w Polsce, właściwie w każdej większej polskiej wsi można się spotkać z tym zjawiskiem. Siłą rzeczy częściej występują one tam, gdzie wielu mieszkańców nosi to samo nazwisko, np. w zaściankach drobno-szlacheckich na Podlasiu, czy wśród „panków” kaszubskich na Pomorzu. Najsłynniejsze miejsce, gdzie takie przydomki są stosowane, to Podhale, gdzie roi się od Gąsieniców i Bachledów. Tam doszło do tego, że w wielu przypadkach przydomki stały się oficjalną częścią nazwiska, którym właściciel posługuje się w życiu publicznym. Podobnie jest na Kaszubach, tyle że są one (Kaszuby) mniej znane na arenie ogólnopolskiej. Może warto tu przywołać przykład znanego socjologa, częstego gościa w ogólnopolskich programach telewizyjnych, Kaszuby, prof. Edmunda Wnuka-Lipińskiego, który swojego rodzinnego przydomka używa publicznie.

O przydomkach strachockich Piotrowskich pomyślałem zastanawiając się nad sposobem przedstawienia w sposób jak najbardziej przejrzysty i czytelny zawiłości genealogicznych tak mocno rozrodzonego rodu, jakim byli w połowie XX wieku Piotrowscy w Strachocinie. Długo zastanawiałem się nad ich wprowadzeniem do narracji „Genealogii”. Sprawa była kusząca – były wygodne, pozwalały na dobre porządkowanie opisu. Miały jednak podstawową wadę – wiele z nich swój początek wiodła od pospolitych przezwisk, często złośliwych, nadawanych poszczególnym członkom rodu. Podejrzewam, że ich pejoratywny charakter jest do dzisiaj odczuwany przez starszych mieszkańców Strachociny. Mam nadzieje, że tak nie odbierają ich młodzi potomkowie Stefana, mieszkający poza Strachociną. Zasięgałem rady innych osób, w tym także nie-Piotrowskich. Wszyscy pytani byli przekonani, że powinienem przydomków użyć, dla ludzi obcych wydawały się wręcz ciekawe, oryginalne. Tak więc zdecydowałem o ich wprowadzeniu.

Nie ukrywam, że inspiracją do posłużenia się przydomkami w „Genealogii” była także moja długoletnia styczność ze zjawiskiem przydomków na terenie Kaszubszczyzny. Przeżyłem na Pomorzu pół wieku, zmieniając miejsce zamieszkania, pracując w różnych firmach, w tym takich których terenem działania były wsie i miasteczka kaszubskie i kociewskie (zakład energetyczny, ciepłownictwo). Wszędzie tam spotykałem Kaszubów – różnych Borzyszkowskich, Ciemińskich, Czapiewskich, Kiedrowskich, Lewińskich, Lipińskich, Piechowskich, Trzebiatowskich i innych, którzy szczycili się, poza nazwiskami, także swoimi przydomkami. Zakres stosowania przydomków przez kaszubską brać drobno-szlachecką jest bardzo szeroki, chociaż nie zawsze usankcjonowany oficjalnie, urzędowo. Kopalnią wiadomości na temat przydomków drobnej szlachty pomorskiej jest „Herbarz szlachty kaszubskiej” autorstwa Przemysława Pragerta. Przykładowo, dla Lipińskich wymienia on aż 29 przydomków, których używali oni na przestrzeni lat (Babka, Bastian, Borosz, Chełm, Depka, Jadamowicz, Janicz, Janta, Jark, Jeż, Karkoszka, Klimek, Kojtała, Kokoszka, Kospot, Krayk, Krzymik, Mrozik, Obracht, Paj, Pażątka, Pupka, Pioch, Pych, Rymon, Suchy, Szur, Wnuk, Zan). Niektóre z tych przydomków miały jeszcze swoje odmiany, wiele z nich dzisiaj już nie występuje. Lipińscy chyba byli rekordzistami, jeżeli idzie o liczbę używanych przydomków, inne rody były mniej liczne, ale też używały nawet po kilkanaście przydomków. Używanie przydomków zmieniało się z czasem. Emigracja do miast, w nowe miejsca osiedlenia, powodowała, że rezygnowano z przydomków, nie były one potrzebne do identyfikacji danej osoby czy rodziny. Jedną z przyczyn zaniku przydomków były także, jak podaje dr Małgorzata Klinkosz z Uniwersytetu Gdańskiego, obowiązujące przepisy prawne. Polska konstytucja z 1921 roku wprowadzała zakaz używania przydomków szlacheckich (często zakaz nie był jednak respektowany). Obecnie wraca się na Pomorzu do stosowania przydomków. Nie zawsze w dokumentach oficjalnych, raczej na niwie towarzyskiej. Pisze wspomniana Małgorzata Klinkosz z UG w swoim opracowaniu „Przydomki szlachty pomorskiej”: „dziś powraca się do przydomków jako do wyróżniającego (wśród innych rodów) lub integrującego (łączą ród) członu nazewniczego. Takich nazw jest coraz więcej. To efekt panującej mody na nazwiska podwójne, poszukiwanie własnych korzeni i indywidualnych zamierzeń niektórych rodzin.” Ciekawym zjawiskiem na Pomorzu jest występowanie tych samych przydomków w różnych rodach, np. Wnuk-Lipińscy i Wnuk-Czapiewscy, lub Janta-Czapiewscy i Janta-Połczyńscy. Podobne zjawisko można zaobserwować także w Strachocinie, np. Wołaczami określa się dzisiaj mieszkańców noszących zupełnie inne nazwiska, nie Piotrowski. Także w przypadku Błaszczychów, w rozmowach prywatnych, używa się określenia „Błaszczychy” w stosunku do członków rodziny noszących nazwisko Klimkowscy, czy Dąbrowscy. Należy zauważyć, że w Strachocinie zakres stosowania przydomków „klanowych” jest coraz mniejszy. Przy mniejszej powtarzalności nazwisk nie są one już tak bardzo potrzebne.

Ten dłuższy wstęp był potrzebny do wyjaśnienia skąd wziąłem zasadę umieszczania przydomków przed nazwiskami. Otóż we wszystkich opracowaniach i wydawnictwach mówiących o drobnej szlachcie pomorskiej, z którymi się zetknąłem – „Herbarz szlachty kaszubskiej” Przemysława Pragerta, „Drobna szlachta kaszubska” Krzysztofa Mikulskiego („Pomorze Gdańskie” nr 18), dużo egzemplarzy miesięcznika „Pomerania” (wydawany przez Zrzeszenie Kaszubsko-Pomorskie), w których przewijały się nazwiska drobnej szlachty kaszubskiej i kociewskiej, i wiele innych wydawnictw – wszędzie przydomki są umieszczane przed nazwiskiem, tak jak w przypadku „Jutrzenki-Trzebiatowskiego”. Przenosząc tę zasadę do naszej „Genealogii” nawet nie zastanawiałem się czy jest to poprawne i zgodne z zasadami gramatyki polskiej. Dopiero po zakwestionowaniu tego sposobu umieszczania przydomków wystąpiłem do „fachowców” po poradę. Wysłałem do Poradni Językowej PWN zapytanie „Jak się pisze przydomki z nazwiskami?”, posługując się dwoma przykładami, nazwiskami dwu sympatycznych aktorek młodego pokolenia – góralki Bachledy-Curuś i Kaszubki Żmudy-Trzebiatowskiej – które pisane są na dwa różne sposoby. Odpowiedź Redakcji Słowników Języka Polskiego PWN nie bardzo mnie zadowoliła, oto ona:

„Przydomki, tak jak pseudonimy, możemy zapisać w cudzysłowie, również po nazwisku, np. Tadeusz Komorowski „Bór”, i choć może też być Tadeusz Komorowski ps. Bór, podstawową formą zapisu jest jednak Tadeusz Bór Komorowski. Przydomki i pseudonimy są nazwami nieformalnymi, ale w wyniku częstego użycia mogą trwale związać się z nazwiskiem, jak pokazuje podany przykład. Chodzi Panu jednak, jak wynika z przykładów, o nazwiska złożone. W takich wypadkach zwykle kolejność jest ustalona, bo nazwiska podlegają rejestracji urzędowej, co wyklucza dowolność, a też stosowanie jakichś szczególnych zasad, np. regionalnych. Na ogół bywa tak, że przydomek lub nazwa herbu występuje przed nazwiskiem, np. Korwin Mikke, Ostoja Owsiany, Bachleda Curuś, Żmuda Trzebiatowska. Własne nazwisko zapisuje Pan poprawnie.” - Jan Grzenia

Widać w niej, że „fachowiec” nie wie, że Bachleda to nazwisko, a Curuś to przydomek, albo był roztargniony pisząc odpowiedź. Wydaje się jednak, że dopuszcza on dowolność zapisu, z wyjątkiem przypadków, gdy przydomek jest oficjalnym członem nazwiska. Ale nie określa zasady na podstawie której tworzy się oficjalne nazwisko, którego jednym z członów jest przydomek. To „własne, poprawnie zapisane nazwisko” wymienione w odpowiedzi to „Błaszczycha-Piotrowski”.

Trochę inną wykładnię zasady pisania przydomków z nazwiskami uzyskała w Uniwersytecie Gdańskim pani Joanna Twardak ze Strachociny (prawnuczka Balbiny z Giyrów-Piotrowskich). Oto fragment tej „wykładni” odnoszący się do naszej sprawy:

„Kolejność nazwisk lub nazwisk i przydomków jest stała dla form żeńskich: jako pierwsze występuje zawsze nazwisko rodowe, po nim następuje nazwisko po mężu lub przydomek, tak jak w podanym przez Panią przykładzie: Alicja Bachleda-Curuś (oczywiście nie musi się to zgadzać z porządkiem administracyjnym, prawnym, dotyczy to zasad językowych). W nazwiskach męskich obyczaj, który nie jest normowany, nakazuje by przydomek stał po nazwisku, a więc Bronisław Piotrowski-Berbeć. Istnieje jednak pewna zasada ogólna stwierdzająca, że jeżeli mamy różnicę w liczbie sylab między przydomkiem a nazwiskiem, a przydomek jest jednosylabowy, to zawsze poprzedza on nazwisko, np. Tadeusz Boy-Żeleński, Mikołaj Sęp Szarzyński. ... Niestety nie ma tu żelaznych zasad. Serdecznie pozdrawiam. Dagmara Maryn - UG”.

Porównując te dwie wykładnie widzimy, że sprawa pisowni jest dość niejasna. Takie sformułowania jak: „na ogół bywa tak ...”, „niestety nie ma tu żelaznych reguł”, czy powoływanie się na „ustalenie kolejności urzędowo”, lub „nie musi się to zgadzać z porządkiem administracyjnym” – dowodzi dużej dowolności w tej dziedzinie. Wypada także nam zastosować się do tego i przyjmować za poprawne zarówno Giyr-Piotrowski czy Błaszczycha-Piotrowski, jak i Piotrowski Giyr oraz Piotrowski Błaszczycha. Ja osobiście wybieram pierwszy wariant.

Władysław Henryk Błaszczycha-Piotrowski

 

KALENDARIUM RODZINNE

W roku 2011 obchodzić będziemy „okrągłe” rocznice urodzin krewniaków, którzy urodzili się w latach zakończonych „jedynką”:

1760  - ur. Kazimierz Józef Piotrowski, syn Wojciecha i Magdaleny z Woytowiczów, przodek „klanów” Fryniów-Piotrowskich i „Błażejowskich”-Piotrowskich
1761- ur. Maciej Piotrowski, syn Szymona i Katarzyny z Liwoczów, przodek Szumów-Piotrowskich
1791- ur. Wojciech Piotrowski, syn Wojciecha Marka Jerzego i Marianny z Dąbrowskich
 - ur. Marianna Piotrowska, córka Ignacego i Agnieszki z Galantów
 - ur. Wojciech Piotrowski, syn Kazimierza Józefa i Zofii z Adamiaków
1801 - ur. Franciszka Piotrowska „z Kowalówki”, córka Szymona i Anny z Cecułów, żona Andrzeja Rogowskiego
 - ur. Jan Szum-Piotrowski, syn Klary z Radwańskich i Macieja Piotrowskich
1821- ur. Kazimierz Piotrowski, syn Sebastiana i Marianny z Kuźniarskich
1831- ur. Wiktoria Piotrowska „z Kowalówki”, córka Michała i Katarzyny z Woźniaków, przodek Piotrowskich „zza Potoczka” i Piotrowskich „spod Mogiły”
 - ur. Gertruda Cecuła, córka Katarzyny z Piotrowskich i Wojciecha Cecułów
 - ur. Jakub Szum-Piotrowski, syn Anny Szum-Piotrowskiej
1841- ur. Magdalena Cecuła, córka Marianny z Szumów-Piotrowskich i Tomasza Cecułów, żona Jakuba Adamiaka
 - ur. Feliks Janik, syn Rozalii z Szumów-Piotrowskich i Wojciecha Janików
 - ur. Agnieszka Szum-Piotrowska, córka Wiktorii z Galantów i Wojciecha Marcina Szumów-Piotrowskich, żona Sebastiana Woytowicza
1861- ur. Andrzej Kuźniarski, syn Apolonii z Błaszczaków i Franciszka Kuźniarskich, wnuk Marianny z Piotrowskich Błaszczak
 - ur. Marianna Kiszka, córka Małgorzaty z Cecułó i Jakuba Kiszków, wnuczka Marianny z Szumów-Piotrowskich, żona Józefa „Kozłowskiego”-Piotrowskiego
 - ur. Marianna Woytowicz, córka Agnieszki z Szumów-Piotrowskich i Sebastiana Woytowiczów, żona Józefa Daszyka
1871- ur. Jan Adamiak, syn Wiktorii z „Kozłowskich”-Piotrowskich i Andrzeja Adamiaków
 - ur. Andrzej Sitek, syn Anastazji z Szumów-Piotrowskich i Szymona Sitków
 - ur. Franciszek Szum-Piotrowski, syn Marianny z Błażejowskich i Walentego Szumów-Piotrowskich
1881- ur. Marek Cecuła, syn Fabiana i Konstancji z Wołaczów-Piotrowskich
 - ur. Helena Cecuła, córka Fabiana i Konstancji z Wołaczów-Piotrowskich, siostra-bliźniaczka Marka
 - ur. Piotr Wołacz-Piotrowski, syn Andrzeja i Anieli z Markowskich
 - ur. Wojciech Lisowski, syn Rozalii z Adamiaków i Jana Lisowskich, wnuk Łucji z Giyrów-Piotrowskich Lisowskiej
1891- ur. Marianna Wołacz-Piotrowska, córka Andrzeja i Anieli z Markowskich
 - ur. Paweł Berbeć-Piotrowski, syn Antoniego i Marianny z domu Pęczak
 - ur. Piotr Piotrowski „z Kowalówki”, syn Andrzeja i Marceliny z Romerowiczów
 - ur. Jan Konda-Piotrowski, syn Władysława i Marianny z domu Szmyt
 - ur. Karol Daszyk, syn Marianny z Woytowiczów i Józefa Daszyków, wnuk Agnieszki z Szumów-Piotrowskich
1901 - ur. Bronisława Piotrowska „z Kowalówki”, córka Andrzeja i Marceliny Romerowicz, żona Władysława Winnickiego
 - ur. Michał Adamiak, syn Katarzyny z Mogilanych i Franciszka Adamiaków, prawnuk Marianny z Szumów-Piotrowskich
1911 - ur. Zofia Wołacz-Piotrowska, córka Jana i Cecylii z Kiszków, żona Jana Winnickiego
 - ur. Józef Pisula, syn Jana i Marianny z Piotrowskich „spod Stawiska”
 - ur. Zofia Winnicka, córka Balbiny z Giyrów-Piotrowskich i Ignacego Winnickich, żona Józefa Adamiaka
 - ur. Cecylia Fryń-Piotrowska, córka Jana i Julianny z Michalskich
 - ur. Katarzyna Fryń-Piotrowska, córka Stanisława i Marianny z Galantów, żona Józefa Woźniczyszyna
 - ur. Marianna Sitek, córka Wiktorii z Szymańskich i Andrzeja Sitków, wnuczka Anastazji z Szumów-Piotrowskich
1921 - ur. Marcjanna Gorlicka, córka Józefa i Wiktorii z Klimkowskich, prawnuczka Apolonii z Berbeciów-Piotrowskich
 - ur. Marcela Jadwiga Puchka, córka Marii z Piotrowskich „z Kowalówki” i Jakuba Puchków, żona Józefa Sołtysika
 - ur. Helen Błaszczycha-Piotrowska, córka Franciszka i Anieli z Malików, żona Jerome’a Stanleya Warchola
 - ur. Franciszek „Błażejowski”-Piotrowski, syn Władysława i Zofii z Cecułów, zginął w Oświęcimiu
 - ur. Franciszek Piotr Fryń-Piotrowski, syn Stanisława i Marianny z Galantów
 - ur. Marianna Anna Adamiak, córka Magdaleny z Cecułów i Jana Adamiaków, wnuczka Wiktorii z „Kozłowskich”-Piotrowskich
1931 - ur. Marianna Józefa Mielecka, córka Józefa i Katarzyny z Wołaczów-Piotrowskich
 - ur. Józef Mieczysław Giyr-Piotrowski, syn Michała i Marianny z Galantów
 - ur. Stefania Giyr-Piotrowska, córka Andrzeja i Marianny z Adamiaków, żona Wojciecha Filipowicza
 - ur. Jadwiga Marianna Adamiak, córka Zofii z Winnickich i Józefa Adamiaków wnuczka Balbiny z Giyrów-Piotrowskich Winnickiej, żona Stanisława Cecuły
 - ur. Kazimierz Ćwiąkała, syn Marcjanny z Giyrów-Piotrowskich i Ludwika Ćwiąkałów
 - ur. Józef Piotrowski „spod Mogiły”, syn Tomasza i Pauliny z Radwańskich
 - ur. Jadwiga „Błażejowska”-Piotrowska, córka Władysława i Zofii z Cecułów, żona Władysława Witka
 - ur. Aniela Józefa Buczek, córka Marianny z „Kozłowskich”-Piotrowskich i Władysława Buczków, żona Aleksandra Radwańskiego
 - ur. Jan Szum-Piotrowski, syn Józefy z d. Burnat i Antoniego Szumów-Piotrowskich
 - ur. Kazimierz Jan Cecuła, syn Julianny z Adamiaków i Jana Cecułów, prawnuk Marianny z Szumów-Piotrowskich
 - ur. Tadeusz Jan Mazur, syn Marianny z Szumów-Piotrowskich i Jana Mazurów
1941 - ur. Grażyna Berbeć-Piotrowska, córka Stanisława i Stefanii z domu Zimon, żona Zdzisława Ostrowskiego
 - ur. Bronisław Berbeć-Piotrowski, syn Józefa i Weroniki z Surowiaków
 - ur. Kazimiera Marianna Gorlicka, córka Feliksa i Wiktorii z Romańczyków, praprawnuczka Apolonii z Berbeciów-Piotrowskich
 - ur. Zofia Giyr-Piotrowska, córks Andrzeja i Marianny z Adamiaków
 - ur. Leokadia Lisowska, córka Marianny z Klimkowskich i Jana Lisowskich, wnuczka Małgorzaty z Giyrów-Piotrowskich Lisowskiej
 - ur. Łucja Fryń-Piotrowska, córka Władysława i Zofii z Kenarów, żona Jana Reissa
 - ur. Józef Fryń-Piotrowski, syn Jana i Katarzyny z Galantów
 - ur. Tadeusz „Kozłowski”-Piotrowski, syn Józefa i Julianny z Radwańskich
 - ur. Czesława „Kozłowska”-Piotrowska, córka Katarzyny z Wołaczów-Piotrowskich i Władysława „Kozlowskich”-Piotrowskich
 - ur. Tadeusz Cecuła, syn Julianny z Adamiaków i Jana Cecułów, prawnuk Marianny z Szumów-Piotrowskich
 - ur. Jan Daszyk, syn Wiktorii z Dąbrowskich i Józefa Daszyków, wnuk Katarzyny z Szumów-Piotrowskich Daszyk
1951 - ur. Maria Berbeć-Piotrowska, córka Stanisława i Teofili z Fryniów-Piotrowskich, żona Władysława Trybuszka
 - ur. Robert Piotrowski „z Kowalówki” – Peterson, syn Waltera Piotrowskiego „z Kowalówki” i Lilian Peterson
 - ur. Rozann Swemba, córka Ann z Błaszczychów-Piotrowskich i Johna Swembów, żona Deana Nitschke
 - ur. Halina Błaszczycha-Piotrowska, córka Mieczysława i Stanisławy, żona Adama Polańskiego
 - ur. Grażyna Sarkady, córka Kazimiery z Błaszczychów-Piotrowskich i Aleksandra Sarkadych, żona Stanisława Krawczyka
 - ur. David Czarnecki, syn Leonie Stephanie z Błaszczychów-Piotrowskich i Zygmunta Czarneckich
 - ur. Franciszek „Błażejowski”-Piotrowski, syn Stanisława i Marianny z Radwańskich
 - ur. Anna Fryń-Piotrowska, córka Jana i Katarzyny z Galantów, żona Henryka Dżugana
 - ur. Andrzej Radwański, syn Cecylii z Fryniów-Piotrowskich i Jana Radwańskich
 - ur. Lesław Szum-Piotrowski, syn Józefy i Stanisława Szumów-Piotrowskich
 - ur. Stanisław Kucharski, syn Marianny z Galantów i Mieczysława Kucharskich, prawnuk Katarzyny z Szumów-Piotrowskich Daszyk
961 - ur. Marta Gyr-Piotrowska, córka Kazimierza Pawła i Zenobii z Pielechów, żona Tadeusza Sieczkowskiego
 - ur. Renata Adamiak, córka Danuty z Dąbrowskich i Kazimierza Adamiaków, prawnuczka Balbiny z Giyrów-Piotrowskich Winnickiej, żona Jacka Olberta
 - ur. Maureen Mehegen, córka Nellie z Piotrowskich „z Kowalówki” i Josepha Mehegenów
 - ur. Marian Daszyk, syn Kazimiery z Galantów i Stanisława Daszyków, prawnuk Katarzyny z Szumów-Piotrowskich Daszyk
1971 - ur. Artur Berbeć-Piotrowski, syn Bronisława i Wiesławy z domu Słysz
 - ur. Elżbieta Giyr-Piotrowska, córka Kazimierza i Mieczysławy, żona Tomasza Żyłki
 - ur. Marc Ianuzzi, syn Teresy z d. Romeo i Enrico Ianuzzich, wnuk Katherine z Piotrowskich „z Kowalówki”
 - ur. Gregory Earl Gumban, syn Earlety z Taylorów i Gregoro Ramosa Gumbanów, wnuk Rose Veroniki z Błaszczychów-Piotrowskich
 - ur. Anita Niemiec, córka Andrzeja i Janiny, wnuczka Czesławy z Błaszczychów-Piotrowskich Niemiec
 - ur. Tomasz Limeński, syn Danuty z Łukaszewskich i Włodzimierza Limeńskich, wnuk Leokadii z Fryniów-Piotrowskich Łukaszewskiej
 - ur. Antoni Zgolak, syn Danuty z „Kozłowskich”-Piotrowskich i Edmunda Zgolaków
1981 - ur. Łukasz Berbeć-Piotrowski, syn Waldemara i Marty z Radwańskich
 - ur. Anna Dąbrowska, córka Grażyny i Władysława Dąbrowskich, prawnuczka Balbiny z Giyrów-Piotrowskich Winnickiej
 - ur. Lisa Mehegen, córka Raymonda i Lorraine z d. Scotto, wnuczka Nellie z Piotrowskich „z Kowalówki” Mehegen
 - ur. Marcin Piotrowski „spod Mogiły”, syn Marka i Iwony Piotrowskich
 - ur. Scott Koch, syn Claudii Angeli z Kazimierskich i Donalda Vincenta Kocha, wnuk Eugene Jean Stelli z Błaszczychów-Piotrowskich Kazimierskiej
 - ur. Izabela Radwańska, córka Lucyny i Zbigniewa Radwańskich, prawnuczka Marianny z „Kozłowskich”-Piotrowskich, żona Krzysztofa Tomaszka
 - ur. Daniel Owczarski, syn Barbary z „Kozłowskich”-Piotrowskich i Mariana Owczarskich
 - ur. Mariusz Szum-Piotrowski, syn Janiny z d. Burczyk i Lesława Szumów-Piotrowskich
 - ur. Piotr Przystasz, syn Bernadety z Szumów-Piotrowskich i Mieczysława Przystaszów
 - ur. Krzysztof Grządziel,syn Ewy z Kucharskich i Stanisława Grządzielów, praprawnuk Katarzyny z Szumów-Piotrowskich Daszyk
1991 - ur. Kacper Hubiak, syn Marka i Wioletty z Galantów, wnuk Janiny z Piotrowskich „spod Stawiska”
 - ur. Damian Giyr-Piotrowski, syn Bogdana i Anny z d. Ciupa
 - ur. Piotr Sieczkowski, syn Marty z Giyrów-Piotrowskich i Tadeusza Sieczkowskich
 - ur. Paweł Twardak, syn Joanny z Adamiaków i Wacława Twardaków, praprawnuk Balbiny z Giyrów-Piotrowskich Winnickiej
 - ur. Anthony Williams, syn Deanny z Piotrowskich „z Kowalówki” i Richarda Williamsów
 - ur. Michał Piotrowski „zza Potoczka”, syn Bogdana i Haliny z domu Kukla
 - ur. Aleksander Dąbrowski, syn Anny z Zychów i Dariusza Dąbrowskich, wnuk Barbary z Błaszczychów-Piotrowskich Dąbrowskiej
 - ur. Mateusz Tomasz Błaszczycha-Piotrowski, syn Tomasza i Ewy z d. Mynart
 - ur. Michael James Jr., syn Ann Marie z Błaszczychów-Piotrowskich i Michaela Jamesa Sr.
 - ur. Adeline Rose Christoff, córka Elaine ze Swembów i Jamesa Russela Christoffa, wnuczka Ann z Błaszczychów-Piotrowskich
 - ur. Jenna Adamoski, córka Edzia i Karen z d. Van Gilder
 - ur. Katarzyna Urban, córka Elżbiety z d. Balaszczuk i Zdzisława Urbanów, wnuczka Kazimiery z Fryniów-Piotrowskich Urban
 - ur. Klaudia Karolina Urban, córka Agnieszki Katarzyny z Sołowińskich i Krzysztofa Urbanów, wnuczka Kazimiery z Fryniów-Piotrowskich Urban
 - ur. Monika Łukaszewska, córka Barbary z d. Pluta i Wojciecha Łukaszewskich, wnuczka Leokadii z Fryniów-Piotrowskich Łukaszewskiej
 - ur. Michał Kalista, syn Marty z d. Reiss i Piotra Kalistów, wnuk Łucji z Fryniów-Piotrowskich Reiss
 - ur. Wojciech Adam Radwański, syn Lucyny i Zbigniewa Radwańskich, prawnukMarianny z „Kozłowskich”-Piotrowskich
2001 - ur. Marcelina Cecuła, córka Anny z Berbeciów-Piotrowskich i Rafała Cecułów
 - ur. Connor Walsh, syn Therese z d. Bagley i Dereka Walsha, wnuk Eugenii z Piotrowskich “z Kowalówki” Bagley
 - ur. Konrad Kluska, syn Iwony z d. Jarzyna i Jacka Klusków, prawnuk Cecylii z Fryniów-Piotrowskich Radwańskiej
 - ur. Wiktoria Tomaszek, córka Izabeli z Radwańskich i Krzysztofa Tomaszków, praprawnuczka Marianny z „Kozłowskich”-Piotrowskich
 - ur. Dariusz Myćka, syn Małgorzaty z Szumów-Piotrowskich i Ludwika Myćków

 

Z okazji zbliżających się Świąt Czytelnikom dedykujemy wiersz naszej rodzinnej poetki Pani Ireny Piotrowskiej z Sanoka:

Życzenia Świąteczne

      Dziękując Bogu za te piękne Święta,
      Śpieszę z życzeniami, bo o Was pamiętam.
      Oby to Dzieciątko Wam błogosławiło,
      Pociechą i radością w każdej chwili było.
      Niech Noc Betlejemska blaskiem swej światłości,
      Niesie miłość, zgodę – i same radości.
      Niechaj swym promieniem każdego zachwyca,
      I daje to wszystko – co trzeba do życia.
      A blask tej choinki dodaje uroku,
      Życzę zdrowia, szczęścia, w nadchodzącym roku.